Musisz tam wrócić. Historia przyjaźni Lusi Gelmont i Zuzanny Ginczanki - Maria Sztauber - ebook

Musisz tam wrócić. Historia przyjaźni Lusi Gelmont i Zuzanny Ginczanki ebook

Maria Sztauber

4,3

Opis

 

Wyjątkowe, spisane przez Marię Stauber piękne i literackie wspomnienia o młodzieńczej przyjaźni jej matki Lusi Stauber z Zuzanną Ginczanką – poetką, satyryczką z kręgu Skamandra i „Szpilek”, o której mówili, że jest lepsza od Tuwima. Przyjaźniła się z największymi poetami dwudziestolecia. Zginęła z rąk gestapo w wieku 27 lat w 1944 w Krakowie, gdzie schroniła się po donosie sąsiadów, przez który musiała uciekać ze Lwowa.
Była kobietą wyzwoloną, łamiącą stereotypy, zbuntowaną, która – jak pisze Izolda Kiec – nie potrzebowała męskiej rekomendacji, by zaistnieć w świecie kultury. W 1936 roku opublikowała swój jedyny tomik poezji O centaurach. Swoimi niezwykłymi wierszami i egzotyczną urodą zachwycała się międzywojenna Warszawa. Ponad siedemdziesiąt lat od tragicznej śmierci poetycka osobowość Ginczanki zachwyca, jednak sama twórczość wciąż pozostaje poza kanonem.

Wyjątkowość Musisz tam wrócić polega nie tylko na formie, rozmowie córki z matką, której przypadłości wieku nie pozwalają zapanować nad materią życia i opowieści, ale przede wszystkim na doskonałym opisie przedwojennej wielokulturowej Polski, zderzonej z okrucieństwem wojny. Temu wszystkiemu przeciwstawiona jest niesłychana afirmacja wszelkich przejawów życia, siły i w końcu ocaleńcza moc poczucia humoru i otwartości na świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (28 ocen)
13
11
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor ‌prowadzący ADAM ‌PLUSZKA
Redakcja ‌MACIEJ JAKUBOWIAK
Korekta ANNA ‌SIDOREK, JAN JAROSZUK
Projekt ‌okładki, opracowanie graficzne ‌i typograficzne ANNA POL
Zdjęcia ‌na okładce ‌pochodzą z archiwum autorki
Łamanie ‌| ‌manufaktu-ar.com
Copyright © by Maria ‌Stauber, 2018Published by ‌arrangement with Beata Stasińska ‌Literary AgencyCopyright ‌© by ‌Wydawnictwo Marginesy, Warszawa ‌2018
Warszawa 2018
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65973-54-2
Wydawnictwo ‌Marginesyul. Forteczna ‌1a01-540 ‌Warszawatel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127e-mail: [email protected]
Konwersja: ‌eLitera s.c.

1

RÓWNE1920–1936

Staniesz, Lusiu, ‌pewnie zadziwiona, że ‌to miejsce nadal istnieje, ‌bo w twojej ‌pamięci ‌dawno ‌go nie ma. ‌Ludzie rodem z Równego ‌mówili: „Tam nie ‌ma po co jechać”, ‌„Tam nic nie ‌zostało”. My musimy ‌tam ‌stale wracać, ‌jakby w tych kilku ‌latach zamknął ‌się ‌nasz los, nie tylko ‌twój – Szulamit, ‌Lusiu, Ludwiko, Ludmiło, ‌obojętnie jak ‌cię zwali, bo ‌imię jest tylko imieniem, ‌a ważna ‌jesteś ty, ‌tak ciągle pełna ‌woli życia. Nawet jeśli ‌nasz powrót jest ‌tylko ruchem wyobraźni, jeśli ‌płynie ‌zaledwie lekkim obłokiem pomiędzy ‌nami, ‌przyrzekam ‌ci, mamo, że będziemy ‌stąpać ostrożnie, na ‌czubkach palców, omijać ‌z daleka ‌miny bólu, trzęsawiska niedopowiedzeń. ‌Muszę tam wracać, ‌przez te wszystkie lata ‌nieustannie wygłodzona ‌każdego szczegółu, odtworzyć ‌wszystko, co ‌miało już ‌nigdy nie istnieć, ‌co znikło w jednej chwili, ‌i wypełnić białą plamę milczenia. ‌Tak będzie lepiej.

Miasto Równe nie miało nigdy opinii szczególnie urodziwego, nie było się czym chwalić, domy były bezstylowe, zabudowa niedbała. Ten urbanistyczny nieład pozostał. Centrum miasta odbudowano w fantazyjnym stylu i w pastelowych kolorach. Wśród socjalistycznych blokowisk zachowały się wyrwane z czasu fragmenty dawnych uliczek i zaułków, nawet drewniane chaty z ogródkami. Stoją – mimo licznych bombardowań – poczta, sąd wojewódzki, kościół, który stracił co prawda dwie wieże, ale prezentuje się dostojnie, i wielka bulwiasta, pomalowana na jaskrawą żółć cerkiew – prawosławny sobór. Ostał się nawet kadłubek synagogi na dawnej ulicy Szkolnej.

Równe Wołyńskie w latach dwudziestych

Widzę cię, Lusiu, jak tam biegniesz z rozwianymi włosami, gdzieś się spieszysz. Może myślisz, że da się jeszcze zatrzymać czas, ulepić wszystko od nowa, inaczej. Może po to biegniesz, żeby ten czas od nowa przeżyć. Tak chciałabyś, żeby wszystko potoczyło się jeszcze raz, inaczej, od początku. Potem stajesz nagle jak wryta na samym środku ulicy, która zwała się kiedyś ulicą Główną, następnie 3 Maja, a teraz jest to Soborna. Ulica przechodzi z północy na południe przez całe miasto, widzisz z daleka Grabnik z eleganckimi domami, widzisz wejście do parku Lubomirskich, pełnego teraz żółtych, jesiennych liści, bramę Targów Wołyńskich, która nierozmontowana stoi tu jeszcze od lata. Idziesz coraz szybciej. Aleja 3 Maja spływa w dół do mostu nad płytką rzeką Uście, mija robotniczą Wolę, boiska piłki nożnej „Hallerczyk” i „Sokół”, ciągnie się aż do koszar. Tu mieszkacie, jak ci wszyscy, którzy skądś przybyli, skądś uciekli, każdy inny: Polak, Żyd, Niemiec, Rusin, Czech, Ormianin. Tu mówicie w różnych językach, piszecie alfabetem łacińskim, bukwami, literą hebrajską i w tej różności wszelakiej, która zgrupowała się na kilku hektarach miasteczka Równe po okropnych wojennych czasach i pogromach, żyjecie sobie całkiem spokojnie.

Plan miasta Równe

Widzę, jak twój tata, Łazarz, prowadzi cię teraz za rękę. Masz wielką, bordową kokardę we włosach i welurową bluzkę z wyhaftowanym przez starszą siostrę kołnierzykiem. Macie zwiedzić Targi Wołyńskie. Zaraz za pierwszymi drewnianymi pawilonami tata pokazuje ci wysoką, biało-czerwoną jak wasza flaga, morską latarnię. Morze jest stąd bardzo daleko i dzieci nie wiedzą, co to jest latarnia morska, dlatego tata ci wszystko objaśnia. On widział takie latarnie w Odessie nad Morzem Czarnym. Na Targach Wołyńskich wrze handel, sprzedaje się tu wyroby rolne, owoce płodnych czarnoziemów, zboża, nasiona, chmiel, tytoń, konopie, owoce, bo Wołyń jest teraz spichlerzem Polski. Najzabawniejsze dla ciebie są żywe konie i gdakające kury, ryby i raki z pobliskich stawów. Próbujecie tam pysznych owocowych kompotów, dżemów z jagód, przymierzacie dla zabawy wielkie kożuchy, dobre na mroźne wołyńskie zimy. Na targi zjeżdżają się do was handlowcy z całej Polski: z Krakowa, ze Lwowa, nawet ze stolicy, Warszawy – i odsprzedają Wołyniowi towary przemysłowe: nawozy, narzędzia, maszyny, samochody, motocykle, aparaty fotograficzne, ubrania, książki i czasopisma. Tata waha się, czy kupić sobie narty produkowane w pobliskim Krzemieńcu. Przydałyby się, żeby zimą przemierzać lasy, kiedy jedzie do dworu księcia Giedroycia. A może rakietę tenisową? Zawsze marzył, by grać w tenisa, a nie było czasu na takie rozrywki. Jeszcze bardzo długo ogląda nowoczesne piły do cięcia drzew. To był cudowny dzień, bo tata kupił dla ciebie rower i będziesz odtąd na nim przemierzać miasteczko Równe i jego okolice, pełne łanów zboża, brzozowych lasków, aż do stawu w Basowym Kącie. Tam w pobliskiej rzece nauczysz się pływać.

Kiedy wracacie, twoja mama, Bluma, wyciąga w twoim kierunku kościany grzebyczek: „Uczesz się, błagam. Wyglądasz jak rozczochrana chalucka. Jak te zaniedbane pionierki, chaluces, które wybierają się do Palestyny”.

Do Palestyny, przyszłej ojczyzny, a teraz uczą się płodozmianu, zasiewu i pielęgnacji drzew, bo tam będą wkrótce sadzić pomarańczowe gaje – pardes, osuszać bagna, zakładać nowe kibuce i budować na wydmach nadmorskie, modernistyczne miasto Tel Awiw. Po córkach Blumy nie widać, że są Żydówkami.

Lusia Gelmont jako Cyganeczka.

Na odwrocie tekst po francusku do cioci w Palestynie

W zakładzie fotograficznym mama sfotografowała cię, Lusieńko, dziewczynko z bardzo ciemnymi oczyma, jako małą Cyganeczkę w białych skarpetach i chustce z frędzlami, zawadiacko umieszczonej na główce. A na odwrocie ty kulfonami, ale za to po francusku, bo posłano cię do francuskiego przedszkola, które prowadziła madame Sauvage i gdzie chodziła z tobą koleżanka Zuzanna Gincburg, też z Kijowa, napisałaś do cioci Weisberg, siostry ojca w Palestynie: A Souvenir Weisberg – Lucie Gelmont, 1924.

Twoja mama Bluma nie lubiła Równego, według niej prawdziwego grajdołka. Stale tęskniła za swoim Kijowem, szeroko rozlanym Dnieprem, za błyszczącymi w słońcu kopułami Ławry Peczerskiej i Soboru Sofijskiego. Zatrzymaliście się w Równem przypadkiem i odtąd przypadek zawsze już będzie rządził twoim życiem, Lusiu Gelmont. Magnetyczna igła przypadku, która się chybocze przez moment, aż wreszcie ustawia niespodziewanie na jakimś miejscu, na spotkanym przypadkowo człowieku. Nigdy nie podawałaś w wątpliwość słuszności tych wyborów, przypadku czy przeznaczenia. Uważałaś, że skoro tak się dzieje, to tak miało być, tak jest najlepiej i za tym trzeba iść. Nie oznaczało to wcale braku woli czy chęci do działania, więc nawet jeśli Bluma, twoja matka, sto razy powtarzała, że nie znosi tego miasta, ty w końcu nic nie miałaś przeciwko, może przeczuwałaś już, że stąd wyjedziesz, że los kolejnym powiewem silnego wiatru przeniesie cię jeszcze gdzieś dalej. I tu po prostu masz żyć jeszcze kilka lat.

W Kijowie na Bolszoj Wasylkowskiej, w Rosji, inaczej się żyło – wspominała stale twoja mama, Chaja Bluma. „Chaja jak życie – mawiasz – albo Bluma jak kwiat”. Ponoć jak kwiat była piękna, najpiękniejsza z całej rodziny.

Lusia we francuskim przedszkolu w Równem

U nich w Kijowie woda w samowarze kipiała cały dzień, nalewano ostrożnie herbatę do ozdobionych różą miśnieńskich filiżanek, podawano cukier w srebrnej cukiernicy, do tego na talerzyku trochę konfitur z rajskich jabłuszek. W szabat przychodziła cała rodzina. Na biedermeierowskim stole ustawiało się świeczniki, talerze i wazę na zupę, wyjmowało z pilśniowych pokrowców starannie przechowywane srebrne sztućce z rodzinnymi monogramami. Nestorka rodu, w wielkim kapeluszu, gruba babcia Róża Tarnopolska, laseczką z kości słoniowej uderzała zdecydowanie o podłogę, bo miało być zawsze tak, jak ona zarządziła.

Słuchał się jej mąż – Gersz Tarnopolski, ich dzieci – Sonia i Fiedia, uczeń kijowskiego gimnazjum, w pięknym mundurku, i najstarsza – Bluma Grigoriewna, twoja mama, już mężatka z dziećmi – Manią i Grigorim, czyli Bezikiem, nazwanym tak przez swoją mamkę, bo w waszej rodzinie to mamki karmiły niemowlęta. Ty, Lusiu, urodziłaś się rok po śmierci twojej szesnastoletniej siostry, Zinajdy, która umarła na zapalenie opon mózgowych. Nadano ci imię ukochanej króla Salomona – Sulamit, o której mówił w biblijnej Pieśni nad Pieśniami: „Cała piękna jesteś, przyjaciółko moja, i nie ma w tobie skazy”. Ciebie, Sulamito Łazariewna, wołano zawsze – Lusja, Lusieńka, Lusia.

Za bolszewików życie w Kijowie zrobiło się straszne; terror i głód, prześladowania. Władza radziecka zabrała ojcu tartaki, znacjonalizowała jego lasy. Ojciec twój, Łazarz Gelmont, zamożny człowiek, przemysłowiec, dłużej w sowieckim kraju nie mógł działać i decyzja zapadła: trzeba z Kijowa uciekać. Jego brat i siostra z Palestyny namawiali na przyjazd do Holonu czy do Rechowotu. Pisali, że pomogą, ale ojciec nie chciał o tym słyszeć, listy oddawał Bezikowi, który – zadowolony – wklejał do albumu znaczki z wielką kopułą meczetu Omara i nadrukiem Palestine.

Rodzina Lusi w Kijowie – babcia Róża Tarnopolska z synem Fiedią i córka Sonią

Twoi rodzice, Lusiu, zdecydowali się w końcu, że pojadą do Polski. Reszta rodziny nie chciała o Polszy słyszeć, wolała już zostać w sowieckim Kijowie. Twój ojciec wyruszył pierwszy, a po paru miesiącach i wy z przewoźnikiem nielegalnie przekroczyliście granicę. Z tej podróży zapamiętałaś, Lusieńko, ukraińskiego chłopa, który do drugiego krzyczał: „Oddaj mi miju sokiru!”. Chciał iść z tą siekierą na strych, gdzie leżeliście. Wtedy twoja energiczna mama wyciągnęła zza stanika złotą monetę i chłop od razu się uspokoił.

Mieliście jechać dalej do wojewódzkiego Lwowa, bo Bluma chciała mieszkać bezwarunkowo w dużym mieście, ale po drodze, w pierwszym miasteczku tuż za granicą, w Równem, i pierwszej nocy, w hotelu San Remo, zatruliście się dymem z nieszczelnego pieca. Nazajutrz na ulicy mama spotkała niespodziewanie burmistrza Równego, którego znała jeszcze z Kijowa. Razem z nim w Komitecie Rewolucyjnym sprzedawała mąkę i cukier. „Madame Gelmont, co pani tu robi?” – zdziwił się burmistrz.

To on załatwił waszej rodzinie papiery – piękne nansenowskie białe paszporty, dla takich jak wy, uciekinierów, bezpaństwowców, apatrydów, paszporty, które wymyślił badacz polarny (może dlatego były białe), Norweg Fridtjöf Nansen, potem komisarz Ligi Narodów, który w 1922 roku dostał Pokojową Nagrodę Nobla.

W Równem wynajęliście obszerne mieszkanie przy Piłsudskiego 17. Bluma, która nienawidziła Sowietów, bardzo kochała Rosję, ten wielki kraj, jak mówiła, i z przejęciem czytała rosyjską literaturę. Po polsku nigdy się nie nauczyła, za dużo tam było tych wszystkich „brzdzi” i „przci”, nie miała odwagi ani chęci uczyć się nowego języka, choć pan Rozensal stale zapraszał wszystkich, co przyjechali z Rosji, a dużo ich było, na swój bezpłatny kurs języka polskiego. Bluma kwitowała to krótko: „Gogola i Dostojewskiego oni nie mieli”, i do ciebie, Lusieńko, mówiła tylko po rosyjsku, tak że nauczyłaś się i ty tego języka.

Bluma Gelmont, matka Lusi

Ojciec wynajął tartaki, obrabiał drewno różnych gatunków, które zwożono z okolicznych lasów księcia Giedroycia. W strefie przygranicznej Żydom nie wolno było posiadać lasów. Ojciec z Giedroyciem bardzo się zaprzyjaźnił, a twojej mamie Blumie to się wcale nie podobało. Denerwowała się, że ten Giedroyć uczy ojca gojowskich sztuczek: gry w karty i picia. „To wina kniazia Giedroycia” – krzyczała, kiedy tatę wynieśli z dorożki.

Zapamiętałaś, jak ojciec jeszcze rzucił kapeluszem o ziemię. Potem wnieśli go do pokoju, położyli na stole w kuchni, gdzie zmarł. Łazarz Gelmont miał czterdzieści dziewięć lat. Wylew czy zawał serca? Kniaź Giedroyć po śmierci ojca bardzo wam pomagał, pomogli też drwale, którzy dla madame Gelmont urządzili skład opałowy na głównym placu Równego. Blumie udawało się zarobić w ten sposób trochę grosza. Mogła wam, dzieciom, które bezgranicznie kochała, zapewnić godne życie i dalszą naukę. Chodziła często sama na żydowski cmentarz w górze miasta, gdzie Łazarz był pochowany, i strasznie płakała.

W Równem zakładano teraz wszędzie elektryczność. Uczyli was w szkole, że trzeba iść z postępem; jasno oświetlać mieszkania, bo brak światła psuje wzrok, utrudnia odrabianie lekcji, że człowiek nowoczesny gotuje teraz bez ognia – czysto, szybko i tanio. U was, a przeprowadziliście się do małego, ciasnego mieszkania w zaułku, przy Korolenki 7, nie było prądu, grzało się drzewem albo koksem, zamiast podłogi było klepisko. Mania miała tam swój pokój, ty spałaś czasem nawet na stole. Kiedy Bluma zmęczona wracała do domu, w pierwszej kolejności pilnowała, by dzieci były nakarmione. Miałyście po jednym płaszczu i bardzo niewygodne, tanie, twarde buty, do dziś masz stopy od nich zniszczone. Do późna wieczorem dudniła maszyna do szycia firmy Malimona, na korbkę, oświetlona lampą naftową, bo mama szyła wam sukienki. Szybko mijał jej pracowity dzień i dopiero pod wieczór Bluma, otulona czarną wełnianą chustą, zasiadała w głębokim fotelu przy białym kaflowym piecu.

Łazarz Gelmont, ojciec Lusi

Mimo tych ciężkich warunków, nieustannego braku pieniędzy, Bluma zawsze powtarzała: „My nie mamy prawa się skarżyć, my nie możemy narzekać. My mamy przecież takie ładne gospodarstwo”.

Chciała, żeby w domu było zawsze pogodnie, nie należała do gatunku wiecznie skwaszonych kysłyczek, miała swoje małe radości, swoje naches, i potrafiła cieszyć się z nich każdego dnia. Ty też lubisz teraz, Lusiu, powtarzać, że masz swoje naches, i pytasz mnie, czy to słowo rozumiem. Tak, oczywiście, teraz to słowo rozumiem. Teraz, bo kiedyś słów żydowskich nie używałaś. Więcej ci powiem. Ja też potrafię jak babcia Bluma cieszyć się z rzeczy małych, chwilowych, zrozumiawszy dopiero po wielu latach poszukiwań, że w nich ukrywa się prawdziwe szczęście.

Bluma była osobą niesłychanej dobroci, gościnną, pełną rosyjskiej szczodrości. Każdy, kto przekroczył próg waszego domu, zawsze był nakarmiony: sąsiadki, wasi koledzy i koleżanki, drwale Łazarza. Były naleśniki albo jabłka w cieście, sałatka z kartofli, kiszonego ogórka, jajka i resztek mięsa rosołowego – przepis Blumy. Zupa gotowała się cały dzień na kuchni, najlepsza ta grzybowa, z ususzonych grzybów z jesiennego grzybobrania. Do pieca wstawiała garnek z mięsem i jarzynami i mówiła: Bud’ żarkoje. Bud’ bulion. Na deser kupowała od Ukrainek poziomki na zielonym liściu. Twoja siostra Mania zaś przygotowywała torty i sałatki, jej specjalnością była sałatka jarzynowa z zielonym groszkiem Olivier, którą kiedyś tak długo próbowała, mieszając w misce, aż się strasznie zakrztusiła. „Wpadło w żydowską uliczkę”. Jak to goje w Równem mawiali.

Pamiętasz jeszcze wrzesień, miesiąc przetworów, sałatkę z cebulą w zalewie, kiszone pomidory, małosolne ogórki z koprem, pamiętasz bzyk natrętnych os, krążących wokół konfitur z zielonych pomidorów z orzechami, które przygotowywała na zimę. Pamiętasz tłuczenie młotkiem świeżych orzechów o zielonkawej skórce i wywlekanie ich białego jądra.

Kiedy ktoś z was zachorował na chorobę zakaźną, na odrę na przykład, Bluma kładła wszystkich do jednego pokoju, zasłaniała firanki, żeby od razu wszyscy przez to przeszli. W Równem byli doktorzy: ogólny Finkelsztejn, stomatolog doktór Feifel, internista doktór Natanson. Ale was nie stać było na opłacenie lekarza. Jak ktoś zachorował, to za osiemdziesiąt groszy wołało się felczera, był tańszy. Mosiejczuk się nazywał, bardzo mądry facet. Był z tobą w szkole Paweł Segał, jego ojciec Borys Segał był chirurgiem, i u nich w gabinecie przy Zaułku Pocztowym 7 stał nawet telefon, a mało było wtedy telefonów. Potem w czasie wojny Niemcy zastrzelili ojca Pawła w trakcie operacji.

Zinajda i Maria Gelmontówny, siostry Lusi

Bluma, choć zbyt religijna nie była, przestrzegała świąt zgodnie z kalendarzem żydowskim. Pościła też za was, dzieci. Najważniejsze było dla niej żyć zgodnie ze swoim sumieniem i porządkiem boskim, nikomu nigdy nie czyniąc krzywdy. Uczyła was, że nie należy kłamać, oszukiwać, że ludzi trzeba traktować z szacunkiem, z dobrocią, bez agresji, nie wywyższać się, nie krytykować. Wtedy i wasze towarzystwo będzie im miłe. Być hojnym, być dobrym, obdzielić biedniejszego, wtedy nic złego stać się nie może. Tak myślała. W wejściu u was stała metalowa puszka z napisem Eretz Israel, do której wrzucało się monety na rodzące się żydowskie państwo.

– Ty bądź lepsza dla kogoś niż on dla ciebie. Dobrze na tym wyjdziesz.

– Ach, mamo, mamo, naiwna jesteś – machała ręką Mania. – Stale to mówisz, ale czy tak jest naprawdę?

Twoja starsza siostra Mania była mistrzynią robótek ręcznych, szyła piękne sukienki, ale najchętniej haftowała w ukraińskie wzory poduszki i serwetki, które sprzedawała na targu. Na stoliku w swoim pokoju położyła zielony, aksamitny obrus, ten sam, w którym ciebie, Lusiu, przeszmuglowano przez granicę. Na nim stał ćmielowski półmisek, lusterko i porcelanowa figurka: Pers trzymał nagą kobietę. Mania miała świetny gust, ustawiała w coraz to nowe konstelacje wasze dzbanki, misy, kieliszki, podwieszała w oknie kwiaty w doniczkach. To ją cieszyło i wasze mieszkanie, mimo że bardzo skromne, było ładnie urządzone. Na koniec pastowała podłogę czerwoną pastą i mówiła do ciebie, młodszej siostry: „Jak pobrudzisz, Luśka, to ci stłukę tyłek”.

Mania lekko kulała i nosiła specjalny but na nieco krótszą nogę. Mówiono, że przeszła chorobę polio albo że wyleciała z drugiego piętra w Kijowie, kiedy mieszkali jeszcze na Funduklejowskiej. Dokładnie nie pamiętasz. Została jej szrama na czole. Była piękną kobietą o powłóczystym spojrzeniu, zadartym nosku, ze szparą między zębami. Mężczyźni za nią szaleli i na ulicy każdy się za nią oglądał. Oświadczył się jej kapitan 44. Pułku Strzelców Kresowych, ale Blumie nie przypadł on do gustu. Stale przychodził też do niej czeski artysta malarz, Kuriato. Artist pagariełowo tieatra – mówiono o nim u Gelmontów. Mania zakładała na bakier modny berecik i razem wychodzili do kawiarni Eduarda. Kiedy trzaskały drzwi wejściowe, Bluma podśpiewywała: Di libe brent wi a nase szmate, „Miłość płonie jak mokra szmata”. Albo jej ulubione: „Co jest najgłupsze?” – A sztik flajsz mit ojgn – „Kawałek mięsa z oczami”. „Cóż – wzdychała – mojej Mani w głowie tylko miłość, miłość, lubow, lubow. Czerwone serca to dobre do gry w karty” – mówiła jak doświadczone życiem kobiety z Równego.

Wiadomo, matki mają zawsze rację, i wkrótce zdarzyło się to, co nie powinno się było zdarzyć. Osiemnastoletnia Mania zaszła w ciążę z ryżym blondynem z Rosji, cztery lata starszym od niej Abraszą Himelfondem. Przyjechał za nią z Kijowa, strasznie był zakochany. Odbył się pospieszny ślub pod chupą, celebrowany przez sąsiada rabina. „Co to za Mensch, to nie człowiek dla niej” – Bluma nie mogła się pogodzić z wyborem córki.

Co prawda, Abrasza miał za sobą ponoć dwa lata uniwersytetu w Kijowie, ale w Polsce nie mógł pracować, bo nie miał prawa pobytu, więc sprzedawał w zielonym pudełku śliwki w czekoladzie. „Meszugener kop. Jakiś wariat. Paskudniak. A to ma być przyszłość dla mojej ukochanej, pięknej córki?” – rozpaczała Bluma.

Mania urodziła malutką, siedmiomiesięczną dziewczynkę, której dano nazwisko matki Gelmont, a na imię Cecylka, czyli w zdrobnieniu Ilka. Mania nie miała pokarmu i karmiła ją piersią ukraińska mamka, Charytyna Omelczuk, zwana Olmelczuczką.

„Abi gezunt. Obyś była przede wszystkim zdrowa, majn klein kecele, koteczku mój” – Bluma ściskała Ilkę w ramionach jak własne dziecko.

Ilusia, tylko sześć lat młodsza od ciebie siostrzenica, stała się twoją małą siostrzyczką, laleczką do zabawy, i nuciłaś tak jak mamka Charasia: Spij, Ilusja, spij, Ilusja malenkaja maja.

Abraszka uznał, że przyszłości dla niego tu nie ma i że wraca do Kijowa, tam będzie mógł dalej studiować, zarabiać na rodzinę. Twój brat Grigorij, który nie miał prawa pobytu, a chciał studiować, grać w klubie futbolowym, bo futbol uwielbiał, też z nim pojechał i w sowieckiej Rosji szybko słuch po nich obu zaginął. „Wej zu majne jurn, nieszczęście na moje stare lata” – lamentowała Bluma. I tak zostałyście same, cztery kobiety, licząc małą Ilkę, która ciągle ssała palec i ładna nie była, więc ty, Lusiu, mówiłaś: „Nie chcę być ciotką takiej małpy”.

Ilka podrastała, zapuściła z czasem długie włosy, a że była gibka, tańczyła w balecie pani Krall. Na występy Mania uszyła córeczce piękny kostium: zielonego ptaszka z wielkimi skrzydłami.

Z tamtych czasów ostało się tylko jedno zdjęcie twojej mamy Blumy: włosy upięte w koronę i mocno wypchany biust, ażeby można było na nim postawić filiżankę z kawą, taka wtedy ponoć była moda. Ocalało też jedno zdjęcie twojego taty, Łazarza Samojłowicza Gelmonta: smukły, piękny mężczyzna w kapeluszu, z nogą założoną na nogę, na tle wymalowanego u fotografa lasu. Zaginęły olejne portrety Mani i jej córeczki Ilusi z czerwoną kokardą, które namalował czeski malarz Kuriato, wyspecjalizowany w portretowaniu Żydów i Cyganów. U ciebie w sypialni wisi zdjęcie roześmianej Mani w berecie i twojego brata, Grigorija. Jedno zdjęcie to oczywiście bardzo mało, żeby wyobrazić sobie człowieka, ale inni nie mają nic, żadnych wspomnień, żadnych twarzy swoich najbliższych, wszystko zaginione w odmętach Zagłady.

– Czy ty jesteś moją siostrą? – pytasz mnie dziś, czule obejmując za szyję, Lusieńko, matko moja, której pamięć coraz bardziej szwankuje.

Grigorij Gelmont, brat Lusi

Co za przerażające pytanie! Tak, noszę chrześcijańskie imię twojej siostry, które mi nadałaś. Tak, tamta Maria czy Mania – twoja siostra, jak i twoja matka Bluma, były zawsze ze mną i jak bolesną igłę noszę w sobie ich straszną śmierć, ich męczeństwo i ciszę wokół nich, którą rozpostarłaś jak całun.

– Urodziłam się po wojnie – odpowiadam słabym głosem. – Nie, nie jestem twoją siostrą, mamo.

– No tak – kontynuujesz raźnie – bo ja sobie pomyślałam, że ty, tak jak i ja, przeżyłaś okupację, bo tak się tym wszystkim przejmujesz. Wybacz mi, ale pamięć mam coraz słabszą, wstyd powiedzieć, nie jest to dziś moja mocna strona. Kiedyś miałam tyle sił, byłam taką mocną kobietą, a teraz wszystko potraciłam.

– Bo długo żyjesz, mamo. Niedługo skończysz sto lat, ale jesteś ciągle piękna, wzbudzasz tyle zachwytu. Zostało ci jednak zdrowie, humor i uroda.

– Bywszaja krasawica – śmieje się zadowolona mama. – Wszyscy się mnie pytają: „Jak pani to robi? Co pani bierze?”. Więc im odpowiadam: „Pastylki wyłącznie przedatowane. Młodzi znajomi, bo moi już dawno umarli”.

Klasa w Gimnazjum im. Tadeusza Kościuszki w Równem

Jeszcze trzy lata temu chodziłyśmy razem na basen, lubiłam patrzeć, jak mama pływa, jak mocno wyrzuca przed siebie umięśnione ramiona, pokonuje metry niebieskiej wody, kolejne długości basenu, jak wychodzi na brzeg, a jej twarz jest tak piękna w czepku obciskającym ciasno jej głowę, w pływackich okularach.

Wszędzie w Równem brukuje się piaszczyste ulice, jeszcze niedawno pełne błota. Wyrastają niewysokie murowane domy, jest już elektryczność, a nawet kilka neonów i kanalizacja. Powstała nowoczesna poczta. Twoja siostra Mania mówi, że budynek poczty zaprojektował jej przyjaciel, architekt Misza Ptic. Jest już elektrownia, są nowe osiedla mieszkaniowe. Na pobliskich terenach terkoczą tartaki, młyny, siarkownie. Są trzy szpitale, w tym jeden żydowski, piętnaście szkół powszechnych, szkoły handlowe, gimnazjum kupieckie Polskiej Macierzy, gimnazjum ukraińskie, rosyjskie, hebrajskie organizacji Tarbut i polskie państwowe Gimnazjum Kościuszki na Dubieckiego. Tyle różnych narodowości... Mówi się teraz, że Polska jest tyglem narodów. Na 3 Maja mieści się starostwo, urząd skarbowy, Bank Polski i Komunalna Kasa Oszczędności. Na 13. Dywizji jest Giełda Zbożowa, a przy Senatorskiej gmach Ubezpieczalni Społecznej. Od czasu jak wybudowano u was tory kolejowe, stacja znajduje się zaraz niedaleko rzeki, pociągi z parową zadyszką przecinają Równe z Rygi i Wilna do Lwowa i Bukaresztu, z Warszawy i Lublina do Zdołbunowa i na wschód, do Kijowa i Odessy.

W każdy poniedziałek, czyli dzień targowy, z wszystkich okolicznych wiosek poprzez lasy dębowe zjeżdżają się na wozach, na kopcach słomy i siana ukraińscy chłopi. Ciągną od samego rana do miasta, śpiewając swe pieśni ludowe. Na targu ustawiają się baby w białych chusteczkach, kręcą się wszędzie żydowscy tragarze czekający na rozładunek, przenoszenie towarów, woziwody z wiadrami na drągu. W tym tłoku słychać nawoływania sprzedawców w różnych językach, prychanie koni, krzyki klientów okradzionych przez kieszonkowców. Zdarza się, że chłopi ukraińscy próbują zakończyć dzień handlowy porządną pijatyką. Słychać okrzyki: „Atakować Żydów!”. Zanim dotrze tu policja, silni żydowscy tragarze uspokajają pijanych gojów, aby nie dopuścić do rozlewu krwi.

Ty, Lusieńko Gelmont, chodzisz często do Składu Aptecznego Sandbergów, do koleżanki Zuzanny Gincburg. Ona też przyjechała z Kijowa i też nie ma ojca, bo jej tata, Szymon Gincburg, wyjechał gdzieś daleko, chyba do Niemiec. Ponoć był niezłym oryginałem i w Równem nie mógł sobie znaleźć miejsca. Zawsze miał większe ambicje. Zuza ci opowiada, że ojciec jest aktorem, posyła jej kartki i plakaty z samej Ameryki, gdzie nie nazywa się już Szymon ani Szalom, lecz Senia Gardeni. Zuza czeka na niego, myśli, biedna, że jej tata wróci, a z tymi kartkami to też nie wiadomo. Widziałaś jego zdjęcie, bardzo przystojny, w szarym prochowcu, pod pachą trzyma laseczkę, tak jakby miał za chwilę zacząć nią w tańcu wywijać. On chyba już z tej Ameryki nie wróci. Kto by tam z Ameryki wracał, wszyscy tam chcą przecież jechać. Chociaż twoja mama Bluma wolałaby Paryż, najbardziej marzy o Paryżu. Pariż, Pariż