W głębokiej konspiracji. Tajne życie i labirynt lojalności szpiega KGB w Ameryce - Jack Barsky, Cindy Coloma - ebook

W głębokiej konspiracji. Tajne życie i labirynt lojalności szpiega KGB w Ameryce ebook

Jack Barsky, Cindy Coloma

4,2

Opis

Fascynujące wspomnienia agenta KGB – opowieść o podwójnym życiu, trudnych wyborach, rozterkach i zdradzie

Jedna decyzja może zakończyć wszystko… lub doprowadzić do niespodziewanego odkupienia

8 października 1978 roku obywatel Kanady William Dyson wysiadł z samolotu na lotnisku O’Hare w Chicago i skierował się ku kontroli celnej.

Dwa dni później William Dyson przestał istnieć.

Jego tożsamość została wymyślona przez KGB, to dzięki niej młody, ambitny agent z Niemiec Wschodnich miał przedostać się do Stanów Zjednoczonych. Plan się powiódł i tak narodził się nowy szpieg: Jack Barsky. Pracował w konspiracji przez kolejne dziesięć lat, realizując tajne operacje w czasie zimnej wojny… aż w końcu znalazł się w sytuacji, która postawiła pod znakiem zapytania wszystko, w co (jak mu się zdawało) dotąd wierzył.

W głębokiej konspiracji ujawni tajemne życie człowieka bez ojczyzny, i opowie historię, której nikt się nie spodziewał.

Niesamowite spojrzenie na zdumiewającą podróż agenta KGB w czasie zimnej wojny. To wspomnienia, przewodnik i dokument historyczny w jednym, doskonale opisujące paraliżujący charakter życia szpiega.

Joe Weisberg, były oficer CIA, pomysłodawca i producent wykonawczy serialu „Zawód: Amerykanin”

Jako podwójny agent, który pracował przeciwko Rosji, myślałem, że słyszałem już wszystko. Potem usłyszałem historię Jacka.

Naveed Jamali, były podwójny agent i autor książki Jak złapać rosyjskiego szpiega

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (38 ocen)
18
14
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jack Barsky, Cindy Coloma W głębokiej konspiracji. Tajne życie i labirynt lojalności szpiega KGB w Ameryce Tytuł oryginału Deep Undercover: My Secret Life and Tangled Allegiances as a KGB Spy in America ISBN Copyright © 2017 by Jack BarskyAll rights reserved Copyright © for Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2018 Redakcja Eliza Szybowicz Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Cover photograph copyright © Peter LuedersAll rights reserved Interior photographs of Joe Reilly, Staten Island, and the Barsky family on railing copyright © Peter Lueders. All rights reserved. Wedding photograph by Klein & Ulmes Photographic Services. Used with permission. All other photographs are from the personal collection of the author and are used with permission. Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Shawny, Chelsea i Jessiego, z miłością

Prolog – Grudzień 1988

Idąc energicznym krokiem w stronę stacji metra na rogu Osiemdziesiątej i Hudson w Queensie, rzuciłem wyćwiczonym przez lata okiem na stalową belkę przy wejściu na stację. Widok z pozoru niewinnej, czerwonej kropki, którą tam zobaczyłem, na chwilę wytrącił mnie z rytmu. Taka kropka to tajna wiadomość od KGB: „Poważne niebezpieczeństwo. Rozpocząć procedurę awaryjną”.

Przez niemal dwa lata udawało mi się oddzielać od siebie różne światy, w których żyłem, ale teraz nadeszła pora decyzji.

Dwa tygodnie później wciąż uparcie odmawiałem wykonania rozkazu i wycofania się. Zamiast wydobyć dokumenty przygotowane na taką sytuację i przedostać się do Kanady, codziennie rano mijałem czerwoną kropkę, wsiadałem do linii A i jechałem do pracy. Grałem na czas, ale wiedziałem, że nie da się tego zatrzymać. Kropka z całą surowością przypominała mi, że nie wypełniam rozkazów, i powaga sytuacji ciążyła mi coraz bardziej, zaciskając się jak pętla, z której nie mogłem się wydobyć. Jak długo jeszcze można będzie odwlekać ostateczną decyzję?

W ten ponury grudniowy ranek, gdy szykowałem się do wyjścia z mieszkania na pierwszym piętrze, bezgłośnie otworzyłem drzwi do pokoju Chelsea, żeby zerknąć na swoją małą księżniczkę. Za oknem jeszcze panowała ciemność, choć świat­ła wystarczało na to, żebym widział te piękne oczy zamknięte w spokojnym śnie i lawinę ciemnych kędziorów, których głaskanie nigdy mnie nie nużyło. Opanowałem chęć nachylenia się i ucałowania Chelsea, woląc nie budzić jej w chwili, gdy naprawdę musiałem się spieszyć na metro. Jak jednak coś tak doskonałego mogło być moje?

To dziecko bez wątpienia zdobyło moje serce. Nie była pierwsza ani jedyna, ale dopiero z nią mogłem spędzać czas, jak do tej pory całe półtora roku. Starczyło, że wyciągnęła do mnie rączki, zasnęła na moim ramieniu albo dotknęła twarzy miękkimi jak puch dłoniami, a w sercu budziła się miłość, jakiej istnienia nigdy nie przypuszczałem: bezwarunkowa i wszechogarniająca.

Rzuciłem okiem na zegarek i wycofałem się z pokoju tak, że drewniana podłoga ni razu nie skrzypnęła. Wziąłem dyplomatkę i zostawiłem Chelsea i żonę śpiące w mieszkaniu, wychodząc w mokry mrok grudnia. Miasto, które nigdy nie śpi, miało czekać jeszcze pół godziny, aż słońce rozjaśni krawędzie porannego nieba.

W drodze na stację myślałem o sieci, którą stworzyłem i z której nie mogłem się teraz wydostać. W Stanach Zjednoczonych, jako analityk komputerowy Jack Barsky, z powodzeniem zajmowałem się szpiegostwem na rzecz Związku Sowieckiego. W Niemczech wschodnich byłem inną osobą o odmiennym nazwisku i prowadzącą odmienne życie. I teraz tamto życie mnie wzywało. Jako agent KGB na obcym terenie miałem słuchać przełożonych i wykonywać rozkazy.

Czerwona kropka kazała mi uciekać – zapewne zostałem zdekonspirowany – ale ta śpiąca w domu dziewczynka zatrzymywała mnie tutaj, tak samo jak coś innego, co nie do końca potrafiłem nazwać.

Po trwającym jak zwykle dziesięć minut spacerze minąłem stalowy dźwigar z czerwoną kropką i wszedłem na peron, skąd odjeżdżały pociągi w kierunku zachodnim. Na stacji znajdowała się tylko garstka pasażerów, którzy jak ja zerwali się wcześnie, żeby uniknąć porannej godziny szczytu.

Gdy spoglądałem w stronę, z której niebawem miał nadjechać pociąg, kątem oka dostrzegłem z prawej strony nietypowe poruszenie – ciemną postać mężczyzny, która nie pasowała wyglądem do ludzi dojeżdżających codziennie do pracy. Miałem wrażenie, że się do mnie zbliża, choć niepewnie, jakby zaczaił się na niepodejrzewającą niczego ofiarę. Nie zdążyłem w pełni zorientować się w sytuacji, gdy znalazł się przy mnie.

– Musisz wracać – wyszeptał z ciężkim rosyjskim akcentem, pochylając się ku mnie – bo inaczej zginiesz.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Część I – Narodziny szpiega

1

Rodzice przysiedli przy kuchennym stole, wsłuchani w niewielkie radio lampowe, które przetrwało wojnę, lecz nadawały w nim jedynie trzy stacje. Gdy ojciec manipulował pokrętłami, usiłując zminimalizować szum, ja podbiegłem do małego, drewnianego stołu, żeby dowiedzieć się, co się dzieje. Matka kołysała małego braciszka, łagodnie go uciszając, żebyśmy ­mogli dosłyszeć, co mówią w radiu. Dramatyczny głos w nieznanym mi języku rozlegał się na tle posępnego Marszu żałobnego Chopina. Towarzyszył mu równie ponury tłumacz niemiecki.

W ów dzień na początku marca 1953 roku wszystkie trzy radiostacje przekazywały wiadomości o jednym tylko wydarzeniu: pogrzebie wielkiego przywódcy sowieckiego Józefa Stalina. Ludzie w całym bloku wschodnim siedzieli wsłuchani w radio, tak samo jak my.

– Vati – spytałem – kto to taki, ten Stalin? Dlaczego nie żyje? Co to jest Związek Sowiecki?

Ojciec starał się objaśnić sytuację w słowach zrozumiałych dla umysłu czterolatka.

– Towarzysz Stalin był wielkim rewolucjonistą. Przywódcą Związku Sowieckiego, ogromnego kraju, który pokonał Hitlera. Pod jego wodzą mieliśmy zbudować kraj, w którym wszyscy mogliby być szczęśliwi. Dziś żegnamy jednego z największych ludzi w dziejach.

– A czy wszystko będzie dobrze? Kupisz mi rower na szóste urodziny, tak jak obiecałeś? W niedzielę będzie budyń?

– Tak, Albrecht, powinniśmy dać sobie radę. Bez Stalina może być trochę trudniej, są też sprawy, które zrozumiesz dopiero wtedy, gdy będziesz trochę starszy.

W ten sposób dał mi do zrozumienia, że mam już przestać pytać.

Odkrywanie korzeni i dziedzictwa następowało stopniowo i przez lata: trochę zostało zapamiętane, trochę podsłuchane, jeszcze coś opowiedziane, gdy byłem na tyle duży, że umiałem zadawać pytania. Początkowo o większości spraw dowiadywałem się z rozmów z matką.

Wiem na pewno, że urodziłem się w okropnym miejscu w niefortunnym momencie – cztery lata po samobójstwie Hitlera, które właściwie zakończyło drugą wojnę światową w Europie. Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi zajmowali się odbudową zachodnich stref okupowanych Niemiec, natomiast życie w Niemczech wschodnich pod władzą sowiecką upływało pod znakiem codziennej walki o przetrwanie. Do spustoszeń wojennych doszło zabranie przez Sowietów cennego majątku, jaki ocalał po bombardowaniach aliantów, na przykład całych fabryk i znacznej części infrastruktury. W efekcie wschodnie Niemcy cofnęły się pod względem gospodarczym i technologicznym co najmniej o trzydzieści lat. Jak nigdy wcześniej i nigdy potem w dwudziestym wieku walka o wartościową żywność stała się pierwszorzędnym zadaniem.

Rodzice poznali się w styczniu 1948 roku na praktykach pedagogicznych we wsi Rietschen leżącej w szczególnie biednym rejonie nieopodal granicy z Polską. Mimo że dzieliło ich sześć lat różnicy wieku, Judith Faust i Karl-Heinz ­Dittrich niedawno ukończyli program dla nowych nauczycieli ­Neulehr­er, wprowadzony przez aliantów w celu wykształcenia kadr pedagogicznych nienaznaczonych piętnem współpracy z nazistami. Oboje wychowywali się w warunkach katastrofalnej hiperinflacji czasów Republiki Weimarskiej, wielkiego kryzysu, dojścia Hitlera do władzy i trudności okresu najbardziej niszczycielskiej wojny w historii ludzkości.

Dla obojga pierwsze posady w szkołach oznaczały początek czegoś nowego, zasiewając w sercach ziarna nieśmiałych marzeń o przyszłości. Oboje przyjechali do Rietschen z domów rodzinnych oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów, co zajęło im większą część dnia.

W tamtych czasach autobusy prawie nie jeździły, a podróż koleją stawała się niemiłą przygodą o niepewnym zakończeniu. Rozkłady jazdy były niewarte papieru, na którym je drukowano, a o liniach można powiedzieć tylko tyle, że były nieprzewidywalne.

W miarę jak dyrektor Panzram omawiał program i siatkę godzin na nadchodzący rok szkolny, wzrok Judith często wędrował w stronę schludnie ubranego Karla-Heinza o błyszczących oczach, uważnie wsłuchanego w słowa dyrektora. Delikatne rysy, wysokie kości policzkowe, przenikliwe spojrzenie szarych oczu i proste, czarne włosy nadawały mu wygląd gwiazdy filmowej.

Niespełna dwudziestoletni Karl-Heinz był najmłodszy w grupie, a pałąkowata sylwetka sprawiała, że wyglądał na jeszcze młodszego, na kogoś, kim trzeba się zaopiekować. Z kolei Judith miała za sobą sześć lat więcej życiowych doświadczeń i trudności.

Matka urodziła się w 1922 roku w Kaltwasser, gdzie jej rodzice, Bernhard i Zilla, pracowali jako gajowy i kucharka w posiadłości niemieckiego hrabiego. Miała dwie siostry, Ruth i Evę. Te biblijne imiona i fakt, że matka przed wyjściem za ojca śpiewała w kościelnym chórze, skłaniają mnie ku wnioskowi, że wychowała się w rodzinie luterańskiej, choć nie są mi znane żadne inne dowody życia duchowego moich przodków, a u nas w domu nigdy nie mówiło się o Bogu.

Dzięki młodości spędzonej na wsi matce nie brakowało podstawowego pożywienia, co może tłumaczyć jej zdrowy wygląd w czasach, kiedy tak wielu innych robiło wrażenie wycieńczonych. Ze skrzących się, niebieskich oczu tchnęły inteligencja i niezależność, za to proste, luźne suknie do samej ziemi zdradzały, że jest dziewczyną ze wsi. Nie malowała się, a długie do ramion włosy spinała w staroświecki węzeł.

Pomimo licznych różnic Karla-Heinza i Judith łączyły dwie rzeczy: byli świeżo upieczonymi nauczycielami i nie znali Rietschen. Dlatego pomiędzy lekcjami i po nich często przebywali razem.

Wiosną 1948 roku Karl-Heinz nabawił się złośliwej odmiany gruźlicy. Nie było mowy o antybiotykach. Wiejski lekarz mógł tylko zalecić leżenie w łóżku i dobre odżywianie się. Odpoczynek nie stanowił problemu, za to znalezienie zdrowego prowiantu graniczyło z niemożliwością.

W tej chwili do głosu doszedł instynkt macierzyński Judith, która zaczęła dbać o chorego przyjaciela i kolegę z pracy. Co dzień po lekcjach zaglądała do mieszkanka Karla-Heinza, żeby dotrzymać mu towarzystwa i nakarmić tym, co jakimś cudem udawało się zdobyć. Zdołała kupić u okolicznego rolnika kilka funtów płatków żytnich, z których robiła polewkę na wodzie, podstawę diety mego ojca podczas rekonwalescencji.

Po dwóch miesiącach czułej opieki Judith Karl-Heinz wydobrzał i zakochał się w kobiecie, która prawdopodobnie uratowała mu życie. W październiku 1948 tych dwoje połączonych chorobą przyjaciół pobrało się w domu moich dziadków w Kaltwasser.

Ich związek – wsparty na wątłym fundamencie w postaci żywionej przez mojego ojca potrzeby kogoś, kto odegra rolę matki, i silnego dążenia do wcielenia się w tę rolę ze strony matki, że nie wspomnę o dumie, iż udało jej się złowić tak przystojnego młodzieńca w czasach powszechnego niedostatku zdatnych do ożenku mężczyzn z powojennych Niemczech – nie miał na dłuższą metę większych szans powodzenia.

Wygląda na to, że ojciec, odzyskawszy męskość, jeszcze przed ślubem wyraził matce swoją wdzięczność. W dniu ślubu prawdopodobnie wiedziała, że jest w ciąży.

Z końcem kwietnia 1949 roku matka poszła na miesięczny urlop macierzyński przed moimi narodzinami. Ojciec odwiózł ją do swoich rodziców do Reichenbach, jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Rietschen. Tam miała urodzić.

Ojciec wstąpił niedawno do Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec (SED) i czuł się w obowiązku wziąć udział w pochodzie z okazji międzynarodowego Święta Pracy. Namówił też do tego swojego ojca, nęcąc go perspektywą wychylenia po pochodzie niedzielnego kieliszka.

Rankiem 1 maja 1949 roku pogoda w Reichenbach była typowa dla niemieckiej wiosny – szare niebo, temperatura w okolicach piętnastu stopni, nieustająca mżawka. Pochód miał być świętem, lecz nastroje zbieraniny, która szła wolno przez opustoszałe centrum miasta, nie odpowiadały takiemu nastawieniu. Niby co mieli świętować? Hitler i naziści wdeptali niemiecką dumę w błoto. Rządy sowieckie były twarde i nieprzewidywalne i ciągle nie starczało dla wszystkich jedzenia. Średnia racja w okupowanych Niemczech nie sięgała nawet tysiąca pięciuset kalorii.

Skutki takich głodowych diet były szczególnie widoczne wśród maszerujących mężczyzn, nie wyłączając ojca i dziadka, którzy ubrali się w odświętne stroje. Garnitury były dla wszystkich za luźne, spodnie trzymały się na szelkach, a marynarki wisiały na sterczących ramionach. Nie były to najlepsze czasy na wychowywanie dziecka.

Lecz wszystko to zeszło na bok wieczorem 17 maja, gdy skurcze Judith się nasiliły i babka wezwała miejscową akuszerkę. Trzy kobiety spędziły noc na czuwaniu w pokoiku zajmowanym zazwyczaj przez dziadków.

Ojciec z dziadkiem też przeżyli niespokojną, bezsenną noc. Obozując w mikroskopijnej kuchni, dzielnie wypili kilka butelek wina jabłkowego domowej roboty, które wywołało tak straszny ból głowy, że potem uparcie powtarzali, iż cierpieli tak samo jak matka podczas porodu.

Tamtej nocy w ogóle nie było szans na sen. Od czwartej nad ranem niedaleko domu trwał niekończący się przemarsz wojsk sowieckich. Grzechot, zgrzyt i stukot rosyjskich czołgów na granitowych brukowcach Löbauer Straße były nie do zniesienia, mącąc nocny spokój wszystkich mieszkańców.

Przyszedłem na powojenny świat, w którym błyskawicznie narastało napięcie między Wschodem i Zachodem. Ledwie cztery tygodnie po zniesieniu sowieckiej blokady Berlina Zachodniego, które nastąpiło pięć dni po moich urodzinach, zachodnie strefy okupowane Niemiec połączono w nowo stworzoną Niemiecką Republikę Federalną, zwaną także Niemcami zachodnimi. Wskutek utworzenia potem Niemieckiej Republiki Demokratycznej (NRD) doszło do ustalenia się podziału, który przetrwał czterdzieści jeden lat, szybko stając się jednym z punktów zapalnych zimnej wojny. Urodziłem się w NRD, po stronie kontrolowanej przez Sowietów.

Cała trajektoria mojego życia wynikła z miejsca urodzenia. W chwili śmierci Stalina było już jasne, iż w Niemczech wschodnich powstanie komunistyczna dyktatura, która może pewnego dnia zażądać od swoich dzieci poświęcenia dla sprawy – być może nawet dużego. Tak się ciekawie złożyło, że moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa dotyczy pogrzebu towarzysza Stalina, człowieka popierającego utworzenie komunistycznych Niemiec wschodnich.

2

Szpadel wydawał głuchy brzęk, gdy rozpaczliwie wbijałem go w kupę zmrożonej słomy, ziemi i śniegu. Na ostrym styczniowym wietrze piekły policzki, a palce traciły czucie. Cienkie, robione na drutach rękawiczki kiepsko chroniły delikatne rączki, gdy kruszyłem lodowaty pagórek w poszukiwaniu cennych kartofli, które zakopaliśmy pod nim zeszłej jesieni. Wkrótce przestało mi lecieć ze zmrożonego nosa – odnosiłem wrażenie, że bez przerwy mam katar, a gard­ło boli mnie od zarażonych migdałków. Ale nie miało to znaczenia. Kazano mi wykopać ziemniaki na weekendowe posiłki.

Naliczyłem dziesięć twardych jak skała kartofli, wsadziłem je do jutowego worka i powlokłem się do budynku szkoły, gdzie zajmowaliśmy z rodzicami trzypokojowe mieszkanie na drugim piętrze, ponad salami szkolnymi. Zimą ogrzewały je dwa węglowe piece i kuchenka, w której paliliśmy chrustem zbieranym w pobliskim lesie. Wobec braku kanalizacji przez całe dzieciństwo musiałem schodzić na dół i przemierzać podwórko w drodze do szkolnych latryn. Za to mieliśmy w domu zimną bieżącą wodę i mocny dach nad głowami. Być może byliśmy biedni, ale ani ja, ani brat nie mieliśmy o tym pojęcia. Wszyscy znani nam ludzie mieszkali w podobnych albo jeszcze gorszych warunkach.

Po wejściu z cennym ładunkiem na drugie piętro pchnąłem drzwi do mieszkania i zrzuciłem ubłocone buty.

– Zamykaj drzwi! – poleciła matka, nim zdążyłem znaleźć się w środku. Byłem przyzwyczajony do jej ostrych rozkazów i wiedziałem, że oczekuje bezwzględnego posłuszeństwa.

Mieszkanie było pierwszym domem, jaki pamiętam. Stawiałem w nim pierwsze kroki, choć ze względu na kiepską dietę, ciągłe choroby i żałosny stan opieki zdrowotnej w NRD nastąpiło to dopiero w osiemnastym miesiącu życia.

Wrzuciłem pokryte ziemią kartofle do koszyka w kuchni i ostrożnie zdjąłem rękawiczki ze zmarzniętych palców.

– Przeliczyłeś ziemniaki? – spytał ojciec.

– Tak – dokładnie dziesięć.

– Dobrze. Teraz się umyj i siadaj do stołu.

– A mogę najpierw ogrzać ręce? – spytałem, zerkając w stronę kuchenki.

– Odtają przy jedzeniu – odparł ojciec.

Lodowato zimna woda robiła wrażenie zaskakująco ciepłej, gdy lała się do odrapanego zlewu na moje zgrabiałe dłonie. Po myciu podszedłem do stołu, gdzie czekała już matka z łyżeczką okropnego tranu: była to cowieczorna tortura, wprowadzona w naszej rodzinie przez dziadka, opę Alwina, któremu codziennie podawano dozę tej potwornej, ciemnobrązowej, „dobrej dla zdrowia” mazi, gdy w czasie wojny marzł z kolegami z Wehrmachtu w mroźnej Norwegii.

Matka nalała ojcu do blaszanego kubka herbaty i podała nam wszystkim grube pajdy żytniego chleba posmarowane topioną słoniną. Przypatrywałem się, jak Hans-Günther, młodszy ode mnie o trzy lata, bez zapału bierze się do jedzenia.

Najwyraźniej mu nie smakowało.

Jak zwykle w Niemczech kolacja była lekka i składała się najczęściej z kanapek. Główny posiłek dnia przypadał około południa, prowiant zapewniała szkoła. Jedzenie często z trudem przechodziło przez gardło, ale lepsze to niż nic.

Wszyscy uczniowie chodzili do szkoły z małymi, poobijanymi, aluminiowymi garnkami przytroczonymi do tornistrów. Posiłki gotowano gdzieś na zewnątrz i przywożono w aluminiowych bańkach na mleko drewnianym wózkiem, który ciągnęła karlica imieniem Ulla. Gdy zjawiała się na szkolnym dziedzińcu, staliśmy już w jednym rządku, witając ją jazgotliwą kakofonią, którą dobywaliśmy, uderzając łyżkami w swoje małe garnki.

– Ulla, co dzisiaj masz? – wrzeszczeliśmy.

– Nic szczególnego – odpowiadała szczerze.

Jeden z posiłków był jeszcze gorszy niż „nieszczególny”. Składał się z łyżki wodnistej jajecznicy, odrobiny tłuczonych kartofli i obfitej ilości rozgotowanej, zielonej papki, która była kiedyś szpinakiem. Gdy go nam podawano, wraz z większością kolegów wyrzucaliśmy zawartość garnuszków za krzaki. Woleliśmy być głodni i czekać na kromkę chleba i kawałek kiełbasy podawane wieczorem.

W sobotę była zupa, w niedzielę, jedyny raz w tygodniu, dostawaliśmy mięso albo rybę. Z niedostatku jedzenia wynikała żelazna zasada, która panowała u nas w domu: „Nigdy nie wolno wstawać od stołu bez zjedzenia wszystkiego, co jest na talerzu”. Wymówki w rodzaju „nie smakuje mi” czy „jest mi od tego niedobrze” były nie do przyjęcia.

Poza pomidorami nie znosiłem jeszcze dwóch warzyw: ćwikłowych buraków i selera. Buraki jakoś przełykałem, ale seler to zupełnie inna bajka.

Kiedy pewnego dnia wpychałem go w siebie, zaczął nagle wracać z całą resztą posiłku. Matka zerwała się na równe nogi, rzuciła mi mokrą ścierkę i kazała po sobie posprzątać.

– A teraz siadaj z powrotem i kończ jedzenie – nakazała.

Chciałem zaprotestować, ale na widok jej zaciśniętych warg i zmrużonych oczu bez słowa usiadłem nad talerzem. Zaczerpnąłem głęboki oddech i przełknąłem kolejny kęs – który wrócił tak samo jak poprzednia porcja.

Wobec konieczności wyboru między egzekwowaniem zasad i bałaganem na stole matka na koniec ustąpiła i zmieniła zasadę. Musiałem zjeść buraki i całą resztę, za to seler został mi darowany. Na samą myśl o tej jarzynie jeszcze dziś czuję się nieswojo.

Życie w NRD w połowie lat pięćdziesiątych nadal było ciężkie i wymagało zarówno inteligencji, jak i wytrwałości. Rodzicom nie brakowało obu tych cech.

Matka umiała utrzymać rodzinę w czasach ograniczonych możliwości. Nauczyła się tego, pracując jako służąca. Umiejętność cerowania przydała się w zarządzaniu ograniczoną liczbą skarpet i pończoch. My, Dittrichowie, nigdy nie chodziliśmy w dziurawych.

Jakimś cudem zdobyła przedwojenną maszynę do szycia i za jej pomocą naprawiała i przerabiała nam ubrania. Przez lata nosiliśmy jedwabną bieliznę zrobioną z resztek spadochronu, które ojciec znalazł w lesie.

Żywność była racjonowana, włącznie z tak podstawowymi artykułami, jak mleko, chleb, mąka, cukier i mięso. Rządowe kartki rozdawali miejscowi urzędnicy.

Pewnego dnia matka posłała mnie po mleko, dając portfel z pieniędzmi oraz kartkami na cały miesiąc. Po powrocie z przerażeniem zorientowałem się, że nie mam przy sobie portfela. Nie dało się ukryć, że przepadł nasz cały miesięczny przydział.

– Mutti, muszę ci coś powiedzieć, ale proszę, nie gniewaj się.

Matka zmroziła mnie spojrzeniem, którego tak się bałem, i spytała:

– Co zbroiłeś tym razem?

– Mamo – zacząłem przymilnym głosem – nie ma portfela.

Groza na twarzy matki był przerażająca.

– Ach du meine Güte! – krzyknęła. – Wiesz, co to znaczy?! Nie ma jedzenia na cały miesiąc, a ten, kto znajdzie portfel, może wykorzystać te kartki. Idź do swojego pokoju. Nie dostaniesz dzisiaj kolacji!

Ze zwieszoną głową powędrowałem do siebie i płakałem tak długo, aż usnąłem. Nazajutrz rano matka oznajmiła rzeczowo:

– Albrecht, masz szczęście. Jeden z sąsiadów znalazł portfel i go nam oddał. Ale musisz dostać nauczkę: miesiąc bez słodyczy!

W ten sposób przez kolejne trzydzieści dni musiałem zasypiać, nie zaspokoiwszy łakomstwa.

Wieczory wyglądały identycznie niezależnie od pory roku i dnia tygodnia. O szóstej musiała się skończyć zabawa. Nawet gdy było jeszcze jasno, matka wystawiała głowę przez okno na drugim piętrze i krzyczała: – Albrecht, pora spać!

Mój kolega Reiner mógł się bawić dłużej i nie rozumiał tej mechanicznej regularności. Ale ja dreptałem na górę, myłem się do kolacji, łykałem znienawidzony tran, jadłem kanapkę i szykowałem się do łóżka.

„Szykowanie się” polegało przeważnie na wycieraniu rąk i twarzy moczoną w wodzie ścierką. W soboty kąpaliśmy się porządnie albo w drewnianej balii napełnianej wodą podgrzaną na kuchence, albo później w łaźni publicznej w miejscowej fabryce.

Co dzień mówiłem „dobranoc” ojcu, a matka szła za mną do pokoju, żeby położyć mnie do łóżka i dać całusa na dobranoc. Potem gasiła światło i zamykała za sobą drzwi. Bez bajki czy kołysanki: byle jak najsprawniej położyć chłopców spać.

Pewnego dnia, gdy miałem około pięciu lat, dla zabawy odwróciłem głowę, żeby uniknąć pocałunku, i oświadczyłem:

– Mutti, jestem już duży. Nie potrzebuję całowania na dobranoc.

Uniosła brwi, ale szybko zapanowała nad sobą.

– No dobrze – stwierdziła krótko i odeszła.

Pozostawiony sam w ciemności pogrążyłem się w rozpaczy. Czy matka nie rozumiała, że chciałem sobie zażartować? Potrzebowałem więcej uścisków i całusów, nie mniej. Chciałem odwołać swój głupi żart, ale powstrzymywały mnie ciemny pokój i obawa, że matka nie zrozumie moich najtajniejszych myśli i uczuć. Tak więc tylko cicho płakałem, aż usnąłem.

Przez lata matka z dumą opowiadała o tej chwili dla pokazania, jak wcześnie dorosłem. Znajomi chichotali, jak gdybym zrobił coś zarazem śmiesznego, jak i godnego pochwały, na co ja uśmiechałem się od ucha do ucha i kiwałem głową. Ale tęsknota za ludzkim ciepłem nie słabła, mimo że matka wielokrotnie powtarzała tę anegdotę. Co za stracona szansa na cieszenie się miłością, której oboje tak bardzo pragnęliśmy!

Tego dnia skończyły się pocałunki na dobranoc.

3

Każde niemieckie dziecko czeka na dzień, kiedy dostanie die Schultüte, duży, jaskrawo zdobiony kartonowy rożek z przyrządami szkolnymi i słodyczami, zapowiadający pierwszy dzień szkoły podstawowej. Mimo panującego w NRD niedostatku była to tradycja, której nie dało się zignorować.

Na stole, obok dużej tutki dla mnie, dostrzegłem mniejszy rożek dla brata, przygotowany przez rodziców, żeby nie było mu smutno, i ścieralną tabliczkę dwadzieścia na trzydzieści centymetrów, osadzoną w drewnianej ramie, potrzebną na lekcjach, ponieważ ciągle brakowało papieru.

Mimo przestróg matki, bym zwolnił, spiesznie przełknąłem kaszkę z żytnich płatków, którą zrobiła na śniadanie, i już byłem gotowy. Mieszkaliśmy w budynku szkolnym i wystarczyło zejść po schodach, by znaleźć się w nowej sali, gdzie siadłem w pierwszym rzędzie, tak jak w każdej innej klasie od tej pory.

Wraz z całą klasą niezwłocznie zapisałem się do młodzieżowej organizacji komunistycznej, Młodych Pionierów. Dzięki trójkątnej niebieskiej chuście na białej koszuli czułem się kimś szczególnym. Matka nauczyła mnie prasować i wiązać chustę, toteż zawsze byłem gotowy na ceremonię oddania honorów fladze, która odbywała się w poniedziałek rano.

Z zapałem nauczyłem się na pamięć Dziesięciu przykazań Młodych Pionierów, które od czasu do czasu powtarzaliśmy w czasie zebrań:

 1. My, Młodzi Pionierzy, kochamy Niemiecką Republikę Demokratyczną.

 2. My, Młodzi Pionierzy, kochamy i szanujemy swoich rodziców.

 3. My, Młodzi Pionierzy, kochamy pokój.

 4. My, Młodzi Pionierzy, jesteśmy przyjaciółmi dzieci w Związku Sowieckim i wszystkich innych krajach.

 5. My, Młodzi Pionierzy, uczymy się pilnie i dbamy o porządek i o dyscyplinę.

 6. My, Młodzi Pionierzy, szanujemy wszystkich ludzi pracy i pomagamy, jak tylko możemy.

 7. My, Młodzi Pionierzy, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i nawzajem sobie pomagamy.

 8. My, Młodzi Pionierzy, lubimy śpiewać, tańczyć i udzielać się w pracy.

 9. My, Młodzi Pionierzy, lubimy sport i utrzymujemy swoje ciało w zdrowiu i czystości.

10. My, Młodzi Pionierzy, z dumą nosimy błękitną chustę.

Młodzi Pionierzy byli pierwszym szczeblem w drabinie komunistycznych organizacji, do których mieliśmy się z czasem zapisywać. W piątej klasie zmieniali się w tak zwanych Pionierów Thälmanna (nazwanych na cześć Ernsta Thälmanna, szefa komunistycznej partii Niemiec, zgładzonego przez faszystów w Buchenwaldzie w 1944 roku). W liceum zostawaliśmy członkami Wolnej Młodzieży Niemieckiej, a potem prawie każdy dorosły wstępował do Wolnych Niemieckich Związków Zawodowych. Wybrańcy mogli liczyć na członkostwo w samej partii komunistycznej.

W drugiej klasie nasza nauka przeniosła się z budynku, w którym mieszkałem, na sam skraj miasta. Co dzień rano o wpół do ósmej cała klasa zbierała się w centrum Rietschen i wspólnie szliśmy pieszo do szkoły. Czy to słońce, czy deszcz, sumiennie maszerowaliśmy na lekcje, niepilnowani, drogą pozbawioną chodnika.

Od trzeciej klasy zajmowała się nami grupa specjalistów od kształcenia. Moim ulubieńcem był herr Lehman, nowy nauczyciel matematyki. Matematyka w ogóle nie kojarzyła mi się ze szkołą. Składała się z gier i zabaw, których „przypadkowym” efektem było przyswojenie sobie podstaw arytmetyki.

Pewnego dnia w październiku 1957 roku herr Lehman wpadł do klasy bardziej ożywiony niż zwykle. Niósł metalową skrzynkę z pokrętłami i wskaźnikami. Gdy obrócił jedno z pokręteł, ze skrzynki wydobył się przerywany sygnał. Trwało to jakiś czas, a my czekaliśmy na wyjaśnienie.

Po mniej więcej pół minuty herr Lehman wyłączył dźwięk i oznajmił podniecony:

– To, chłopcy i dziewczęta, jest wasza przyszłość!

Nasza przyszłość jako ciąg pisków?

Herr Lehman wytłumaczył, że odgłosy pochodzą z czegoś o nazwie Sputnik, satelity okrążającego całą Ziemię w około dziewięćdziesiąt minut.

Nie do końca pojmowałem skalę tego zdarzenia, choć rozumiałem, że dzieje się coś naprawdę wielkiego. Wystrzelenie tego Sputnika przez Związek Sowiecki, naszego najbliższego przyjaciela i sojusznika, umacniało rodzącą się w nas wiarę, że przyszłość jest po naszej stronie.

Także w trzeciej klasie przybyły nam dodatkowe zajęcia – religia. Odbywały się w sobotę o dwunastej w południe, jako ostatnia lekcja.

Reakcja ojca na pytanie, czy będę mógł chodzić na te nowe zajęcia, nie pozostawiała wątpliwości. Jako aktywny członek Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec (SED), która uważała religię i duchowość za sposoby zaprowadzania spokoju wśród niewykształconych mas, nie mógł pozwolić własnemu synowi na uczestnictwo w takich lekcjach.

– Ale dlaczego? – zapytałem.

– Albrecht – odparł ojciec, spoglądając na matkę. – Rzeczy, których uczą na tych lekcjach, to przeważnie bajki. To nie dla ciebie. – Popatrzyłem na niego nierozumiejącym wzrokiem.

– Bajki są nie dla mnie? Właśnie skończyłem całych braci Grimm i lubię bajki.

Ojca chyba irytowało moje wymądrzanie się, ale starał się mi to wytłumaczyć.

– Bajki chrześcijańskie każą wierzyć w sprawy, które nie wychodzą ludziom na dobre. W przeszłości pomagały bogaczom wyzyskiwać biednych. Nie chcę już o tym mówić – uwierz mi, to nie dla ciebie.

W ten sposób rozmowa skończyła się bez podania przekonujących argumentów – co zdarzało się często, gdy zadawałem ojcu kłopotliwe pytania. Ale brak w jego odpowiedzi jakichkolwiek konkretnych informacji tylko podsycił moją ciekawość.

W najbliższą sobotę, po normalnych lekcjach, razem z moim kolegą Reinerem wyszliśmy ze szkoły, podczas gdy reszta klasy została na religii. Ojciec Reinera był miejscowym komendantem policji i członkiem SED i także zakazał synowi chodzenia na te lekcje.

– Jak ci się zdaje, o co w tym wszystkim chodzi? – spytał Reiner, gdy z ociąganiem wracaliśmy do domu.

– Mój ojciec mówi, że to szkodzi ludziom – powiedziałem. – W takim razie po co tam chodzą?

Z jego wytrzeszczonych oczu poznałem, że też jest ciekaw tych niebezpiecznych zajęć.

– A twój co powiedział? – zapytałem.

– Nic. Tylko tyle, że nie mogę tam chodzić.

Gdy lekcja się zaczęła, na palcach przeszliśmy wzdłuż szkolnej ściany i zasadziliśmy się pod uchylonym oknem klasy. Stamtąd słyszeliśmy, co się dzieje na lekcji.

Nauczyciel faktycznie opowiadał uczniom bajkę, tyle że zamiast ze zbioru braci Grimm korzystał z jakiejś Biblii. Słuchaliśmy z uwagą, jak opowiada o trzech królach, którzy wybrali się na trudną wyprawę z wizytą u nowo narodzonego dziecka imieniem Jezus, jadąc na wielbłądach przez pustynię i kierując się jasną gwiazdą.

Historia robiła się ciekawa, gdy Reiner nie wytrzymał i kichnął. Z sali doleciały chichoty i po chwili nauczyciel wychylił się przez okno.

– Albrecht, Reiner, natychmiast do domu! – Zerwaliśmy się na równe nogi i czmychnęliśmy.

W domu zastałem ojca dającego jeść kurom i próbowałem nawiązać z nim rozmowę.

– Tato, znasz bajkę o Jezusie?

Na jego twarzy z miejsca odmalowała się dezaprobata.

– Gdzie o tym słyszałeś? – spytał.

– No… razem z Reinerem usłyszeliśmy przez otwarte okno słowa nauczyciela.

Ojciec w charakterystyczny sposób obracał językiem, gdy tylko jakiś mój postępek budził w nim dezaprobatę albo złość. Rzucił krótko i stanowczo:

– Od tej pory od razu po lekcjach wracasz do domu. Zrozumiano?

Kiwnąłem głową i wycofałem się, zanim zdążył wymyślić jakąś surowszą karę. Ojciec Reinera podobnie go zbeształ i obaj na tyle się wystraszyliśmy, że woleliśmy już nie wracać do tej sprawy. Co tydzień w sobotę punktualnie w południe pędziliśmy do domów.

Kilka miesięcy później nadarzyła się okazja do lepszego poz­nania Biblii.

Przyjechaliśmy na Boże Narodzenie do domu opy Alwina i omy Hedwig, jak zawsze najlepszego miejsca na każde święto.

Opa Alwin, jako jedyna dorosła osoba w rodzinie, chyba mnie lubił. Był dobrym człowiekiem i czasem dziwiłem się, że mój ojciec może być jego synem. Jego muskularna, mierząca ponad metr osiemdziesiąt wzrostu postać zdawała się należeć do olbrzyma, za to w błękitnych oczach zawsze czaiła się iskierka.

Pamiętam, jak kiedyś wsypywał przez okno węgiel do piwnicy w szkole. Pokazał mi, gdzie węgiel lądował i gdzie będzie kładziony, żeby ogrzewać szkołę przez całą zimę. Wpatrywałem się w tę ogromną stertę i nie mieściło mi się w głowie, jak jedna osoba może wykonać tyle pracy.

– Opa, jak to możliwe, że przerzuciłeś tę wielką kupę sam? Jak to zrobiłeś?

– Łopata za łopatą – odparł z pełnym dumy uśmiechem.

Dziadkowie mieli mieszkanie na końcu ogromnego budynku liceum, w którym mieścił się też internat. Na rozległych terenach szkolnych znajdował się kort tenisowy, boisko do piłki, sala gimnastyczna i park. Rzecz jasna w święta budynek świecił pustkami, bo wszyscy wyjeżdżali do domu. Miałem te długie, wykładane płytkami korytarze dla siebie i albo odbijałem piłkę od ścian, albo gnałem na swoim motorku o gumowych kołach.

Boże Narodzenie było dla nas największym świętem w roku, w którego trakcie nie mówiło się jednak ani słowa o Chrystusie. Obchodziliśmy je zupełnie jak poganie, skrupulatnie ubierając jodłę i spotykając czasami Mikołaja, w którym z łatwością poznawałem przebranego sąsiada.

Gdy byłem na tyle duży, że można mi było powierzyć tak odpowiedzialne zadanie, zacząłem kierować ubieraniem choinki. Najpierw starannie rozmieszczało się świeczki, tak by żadna nie znalazła się bezpośrednio pod jakąś gałązką. Dalej wieszało się jeden za drugim ciężkie łańcuchy (z dodatkiem ołowiu, dzięki czemu się nie plątały) – potem zdejmowane też po kolei, do użycia za rok – a na koniec inne ozdoby. Prezenty otwierało się w Wigilię.

Z kilku paczek z moim imieniem tak naprawdę ciekawiła mnie tylko jedna. Bez namysłu odkładałem na bok skarpety, buty i inne ubrania, szukając pudełka z prawdziwym prezentem. Zawsze był tylko jeden: żołnierzyk, piłka, wóz strażacki, czasem kolejka.

Do świąt pozostawało jeszcze kilka dni. Wszedłem do domu ogrzać się po zabawie na pustych, zimnych korytarzach. Brat rzadko uczestniczył w moich przygodach, rodzice przeważnie siedzieli w kuchni i rozmawiali z omą Hedwig.

Po wypiciu kubka mięty zacząłem szukać na szafce opy czegoś ciekawego do czytania. Moją uwagę przykuł jeden tytuł: Die Bibel. Właśnie tej książki dotyczyły dodatkowe sobotnie lekcje. Na jej stronach opowiadano o Jezusie.

Rozglądając się, czy w pobliżu nikogo nie ma, otworzyłem książkę i przewracałem delikatne karty. Wydrukowano ją staroświecką i trudną w lekturze czcionką frakturą, tak samo jak braci Grimm, którzy sprawili mi tyle przyjemności.

Serce zabiło nieco szybciej, gdy przewracałem strony zakazanej książki i zaczynałem czytać. Nie zauważyłem żadnej wzmianki o Jezusie. Gdy w rozdziałach 10 i 11 Księgi Rodzaju dotarłem do wyliczenia rodów Noego i Abrahama, rozziewałem się tak mocno, że postanowiłem zamknąć wielką księgę.

Czym mogła zainteresować całą klasę? I dlaczego jej zabraniano? Nie mogłem spytać rodziców ani nawet opy Alwina, zarzuciłem więc Biblię i zająłem się ciekawszymi sprawami.

Kolejny raz otworzyłem Pismo Święte czterdzieści pięć lat później.

4

Niech kilka scen z dzieciństwa pokaże, jak rodzice nieświadomie uczyli mnie niezwracania uwagi na ból i tłumienia emocji – cech dających niezależność konieczną do zostania zakonspirowanym szpiegiem, choć niezbyt korzystnych przy budowaniu związków z innymi ludźmi.

W wieku około lat dziewięciu pojechałem na letnie kolonie i było świetnie – graliśmy w piłkę i bawiliśmy się z kolegami, pływaliśmy w lodowato zimnej rzece, byliśmy w zoo, śpiewaliśmy, opowiadaliśmy historie – ale wszystko zmieniło się trzy dni przed powrotem do domu.

Graliśmy w piłkę na łące, jak zwykle na bosaka. W pewnej chwili poszedłem po piłkę w krzaki i raptem poczułem przeszywający ból w lewej podeszwie. Nie wiem, na co nadepnąłem, ale krew lała się strumieniem, gdy kuśtykałem do głównego budynku w poszukiwaniu nauczycielki. Na widok krwi wystraszyła się bardziej niż ja sam.

Na koloniach nie mieliśmy opieki medycznej, wzięła więc bandaż z apteczki i jak umiała najlepiej, owinęła ranę. Przez następne trzy dni nie mogłem wyjść na dwór, bo noga nie mieściła się w żadne buty.

Pamiętam, że mimo skaleczenia powrót autobusem do domu minął bardzo przyjemnie. Odśpiewaliśmy wszystkie piosenki, jakich nauczyliśmy się na koloniach, i cztery godziny przeszły jak z bicza strzelił. Ale gdy wysiedliśmy przy szkole, oddalonej ponad półtora kilometra od domu, nauczycielka zaczęła się martwić, jak zdołam wrócić.

Ku mojemu zaskoczeniu nadjechał ojciec nowym, błyszczącym, czarnym motocyklem Jawa, który kupił w czasie mego wyjazdu. Widząc nogę w bandażach, spytał:

– Jakiego bigosu nawarzyłeś tym razem? – Moje wyjaśnienia skwitował: – No, mam nadzieję, że dostałeś nauczkę i będziesz wiedział, że w krzaki nie wchodzi się bez butów. Siadaj, jedziemy do domu.

Usiadłem z tyłu na siodełku, objąłem ojca w pasie i ruszyliśmy.

Matka i brat byli przed domem. Hans-Günther bardzo się przejął, za to matka natychmiast wzięła się do roboty.

– Chodź na górę, żebym to mogła obejrzeć.

Rzuciłem plecak ze śmierdzącymi ubraniami pod stół kuchenny i usiadłem na stołku, a matka zaczęła zdejmować brudny, zakrwawiony bandaż. Przywarł do pokrytej strupami rany i skrzywiłem się z bólu, gdy odrywała go od stopy.

– Prawdopodobnie zakażenie – stwierdziła, spoglądając na ścienny zegar. – Musisz iść do doktora Harbersa, póki jeszcze przyjmuje.

– Teraz? – zdziwiłem się. Chyba się nie spodziewała, że dwadzieścia minut drogi do przychodni przejdę pieszo.

– Tak jest. Założę ci mniejszy bandaż, żeby noga zmieściła się w sandał.

– Ale…

Pomyślałem o lśniącym motocyklu ojca, któremu podwiezienie mnie do doktora Harbersa zajęłoby zaledwie kilka minut, ale poczucie winy z powodu odniesionego urazu i chęć wyjścia na twardziela nie pozwoliły mi prosić go o pomoc – a on jej nie zaproponował.

– Zanim pójdziesz, załóż nową skarpetę – powiedziała matka, wracając do swoich zajęć w domu.

Skacząc na jednej nodze, dotarłem do swojego pokoju, ostrożnie nasunąłem na ranną nogę świeżą skarpetę i założyłem sandały. Potem wyszedłem bez słowa, kuśtykając. Czułem się jak ranny ślimak, z każdym krokiem coraz bardziej bolało.

W poczekalni doktora Harbersa było pełno pacjentów. Czekałem na twardej drewnianej ławce, w stopie rytmicznie pulsował ból. Gdy mnie w końcu wezwano i doktor obejrzał ranę, jego zatroskany wyraz twarzy mówił aż nadto wiele.

– Trzeba to oczyścić. Gdzie matka?

– W domu.

– Przyszedłeś tutaj pieszo? – Skinąłem głową.

Doktor Harbers zmarszczył czoło, ale nic nie powiedział, tylko wstał ze stołka i zawołał pielęgniarkę, postawną kobietę w średnim wieku, która weszła, jak gdyby mnie nie zauważyła. Bez serdecznego przywitania albo słów pocieszenia. Po krótkich wskazówkach lekarza jej dłonie jak imadło przycisnęły mnie do stołu zabiegowego.

– Zaraz, zaraz…

Doktor Harbers wbił mi się w stopę i ból jak żar zalał całe moje ciało. Wiłem się i wyrywałem z rąk pielęgniarki, a doktor bez litości grzebał mi w nodze i zdawało się to trwać wiecznie. W krótkiej przerwie wydało mi się, że to już koniec, ale wtedy dojrzałem w ręce doktora Harbersa coś podobnego do bardzo dużej szminki. Po chwili krzyknąłem z bólu, czując pieczenie i swąd przypalanego ciała, gdy kauteryzował ranę.

Lekarz opatrzył uraz i odsunął się od stołu, a siostra nieznacznie skinęła głową w moją stronę i poszła torturować jakiegoś innego nieszczęsnego pacjenta.

– Po powrocie – mówił doktor – staraj się nie stawać na tej nodze. Zgłoś się natychmiast, jeżeli za dzień czy dwa stan się nie poprawi.

Mając za plecami blednące słońce, kuśtykałem do domu, a to skacząc na jednej nodze, a to stając na boku lewej stopy – potem na pięcie i na palcach. Przy każdym kroku nogę przeszywał ból, aż zaczęło mi się robić słabo. Była to jedna z najdłuższych, a z pewnością najbardziej dokuczliwa przechadzka w moim życiu.

Jak się okazało, nie był to ostatni raz, gdy rodzice posłali mnie samego do lekarza. W wieku piętnastu lat stłukłem lewe kolano, przez co staw w ogóle nie chciał się zginać i wymagał leczenia w szpitalu. Po czterech tygodniach musiałem sam wracać do domu – z silnym uwiądem mięśni nogi.

Mając lat siedemnaście, nabawiłem się poważnego zapalenia wyrostka. Z bólu nie mogłem stanąć ani chodzić. Matka kazała mi po prostu iść na przystanek i jechać autobusem do szpitala, gdzie szybko wycięto mi wyrostek.

Przez całe dzieciństwo rodzice zapewniali mi wikt i opierunek – i pilnowali posłuszeństwa – ale w przypadkach związanych z bólem pozostawałem sam. Wcześnie nauczyłem się nie szukać u innych pomocy ani pociechy.

Ojcowska pracowitość i przywiązanie do zasad marksizmu-leninizmu w końcu się opłaciły, kiedy pewnego dnia po lekcjach został wezwany do dyrektora Panzrama. Wezwania na dywanik prawie nigdy nie wróżyły niczego dobrego.

Gdy wrócił, zmywaliśmy z matką naczynia – ona myła, a ja wycierałem ściereczką. Mutti odwróciła się i spytała:

– Czego chciał?

– Powiedział, że jest wakat dyrektorski w gimnazjum w północnej części okręgu Bad Muskau. Kuratorium i partia uznały, że jestem najlepszym kandydatem na to stanowisko.

– Przyjmiesz propozycję?

– Oczywiście. To awans i większa pensja – poza tym partii odmawia się tylko raz.

W maju 1959 roku załadowaliśmy dobytek na wynajęty ciąg­nik i pokonaliśmy dwadzieścia cztery kilometry do nowego miejsca zamieszkania. W tamtych czasach była to wielka odległość i wiedziałem, że już nigdy nie zobaczę swoich dawnych kolegów. Lecz podniecenie związane z przeprowadzką do znacznie lepszego domu zagłuszyło smutek ostatecznych pożegnań.

Nowy dom stanowiła stara, dwukondygnacyjna wiejska szkoła podzielona na trzy części: sale do nauczania klas jeden–cztery i dwa mieszkania – jedno dla nauczycieli i drugie dla nas. Budynek był w dobrym stanie, choć brudnoszarą fasadę znaczyły ślady po kulach, pamiątka po walkach, które pustoszyły miasto w czasie drugiej wojny światowej. Na północnej ścianie jednego z budynków widniał rosyjski napis Вперëд на Берлин („Na Berlin”), wymalowany dużymi, czerwonymi literami.

W porównaniu z ciasną klitką w Rietschen nowe mieszkanie było ogromne: kuchnia, pokój, salon i gabinet na parterze oraz pokój nasz, chłopców, na piętrze. W pokoju nie było ogrzewania i kiedy temperatura spadała poniżej zera, co zimą zdarzało się często, chowaliśmy się z bratem pod grubymi, puchowymi niemieckimi pierzynami. Marzły nam tylko nosy.

Mimo że w budynku była bieżąca zimna woda, brakowało toalety i wyprawa przez podwórze do szaletu często stawała się straszną przygodą, szczególnie w ciemne, odpychające noce zimą. Papieru toaletowego raczej brakowało, dlatego używaliśmy kwadratów wyciętych ze starych gazet. Mimo wszystko jak na warunki Niemiec wschodnich było to lokum luksusowe.

Jesienią tego roku zacząłem gimnazjum w Bad Muskau, gdzie ojciec sprawował funkcję dyrektora, ucząc zarazem biologii i angielskiego. Wyróżnianie się w nauce wymagało minimalnych nakładów pracy, choć musiałem się zmagać z czymś więcej niż tylko program. Kiedyś podsłuchałem, jak ojciec mówi sąsiadowi:

– Jedynym uczniem zasługującym na piątkę z biologii jest Albrecht, ale jako ojciec nie mogę mu dać takiej oceny. – Bardzo mnie to zmartwiło.

Odliczałem dni do wakacji, które zaczynały się w pierwszym tygodniu lipca i trwały dokładnie do końca sierpnia. Nie mog­łem się doczekać kolonii i długiej wizyty u opy Alwina. On na mój widok zawsze się uśmiechał i łączyła nas emocjonalna więź, której nie zaznałem z żadnym innym członkiem rodziny.

Opa Alwin pokazywał mi, co uprawia danego roku w ogrodzie, a ja opychałem się soczystymi, dojrzałymi truskawkami. Prowadził mnie na niewielkie pole pszenicy i pozwalał patrzeć, jak kosi złote łodygi ostrą kosą, tak jak chłopi od wieków.

Ale najwięcej działo się, kiedy przeganiał cztery świnie z pełnej błota dziennej zagrody do chlewu, gdzie miały spędzić noc. Nigdy nie zapomnę pierwszego razu, kiedy poprosił mnie o pomoc: miałem stanąć bez ruchu na środku ścieżki, żeby świnie nie czmychnęły na drogę, i kierować je w stronę chlewu.

– Opa – powiedziałem – a co będzie, jak mnie przewrócą? Przecież są ode mnie większe.

– Po prostu się nie bój – odparł z błyskiem w oku. – Świnie szanują ludzi, ale pod warunkiem, że ludzie stoją mocno na nogach.

Wziąłem głęboki oddech i przygotowałem się na szturm. Jednak zgodnie z zapowiedziami dziadka, gdy tylko świnia-przewodniczka mnie zobaczyła, z miejsca skręciła w lewo i pobiegła do chlewu. Opa podszedł i delikatnie zmierzwił mi czuprynę stwardniałymi od pracy rękami.

– Dobra robota – stwierdził. – Dobra robota.

Promieniałem dumą z powodu tego wielkiego wyczynu i rzadkich słów pochwały.

W rześki jesienny ranek 1960 roku bawiłem się na dworze, gdy ojciec zawołał mnie do domu. Poszedłem za nim do kuchni i usiadłem. Jakiś czas nic nie mówił, ale po obrotach języka w ustach poznałem, że czuje się nieswojo.

W końcu przemówił:

– Opa Alwin jest w szpitalu. Miał operację, ale nie martw się, jest silnym człowiekiem i wkrótce dojdzie do siebie.

Wiedziałem, że to prawda. Całe życie byłem świadkiem, jak silny jest opa.

Lecz dwa tygodnie później nadeszły tragiczne wieści. Znów zostałem wezwany do kuchni. Tym razem nie siedzieliśmy. Ojciec miał posępny wyraz twarzy i lekko dotknął mojej głowy – co zdarzało się bardzo rzadko.

– Albrecht, przykro mi, ale twój dziadek wczoraj odszedł.

Stałem zdezorientowany, gdy ojciec załamał się i zaczął płakać. Był to jedyny raz, gdy widziałem go w takim stanie.

– Co to znaczy „odszedł”? – zapytałem po chwili pełnego szacunku milczenia.

– On nie żyje, synu.

– Ale, ale… mówiłeś, że jest silny i wkrótce dojdzie do siebie. – W oczach stanęły mi łzy.

– Myliłem się.

Ojciec odwrócił się i wyszedł do ogrodu, a ja pobiegłem do pokoju i długo płakałem.

Nikt za mną nie poszedł, nikt mnie nie pocieszał.

Gdy wokół świeżo wykopanego grobu zebrała się grupka żałobników, stałem pomiędzy rodzicami i miałem straszną ochotę trzymać ich za ręce. Ale zostałem nauczony o nic nigdy nie prosić. Gdy czekaliśmy na karawan, czułem przeszywający do szpiku kości chłód, częściowo z powodu zimna, a częściowo z powodu utraty jedynej osoby, która mnie lubiła i chwaliła.

Po spuszczeniu trumny do miejsca ostatniego spoczynku jakiś urzędnik wypowiedział kilka zdań, kończąc pochwalną mowę zwyczajowym „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Następnie każdy podszedł i wrzucił do grobu symboliczną garść ziemi.

Gdy przyszła moja kolej, ojciec szturchnął mnie i przysunąłem się, wpatrzony w zimny dół. Wrzucając kolejną porcję ziemi, patrzyłem, jak mojego bohatera chowają „łopata za łopatą”.

W domu dziadków oma Hedwig i jej szwagierka podały poczęstunek, piwo i wino szybko poprawiły nastroje i rozwiązały języki żałobników. Nie mogłem tego znieść, wyszedłem więc z salonu i pogrążyłem się w samotnym żalu. Chciałem pojąć życie i śmierć, ale nie miałem z kim porozmawiać. Znów byłem sam i jeszcze raz skryłem ból najgłębiej, jak umiałem – nawyk, który z czasem niestety wydoskonaliłem.

5

Miałem dwanaście lat, a poziom naszego życia znacznie się poprawił. Nie było kartek na żywność, mięso nie należało już do rzadkości, nawet w szkolnej stołówce. Nauczycieli w Niemczech wschodnich traktowano dobrze i zarobki rodziców umożliwiały zgromadzenie oszczędności, za które można było kupić przedmioty jeszcze niedawno uważane za nieosiągalny luksus.

Pewnego wiosennego dnia 1961 roku bawiłem się na dworze, gdy na podwórko powoli wjechał lśniący, ciemnozielony samochód. Był to wartburg 311, najlepszy samochód osobowy produkowany w NRD, auto niezwykle prestiżowe. Nigdy w życiu nie miałem szansy nawet dotknąć samochodu, możecie więc sobie wyobrazić mój szok i zdumienie, kiedy zza kierownicy wyłonił się ojciec.

– Vati, co się dzieje? Pożyczyłeś od kogoś?

– Nie – odparł z ledwie skrywaną dumą. – Kupiłem.

W tamtych czasach zdobycie samochodu w NRD graniczyło z niemożliwością. Ludzie często czekali na swoje auto po dziesięć, piętnaście lat. Ale wygląda na to, że dziesięć tysięcy marek w gotówce, które ojciec pokazał sprzedawcy, było bardzo przekonujące, i w ten sposób staliśmy się pierwszymi posiadaczami samochodu w całej wsi.

Latem pierwszy raz pojechaliśmy na wakacje gdzie indziej niż do dziadków.

Nowy wartburg idealnie nadawał się do trzystudziewięćdziesięciopięciokilometrowej drogi do kurortu Heringsdorf nad Bałtykiem.

Gdy po raz pierwszy ujrzałem ten wielki wodny przestwór, a w dali zobaczyłem statki, zastanawiałem się, co jest po jego drugiej stronie i czy w ogóle można się tam dostać. Rodzice wyjaśnili, że nie byłoby nam wolno wsiąść na taki statek, bo płynie on do obcych krajów, ale to tylko zaostrzyło mój apetyt.

Dwa tygodnie nad morzem minęły jak z bicza strzelił i 13 sierpnia załadowaliśmy wartburga, pożegnaliśmy się z rajem i ruszyliśmy w drogę do domu. Berlin znajdował się dokładnie na naszej trasie i rodzice postanowili się tam zatrzymać i może skoczyć do zachodniej części miasta, żeby kupić rzeczy, których nie można było dostać na Wschodzie.

Po dwóch i pół godzinie jazdy znaleźliśmy się na zatłoczonym odcinku autobahnu, jednej z głównych arterii łączących północne wybrzeże z resztą kraju. Ojciec obejrzał się przez ramię i zapowiedział mnie i bratu:

– Zbliżamy się do Berlina. Szykujcie się na wielkie miasto.

Wyprostowałem się i spojrzałem na drogę przed nami. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tylu aut, ale jechało się sprawnie.

Znienacka zostaliśmy z bratem wciśnięci w oparcia przednich foteli, bo ojciec niespodziewanie zahamował. Od tej chwili przesuwaliśmy się w żółwim tempie, minuty zmieniały się w godziny, a słońce rozgrzewało wnętrze ciemnozielonego auta. Nie było klimatyzacji, a okna musiały pozostawać zamknięte, żebyśmy nie udusili się od spalin ciężkich, dwusuwowych silników wschodnioniemieckich aut.

Niektóre pojazdy przed nami zawracały, ale ojciec uparcie brnął do przodu, mrucząc przy tym pod nosem słowa, jakich u niego nigdy nie słyszałem.

W końcu zobaczyliśmy przed sobą dwóch żołnierzy w khaki, z gotowymi do strzału karabinami maszynowymi. Zatrzymywali ludzi i pokazywali rękami w przeciwnym kierunku.

Ojciec opuścił okno i zapytał:

– Co się tu dzieje? Ile to jeszcze będzie trwało?

Wyższy z żołnierzy zareagował krzywym uśmieszkiem.

– Ile jeszcze? Hier geht’s nicht weiter. Dalej się nie pojedzie. – Z tonu tych słów łatwo było poznać, kto tu rządzi. Ojciec podjął jeszcze jedną próbę:

– Można wiedzieć, co się dzieje?

– Niedługo się pan dowie – odparł żołnierz. – Teraz niech pan zawraca i jedzie do domu. To jest rozkaz.

Wszyscy czuliśmy zawód, że omija nas wypad do Berlina, towarzyszyła temu jednak pewna doza lęku przed nieznanym. Co takiego się stało? Starcie z okupantami w zachodniej części miasta? Albo, co gorsza, wybuch kolejnej wojny? Milczeliśmy przez kilka godzin, kiedy ojciec jechał obrzeżami Berlina, a potem na południe do Bad Muskau.

Odpowiedzi na swoje pytania poznaliśmy po powrocie do domu i włączeniu radia. Normalny program zastąpiła muzyka poważna, przerywana co pewien czas napastliwymi wiadomościami.

– Dzisiejszy dzień jest doniosły w dziejach naszej młodej, antyfaszystowskiej republiki. Za mądrym przewodem Waltera Ulbrichta i Biura Politycznego SED przystąpiliśmy do umacniania swojej granicy antyfaszystowskim murem obronnym, który uchroni pierwsze niemieckie państwo robotniczo-chłopskie przed napaściami neonazistów z Niemiec zachodnich i ich angloamerykańskich patronów. Niech żyje NRD, niech żyje SED, niech żyje Walter Ulbricht!

Gdy znów zabrzmiała muzyka, ojciec oświadczył, kiwając głową:

– Najwyższy czas. Musimy chronić to, na co tak ciężko pracowaliśmy.

W tamtych czasach mur berliński nie miał dla mnie jakiegoś szczególnego znaczenia. Działy się rzeczy o wiele ciekawsze, takie jak pierwszy lot człowieka w kosmos cztery miesiące przed zbudowaniem muru. Okrążenie Ziemi przez Jurija Gagarina było kolejnym dowodem na to, że Związek Sowiecki wyprzedził Stany Zjednoczone w dziedzinie techniki. Na nieunikniony triumf komunizmu nad kapitalizmem. Wydawało się, że młodego chłopaka dorastającego w NRD czeka wielce obiecująca przyszłość.

Po ósmej klasie uczniowie wybierali jedną z dwóch możliwości. Większość chodziła jeszcze dwa lata do szkoły, a potem uczyła się jakiegoś zawodu. Ale najlepsze dziesięć procent kontynuowało naukę w Erweiterte Oberschule (liceum), wschodnioniemieckim odpowiedniku tradycyjnego czteroletniego gimnazjum klasycznego. Jego zasadniczym celem było przygotowanie do studiów na wyższej uczelni.

Matka uczęszczała do szkoły z internatem i zależało jej na tym, bym postąpił tak samo. Moje podanie do liceum imienia Karola Marksa w pobliskim Sprembergu zostało przyjęte, trzeba było jeszcze zdać pisemne egzaminy wstępne z matematyki i niemieckiego.

Ojciec zawiózł mnie do odległego o dwadzieścia siedem kilometrów Sprembergu, gdzie jako jeden z ostatnich znalazłem się na sali egzaminacyjnej. Zaraz po przestąpieniu jej progu poczułem się nieswojo, jakbym pomylił miejsca. Wszyscy chłopcy robili wrażenie większych i silniejszych, jeszcze bardziej wystraszyłem się eleganckich, dobrze rozwiniętych dziewcząt. Gdy tak stali w niewielkich grupkach i się integrowali, wydawali się przybyszami z innej planety.

Za to ja, w krótkich spodenkach na szelkach, przypominałem wiejskiego stracha na wróble. Było to trafne skojarzenie. Na szczęście nikt nie zwrócił na mnie uwagi, gdy bez słowa przeszedłem i siadłem w ostatnim rzędzie przy oknie, czekając na rozpoczęcie testu.

Na znak od nauczyciela wszystkie głowy pochyliły się nad ławkami i w pomieszczeniu słychać było tylko zgrzytanie ołówków na formularzach odpowiedzi. Będąc w swoim żywiole, z łatwością odpowiedziałem na pytania i skończyłem na długo przed wyznaczonym czasem. Zawsze dobrze się orientowałem, jak poszło mi na egzaminie, i wychodząc z sali, wiedziałem, że zdam.

Tak też się stało: w dniu ogłoszenia wyników dowiedziałem się, że jestem jednym z czterdziestu przyjętych kandydatów. Byłem prawie najmłodszym uczniem w tej grupie, do średniej wieku brakowało mi sześciu miesięcy, co widać, gdy ma się czternaście lat.

Pierwszego września 1963 roku razem z ojcem załadowaliśmy do wartburga pościel, przybory szkolne i inne niezbędne przedmioty i pojechaliśmy do oddalonych o pół godziny internatów liceum imienia Karola Marksa.

Gdy ojciec zatrzymywał się na ulicy, ja wpatrywałem się w ogromną budowlę, która miała się stać moim domem na najbliższe cztery lata. W porównaniu ze wszystkim, co znałem, wyglądała jak zamek. Oddalona kilkadziesiąt metrów od drogi i porośnięta bujną zielenią trójkondygnacyjna willa wznosiła się majestatycznie ponad okolicą. Z tynkowaną fasadą, niezwykle dużymi oknami i stromym dachem kompletnie nie pasowała do całej reszty Sprembergu.

Później dowiedziałem się, że dom został zbudowany w latach dwudziestych przez zamożnego przemysłowca tekstylnego, który mieszkał tam z żoną. Po zakończeniu wojny przędzalnię i willę ogłoszono Staatseigentum – własnością państwa. Nie wiem, co stało się z przemysłowcem, ale żonie władze łaskawie zezwoliły na pozostanie w willi, wydzielając jej dwupokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze, przez co miała za sąsiadów dwudziestu pięciu żywych i bezczelnych nastolatków. Wdowa trzymała się na uboczu, a uczniowie traktowali ją jak ducha z przeszłości, przechodzącego w milczeniu w rzadkich przypadkach, gdy nasze drogi się krzyżowały.

Mimo wrażenia, jakie wywierała willa i posiadłość, najbardziej liczyło się to, że internat jest koedukacyjny. Mieszkającemu na miejscu dyrektorowi przyniosło to niejedną nieprzespaną noc, za to przede mną otwierało wspaniałe możliwości. Nareszcie miałem się zbliżyć do tych tajemniczych, cudownych stworzeń znanych jako dziewczęta.

Lekcje trwały do drugiej po południu. Program liceum nie przewidywał wyboru przedmiotów, nacisk kładziono natomiast po kolei na: matematykę, niemiecki, chemię, fizykę, rosyjski, angielski, historię, biologię, geografię, wychowanie fizyczne, wiedzę o społeczeństwie, filozofię, plastykę i muzykę. Wiarę w sprawę komunizmu miała w nas wzmacniać pozaprogramowa działalność Wolnej Młodzieży Niemieckiej (FDJ) oraz Ruch Sportu i Techniki (GST).

Program nie przewidywał miejsca na religię, a nauka filo­zofii ograniczała się do podstaw marksistowskiego materializmu dialektycznego – głoszącego, iż świat materialny istnieje obiektywnie i niezależnie od duszy czy umysłu1. Giganci niemieckiej filozofii, tacy jak Kant czy Hegel, nie byli wspominani nawet słowem. Nie wiedzieliśmy, co to takiego otwarta dyskusja, argument i kontrargument czy dialog sokratejski. W ten sposób blokada intelektualna sięgała daleko poza kwestie duchowości.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1Dialectical materialism, Encyclopaedia Britannica, https://www.britannica. com/topic/dialectical-materialism.