Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera - Andrzej Brzeziecki - ebook

Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera ebook

Andrzej Brzeziecki

4,3

Opis

Roman Czerniawski, znany również jako Walenty, Armand, Hubert i Brutus. Jeden z największych agentów w historii europejskiego wywiadu. Innowator, którego generał Sikorski osobiście odznaczył orderem Virtuti Militari. Człowiek, który rozkazywał Francuzom, wzbudzał podziw Abwehry, pracował dla rządu Jego Królewskiej Mości, oszukał Hitlera, a przede wszystkim służył Polsce.

Na podstawie m.in. niedawno odtajnionych dokumentów z archiwów brytyjskich służb specjalnych Andrzej Brzeziecki kreśli portret jednego z najbardziej bohaterskich Polaków działających w wywiadzie podczas II wojny światowej. Ten ekscentryczny mężczyzna zaskakiwał największych przywódców Europejskich swoim sprytem, pomysłowością i niestandardowymi metodami konspiracyjnymi, a jego życiorys z powodzeniem mógłby posłużyć Ianowi Flemingowi za wzór przy tworzeniu postaci Jamesa Bonda, z którym dzielił także słabość do płci pięknej.

Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera” to trzymająca w napięciu książka o człowieku, którego marzeniem, było rozegranie „wielkiej gry” o niepodległość Polski i który nigdy nie zapominał, skąd pochodzi i o czyją wolność walczy.

„Wspaniała opowieść o niezwykłym bohaterze w czasach wojennej zawieruchy. Gorąco polecam.” Vincent V. Severski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (11 ocen)
7
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kotSimba

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się niczym najlepszą powieść szpiegowską, tym ciekawszą, że opisuje prawdziwą historię.Majstersztyk.
00

Popularność




Seria LINIE FRONTU

Grzegorz Kaliciak Karbala. Raport z obrony City Hall

Michael Golembesky, John R. Bruning Marines. Bohaterowie operacji specjalnych

Grzegorz Kaliciak Afganistan. Odpowiedzieć ogniem

Dan Raviv, Yossi Melman Szpiedzy Mossadu i tajne wojny Izraela (wyd. 2)

Karol K. Soyka, Krzysztof Kotowski Cel za horyzontem. Opowieść snajpera GROM-u (wyd. 2)

Karol K. Soyka, Krzysztof Kotowski Krew snajperów. Opowieść żołnierza GROM-u

Andrzej Brzeziecki

Czerniawski

Polak, który oszukał Hitlera

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Piotr Bukowski

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce dzięki uprzejmości polishairforce.pl

Copyright © by Andrzej Brzeziecki, 2018

Opieka redakcyjna Jakub Bożek

Redakcja Małgorzata Holender

Korekta Katarzyna Rycko / d2d.pl, Ewa Polańska / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-683-5

Julkowi, który wygrał swoją pierwszą walkę w życiu

Tak, ci, którzy posługują się kłamstwem, sami chętnie wierzą w kłamstwa.

major Benjamin Hodkinson Cowburn, agent SOE we Francji

I Wielka sieć

1

Kolacja we Fregacie

Wieczorem 17 września 1940 roku Mathilde Carré wybrała się na kolację z koleżanką, o której nie wiemy nic ponad to, że nazywała się Mimi M. Kobiety wybrały lokal La Fregate, jedną z wielu restauracji w Tuluzie, mieście na południu nieokupowanej Francji. Mathilde wspominała potem, że „był to jeden z tych wieczorów spędzonych na żartach i plotkach”1. Mimi zabijała czas w towarzystwie Mathilde, a ona zastanawiała się, co właściwie robi w tym miejscu. Bo sytuacja wcale nie była tak zabawna. Francja trzy miesiące wcześniej zaznała upokarzającej porażki, część jej terytorium, wraz z Paryżem, była pod niemiecką okupacją, reszta, pod rządami marszałka Philippe’a Pétaina, miała przejść do historii jako kolaborujące z III Rzeszą państwo Vichy. Dumny naród Francuzów doznawał smaku goryczy. Wino, bagietki i sery w tamtym czasie zapewne nie smakowały tak jak wcześniej, choć wkrótce Francuzi zaczęli szybko się przyzwyczajać do nowej sytuacji.

Życie osobiste Mathilde tamtego lata wydawało się równie gorzkie. Uważała, jak potem wspominała, że uczyniła z niego beznadziejny bajzel. Niektórzy twierdzą, że była egzaltowana, pretensjonalna, ambitna, mocno przekonana o swojej wyjątkowości, a co gorsza, o swoim talencie literackim. Miała trzydzieści dwa lata, za sobą edukację na Sorbonie i pewien, może typowy dla Francuzek, seksapil. Nie była piękna, ale musiała mieć talent do uwodzenia mężczyzn. Niewysoka, wręcz mała, „nad jej raczej bladą, szczupłą twarzą z cienkimi wargami dominowały żywe, ciekawe oczy”2. Uwagę przyciągały delikatne, zadbane dłonie o smukłych palcach. Tego wieczoru włożyła czarny, dobrze skrojony, klasyczny kostium. Była roz­czochrana.

To, co robiło wrażenie, to jej głos – niski, ale pełen życia.

Faktem jest, że miała zdolności do pakowania się w skomplikowane relacje z mężczyznami, często wiele starszymi od siebie. W tamtym czasie jej mąż Maurice przebywał na Bliskim Wschodzie, ale ona wcale za nim nie tęskniła. Prawdę mówiąc, liczyła, że go już więcej nie zobaczy. Latem 1940 roku poznała porucznika Jeana M., z którym wdała się w romans – w swych wspomnieniach zataiła nazwisko kochanka oprócz inicjału. Mieszkali wówczas w budynkach pewnego seminarium w Cazéres-sur-Garonne, gdzie był ulokowany jego batalion. Kochali się co noc i właśnie tam pod „wielkim krzyżem i kilkoma obrazami Dziewicy Marii”3 Mathilde zaszła w ciążę. Jeśli jej wierzyć, cieszyła się. Szczęś­cie nie trwało jednak długo, pewnego ­wrześniowego poranka Mathilde poroniła…

Była zdesperowana, jej świat się walił. Jean miał udać się do Afryki Północnej, która była wówczas pod kontrolą Vichy. Carré nie mogła się zdecydować, czy ma z nim jechać, czy zostać. Myślała o samobójstwie. Ale kobieta z takimi ambicjami nie potrafiła odebrać sobie życia ot, tak po prostu. Zdecydowała się popełnić, jak sama to nazywała: pożyteczne samobójstwo. To, w jej przekonaniu, oznaczało walkę z Niemcami. Miała już w tej walce pewne zasługi. Gdy Hitler najechał Francję, służyła jako pielęgniarka Francuskiego Czerwonego Krzyża, za co odznaczono ją nawet medalem. Nie była tchórzem. To na pewno.

A więc wojna!

Postanowiła przedostać się do Wielkiej Brytanii, tam gdzie organizowali się Francuzi, którzy nie godzili się ani na okupację, ani na marionetkowe państwo Vichy. Słyszała, że są jakieś możliwości przedostania się na Wyspy, ale brytyjski konsul w Tuluzie odradził jej to, przekonując, że tam znów zostałaby pielęgniarką, jakich wiele. We Francji zaś mogłaby się ­bardziej przydać, bo przecież będzie rodził się jakiś ruch oporu.

O tym wszystkim myślała Mathilde, gdy Mimi M. zaprosiła ją na kolację do restauracji La Fregate.

Tego samego wieczoru, choć trochę później, do restauracji wszedł niewysoki mężczyzna. Brunet o pociągłej twarzy. Dla niego kolacja we Fregacie oznaczała większy niż zwykle wydatek, ale był bardzo głodny, a poza tym miał nadzieję, że w takim lokalu może znajdzie „przydatnych ludzi”. A właśnie tacy byli mu teraz najbardziej potrzebni.

Restauracja La Fregate była pełna gości. Francuzi mogli zostać pokonani, ale ich podniebienia nie mogły na tym ucierpieć. Kelner obiecał pomóc mężczyźnie w znalezieniu miejsca. „O, tu jest wolne miejsce. Czy panie pozwolą?”4 – powiedział, wskazując na stolik, gdzie siedziały Mathilde i Mimi. Panie pozwoliły.

Znamy co najmniej dwie relacje z tego, co działo się potem. Obie zresztą różne. Począwszy od daty – według Carré wszystko zaczęło się 17 września, według mężczyzny było to dzień później. Mathilde Carré zapamiętała, że we Fregacie pewien mężczyzna, brunet, siedział niedaleko, ale przy osobnym małym stoliku i tylko uśmiechał się do niej od czasu do czasu. Kiedy indziej podawała, że siedział w odległości dwóch metrów. Mężczyzna zaś zapamiętał, że nie tylko siedział przy stoliku obu kobiet, ale i nawet wdał się z nimi w długą pogawędkę, podlaną kilkoma kieliszka­mi wina.

Wydaje się jednak, że to on szukał towarzystwa. Jego uwagę zwróciła ta, znana nam już, drobna kobieta o pięknych dłoniach i intrygującym głosie, czyli Mathilde.

„Moje nazwisko Borni. Armand Borni”5 – przedstawił się mężczyzna trochę niczym James Bond. Dodał kilka szczegółów na swój temat. Był synem Francuza i Polki z Alzacji, ale całe życie spędził w Rumunii, gdzie jego ojciec, inżynier robiący w biznesie naftowym, miał kontrakt. To tłumaczyło jego dziwny akcent. We Francji znalazł się w momencie, gdy ogłoszono mobilizację.

Wszystko to było jednak nieprawdą.

Po kolacji cała trójka wyszła z Fregaty. Mimi się gdzieś ulotniła – Mathilde i Armand zostali sami. Gdy tak szli ulicą, Borni zaczął jej opowiadać, że jego rodzina naciska, by poprawił swój francuski, jeśli zamierza zostać w kraju. Kobieta zaproponowała mu korepetycje. Zareagował z entuzjazmem. Umówili się już na następny dzień.

Według pani Carré znów wszystko przebiegało inaczej. Mężczyzna w restauracji, jak wiemy, siedział przy innym stoliku i tylko się uśmiechał. Dopiero gdy obie kobiety wyszły na zewnątrz i pożegnawszy się, poszły każda w swoją stronę, niski brunet z Fregaty zagadnął Mathilde i zaproponował odprowadzenie jej do domu. Kiepsko mówił po francusku. Miał okropny akcent!

„Dlaczego chce pan mnie odprowadzić, skoro moja przyjaciółka jest znacznie ładniejsza?”6 – zapytała Mathilde. Mężczyzna odparł, że to ona wydała mu się bardziej inteligentna i w ogóle taka w typie spitfire’a. Tylko lotnik mógłby porównać kobietę do samolotu! Ale tego Mathilde mogła się jeszcze nie domyślać. Co prawda, spitfire był wówczas tej klasy myśliwcem, że był to z pewnością komplement. I zadziałał. Ona, choć zmęczona i bez ochoty na rozmowy tego wieczoru, zgodziła się spotkać z nieznajomym, który przedstawił się jej jako Armand Borni, następnego dnia o jedenastej w Café Tortoni.

Według niego spotkali się nazajutrz, ale nie w kawiarni, tylko w jego małym pokoju hotelowym.

2

Powtórne narodziny Armanda Borniego

Armand Borni siedzący przy stoliku we Fregacie oczywiście nie był żadnym Armandem Bornim – pół Francuzem, pół Polakiem. Cała ta historia o polskiej matce i latach spędzonych w Rumunii była tylko przykrywką dla jego akcentu.

Roman Czerniawski miał nie tylko polską matkę Zuzannę, ale i ojca – Stefana. Pochodził z Tarnopolszczyzny, zdał maturę w gimnazjum w Kościerzynie na Pomorzu (Stefan Czerniawski jako księgowy był często wraz z rodziną przenoszony z jednej części Polski do drugiej), a w 1931 roku ukończył prestiżową „Szkołę Orląt” w Dęblinie. I to z czwartą lokatą. Było to nie lada osiągnięcie, bo w latach trzydziestych XX wieku na jedno miejsce w Dęblinie przypadało kilkudziesięciu kandydatów. W latach 1936–1938 uczęszczał na zajęcia w Wyższej Szkole Wojennej w Warszawie. W wieku dwudziestu ośmiu lat został kapitanem. Latanie było jego pasją. Jak każdy lotnik kochał adrenalinę w dużych dawkach. Należał do elity – bo lotnicy czuli się wybrańcami losu. Co prawda, polskie dowództwo – wciąż zapatrzone w kawalerię – nie przywiązywało do sił powietrznych należytej wagi, ale lotnicy uważali, że to właśnie oni są kawalerią przyszłości. Do legendy przeszły ich popisy i zabawy, takie jak choćby przelatywanie pod mostami czy loty koszące – na minimalnej wysokości nad ulicami i budynkami – często wykonywane po to tylko, by zaimponować mieszkającej tam ukochanej.

Młody Czerniawski też miał ułańską fantazję, a poza tym talent do wpadania w tarapaty. W jego teczce osobowej przechowywanej w Centralnym Archiwum Wojskowym w Rembertowie znaleźć można ślady jego kłopotów z dyscypliną. Ukarano go więc za nieprzestrzeganie dyscypliny w powietrzu, kiedy to podczas ćwiczeń, mimo upomnień, zszedł na wysokość raptem piętnastu–trzydziestu metrów, podczas gdy minimalna dozwolona wysokość wynosiła sto pięćdziesiąt. Był też kilkakrotnie karany zakazem opuszczania kwater za spóźnione przybycie do szkoły, niewłaściwe wejście do świet­licy, bezprawną jazdę na motocyklu wojskowym i nieoddanie honorów starszemu oficerowi.

Czerniawski zimy spędzał jako instruktor narciarski w Karpatach, a latem być może kąpał się w Dniestrze, wypoczywając na jednej ze słynnych plaż w kurorcie Zaleszczyki, leżącym blisko jego rodzinnej miejscowości Tłuste.

Życie stało przed nim otworem. Jak wiadomo, lato 1939 roku było wyjątkowo ciepłe…

Klęska II Rzeczypospolitej we wrześniu 1939 roku oznaczała dla niego tułaczkę przez Rumunię, skąd uciekł przed internowaniem, Jugosławię i Włochy do Francji. W pierwszych dniach wojny otrzymał rozkaz, by pozostać w Warszawie, wkrótce jednak kazano mu ewakuować kilkanaście samo­lotów na południe. Poleciał najpierw do Brześcia, potem do Lwowa i wreszcie 17 września 1939 roku trafił do Rumunii. Jego los był udziałem wielu jemu podobnych. Rumunia, jako kraj neutralny, powinna internować polskich żołnierzy, ale w praktyce, zachęcana po cichu przez Wielką Brytanię i Francję, przymykała oczy na to, w jaki sposób Polacy przedostawali się na Zachód, a czasem, z portów Morza Czarnego, na Bliski Wschód. Niemieccy dyplomaci protestowali, ale „walka z rumuńskim niedbalstwem i polską przedsiębiorczością była jednak beznadziejna”7 – jak pisze historyk Adam Zamoyski.

Czerniawski, wraz z innym lotnikiem, Zbigniewem Czaykowskim, dostał się do Francji samochodem. Jechali przez Belgrad i Sisak w Jugosławii oraz Fiume, Mediolan i Ventimig­lię we Włoszech. Obaj piloci przybyli do Francji 11 listopada 1939 roku.

Roman został skierowany na kurs w prestiżowej École Supèrieure de Guerre – Wyższej Szkole Wojennej – co oznacza, że z jego francuskim wcale nie mogło być tak źle, jak sugerowała Mathilde Carré. Podczas kursu zapoznał się ze strukturą armii niemieckiej i technikami rozpoznania wojskowego. Trafił pod koniec marca 1940 roku do 1 Dywizji Grenadierów dowodzonej przez pułkownika, a od maja generała Bronisława Ducha, gdzie został szefem II Oddziału, czyli wywiadu, zwanego potocznie Dwójką.

Przyjęło się uważać, że Czerniawski już przed wojną został „dwójkarzem” i był doświadczonym szpiegiem. Trudno to jednak potwierdzić. On sam swe wspomnienia rozpoczął od deklaracji, że u progu wojny nie tylko nie był, ale i nie chciał być agentem wywiadu. Stanisław Żochowski, kolega Czerniawskiego z Wyższej Szkoły Wojennej, a w czasie wojny najpierw jeden z dowódców Narodowych Sił Zbrojnych, potem zaś, po przedarciu się na Zachód, żołnierz 2 Korpusu Polskiego, wspominał, że jako słuchacze Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie w ciągu dwóch lat mieli raptem jeden, i to dość ogólnikowy wykład o wywiadzie.

Z rozpoznaniem Czerniawski zetknął się najprawdopodobniej dopiero w École Supèrieure de Guerre. To we Francji napisał pracę o zadaniach II Oddziału w większych jednostkach. Dziennikarzowi-dokumentaliście Januszowi Piekałkiewiczowi opowiadał po latach, że po przydzieleniu go do 1 Dywizji Grenadierów zastanawiano się tam, co zrobić z „tym lotnikiem”8, i że to on sam przekonał dowództwo dywizji, by powierzono mu rozpoznanie. Czy rzeczywiście tak się zostawało oficerem II Oddziału?

Prawdą jest też, że późniejsze metody konspiracyjne Czer­niawskiego były dość niestandardowe i sugerowały, że nie znał on zasad konspiracji albo o nie zupełnie nie dbał. Równocześ­nie major Wincenty Zarembski „Tudor”, doświadczony „dwójkarz”, także nie przestrzegał tych zasad, prowadząc Ekspozyturę „Francja” z Marsylii.

Nie sposób jednak znaleźć w teczce osobowej Czerniawskiego przechowywanej przez brytyjskie Ministerstwo Obrony od czasów, gdy polscy piloci podlegali Royal Air Force, choć formalnie nie byli częścią RAF, potwierdzenia jego przynależności do II Oddziału przed wojną. Są tam wymienione – spisane własnoręcznie przez Czerniawskiego – wszystkie etapy jego służby wojskowej, od szeregowca w 1928 roku przez stopień majora w 1944 aż do demobilizacji. Dokumenty te znali szefowie polskiego wywiadu podczas II wojny światowej. Nie było powodu, by Czerniawski miał ukrywać przed nimi przedwojenną przynależność do II ­Oddziału, skoro wpisał tam, że należał do II Oddziału w 1940 roku. Pewne jest więc tylko to, że w momencie szturmu wojsk III Rzeszy na Francję wiosną 1940 roku Roman Czerniawski był ­oficerem II Oddziału.

Generał Władysław Sikorski wierzył w potęgę Francji. Tymczasem lepiej zorientowani oficerowie II Oddziału nie kryli zaniepokojenia. Leon Mitkiewicz, bliski współpracownik Sikorskiego, zapisał już pod datą 10 stycznia 1940 roku, że zdaniem pułkownika Stanisława Gany z II Oddziału „armia francuska zupełnie nie jest gotowa do nowoczesnej wojny”9. Jeszcze gorzej przedstawiała się sytuacja polskich wojsk – „Płk Gano twierdzi z całym przekonaniem, że wojsko polskie we Francji w najlepszym wypadku latem 1940 roku będzie mogło posiadać dwie dywizje piechoty i drugie tyleż w stadium organizowania”10.

Nadszedł maj 1940 roku. Wiosna ponoć była, jak zwykle nad Sekwaną, piękna, w Paryżu „kasztanowce zazieleniły się liśćmi. W kawiarniach było pełno klientów”11. I nagle 10 maja, jak grom z jasnego nieba, nastąpiło niemieckie uderzenie przez Holandię i Belgię. Blitzkrieg. Zaskoczenie było pełne. Historycy są jednomyślni: „Sprzymierzeni nie wyciągnęli żadnych wniosków z przebiegu kampanii w Polsce”12, „alianci zlekceważyli »polską lekcję«”13. Choć przecież, „jeśli zważyć, że alianci pozostawali w stanie wojny z faszystowskimi Niemcami od ponad ośmiu miesięcy, to zdumiewać musi fakt, że Blitzkrieg na Zachodzie okazał się zaskoczeniem, zwłaszcza że ledwie miesiąc wcześniej w podobnie niespodziewany sposób Hitler zaatakował Danię i Norwegię”14.

Hitler nakazał swoim wojskom nie tylko zaatakować przez Holandię, Belgię i Luksemburg, lecz także dokonać „cięcia sierpem” (Sichelschnitt), czyli natarcia przez Ardeny w kierunku kanału La Manche – ten manewr miał odciąć wojska aliantów walczących na północnym wschodzie od reszty kraju. Był nadzwyczaj skuteczny.

Niemieckie czołgi, pod rozkazami Heinza Guderiana, Ewalda von Kleista i Erwina Rommla, pędziły tak szybko na zachód, że nawet niektórzy dowódcy próbowali je hamować, żeby nacierająca piechota mogła za nimi nadążyć. Francuscy żołnierze, którzy się poddawali, słyszeli od oszołomionych sukcesem i metamfetaminą Niemców, że ci nawet nie mają czasu brać ich do niewoli.

Walki wywołały panikę ludności, według różnych szacunków przez Francję przeszła fala około dziesięciu milionów uciekinierów. Sam Paryż przed wkroczeniem wojsk Hitlera miało opuścić trzy miliony ludzi. Ostatecznie 22 czerwca pod wieczór Francuzi podpisali akt kapitulacji. „Błyskawiczny upadek Francji zaszokował wszystkich, nawet Niemców”15. Francuzi, którzy rok wcześniej piórem Marcela Déata z dziennika „L’Oeuvre” pytali, czy trzeba umierać za Gdańsk, teraz musieli opłakać blisko sto tysięcy zabitych i rannych w walkach rodaków. Na mocy rozejmu na południu Francji powstało tak zwane państwo Vichy – zupełnie legalne, niby niezależne, jednak podporządkowane III Rzeszy.

W tej ludzkiej rzece przemieszczającej się po kraju znalazł się też Roman Czerniawski. Jako polski żołnierz oczywiście był stale zagrożony niewolą i nawet, choć nie pisał o tym we wspomnieniach, na trzy dni, 21–23 czerwca 1940 roku, trafił do niemieckiej niewoli, co wiemy z jego zeszytu ewidencyjnego przechowywanego przez brytyjskie Ministerstwo Obrony.

Jednak gdyby ktoś poprosił go o dokumenty, mógłby pokazać akt urodzenia Armanda Borniego. I to oryginalny. Dostał go bowiem od Renée Borni, młodej wdowy po prawdziwym Armandzie. Był już wcześniej u niej zakwaterowany w ­Lunéville, gdy służył w 1 Dywizji Grenadierów. Renée była młoda i dla Czerniawskiego na tyle atrakcyjna – czy, jak on się wyrażał, przystojna – że po klęsce Francji skorzystał ze schronienia w jej domu. Należał do tych tysięcy żołnierzy, którzy odizolowani przez „cięcie sierpem”, nie mieli nawet najmniejszych szans dostać się na północ do Dunkierki, skąd w maju i czerwcu ewakuowały się wojska aliantów. Nie mógł też dostać się do atlantyckich portów Francji, co 19 czerwca polecił polskim żołnierzom generał Sikorski.

Pod koniec maja Czerniawski brał udział w walkach w obronie Linii Maginota w rejonie Alzacji i Lotaryngii, a 17 i 18 czerwca pod Lagarde w obronie kanału Marna–Ren. Ostatecznie jego dywizja została 21 czerwca 1940 roku rozformowana rozkazem „4444”. Generał Duch zarządził podwładnym, by w małych grupach przedzierali się na południe Francji. Mathilde Carré twierdziła, iż Roman opowiadał jej o tym, że trafił na chwilę do wspomnianej już niewoli, ale zdołał pewnej nocy uciec i przedostać się do Lunéville.

Przybył do Lunéville „zmęczony, nieogolony, odziany w obdarte ubranie farmera”16. Spędziwszy kilka dni u Renée Borni, ubrany już w lepsze ciuchy nieboszczyka Armanda, zaopatrzony w jego akt urodzenia i rower, zapewne wyściskawszy także wdowę po nim, ruszył do Paryża, skąd zamierzał przedostać się na południe, zgodnie z rozkazem generała Ducha. W stolicy Francji miał zapewnioną metę w opuszczonym mieszkaniu znajomych blisko Łuku Triumfalnego.

Spacer po Polach Elizejskich przepełniał go smutkiem. Bulwary, zawsze tak tłoczne, teraz wiały pustką, zatrzaśnięte okiennice i niemieckie flagi na budynkach także nie napawały optymizmem.

Przygnębiony, mijając Colisée Café, usłyszał nagle: „Bon jour, monsieur Roman”17. Zaskoczony, obejrzał się i zobaczył pijących jak gdyby nigdy nic kawę poruczników Stefana Czyża i Bernarda Krótkiego, którzy również służyli w jego dywizji – pierwszy jako oficer szyfrowy, drugi jako adiutant generała Ducha.

Po chwili radosnego przywitania obaj panowie opowiedzieli Czerniawskiemu, jak po otrzymaniu rozkazu „4444” w miejscowości Hurbache, gdzie stacjonowało dowództwo dywizji, przejrzeli biurka merostwa i znaleźli tam oficjalną pieczątkę mera. Wzięli ją, jak to dyplomatycznie ujęli, pod polski protektorat. We Francji puste blankiety dokumentów i różne formularze można było zwyczajnie kupić w sklepach z papeterią, więc posiadanie takiej pieczątki dawało niemal nieograniczone możliwości produkowania zupełnie legalnych dowodów tożsamości. I jeśli tylko, powiedzieli, Czerniawski kupi zaraz blankiet w nieodległym sklepie Au Printemps i zrobi sobie zdjęcie w fotomatonie, to oni, korzystając z tymczasowego biura mieszczącego się w kawiarnianej toalecie, wydadzą mu nowiutką kartę. Tak ostatecznie na przełomie czerwca i lipca 1940 roku w Paryżu, w toalecie Colisée Café, narodził się, po raz drugi, Armand Borni – miał nie tylko akt urodzenia, ale i dowód tożsamości.

Formalnie wszystko było u niego w porządku. Tylko ten akcent…

3

Do Tuluzy!

Gdy nazajutrz po kolacji we Fregacie Roman i Mathilde spotkali się na pierwszej lekcji – nieważne, czy w kawiarni, czy w hotelowym pokoiku – Polak oczywiście na wstępie pocałował kobietę w rękę. Carré mogła mu się wreszcie przyjrzeć. Był niski, może nawet jej wzrostu, chudy, ale umięśniony, miał „wąską, podłużną twarz, dość duży nos i zielone oczy, które kiedyś musiały być jasne i atrakcyjne. […] Wszystkie zęby miał popsute albo z koronkami”18. Z powodu ciemnych, ulizanych włosów mógłby być wzięty za pobudliwego Korsykanina. Według naszej bohaterki nie był przystojny, ale roztaczał aurę, która budziła zaufanie – miał młodzieńczy entuzjazm, słowiańską nonszalancję i kaprysy rozpieszczonego dzieciaka.

Mathilde na początku tej znajomości nie była jeszcze pewna, czy pojedzie za swym kochankiem do Afryki. Wkrótce jednak, może już po pierwszych kilku lekcjach francuskiego, wiedziała, że zostanie w kraju.

Czy – i jeśli tak, to jak szybko – Mathilde i Roman zostali kochankami? „Oboje mieli tak kategorycznie zaprzeczać, jako­by byli kochankami, że ich zapewnienia na pewno były nieszczere”19, twierdzi brytyjski autor Ben Macintyre. Zaprzeczali temu też wiele lat po wojnie, gdy dzieliło ich już chyba wszystko. Carré uważała na dodatek, że Czerniawski był brudasem, co ją od niego odrzucało. Inne kobiety, jak się przekonamy, jakoś nie miały tego problemu.

W każdym razie lekcje szły płynnie. Roman był bystry i pojętny, Mathilde zresztą miała doświadczenie w uczeniu, bo przed wojną jej mąż był nauczycielem w Oranie – spędzili tam kilka lat i ona także uczyła arabskie dzieci.

„Wielka przyjaźń zawiązała się między Romanem Czerniawskim a mną”20 – pisała Mathilde, dodając kiedy indziej, że „czuł się swobodnie w moim towarzystwie”21.

„Nabierałem do niej coraz więcej zaufania”22 – pisał z kolei Czerniawski.

Ona poprosiła, by nazywał ją Lily, choć niektórzy mówili do niej także Micheline, do niego zaś postanowiła mówić „To-To”, co miało brzmieć bardziej przyjaźnie niż Armand.

Spotykali się codziennie na jedną lub dwie godziny. Przerabiali francuską literaturę, ale lekcje zawsze kończyły się „ożywioną rozmową na temat sytuacji ogólnej”23. On jej opowiadał o „narzeczonej Ewie, o licznych romansach”24, a sam słuchał z zainteresowaniem o ojcu Mathilde, który walczył w I wojnie światowej, za co dostał Legię Honorową, o młodszym bracie, który właśnie był żołnierzem, a także o jej odwadze jako pielęg­niarki Francuskiego Czerwonego Krzyża, gdy „dziwna wojna” zamieniła się w prawdziwą i francuscy żołnierze ujrzeli krew wsiąkającą w ich mundury. O wszystkim tym ­Mathilde mówiła z dumą. Była patriotką – i właśnie kogoś takiego szukał Roman Czerniawski.

Nabrawszy zaufania do Mathilde, postanowił wyłożyć karty na stół, choć jak twierdził potem, kobieta nigdy nie poznała jego polskiego imienia i nazwiska. Opowiedział jej o idei, którą żył już od jakiegoś czasu.

Otóż jeszcze gdy był w Paryżu, wśród uchodźców stojących w kolejce po darmowy posiłek rozdawany przez Amerykanów, spotkał Polkę, która szukała swojego męża, kapitana Jerzego Kossowskiego. Czerniawski go znał, służyli razem. Opowiedział jej, że widział go w jednej z grup, które miały przebijać się na południe – niestety był ranny. Pocieszył jednak zdesperowaną kobietę, że w najgorszym przypadku mąż jest w obozie jenieckim. Walki wówczas właściwie już się nie toczyły.

Kilka dni później znów spotkał panią Kossowską. Była szczęśliwa – otrzymała kartkę od męża, który przebywał w szpitalu wojskowym w St. Dieu w Lotaryngii. Chciała tam jechać, ale Czerniawski wybił jej to z głowy – St. Dieu to ponad czterysta kilometrów od Paryża, pociągi nie kursują, mosty wysadzone…

Ostatecznie zaproponował, że pojedzie do kapitana Kossowskiego na rowerze, a jeśli dostanie jego cywilne ubranie i fotografię, to zawiezie mu także kartę tożsamości. Podróż z Paryża do Lotaryngii w lipcu na rowerze nie była taka trudna. Dotarł tam kilka dni później. Pilnującym szpitala Niemcom powiedział, że jest dalekim kuzynem Kossowskiego, studentem akademii sztuk pięknych. Niemcy nie robili żadnych kłopotów.

Kapitan Kossowski był zachwycony odwiedzinami rzekomego kuzyna, jego radość musiała być jeszcze większa, gdy po wizycie otworzył walizkę, której jego gość „zapomniał”. Były w niej cywilne ubranie i dokumenty.

Kossowski nawiał ze szpitala kilka tygodni później, dosłownie chwilę przed tym, jak Niemcy mieli go przenieść do obozu jenieckiego, skąd uciec byłoby już znacznie trudniej.

Czerniawski wracał z Lotaryngii do Paryża bez pośpiechu. Nie miał powodu do niepokoju. Przyzwyczaił się już do widoku niemieckich żołnierzy, których na drogach była teraz cała masa – mało tego: zaczął im się uważniej przyglądać. Wspominał potem, że zorientował się, iż potrafi rozpoznawać poszczególne jednostki po ich oznaczeniach, klasyfikować je oraz ustalać ich garnizony. Kurs w École Supèrieure de Guerre nieoczekiwanie okazał się bardzo przydatny. To zrodziło w jego głowie pewną myśl: oznaczenia na niemieckich pojazdach wojskowych mówiły mu znacznie więcej niż zwykłemu podróżnemu. Zjechał na pobocze, odstawił rower, wyciągnął się na stogu siana i zaczął kombinować: jeśli cudem przebije się do Wielkiej Brytanii, zostanie pilotem, jednym z wielu (choć trafiłby do słynnego później Dywizjonu 303, więc też pewnie przeszedłby do historii). Może zestrzeliłby paru Niemców, może oni zestrzeliliby jego… We Francji zaś ze swoją wiedzą może być o wiele bardziej przydatny, a wizja setek komórek wywiadowczych, które byłyby w stanie śledzić każdy ruch okupanta, a może nawet nękać go sabotażem, nie dawała mu spokoju.

Postanowił szybko udać się na południe, by uzyskać zgodę pozostających tam polskich przełożonych na budowę siatki szpiegowskiej w okupowanej Francji.

W życiu szpiega ogromną rolę gra doświadczenie, ale przypadek i szczęście – chyba nie mniejszą. Mimo wszystko pokonanie zielonej granicy między okupowaną Francją a Vichy to nie była łatwizna i Czerniawski właśnie zastanawiał się, jak to zrobić.

Traf chciał, że napotkany przypadkiem znajomy Polak powiedział mu, iż Niemcy wydają Francuzom, którzy mają krewnych w strefie nieokupowanej, przepustki na podróż do nich. „Mają podobno za dużo ludzi do wyżywienia w Paryżu i chcą ułatwiać wyjazd do Francji nieokupowanej, do krewnych, na wyżerkę”25. Wystarczy pójść na ulicę Faubourg Saint-Honoré i stanąć w kolejce…

Czerniawski po godzinie był już na miejscu wydawania ausweisów, ale spotkało go tam rozczarowanie – chętnych po przepustki były setki. Olbrzymia kolejka. Uprzejmy policjant wytłumaczył mu, że dostanie numerek i jak się nie załapie dziś, to może przyjść nazajutrz z tym samym numerkiem, który zapewni mu właściwe miejsce w kolejce. I tak codziennie. Wystawanie w ogonku w najlepszym przypadku przez kilka dni? Na to nie miał ochoty – nad filiżanką kawy wpadł na inny pomysł. Poszedł na dworzec Gare d’Austerlitz, tam kupił bilet do Tuluzy, ale natychmiast poszedł go przedłużyć na następny dzień, nazajutrz poprosił o dokładnie to samo.

Z dwiema pieczątkami na bilecie wrócił na Faubourg Saint--Honoré, gdzie wydawano przepustki do strefy nieokupowanej, i podszedł do policjanta: „Widzi pan: dwa razy przedłużony; więcej razy nie przedłużą. Kupiony za ostatnie pieniądze…”26.

Policjant nie robił już problemów i chwilę później Czerniawski był w pomieszczeniu, w którym Niemcy wydawali przepustki. Pokazał swoje dokumenty Armanda Borniego i kopertę z wymyślonym adresem wymyślonej rodziny w Tuluzie. Jego marzeniem było dostać zgodę na wyjazd choćby na kilka tygodni, tymczasem Niemiec powiedział, że może dać zgodę na czas nie krótszy niż trzy miesiące. Szczęście go nie opuszczało. Mało tego – Niemiec przekreślił na formularzu formułkę o zgodzie na przyjazd w tym czasie do Paryża, ale zrobił to zwykłym ołówkiem!

Czerniawski wyszedł na ulicę w świetnym nastroju.

Miał prawdziwy francuski akt urodzenia, dowód tożsamości z oryginalną pieczątką mera Hurbache i ausweis na trzy miesiące, wydany przez samych Niemców, który po użyciu dobrej gumki dawał możliwość podróżowania do Vichy i z powrotem ile tylko dusza zapragnie.

W kieszeni miał też bilet do Tuluzy. Nie było już na co czekać.

Pociąg zatrzymał się na granicy obu stref – tu Czerniawski dokonał nowego odkrycia. Młody podoficer, owszem, sprawdzał dokumenty podróżnych i ich ausweisy sumiennie, ale już nie wbijał w nie żadnych pieczątek ani nie wpisywał żadnych dat – zatem nie zostawał żaden ślad przekroczenia granicy.

Gdyby tylko takie rzeczy były możliwe w okupowanej ­Polsce…

4

Akcja „Ewakuacja”

Tuluza, dokąd przybył Czerniawski latem 1940 roku, była wówczas, jak mawiano, „małą stolicą Polski”. Tysiące żołnierzy przebywających na południu Francji zastanawiało się, co robić dalej. Większość oczywiście chciała walczyć – ale jak? Przedostanie się do Anglii nie było proste. Rząd Vichy wydał dekret zabraniający opuszczania kraju mężczyznom zdolnym do noszenia broni. Polaków bez mieszkania i pracy postanowiono skupić w specjalnych kompaniach roboczych, w których panowały nie najlepsze warunki i którymi dowodzili Francuzi, co było dodatkowo demoralizujące. Niektórzy rodacy próbowali na własną rękę przedostać się przez Pireneje do Hiszpanii, ale często kończyło się to pojmaniem i odprawieniem do karnej kompanii.

Dla uporządkowania sytuacji generał Władysław Sikorski wysłał do nieokupowanej Francji generała Juliusza Kleeberga, który przybył tam 29 lipca 1940 roku. Kleeberg oficjalnie próbował wynegocjować z Francuzami poprawę warunków dla polskich żołnierzy, jednocześnie w tajemnicy trwały przygotowania do działalności tajnej, której wówczas głównym zadaniem była ewakuacja Polaków, a następnie praca wywiadowcza. Wcześniej bowiem polski II Oddział „przed ewakuacją z Francji nie podjął żadnych przygotowań z myślą o budowie w przyszłości sieci wywiadowczej, ani nie przekazał wskazówek”27.

Polscy oficerowie sami podejmowali inicjatywę. Wśród nich byli między innymi doświadczony funkcjonariusz II Oddziału major Mieczysław Słowikowski, którego najsłynniejszy pseudonim to Rygor, choć we Francji występował jako doktor Skowroński, oraz wspomniany już major Wincenty Zarembski, znany później pod pseudonimem Tudor. Słowikowski pierwszy przerzut zorganizował jeszcze przed przybyciem Kleeberga.

Słowikowskiego wojna zastała w konsulacie polskim w Kijowie, gdzie pełnił funkcję sekretarza, ale też oczywiście „dwójkarza”. Jeszcze przed 17 września udał się do Moskwy na konsultacje z ambasadorem Wacławem Grzybowskim, z którym doszedł do wniosku, że Stalin zaraz zaatakuje Polskę. Wrócił do Kijowa. Ponieważ jego depesze już nie docierały do kraju, sam chciał dotrzeć do Polski, udało mu się nawet dojechać do Równego, gdzie nikogo już nie zastał i w końcu, 21 wrześ­nia, został przez NKWD aresztowany. Wkrótce jednak znów odprawiono go do Moskwy, gdzie dołączył do reszty korpusu dyplomatycznego. Sytuacja była groźna. „Komisarz Mołotow bowiem twierdził, że skoro państwo polskie nie istnieje, tym samym nie istnieje Ambasada RP i personel nie ma żadnych praw dyplomatycznych. Czekał więc nas los skazańców w obozach lub na zesłaniu”28 – wspominał Słowikowski. Tylko interwencja ambasadorów Włoch i III Rzeszy umożliwiła polskim dyplomatom w październiku wyjazd z ojczyzny proletariatu do Francji. W Paryżu Słowikowski ostatecznie trafił do II Oddziału, po klęsce Francji zaś znalazł się w Tuluzie.

To właśnie w stolicy Oksytanii Słowikowski zaczął tworzyć tajną organizację o kryptonimie „Ewakuacja”, która zajmowała się przerzucaniem polskich żołnierzy do neutralnej Hiszpanii, gdzie mieli szansę skontaktować się z brytyjskimi konsulatami. Była to rzesza ludzi, a z północy kraju wciąż przybywali nowi, którym trzeba było zapewnić wyżywienie, papiery, a w ostateczności których trzeba było przerzucić przez zieloną granicę – co wiązało się oczywiście z ryzykiem albo postrzelenia przez pograniczników, albo wylądowania w obozie Miranda de Ebro. Był to jeden z frankistowskich obozów koncentracyjnych, zorganizowany na wzór niemiecki. W sumie trafiło do niego około tysiąca Polaków.

Demobilizowani żołnierze nie zawsze umieli utrzymać pion. Niektórzy, jak opisywał Słowikowski, wykorzystywali dziurawy system, by uzyskać kilka premii demobilizacyjnych i odprawy, które potem wydawali na rozrywki. „»Specjalna ulica« w Tuluzie zawsze pełna była naszych żołnierzy różnych stopni. Nie lepiej działo się w Marsylii i innych miastach”29.

Działalność Słowikowskiego wymagała kunsztu i dyskrecji. Francuzi, choć naciskani przez Niemców, na pewne sprawy patrzyli przez palce, ale na inne nie. Współpracowali jeszcze z polskimi konsulami, bo im też zależało na jakimś „rozładowaniu” masy błąkających się Polaków. Jednak generał Kleeberg musiał wielokrotnie interweniować u samego Pé­taina w sprawach żołnierzy, by ułatwić im opuszczenie Francji.

Żeby wyjechać legalnie z Francji, trzeba było mieć dwie (a właściwie trzy) wizy – wyjazdową i wjazdową. Tę pierwszą Francuzi dawali dopiero wtedy, gdy w paszporcie już miało się wizę jakiegoś innego państwa. Dopiero wtedy Hiszpanie, którzy pod naciskiem Niemców także robili Polakom kłopoty, zgadzali się udzielić wizy tranzytowej. Starania o wizy oznaczały więc „długie procedury wymagające kontaktów w konsulatach i prefekturach, których nie mógł załatwić sam żołnierz, często nie znając francuskiego”30.

Słowikowski musiał suto opłacać różnych urzędników, czasem były to prezenty, czasem przyjęcia, czasem wprost łapówki. Uzyskiwano w ten sposób wizy na wyspę Curaçao albo do Szanghaju. Oczywiście nikt się do Szanghaju nie wybierał – celem była Hiszpania, a potem Wyspy Brytyjskie. Zdarzały się liczne problemy. Polskich żołnierzy naciągano, oferując im szybsze załatwienie wyjazdu lub inne możliwości opuszczenia Francji. Organizatorzy takich wypraw najczęściej znikali, gdy tylko dostali od naiwnych pieniądze. Ale i „Polak potrafi” – niektórzy ewakuowani brali dokumenty i pieniądze na drogę, po czym dekowali się na kilka tygodni w dobrych pirenejskich pensjonatach, mile spędzając czas wśród różnych uciech, i wracali, twierdząc, że nie udało im się przekroczyć granicy.

W sumie od lipca 1940 roku do maja 1941 roku Słowikowski zdołał wysłać około dwóch tysięcy pięciuset żołnierzy. On sam w maju 1941 roku dostał rozkaz przedostania się do Afryki Północnej i tam utworzenia siatki wywiadowczej. Brytyjczycy początkowo chcieli wykorzystać w tym celu własnego człowieka, emerytowanego oficera wywiadu, ale ten powiedział, że potrzebuje na to roku i stu tysięcy funtów. Słowikowski, czyli od tej pory Rygor, zbudował siatkę w kilka miesięcy i znacznie taniej, a do tego założył firmę, która pokrywała część wydatków. Był wyjątkowo skuteczny w pozyskiwaniu agentów – średnio werbował ich sześciu miesięcznie. Jego raporty bardzo ułatwiły aliantom desant w Afryce Północnej w listopadzie 1942 roku.

Czerniawski poznał Słowikowskiego za pośrednictwem generała Kleeberga. Tak to w każdym razie zapamiętał. Natomiast Słowikowski wspominał, że obaj współpracowali już wcześniej i to on zlecał Czerniawskiemu podróże do Paryża. We wrześniu 1940 roku Londyn rozdzielił pracę Słowikowskiego i Zarembskiego. Pierwszemu powierzono tylko sprawy „Ewakuacji”, drugiemu wywiad, czyli kierowanie Ekspozyturą „Francja”.

Gdy organizacja „Ewakuacja” przenosiła się do Marsylii, Słowikowski przekazał prowadzenie siatki w Tuluzie Czerniawskiemu, zostawiając mu nawet swoje mieszkanie przy alei Soupir.

Nie po to jednak Czerniawski przybył do Vichy – chciał przecież szpiegować Niemców w okupowanej zonie. O tym właśnie zamierzał już wcześniej rozmawiać z generałem Duchem, ale ten, choć wykazał zainteresowanie, uznał, że pilniejsza jest pomoc kolegom, którzy wciąż przebywają w okupowanej Francji.

Czerniawski tamtego lata trzykrotnie (według Słowikowskiego dwukrotnie) podróżował do Paryża i z powrotem, przewożąc pieniądze i instrukcje dla osób ukrywających się w stolicy. Na polecenie Słowikowskiego podjął także „wstępne czynności mające na celu utworzenie placówki wywiadowczej w Paryżu”31.

Pewnego razu jechał w przedziale w towarzystwie zdemobilizowanych belgijskich żołnierzy, którzy wracali do domu. Nie mieli ausweisów. Podczas kontroli niemiecki sierżant zaczął na nich krzyczeć, że mają złe papiery, i wskazał na dokumenty Czerniawskiego (czyli Armanda Borniego), mówiąc: „To są właściwe papiery! Powinniście mieć takie papiery”32.

„Gdyby tylko wiedział, jak »dobre« były moje papiery!”33 – wspominał polski szpieg.

Podróżując przez okupowaną Francję, znów widział niemieckie jednostki i znów marzył o zbudowaniu wielkiej sieci szpiegowskiej, która swoją działalnością pokryłaby cały kraj.

Praca przy „Ewakuacji” była jednak dla Czerniawskiego ważnym doświadczeniem. Szkolił się w przerzucaniu ludzi przez granicę, fałszowaniu dokumentów, pozyskiwaniu właś­ciwych osób do współpracy – wszystko to stanie się wkrótce jego chlebem powszednim. Na razie Słowikowski oceniał, że choć oficer był wysoce inteligentny, przyzwyczajony do niebezpieczeństw i pełen zapału, to brak mu było doświadczenia, zarówno życiowego, jak i wojskowego.

Czerniawski rzeczywiście miał zapał i wielkie ambicje. W ciągu kilku tygodni rozpracował siedem różnych dróg do Hiszpanii przez Pireneje – czasem wymagały one przejścia przez wysokie góry i skalne przesmyki, a czasem tylko dobrze podrobionych papierów.

Wykonywał też prace wywiadowcze dla Tudora, kierującego Ekspozyturą „Francja” w ramach siatki lotniczo-przemysłowej.

Pewnego lipcowego dnia odprowadzał samego generała Ducha, który opuszczał Francję pociągiem. Była to ostatnia okazja, by porozmawiać o planach siatki szpiegowskiej. Wyłożył karty na stół: tak, sam powinien dostać się do Anglii i tam walczyć jako pilot, ale tu przecież może się bardziej przydać. Generał pomysł zaakceptował, zapewnił, że przedstawi go generałowi Sikorskiemu i odezwie się z Londynu, ale dotarcie do Anglii zajmie mu trochę czasu. Jednak już teraz udzielił Czerniawskiemu pełnomocnictw do rozpoczęcia pracy.

Czerniawski był podniecony, nie mógł spać tamtej nocy.

5

Pierwsi agenci i pierwsza ofiara

Wkrótce po pożegnaniu generała Ducha, który dał zgodę na pozostanie Czerniawskiego we Francji w celu zbudowania siatki szpiegowskiej, przyszły szpieg miał możliwość rozmowy na proszonej herbatce z majorem Wincentym Zarembskim. Był to człowiek służb specjalnych w każdym calu – przed wojną pracował w Moskwie pod przykrywką radcy handlowego. Przed kapitulacją Francji odpowiadał za kontrwywiad w Sztabie Naczelnego Wodza. Średniego wzrostu, wówczas około czterdziestki, z przyjemną aparycją i nienagannymi manierami – bardziej przypominał urzędnika bankowego niż oficera, jak zauważył Czerniawski. On sam szczycił się tym, że ludzie na ulicy kompletnie nie zwracają na niego uwagi. Dla szpiega był to duży atut.

Podczas rozmowy Zarembski podzielił się z Czerniawskim swoim sekretem – otóż od pewnego czasu udało mu się utrzymywać radiową łączność z Londynem. Czerniawski w rewanżu zwierzył mu się z marzeń o stworzeniu siatki szpiegowskiej w okupowanej części Francji. Był to wciąż szalony pomysł narwanego młokosa. Już sama praca w nieokupowanej części kraju nastręczała wiele trudności – rząd Pétaina był pod stałym naciskiem III Rzeszy, zagrożenie stanowiła francuska policja, wszędzie czaili się niemieccy agenci – a co dopiero mówić o działalności wywiadowczej w okupowanej Francji! Ale Czerniawski uparcie drążył temat: Niemcy prowadzą wojnę totalną, stosują piątą kolumnę i inne wywrotowe działania, musimy odpowiedzieć tym samym, trzeba tworzyć podziemie i prowadzić sekretną wojnę. Walenty – pod takim pseudonimem występował wówczas Czerniawski – wierzył, że Francuzi, choć tak łatwo zaakceptowali przegraną z Niemcami, w końcu zaczną ich zwalczać.

Rzeczywiście, „hitem” wojen tamtej epoki była piąta kolumna – ludzie przygotowani do działań dywersyjnych na terenie wroga. Po raz pierwszy to sformułowanie padło podczas wojny domowej w Hiszpanii, gdy cztery kolumny wojsk generała Franco szły na Madryt, a w mieście właśnie piąta kolumna miała czekać na sygnał do walki. Teraz Czerniawski chciał tworzyć aliancką piątą kolumnę we Francji.

Zarembski obiecał, że wyśle do Londynu zapytanie w sprawie pomysłu młodego pilota.

„Niech pan się jednak nie spodziewa odpowiedzi w ciągu godzin lub nawet dni. To jest duża rzecz i będzie niewątpliwie rozważana na najwyższych szczeblach”34 – twierdził Zarembski, był jednak pewien, że przyjdzie pozytywna odpowiedź.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Przypisy końcowe

1 Kolacja we Fregacie

1 M. Carré, I Was the Cat, London 1961, s. 54, 55 (wszystkie cytaty z I Was the Cat w tłumaczeniu autora).

2 R. Garby-Czerniawski, Wielka sieć (8), „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 19.05.1961.

3 M. Carré, I Was the Cat, dz. cyt., s. 53.

4 R. Garby-Czerniawski, Wielka sieć (8), dz. cyt.

5 Tamże.

6 M. Carré, I Was the Cat, dz. cyt., s. 55.

2 Powtórne narodziny Armanda Borniego

7 A. Zamoyski, Orły nad Europą. Losy polskich lotników w czasie drugiej wojny światowej, tłum. J. Kubikowski, Kraków 2010, s. 82.

8 J. Tuszewski, Armand – Hubert – Brutus. Trzy oblicza agenta, Warszawa 2005, s. 70.

9 L. Mitkiewicz, Z gen. Sikorskim na obczyźnie, Paryż 1968, s. 11.

10 Tamże.

11 A. Beevor, Druga wojna światowa, tłum. G. Siwek, Kraków 2013, s. 106.

12 Tamże, s. 113.

13 A. Roberts, Wicher wojny. Nowa historia drugiej wojny światowej, tłum. G. Woźniak, W. Jeżewski, Warszawa 2012, s. 46.

14 Tamże, s. 47.

15 Tamże, s. 62.

16 R. Garby-Czerniawski, Wielka sieć (1), „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 8.05.1961.

17 Tamże.

3 Do Tuluzy!

18 M. Carré, I Was the Cat, London 1961, s. 55.

19 B. Macintyre, Wielkie oszustwo, tłum. M. Antosiewicz, Warszawa 2014, s. 31.

20 M. Carré, I Was the Cat, dz. cyt., s. 55.

21TNA, KV 2/936, cz. 3, s. 16.

22 R. Garby-Czerniawski, Wielka sieć (9), „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”,  22.05.1961.

23 Tamże.

24TNA, KV 2/936, cz. 3, s. 16.

25 R. Garby-Czerniawski, Wielka sieć (3), „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 10.05.1961.

26 Tamże.

4 Akcja „Ewakuacja”

27 A. Pepłoński, Wywiad Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie 1939–1945, Warszawa 1995, s. 99.

28 M. Słowikowski, W tajnej służbie. Jak polski wywiad dał aliantom zwycięstwo w Afryce Północnej, Poznań 2011, s. 17.

29 Tamże, s. 40.

30 Tamże.

31 A. Pepłoński, Wywiad Polskich Sił Zbrojnych…, dz. cyt., s. 100.

32 R. Garby-Czerniawski, Wielka sieć (4), „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 12.05.1961.

33 Tenże, The Big Network, London 1961, s. 27.

5 Pierwsi agenci. I pierwsza ofiara

34 R. Garby-Czerniawski, Wielka sieć (6), „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”, 16.05.1961.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

[email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I