Niepowstrzymana - Maria Szarapowa - ebook

Niepowstrzymana ebook

Maria Szarapowa

4,1

Opis

W 2004 roku siedemnastoletnia Maria Szarapowa stała się międzynarodową sensacją. Wygrała Wimbledon, pokonując Serenę Williams. Później udowodniła, że nie był to jedynie łut szczęścia – wielokrotnie została liderką rankingu singlowego WTA, zwyciężyła również Australian Open, US Open, French Open, w sumie trzydzieści sześć turniejów singlowych.

I właśnie u szczytu kariery Szarapowa musiała zmierzyć się z najtrudniejszym wyzwaniem. W 2016 roku została na dwa lata zawieszona przez Międzynarodową Federację Tenisową za zażywanie meldonium, substancji zakazanej przez Światową Agencję Antydopingową. Media sugerowały, że to koniec kariery tenisistki.

Szarapowa po raz pierwszy opowiada swoją historię – bez tajemnic i upiększeń. Wspomina najważniejsze mecze, opisuje relacje z ojcem, który porzucił dom w Rosji, by wraz z kilkuletnią Marią dostać się na Florydę, gdzie dziewczynka mogłaby trenować. Od zawsze przekonany o jej talencie, jest jej największym fanem i najtwardszym krytykiem. Tenisistka szczerze mówi o zawieszeniu, emocjach z nim związanych, o karze oraz planach na przyszłość.

Niepowstrzymana to zniewalająca i pouczająca opowieść o walce o utrzymanie się na szczycie, o determinacji i sile charakteru.

 

Niepowstrzymana to opowieść o dojrzewaniu kontrowersyjnej mistrzyni, portret sportowca – niezwykle ambitnej młodej kobiety. (…) Szarapowa jest doskonałą obserwatorką, a Niepowstrzymana pełna jest wnikliwych psychologicznych spostrzeżeń.
„Vogue”

 

Fascynująca i dobrze napisana opowieść o zmaganiach, triumfach, obsesji na punkcie Williams, rosyjskim pesymizmie i przyczynach słynnej arogancji.
„The Guardian”

Każdy powinien przeczytać tę książkę.
Pam Shriver, wielokrotna mistrzyni świata w deblu, zwyciężczyni 111 turniejów wielkoszlemowych

Wyboista droga, jaką Maria Szarapowa pokonała z Czernobyla i Syberii, by osiągnąć status najlepiej zarabiającej sportsmenki świata i globalnej celebrytki, musi budzić szacunek. Zdobywczyni Wielkiego Szlema Kariery nadwyrężyła sobie jednak reputację dopingową wpadką. Warto się dowiedzieć, co sama Caryca Kortów o tym wszystkim myśli i z jakimi nadziejami wróciła do tenisa.
Tomasz Wolfke, dziennikarz i komentator sportowy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (29 ocen)
13
9
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Irma1234

Nie oderwiesz się od lektury

Inspirująca biografia, historia z jednej strony nieprawdopodobna, że stanowiłaby doskonały materiał na film, a z drugiej przejmująca i wiarygodna. Szarapowa dzieli się swoimi sukcesami i porażkami, odsłania swoje wrażliwe,ambicjonalne oblicze. Polecam nie tylko fanom tenisa
00

Popularność




Przekład ‌ANTONI CICHY
Tytuł oryginału ‌UNSTOPPABLE: MY ‌LIFE SO FAR
Wydawca KATARZYNA ‌RUDZKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja ‌TOMASZ WOLFKE
Korekta JAN JAROSZUK, ‌BEATA ‌WÓJCIK
Projekt ‌okładki, ‌opracowanie graficzne ‌i typograficzne ‌ANNA POL
Zdjęcie ‌na okładce ‌© Bjorn Iooss
Łamanie | ‌manufaktu-ar.com
Unstoppable: My ‌Life So ‌FarCopyright © ‌2017 by SW19, ‌Inc.All rights reserved.Copyright © ‌for ‌the translation by Antoni ‌CichyCopyright © for ‌the Polish edition by ‌Wydawnictwo Marginesy, ‌Warszawa 2018
Warszawa 2018Wydanie pierwsze
ISBN ‌978-83-65973-28-3
Wydawnictwo Marginesyul. ‌Forteczna 1a01-540 Warszawatel. ‌48 22 839 91 27e-mail: ‌[email protected]
Konwersja: ‌eLitera s.c.

Wiem, jak to ‌jest. ‌Początek książki. Dedykacja, mawiają. ‌Strona, którą zazwyczaj ‌pomijamy. ‌Następna!

Ale to ‌książka dla ‌was.

Mogliśmy ‌się nigdy nie ‌spotkać albo ‌spotkaliśmy ‌się ‌przelotnie.

Mogliście o mnie nigdy nie ‌słyszeć.

Jeśli ‌choć ‌odrobinę znacie moją historię, ‌dziękuję, że chcecie ‌się dowiedzieć więcej.

Dziękuję, że ‌powierzacie mi swój czas. ‌Dziękuję ‌za waszą ciekawość.

Może ‌to okładka przykuła ‌wasz wzrok.

Dziękuję, ‌że skorzystaliście z okazji, żeby ‌wziąć tę ‌książkę do ręki.

Kończąc, kieruję ‌słowa do niezliczonej rzeszy ‌osób, które ‌żyją moimi zwycięstwami ‌i porażkami jak ‌swymi własnymi. ‌„Dziękuję” to być może ‌zbyt słabe ‌słowo, by wyrazić ‌moje uznanie, ale ‌towarzysząca mi ‌wdzięczność ‌na ‌zawsze pozostanie waszym dziełem.

Nie ‌oceniajcie mnie ‌po moich ‌sukcesach, lecz ‌po tym, ile razy ‌upadłem i ponownie się podniosłem.

NELSON ‌MANDELA

PROLOG

Wpewnym momencie podczas ‌Australian Open 2016 pielęgniarka ‌poprosiła, żebym nasikała do pojemniczka. Nic nadzwyczajnego. To kolejna część działań ITF, Międzynarodowej Federacji Tenisowej, wykonywana celem sprawdzenia zawodników i utrzymywania czystości w sporcie. Miałam dwadzieścia osiem lat. Sikałam do tych pojemniczków przez więcej niż dekadę. O teście zapomniałam chwilę po tym, jak się skończył. Mój umysł szybko przestawił się na myślenie o kolejnej rundzie turnieju, kolejnym meczu, który musiałam wygrać, żeby osiągnąć to, co chciałam. Wcześniej zdobyłam już pięć tytułów Wielkiego Szlema, także w Australian Open, ale pragnienie bycia najszczęśliwszą zawodniczką ostatniego dnia zmagań nigdy nie gaśnie. Tak naprawdę wciąż narasta. Rozmyślałam nad tym wszystkim w 2016 roku, kiedy otarłam się o zakończenie kariery. Przede wszystkim stałam się świadoma upływającego czasu. Nie będę już miała wielu okazji, żeby zwyciężyć w turnieju Wielkiego Szlema.

W 2015 roku Serena Williams pokonała mnie tu w finale. Dwa sety, w drugim tie-break. Nigdy nie jest przyjemnie przegrywać, ale wyszłam z tego silna, optymistycznie nastawiona. Czekałam na kolejny sezon. Byłby jednym z moich ostatnich. Przez kilka tygodni, podróżując po Azji od turnieju do turnieju, mniej niż o grze myślałam o zakończeniu kariery. Wiedziałam, że koniec jest blisko, a chciałam odejść w perfekcyjnym stylu. Po raz ostatni przebyłabym coroczną drogę. Od Australian Open, przez Roland Garros aż do Wimbledonu. Coś w stylu zwycięskiej podróży. Uwielbiałabym spotykanych ludzi, a oni mnie. Wszystko skończyłoby się na US Open. Grałabym, kiedy ta książka trafiałaby na półki sklepowe. Może doszłabym nawet do finału. Może Serena też by w nim grała...

To Serena Williams wyznaczała granice mojej kariery. Nasze historie się przeplatają. Każdy mecz z nią przyprawia mnie o dreszcze i budzi szacunek. To Serenę pokonałam w finale Wimbledonu, żeby jako osiemnastolatka wejść na światowe salony. Jednak to też ona sprawiała później, że przeżywałam trudne chwile. Pokonałam prawie wszystkie zawodniczki, które pokonały ją, ale wygranie z Sereną graniczyło z niemożliwością. Jest tego pewien powód. Ona o tym wie i wie, że ja też wiem. To nasz sekret. Kiedyś ujrzy światło dzienne...

Może znajdę sposób, żeby odnieść nad nią zwycięstwo, a moja kariera skończy się tak, jak się zaczęła. Przy wiwatach publiczności uniosę trofeum, a Serena stanie obok.

Wiem, że mówi się: jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz Mu o swoich planach.

Sezon trwał już trzy tygodnie, kiedy dostałam mejla od ITF. Czytając go, zaczynałam wpadać w panikę. Test, który przeszłam w Melbourne? Oblałam go. W moim moczu wykryto meldonium, a w styczniu 2016 roku meldonium trafiło na listę substancji zakazanych przez Światową Agencję Antydopingową. Innymi słowy, wzięłam doping. Natychmiast mnie zawieszą. A później przesłuchania.

Meldonium?

Nigdy o tym nie słyszałam. To musi być jakaś koszmarna pomyłka. Siedząc na łóżku, szukałam w Google’u informacji. Kiedy spojrzałam na wyniki, moje serce krwawiło. Inna nazwa dla meldonium to mildronat, a ona już wcześniej obiła mi się o uszy. To suplement, który zażywałam przez dziesięć lat. Lekarz rodzinny polecił mi go w 2006 roku. W tym czasie często chorowałam, a wyniki kilku badań EKG odbiegały od normy. W rodzinie zdarzały się też przypadki cukrzycy. Nie rozwodziłam się nad tą pigułką, po prostu wzięłam. Przed intensywnym wysiłkiem fizycznym zawsze zażywałam te tabletki. Tak samo bierze się aspirynę, żeby zapobiec zawałowi serca czy wylewowi. Nieraz to robiłam. W Europie Wschodniej i Rosji mildronat to jak ibuprofen. Miliony ludzi go zażywają, moja babcia także! Nigdy nawet nie wpisywałam tego leku w formularzu ITF, w którym należy wyszczególnić substancje brane w ostatnich siedmiu dniach. Bo też nie brałam go codziennie i nie widziałam wielkiej różnicy między tym lekiem a advilem, stosowanym przeze mnie, żeby uśmierzyć ból.

W jaki sposób meldonium może działać wspomagająco na korcie?

Tego nie wytłumaczy wam nawet ITF. Bo nie działa! Wygląda na to, że trafiło na listę zakazanych substancji głównie z tego powodu, że stosowało go tak wiele osób z Europy Wschodniej. Coś w stylu: skoro tylu ludzi to bierze, musi być ku temu jakiś powód. Przegapiłam powiadomienie o zmianie statusu meldonium, bo znalazło się na długiej liście linków w mejlu od ITF, i nie zauważyłam niczego wyjątkowego. Popełniłam wielki błąd – moje niedbalstwo.

Moment nieuwagi mógł zniweczyć wszystko. Groziła mi dyskwalifikacja aż na cztery lata! Cztery lata? Dla zawodowego sportowca to wieczność...

W moim życiorysie powstała czarna dziura, a ja w nią wpadłam. Wszystko to, na co pracowałam od czwartego roku życia, te wszystkie szaleńcze wyrzeczenia nagle ukazały się w całkiem nowym, przerażającym i niesprawiedliwym świetle. Kolejne dni przebiegały pod znakiem niedowierzania i rozpaczy. „Do cholery!” – wykrzyczałam w głębi duszy. „Będę walczyła z tymi bredniami”.

Co cechuje moją grę? Determinacja, wytrwałość. Nigdy nie składam broni. Można mnie znokautować dziesięć razy, a ja się podniosę i za jedenastym razem uderzę żółtą piłeczkę prosto w twoją stronę. „To mnie nie złamie” – powiedziałam sobie. „To nie będzie moje ostatnie słowo”. Żeby zrozumieć moją determinację, trzeba wiedzieć, kim jestem, skąd pochodzę i co przeszłam. Trzeba wiele wiedzieć o mnie, moim tacie i o locie z Rosji pewnej głębokiej nocy, kiedy miałam sześć lat. Trzeba wiedzieć o Nicku B. i o Sekou, i o Serenie, i sympatycznej parze z Polski. Trzeba znać tę zwariowaną historię. Innymi słowy, trzeba wiedzieć po prostu wszystko...

1

Zawsze lubiłam uderzać piłkę. Pierwszy raz zrobiłam to, kiedy miałam cztery lata. To jedna z rzeczy, która potrafi rozwiązać każdy problem. Przegrałaś Wimbledon po frustrującym meczu, a wszystko, co miało pójść dobrze, poszło źle? Weź rakietę i uderzaj. Drżąca rakieta, piłka, te pokłady energii przechodzące przez twoje ciało – to wszystko potrafi zażegnać wszelkie kłopoty. Odbijanie piłki przenosi cię do teraźniejszości, świata kwitnących kwiatów przy akompaniamencie ptasiego śpiewu. Dostałaś fatalną wiadomość z drugiego końca świata? Zmarła babcia, a przed tobą widmo długiego lotu i pogrzebu? Weź rakietę, weź piłkę i uderzaj. Zmienił się regulamin, ale ty o tej zmianie nie wiedziałaś i pigułka, którą brałaś przez lata, zrujnowała wszystko? Chwyć za rakietę i uderzaj!

To jedno z moich pierwszych wspomnień. Miałam cztery lata. Mój ojciec, który rok czy dwa lata wcześniej, kiedy brat wręczył mu na urodziny rakietę, zajął się tenisem, zabrał mnie ze sobą na jeden z kortów w Soczi, gdzie grywał. Mały park, korty ziemne, bar z przekąskami i diabelski młyn, z którego rozpościerał się widok ponad apartamentowcami aż na Morze Czarne. Tego dnia nudziłam się, więc wyciągnęłam z jego torby rakietę i piłkę i zaczęłam odbijać – o płot, o ścianę. Poszłam za róg i odbijałam tam, gdzie odbijali inni zawodnicy. Byłam małą dziewczynką, nie wiedziałam, o co chodzi, ale wkrótce wpadłam w trans. Piłka odbijała się i wracała na moją rakietę niczym jo-jo. W ten sposób sprawiłam, że mój tata Jurij przestał zajmować się tym, co robił, i zauważył mnie. To tak samo jego historia, jak i moja. Właśnie tak zaczęło się moje życie.

Mam pięć lat i w gorący letni dzień w Soczi ćwiczę na publicznym korcie tenisowym. Co się stało z moimi spodenkami?

Nie jestem do końca pewna, czy naprawdę to pamiętam. A może pamiętam stare, wyblakłe zdjęcia małej dziewczynki z blond włosami, guzowatymi kolanami i nieproporcjonalnie dużą rakietą. Czasami się zastanawiam, czy wciąż jestem tą samą osobą, która wtedy chwyciła rakietę. Gra z prostego odbijania piłki bardzo szybko zamieniła się w kontredans trenerów i lekcji, meczów i turniejów, żądzę zwycięstwa, w której mniej jest chęci wygrywania, a więcej pokonywania innych dziewczynek. Mogę opowiadać o tym słodko i przyjemnie, ale tak naprawdę u podłoża mojej motywacji leży proste „Chcę pokonać wszystkich”. To nie tylko zwyciężanie. To też bycie niepokonanym. Wstęgi i trofea się starzeją, a ból po przegranej wciąż kłuje. Nienawidzę tego! Strach przed porażką rzeczywiście napędza wielu z nas. Mówię „nas”, bo prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą, która ma takie odczucia. Może nigdy by mi się to nie przytrafiło, gdybym nie zaczęła pisać tej książki. Kiedy patrzysz ze spokojem, dostrzegasz różne warstwy i zależności. Widzisz te same sprawy w nowym świetle.

Często pytałam samą siebie: Po co pisać książkę?

Po części chcę opowiedzieć swoją historię, ale także ją zrozumieć. Pod wieloma względami moje dzieciństwo również dla mnie pozostaje zagadkowe. Zawsze słyszę te same pytania: Jak się tam dostałam? Jak tego dokonałam? Co poszło dobrze, a co źle? Jak już wspominałam, jestem znana z jednego: nieugiętości, zdolności podążania tą samą drogą, kiedy sprawy nie mają się dobrze. Ludzie chcą wiedzieć, skąd bierze się pewna jakość, a ponieważ każdy wierzy w swoją szansę, pragną wiedzieć, jak ją zdobyć. Nigdy sama do tego nie doszłam. Po części dlatego, że kto to wie – jeśli zagłębisz się przesadnie, możesz wszystko zniweczyć. A to jest moje życie i chcę o tym opowiedzieć. Rozmawiam z dziennikarzami, ale nigdy nie mówię wszystkiego, co wiem. Być może nadszedł czas, by otworzyć się na więcej pytań, odnaleźć sens swojego życia i opisać wczesne dni, zanim ulecą z pamięci. Mam nadzieję, że ludzie z każdej rzeczy – i tej dobrej, i tej złej – wyciągną odpowiednią lekcję. To historia o poświęceniu, kiedy musisz się poddać. To jednak również historia pewnej dziewczynki, jej taty i ich zwariowanej przygody.

2

Od czego zacząć?

Może od Homla, miasta na Białorusi, jego błotnistych uliczek i leśnych dróżek rodem z bajki? Leży nieopodal granicy z Rosją, blisko tu także samochodem do Czarnobyla na Ukrainie. Mój tata poznał mamę w szkole. Jacy byli? Jakimi ludźmi byli twoi rodzice przed twoim urodzeniem? To na zawsze pozostanie tajemnicą. Tata będzie powtarzał, że urodził się geniuszem. Do tego uroczym. Moja mama Jelena nie zgodzi się z tym. Doprowadzał ją do szaleństwa. To typ ucznia, który nie czyta, opuszcza lekcje, a potem przysiądzie i śpiewająco zda sprawdzian. Dla taty szkoła nigdy nie miała wielkiego znaczenia. Uznał, że przechytrzy system, ale nie znalazł nauczyciela, który powiedziałby mu, jak to zrobić. Tata szybko zakończył edukację. W wieku dwudziestu lat poszedł w świat. Wykonywał pracę, której do dziś nie rozumiem. Przewodził ekipie remontującej kominy. Dużo podróżował, latał do fabryk rozsianych po całym kraju. Spędzał całe dnie na rusztowaniach, wiele metrów nad ziemią, konserwując to, co miało być zakonserwowane. Gdyby Związek Radziecki przetrwał, robiłby tak aż do emerytury... Ale ZSRR nie przetrwał. W rzeczy samej za moich niemowlęcych dni upadał. Gdybym zapytała tatę, odpowiedziałby: „Gorbaczow nie miał jaj”. Mój ojciec uważa, że człowiek musi być twardy, żeby cokolwiek utrzymać w ryzach – dom, karierę, nawet kraj. O Ameryce nie wiedział prawie nic. Dla niego to dżinsy, rock’n’roll i tyle. Tak samo tenis. Nic o nim nie wiedział, nie obchodziło go to. W Rosji tenis był zarezerwowany dla zdetronizowanej później arystokracji. Ojciec grał w hokeja na lodzie, uwielbiał się też wspinać po górach, co może tłumaczyć, że jego życie upływało na szczycie kominów.

Moja mama jest przepiękną, drobną kobietą o blond włosach i iskrzących niebieskich oczach. Jest lepiej wykształcona od taty, skończyła studia. Uwielbia rosyjskich pisarzy. Kiedy byłam jeszcze mała, czytała mi różne książki, za jej namową uczyłam się urywków, zanim zrozumiałam, o czym w ogóle są. Do 1986 roku mieszkała z moim tatą w domu na skraju miasta. Przed domem było podwórko, za nim las. Dziadkowie ze strony taty mieszkali niedaleko, rodzice mojej mamy zaś na dalekiej północy, na Syberii, co tutaj ma znaczenie. Kiedy mama i tata opowiadają o tych czasach, brzmi to jak opowieść o raju. Domek, drzewa, u ich podnóża cień i bez pamięci zakochana para... Byli biedni, ale nie zdawali sobie z tego sprawy. Mieszkali w małym domku, po którym hulał wiatr. Ale to też nie miało dla nich znaczenia...

A później się zaczęło... Mój wujek dał tacie w prezencie urodzinowym rakietę do tenisa. To był żart. Tylko niektórych stać było na uprawianie tego sportu. W Homlu powstał jednak niedawno klub tenisowy, a tata pomyślał: czemu nie. Zaczął zbyt późno, żeby zostać wielkim tenisistą, ale był urodzonym sportowcem i szybko osiągnął dobry poziom. Zakochał się w tej grze, czytał o niej książki, oglądał w telewizji Wielkiego Szlema. Przygotowywał się do czegoś, o czym wtedy jeszcze nie wiedział. Trenował, żeby wcielić się w tę dziwaczną i egzotyczną rolę – tenisowego rodzica.

(Powinniście się teraz roześmiać).

Szczery uśmiech mojego ojca. I szczera mina strasznej zołzy, którą dopracowałam do perfekcji w młodym wieku.

Pewnego ranka 1986 roku moja mama, pracując w ogrodzie, usłyszała dochodzący z oddali huk, coś jak uderzenie pioruna. Była w chuście na szyi, bez butów, miała zakurzone stopy. Spojrzała w niebo i zajęła się pracą. Na początku nic więcej się nie wydarzyło poza czymś, co sprawia, że spoglądasz w niebo. Wkrótce miała zajść w ciążę z jedynym dzieckiem. Ze mną. Najbliższej nocy dotarły plotki, niesamowite, przerażające opowieści. Co spowodowało ten huk? Następnego ranka niebo spowił dym. Wtedy też plotki stały się pełne treści. Chodziło o reaktor jądrowy w Czarnobylu. Mówiono, że eksplodował, że radioaktywny pył wzbił się w powietrze, a wszystko spadnie na ziemię wraz z deszczem. Jakby została na nas zrzucona bomba atomowa. Kiedy ludzie zwrócili się do władz z pytaniami, usłyszeli, że wszystko jest w porządku. Mimo to zapanowała panika. Rodziny się pakowały i wyjeżdżały. Do mamy zadzwoniła babcia, która na Syberii wiedziała więcej niż rodzice sześćdziesiąt kilometrów od miejsca eksplozji.

– Zadzwoniłam i powiedziałam, żeby wyjeżdżała – opowiadała mi babcia Tamara.

Czarnobyl zabijał. Odbierał życie wszelkim żywym organizmom. To była niewidzialna śmierć. Później dowiedzieliśmy się o tym, bo spotkaliśmy człowieka, który brał udział w oczyszczaniu terenu. Powiedział, że poziom promieniowania nie miał sobie równych. Na początku urzędnicy milczeli. Ludziom nikt nawet nie poradził, żeby pozamykać okna! Wszyscy po prostu żyli tak jak wcześniej. Pamiętam słowa tego mężczyzny: grzyby w lesie są wielkości talerzy! Chciał pokazać zdjęcia, które zrobił, ale klisza była prześwietlona. Zmarł w wieku czterdziestu pięciu czy pięćdziesięciu lat. Jak wszyscy pozostali pracujący tam po wybuchu – wspominała.

Moi rodzice wyjechali na północ. Inni ludzie zostali. Babcia ze strony taty także. Po latach jeździliśmy do jej domu na wakacje. Zachwycały nas rosnące w lesie ogromne grzyby. Wszyscy powtarzali, że to w wyniku radiacji. To skłania mnie do pewnych przemyśleń. Moja mama i tata nie są niscy, ale nie są też wielkoludami. A ja mam metr osiemdziesiąt osiem, bez obcasów. Przewyższam ich o głowę. Skąd się to wzięło? Tata mówi, że urosłam, bo to było potrzebne w sporcie. Wierzy w moc sprawczą ludzkiej woli. Ale mama kilka miesięcy po wybuchu zaszła w ciążę. Piła wodę, jadła warzywa...

Kiedy zapytałam tatę o ich ucieczkę z Homla, roześmiał się:

– To był szalony, jakże szalony czas. Pojechaliśmy do domu twoich dziadków na Syberii. Tak daleko, jak tylko się dało. Wsiedliśmy do pociągu, starego, zatłoczonego pociągu. Trzydzieści sześć godzin podróży z Homla do Jekaterynburga, wtedy noszącego nazwę Swierdłowsk. Później jeszcze dwugodzinny lot do Niagania, blisko koła podbiegunowego.

Mój tata mówi o Niaganiu „małe zapyziałe miasteczko”. To właśnie tam 19 kwietnia 1987 roku przyszłam na świat. Ojciec był wtedy poza domem. Wyjechał do pracy tak szybko, jak tylko mama urządziła się w nowym miejscu. Wrócił do Homla i kiedy u swoich rodziców obchodził Wielkanoc, dowiedział się, że ma córkę.

Kilka tygodni później przyjechał, żeby mnie zobaczyć. Wtedy też po raz pierwszy spojrzał przychylnym okiem na Niagań, prymitywne zbiorowisko bloków i fabryk. Wiedział jednak, że nigdy nie mógłby tam zamieszkać, ale zrozumiał, że nie może też wrócić do Homla. Postanowił wówczas, że najlepiej będzie, jak w tej sytuacji zamieszkamy tam, gdzie zawsze chciał żyć: w Soczi, kurorcie położonym między górami a wybrzeżem Morza Czarnego. Zakochał się w tym mieście podczas wakacji w dzieciństwie.

Soczi?

Moi dziadkowie myśleli, że postradał zmysły, ale mimo to pożyczyli trochę pieniędzy. Mógł też sprzedać nasz dom w Homlu i tak starczyło na maleńkie mieszkanie w Soczi. Przyjechaliśmy do Soczi, kiedy miałam dwa lata. Gdybyśmy się nie przeprowadzili, nigdy nie zaczęłaby się moja przygoda z tenisem. Soczi to kurort i tenis jest częścią tamtejszego życia. Tym różniło się to miasto od reszty Rosji, gdzie ta dyscyplina sportu pozostawała nieznana. Jeśli zatem wskazać jedno wydarzenie, które uczyniło mnie tenisistką, odpowiedź brzmi: Czarnobyl.

Wciąż mamy to mieszkanko. Znajduje się przy stromej, bocznej uliczce Wiśniowej, na szóstym piętrze, od podwórza. Kiedy przyjeżdżaliśmy do domu, pędziłam po schodach z kluczami, zostawiając rodziców pięć pięter niżej. Jakże miło wspominam dziecięce popołudnia spędzone w tym mieszkaniu: rodzinne kolacje, zabawne rozmowy, licznych gości, siedzącą na schodach babcię pogrążoną w trwających całe wieczory rozmowach... Na pierwszych obrazkach, które utrwaliłam w swojej pamięci, spoglądam przez okno na dziewczęta i chłopców bawiących się na placu zabaw. Moi rodzice byli bardzo ostrożni. Za często nie pozwalali mi do nich wychodzić. Większość czasu spędzałam w oknie, popatrując, jak bawią się inne dzieci.

Od początku rodzice odgrywali różne role w moim życiu. Tata zajmował się treningami, sportem, to znaczy tym, co poza domem. Mama – odrabianiem lekcji, odpisywaniem na listy, czytaniem powieści, czyli tym, co w domu. Za jej sprawą przepisywałam rosyjski alfabet raz po raz... Nad każdym listem pracowałam, aż był doskonały. Pod jej okiem pisałam wypracowania i uczyłam się na pamięć rosyjskich wierszy. Jedynie od czasu do czasu pozwalała mi coś poczytać dla przyjemności. Pippi Pończoszanka była moją ulubioną książką. Śniłam o świecie małej dziewczynki, córce zamożnego żeglarza, która ma pieniążki w kieszonce i robi, co się jej żywnie podoba. Tak jak dorosła. Miała konika. I miała też małpkę! Ta książka zabierała mnie do świata, w którym chciałabym żyć.

Moi dziadkowie przyjeżdżali z Niagania w odwiedziny do nas. Uwielbiałam spędzać czas z babcią Tamarą. Rozmawiałam z nią, pracując nad tą książką. Pamięta tak wiele, nawet to, czego ja już nie pamiętam. Roześmiała się, gdy zapytałam ją o dzień, w którym omal się nie utopiłam.

– Myślę, że to prosto można wyjaśnić, teraz może nawet łatwiej będzie ci zrozumieć – powiedziała. – Miałam tylko czterdzieści lat, kiedy się urodziłaś. Naprawdę nie chciałam, żeby nazywano mnie babcią. Kiedy ty miałaś trzy albo cztery latka, chodziłyśmy razem na plażę. Zazwyczaj trochę popływałam, potem ty wchodziłaś się popluskać. Nagle usłyszałam, jak krzyczysz: „Babciu! Babciu!! Babciu!!!”. Widzisz, na plaży było wtedy wielu młodych mężczyzn. Nie chciałam, żeby o tym wiedzieli. Udałam, że nie słyszę. Później usiadłam obok ciebie i wyszeptałam: „Maszeńka, nie mów do mnie «babciu» przy innych...”. Pamiętam to bardzo dobrze. Przebrałam cię w czyste, suche majteczki i zaczęłam wykręcać mokre do kąpania, kiedy nagle wypaliłaś: „Ty nie jesteś babcią! Jesteś wyciskarką!”.

Jak tylko trochę podrosłam, tak, że byłam już w stanie zatroszczyć się sama o siebie, tata zaczął mnie zabierać ze sobą. Tam, gdzie szedł on, szłam też ja. Właśnie dlatego znalazłam się pewnego dnia na korcie i po raz pierwszy sięgnęłam po rakietę. Z jakiegoś powodu miałam tę zdolność. Potrafiłam godzinami odbijać piłeczkę o ścianę. To nie sama umiejętność była tym, na co ludzie zwracali uwagę, ale koncentracja. Mogłam tak uderzać bez końca i wcale się nie nudziłam. Działałam jak metronom. Tik, tak, tik, tak... Przyciągałam ludzi, stawali i zaczynali patrzeć. Tak działo się dzień w dzień. W końcu doszliśmy do tego, że tata uznał – pora działać. Dlatego zapisał mnie, gdy miałam cztery lata, do szkółki tenisowej. Tak trafiłam pod skrzydła pierwszego trenera, Jurija Judkina – człowieka legendy, mistrza przesiąkniętego wódką. Znał świat wielkiego tenisa, wiedział co nieco o samej grze. Oczarował prowincjonalne Soczi. Rodzice zainteresowani tenisem ustawiali się w kolejce, by wysłuchać jego opinii, a najchętniej pozwoliliby mu ocenić umiejętności swoich dzieci, a następnie zająć się nimi. Kilku miejscowych graczy robiło już karierę, na przykład Jewgienij Kafielnikow. Tata zapisał mnie na zajęcia u Judkina. Pierwszego dnia stał i obserwował, jak odbijasz piłkę. Jeśli się zatrzymał przy tobie, serce przyspieszało i odbijałaś mocniej. Na wstępie porozmawiał z tatą i powiedział, że sprawiam wrażenie wyjątkowej, jedynej w swoim rodzaju, jeśli chodzi o to, w jaki sposób moje oczy śledziły ruch piłki i utrzymywały ją w polu widzenia. To, czy zostanę tenisistką, miało zależeć od mojej wytrwałości.

– Czy Masza ma to coś, czy nie, tego się dopiero dowiemy – powiedział.

Maria nie jest moim prawdziwym imieniem. Zostałam ochrzczona jako Masza. Nie ma jednak angielskiego odpowiednika dla imienia Masza, więc wkrótce po przyjeździe do Ameryki zaczęto mnie nazywać Marszą, czego szczerze nie znosiłam, bo łączono mnie z Brady Bunch[1]! Poprosiłam więc, żeby zwracano się do mnie Maria.

Tata przez twardość rozumiał wytrwałość, dyscyplinę wewnętrzną i umiejętność skoncentrowania się, gdy to samo trzeba wykonać tysiąc razy. Kiedy poprosisz większość dzieci, żeby coś zrobiły, zrobią to raz czy dwa, zniecierpliwią się, zniechęcą i sobie pójdą. Tata wierzył, że na drodze do świetności w czymkolwiek trzeba przezwyciężyć ogromną monotonię. To znaczy: musisz być twarda. Czy byłam? To miał pokazać czas.

Wkrótce rozpoczęłam prywatne lekcje na bocznych kortach. Jeśli chodzi o stawianie pierwszych kroków, naukę pierwszych uderzeń – o podstawy, Judkin był geniuszem. Jeżeli ktoś nie potrafi tego opanować, czekają go kłopoty. To jak zaczęcie długiej podróży od postawienia pierwszego kroku w złym kierunku. Na początku masz tylko to: prosty forhend, prosty bekhend. Masz to jednak również na samym końcu. Judkin wręczył mi rakietę. „Co zrobisz?” Podał też piłkę. „A teraz co zrobisz?” Siadał, patrzył i mówił jedynie: „Tak, tak, nie, nie, nie. Nie tak płasko. Musisz nadać rotację, wejść pod piłkę”. Pytał: „Skoro twoja prawa ręka robi to, co w takim razie robi lewa?”. Dawał mi proste zadania; miałam je wykonywać do znudzenia. I jeszcze raz, i jeszcze raz. I tak w kółko, jeszcze raz... Pracował nad moim uderzeniem, ale rozwijał także koncentrację. „Bądź twarda, Masza”. Byłam zawodniczką, która trenuje pięć minut po tym, jak wszyscy inni skończyli, która nie poddaje się w trzecim secie, kiedy wieje i zaczyna padać. Właśnie to był dar, jaki dała mi natura. Nie siła, nie szybkość. Tylko wytrzymałość. Nigdy się nie nudziłam. Niezależnie od tego, co robiłam, mogłam to robić w nieskończoność. Lubiłam to. Skupiałam się na każdym zadaniu i ćwiczyłam, aż wychodziło tak, jak powinno. Nie wiem, skąd się to wzięło. Może potrzebowałam aprobaty Judkina albo taty. Myślę jednak, że motywacja miała prostsze podłoże. Już wtedy wiedziałam, że te ćwiczenia – żmudna praca – pomogą mi zwyciężać. Już wtedy wiedziałam, że wszystkie rywalki chcę pokonać.

Mój tata zaprzyjaźnił się z innymi rodzicami adeptów tenisa w Soczi, w szczególności z ojcem Jewgienija Kafielnikowa, wielkiej postaci tamtych dni. Żenia był jedną z pierwszych gwiazd tenisowych postsowieckiej Rosji. Osiągnął pozycję numer jeden na świecie, wygrał Roland Garros i Australian Open. Był wielki, miał włosy blond i był przystojny. Wszyscy uznawaliśmy go za bohatera. Któregoś dnia dla zabawy zagrałam z jego ojcem, po czym otrzymałam jedną z rakiet Jewgienija. Była po stokroć za duża dla mnie. Mimo że została przycięta, ale to wciąż wyglądało przekomicznie, jak przez lata nią grałam. Raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem... Przypominało to machanie zbyt ciężkim kijem do bejsbola. Jednocześnie zmuszało do zajmowania dogodnych pozycji i wzmacniało fizycznie, ale też skutkowało przyjmowaniem dziwnych pozycji przy uderzeniu i nabieraniem złych nawyków. Było to jednak wszystko, co miałam – nie było wyboru.

Lato 1993 roku okazało się punktem zwrotnym. Już od kilku miesięcy pracowałam z Judkinem. Pozostałabym jego podopieczną, ale zdawał sobie sprawę, że wkrótce nie będę miała co robić w Soczi. Kiedy zapytałam o to tatę, roześmiał się.

– Czy pamiętam? Masza, jakby to było wczoraj! Jura Judkin usiadł obok mnie, tuż przy korcie, i powiedział: „Jurij, musimy porozmawiać o twojej dziewczynce. To ważne”. Rozmawiał ze mną poważnie. „Jurij, jeśli mówimy o tenisie, twoja dziewczynka jest niczym Mozart. Może być najlepsza na świecie. Jeżeli chcesz wiedzieć, chcesz mieć porównanie, tak to wygląda, to jest dla was zła sytuacja”.

– Zła? – zapytał Judkina mój tata.

– Tak, zła. Nie jesteśmy w dziewiętnastowiecznym Wiedniu. Tu jest dwudziestowieczne Soczi. Gdyby Mozart urodził się tutaj dzisiaj, nigdy byś o nim nie usłyszał. Czy ty to rozumiesz?

– Nie do końca...

– Powiem wprost – odparł Jura. – Jeśli chcesz rozwijać talent córki, musicie wyjechać z Rosji. Nikt nie wie, dokąd zmierzamy w tym kraju. Nikt nawet nie wie, jak ten kraj przetrwa. Wśród tego wszystkiego jest twoja Masza. Wybór należy do ciebie. Dasz radę rozwijać jej talent? To robota na pełen etat. Będzie oznaczała podporządkowanie całego twojego życia. Zostaje jedno kluczowe pytanie: Jak twarda jest twoja córka? Ale tak z ręką na sercu! Jest silna. To już wiem. Jak jednak będzie na dłuższą metę? Musi stale grać, dzień w dzień, rok w rok. Nie znienawidzi tego? To nie sprint, to maraton. Jak to zniesie nie przez jeden turniej, ale przez lata? Na jak długo wystarczy jej chęci do gry? Pięć lat, dziesięć? Tego nikt ci nie powie.

Tata opowiadał, że decyzję podjął natychmiast, bez zastanawiania się. Odważnie. Jeśli ktoś pozwoli, by rozum wziął górę nad sercem, zniszczy sobie życie. Tata w to wierzył. Prawie nic nie wiedział o tenisie i nie wyobrażał sobie, jakie przeszkody mogą go czekać, ale bardzo szybko zdecydował, że może się nauczyć tego, co potrzebne. Według niego była to kwestia woli. Jeśli ktoś coś postanowi, może tego dokonać. To tyle. W następnych tygodniach poświęcił wszystko. Porzucił pracę, pożegnał się z emeryturą i tym, co zaplanował. Podporządkował się jednemu celowi: jego córka zostanie najlepszą tenisistką na świecie. Gdyby trochę nad tym pomyślał, wiedziałby, że to głupie. A zatem o tym nie myślał. Zabrał się do pracy, sięgał po każdą książkę, która mogła zawierać coś o sporcie i treningu. W końcu uznał, że nie zostanie moim trenerem, ale kimś stojącym ponad trenerem, trenerem trenerów – strategiem.

– Za każdą świetlaną karierą stoi jeden doradca, jeden głos – tłumaczył. – Możesz wziąć różnych ludzi, którzy dadzą ci to, co chcesz, lecz musisz mieć jedną osobę, która sprawuje nad wszystkim kontrolę. To nie może być trener. To musi być ktoś, kto zatrudnia i zwalnia trenerów, ktoś, kto nigdy nie traci z oczu całości konstrukcji. Niekoniecznie to rodzic, ale zazwyczaj tak jest. Kiedy spojrzysz na historię tenisa, zawsze dostrzeżesz obecność takiej postaci. Siostry Williams mają ojca, Agassi miał ojca i Nicka Bollettieriego. Każdy potrzebuje kogoś takiego.

A co z mamą? Co ona czuła, gdy usłyszała ten kompletnie nowy plan?

Tata będzie mówił, że od razu powiedziała: „Wchodzę w to”, a rzucenie wszystkiego i poświęcenie się tenisowi uważała za coś wspaniałego. Jeśli zapytać mamę, historia się komplikuje... Prawda jest taka, że nie wierzyła w tenis, ale ufała mojemu ojcu. Jestem jednak pewna, że patrzyła na niego trochę jak na wariata, kiedy roztaczał swoją wizję, tłumaczył, co chce zrobić. Ponieważ kochała go, uwierzyła mu i przystała na to.

– On był pewny, że to wypali – przyznała mi.

Mój ojciec rzucił pracę – tak się zaczęło. Spędzaliśmy każdy dzień razem, godzinami pracując z myślą o tym samym. Bywało ciężko, czasami stawał się trudny do zniesienia, ale nigdy nie przestałam czuć, że mnie kocha. Metodą prób i błędów dowiadywaliśmy się, jak trenować. Szybko wypracowaliśmy podstawowy harmonogram. Wstawałam o świcie, po śniadaniu brałam rakietę i kiedy słońce wschodziło nad Morzem Czarnym, wsiadałam do autobusu jadącego do parku Riwiera. Korty powinna pokrywać czerwona mączka, w rzeczywistości były ciemnoszare, prawie czarne, ponieważ nie utrzymywano ich, jak należy. Brud osiadał na butach i skarpetkach. Odbijaliśmy na początku powoli, nabierając tempa. Jeśli było wilgotno lub wcześniej padało, piłki robiły się cięższe, mieliśmy słabsze tempo. Jeżeli natomiast pogoda była ładna – szybko przeszywały powietrze. Uwielbiałam odgłos piłki odbijającej się o poranku od rakiety, kiedy korty były tylko dla nas. Nawet bez rozmowy wiedziałam, co tata myśli. Relacje między dziećmi zawodnikami a ich rodzicami dają wiele, ale w dużej mierze chodzi o bezustanne przebywanie ze sobą i myślenie tak samo. Nie ma sposobu, by zbliżyć się bardziej do drugiej osoby. W pewnym sensie moją karierę można zamknąć i opisać w tym jednym. Są pieniądze, trofea, sława, ale za tym kryją się poranne treningi z tatą. Tak odbijaliśmy przez pewien czas, potem się rozciągałam i oglądałam treningi innych. Następnie pracowaliśmy nad określonymi aspektami gry. Bekhend albo serwis, praca nóg, gra przy siatce, choć wciąż obawiam się chodzenia do siatki – czuję się, jakby czekał tam na mnie rekin... Od początku stawiałam sobie za cel pokonanie taty albo jednego z jego przyjaciół – wielkich postaci. Z każdym dniem byłam bliżej.

3

Jurij Judkin opowiadał mi o treningach pokazowych w Moskwie, oknie wystawowym dla rosyjskiej młodzieży, prowadzonych przez jedną z lokalnych tenisowych organizacji. Znacie to: dzieci, naśladowcy, pracusie i mistrzowie. Tata był zdeterminowany, pragnął, żebym się tam dostała. Nie wiem, ile zapłacił za bilety lotnicze, ale w sposób magiczny sprawiał, że rzeczy po prostu się działy. Spotkanie odbywało się w pomieszczeniu przypominającym hangar z kortami do tenisa, w którym byli trenerzy i w tle było słychać kakofonię rakiet uderzających piłki. Przyjechały setki dzieci, a z nimi kilkuset rodziców. To wszystko przyprawiało o zawrót głowy. Wcześniej wydawało mi się, że wszyscy, którzy uprawiają na świecie tenis, są w Soczi, a ja z tatą zajmowałam wśród nich wyjątkowe miejsce. Nagle zdałam sobie sprawę – takich dziewczynek są tuziny, każda z nich z tatą, który uważa, że zostanie najlepsza na świecie.

Stałam i patrzyłam, jak odbijają. To był hipnotyzujący i jednocześnie upokarzający widok, który również uspokajał. Od razu zauważyłam, że gram lepiej niż większość, że nie uderzam piłki w ten sam sposób. W szkółce roiło się od ludzi związanych z tenisem, trenerów, zawodników, którzy przechadzali się i rozglądali wokoło, patrząc na nas i udzielając rad. Wśród nich Martina Navrátilová. Popadałam w stres. Najlepsza tenisistka w historii stała dokładnie naprzeciwko mnie. Myślałam, że zagramy z tenisistami zawodowymi jeden na jeden, ale co ja tam wiedziałam, byłam zaledwie sześciolatką. Czułam się jak na zbiórce przed apelem. Czekałyśmy na swoją kolej, żeby odbić piłkę dwa czy trzy razy i wrócić do szeregu. Za drugim czy trzecim razem Navrátilová dostrzegła mnie. Moje zbyt duże ręce i nogi nie współgrały z resztą ciała. Kolana się zderzały, do tego miałam wielką rakietę. Innymi słowy – wyglądałam śmiesznie i pewnie dlatego mnie zauważyła. Później zobaczyła, że potrafię grać. Byłam mała, ale już wtedy dobrze odbijałam i stałam skoncentrowana. Kiedy skończyłam, Navrátilová poprosiła tatę na słowo. Zawołano tłumacza, bo tata nie mówił po angielsku. Nie do końca wiem, co mu powiedziała ani co on jej odpowiedział, ale chodziło o coś takiego: twoja córka potrafi grać, musisz zabrać ją z kraju tam, gdzie będzie mogła się rozwijać. Do Ameryki.

Jak tylko wróciliśmy do Soczi, tata zaczął snuć plany. Był zdecydowany, żeby zabrać mnie do Stanów Zjednoczonych. Wierzył, że to jedyne miejsce, gdzie rozwinę skrzydła. Uparł się na Florydę. Dlaczego akurat na nią? Mogłabym uraczyć was skomplikowanym wyjaśnieniem, porównując jeden region do drugiego, jedną akademię do drugiej, ale prawda jest taka: tata należał do ludzi przesądnych. Zobaczył znak, który wskazał na Florydę – były to dwa artykuły. Jeden opowiadał o siostrach Williams i ich treningach w Akademii Ricka Macciego w Boca Raton. Drugi – o Annie Kurnikowej i o tym, jak trenowała w Akademii Nicka Bollettieriego w Bradenton. Tata wierzył, że to nie jest dziełem przypadku – oba teksty wpadły mu do rąk w tym momencie akurat nie bez przyczyny. Otrzymał wskazówkę.

Dziś podróż do Stanów Zjednoczonych to zazwyczaj drobnostka. Dostajesz wizę turystyczną, dzwonisz do linii lotniczych, kupujesz bilet i lecisz. Jednak na początku lat dziewięćdziesiątych to tak nie wyglądało. Związek Radziecki chylił się ku upadkowi. Znalezienie pracy graniczyło z cudem, zarabianie i utrzymanie rodziny stało się prawie niemożliwe. Ze wszystkim było ciężko. Nawet jeśli ktoś miał pieniądze, nie mógł tak po prostu wsiąść do samolotu i polecieć do Ameryki. Wizy nie dało się zdobyć, dostawały ją tylko osoby podróżujące w celach biznesowych z ramienia rządu. Wiedząc, że potrzeba oficjalnego wsparcia, tata napisał do trenera rosyjskiej reprezentacji juniorek. Nie było mowy o tym, żebym grała. W drużynie występowały dziewczynki, które miały co najmniej dwanaście lat, a ja miałam sześć. Tata wierzył jednak, że związek tenisowy, myśląc o przyszłości, postanowi mnie sponsorować. Objaśnił naszą sytuację, mówił o talencie, o Judkinie i Navrátilovej. Zadziałało. A przynajmniej takie odnieśliśmy wrażenie. Traf chciał, że reprezentacja trenowała wtedy na Florydzie, przygotowując się do cyklu zawodów w Ameryce. Trener odpowiedział listem zapraszającym nas do przyjazdu i wspólnych treningów z drużyną.

Tata pojechał do ambasady w Moskwie po wizy. Miał dwadzieścia osiem lat, włożył swój jedyny, ślubny garnitur. Postanowił zawierzyć wszystko szczęściu i losowi. (Są znaki, które podpowiadają, co zrobić, jeśli tylko umie się je odczytać). Wziął list od trenera i przygotował, co zamierza powiedzieć. Czekał godzinami, aż w końcu usiadł naprzeciwko urzędnika. Mężczyzna uważnie go zlustrował, a następnie sprawdził list i pozostałe dokumenty, zdjęcia i strony z wbitymi pieczątkami. Tata ciągle mówił, wygłaszał przemowę, powtarzał: Judkin, Navrátilová, Mozart, diament.

– Też mam córkę – odezwał się w końcu urzędnik. – Też gra w tenisa. I jest dobra. Ma osiem lat. Nie sądzę jednak, żeby była takim diamentem. Twoja córka ma sześć lat. Skąd tak naprawdę wiesz, że gra lepiej od mojej? Może po prostu patrzysz na nią oczyma ojca?

– Nie znam twojej córki – odrzekł tata. – Ale znam swoją. To, co opowiedziałem, jest prawdziwą historią.

– Chcesz zabrać sześcioletnią dziewczynkę, żeby trenowała w Stanach Zjednoczonych?

– Tak.

– I nie masz żadnych wątpliwości?

– Żadnych.

Słysząc to, spojrzał głęboko w oczy mojego taty:

– Jesteś pewny?

– Tak.

– I wiesz, gdzie pojedziesz i co będziesz robił?

– Tak.