Nasi za granicą - Krystyna Mazurówna - ebook + książka

Nasi za granicą ebook

Krystyna Mazurówna

3,8

Opis

O rodakach za granicą – błyskotliwy i niebanalny zbiór obserwacji, anegdot i opowieści Krystyny Mazurówny

Ekscentryczna, barwna, intrygująca. Krystyna Mazurówna ma wiele wcieleń i ról. W swojej najnowszej książce słynna tancerka i choreografka dzieli się swoim doświadczeniem emigrantki – ale nie tylko swoim. Z przymrużeniem oka, czasem z lekką ironią obserwuje naszych za granicą – w Paryżu, Nowym Jorku, w Brukseli. Jakie są nasze wspólne cechy? Jakie śmiesznostki? Jak sobie radzimy poza granicami ojczyzny? O wszystkim tym pisze Mazurówna. Szczerze, dowcipnie i z wdziękiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (17 ocen)
8
2
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krystyna Mazurówna Nasi za granicą ISBN Copyright © by Krystyna Mazurówna, 2018All rights reserved Redakcja Paulina Wierzbicka Fotografie na okładce Tomasz Mosionek Projekt okładki i stron tytułowych Grzegorz Kalisiak Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum Autorki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Zamiast wstępu

Mimo pięćdziesięciu lat spędzonych we Francji wciąż czuję się przede wszystkim Polką. Zresztą w oczach wszystkich moich francuskich znajomków, a nawet własnych dzieci jestem typową Słowianką, Polką z krwi i kości, ze wszystkimi naszymi narodowymi wadami i zaletami. Cokolwiek bym robiła, jakbym się nie przebierała, mizdrzyła i wygłupiała, moja przynależność narodowa — z dziada pradziada — zawsze wyjdzie. Nie tylko polski akcent, nie tylko nasze warczące „er”, nie tylko niewinny błękit chabrowych ocząt i pszenne blond owłosienie (na szczęście robią teraz świetne farby!), ale i sposób zachowania, odczuwania i reagowania na wszelkie sytuacje życiowe — od najpoważniejszych do zupełnie błahych — jest prawdopodobnie dokładnie taki, jaki miały moja matka, babka i kilka prababek. Chyba czuję do mego kraju rodzinnego to, co odczuwała Agnieszka Osiecka, mówiąc o Warszawie:

— Warszawa jest dla mnie jak taka stara, brzydka żona. Nie kocham jej, nie lubię, nie podoba mi się i nigdy mi się tak naprawdę nie podobała, ale przecież zawsze do niej wracam.

Ja mam dokładnie takie same odczucia w stosunku do ojczyzny. Widać jestem do niej przywiązana, dlatego ciągle do niej wracam… No a teraz, gdy już od dawna istnieje kilka poważnych firm konkurencyjnych wobec polskich linii LOT — chełpiących się tym, że są najdroższymi liniami na świecie — które proponują przelot ­Paryż–Warszawa za dwadzieścia czy trzydzieści euro — trudno nie korzystać z okazji!

Latam więc i latam, przeciętnie co dwa, trzy tygodnie (najdrożej wypada dojazd na lotnisko!) i tak się rozochociłam, że z rozpędu zafundowałam tygodniową wycieczkę do Warszawy również mojej córusi tudzież jej narzeczonemu. Żeby dziecko zrozumiało, gdzie jest, i miało jeszcze niewielki rys historyczny kraju przodków, kupiłam dla niej książeczkę Olgierda Budrewicza, którego pamiętam ze SPATiF-u z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku (już wtedy był nieustraszonym podróżnikiem i naszym najlepszym reporterem!), w języku francuskim — Polska dla debiutantów. Wprawdzie nie jestem ignorantką w tym temacie, jednakoż z dużym zaciekawieniem i ja połknęłam tę rozkoszną, pouczającą pozycję i dowiedziałam się wielu ciekawych i zabawnych faktów. Czy wiecie, że w USA żyje na stałe ponad dziesięć milionów Polaków, podczas gdy w kraju rodzinnym jest ich około czterdziestu milionów? Francja, z siedmiuset pięćdziesięcioma tysiącami, pozostaje daleko w tyle, a przecież ja wciąż w Paryżu słyszę tu i ówdzie nasz język, głównie zresztą pewne, nie zawsze najelegantsze kwiatki…

Po Warszawie największym skupiskiem Polaków jest Chicago, zwane zresztą przez rodaków Czikagówkiem. Ale jest nas wszędzie bardzo wielu, jesteśmy tam i siam, porozrzucani po całym świecie — od Rosji (mam jeszcze jakąś daleką kuzynkę w Moskwie i ciotkę na Ukrainie, we Lwowie…) po Nową Zelandię (zgadza się, mój siostrzeniec tam mieszka!). Czy to efekt zamętów historycznych, które tak nas rozsiały, czy powody polityczne, a może tylko ekonomia — że za chlebem? Dokładnie nie wiadomo, ale myślę, że jest w tym też pewien istotny wrodzony bodziec, jakaś cecha narodowa, nieustraszona chęć stawiania wszystkiego na jedną kartę, temperament wiecznego podróżnika i desperackie umiłowanie przygód.

Kim jesteśmy? Przeciętny Polak nazywa się Nowak, Kowalski albo Szymański. Wiele nazwisk zresztą kończy się na „ski” albo — w wypadku dam — na „ska”, czego żaden Francuz zrozumieć nie jest w stanie. Polacy w kraju żyją, niestety, najwyżej około osiemdziesięciu lat, co i tak jest osiągnięciem, bo jeszcze w latach pięćdziesiątych tylko 8 procent ludności przekraczało sześćdziesiątkę! Około trzech czwartych budżetu przeciętnego mieszkańca naszego pięknego, acz cokolwiek płaskiego kraju trzeba poświęcić na wyżywienie, no, ale na sam alkohol idzie wciąż niemało — każdy rodak wypija, licząc niemowlęta i pensjonariuszy domów starców, gdzie raczej poją klientów mlekiem — plus minus cztery litry rocznie. Tak, jest to jedno z naszych osiągnięć narodowych — wymyśliliśmy i produkujemy aż sto sześć najróżniejszych wersji tego wyskokowego napoju, i polska wódka ma renomę najlepszej na świecie!

Pociąg do alkoholu nie jest wcale jedyną naszą wadą narodową. Wprawdzie już Napoleon nakazał swoim żołnierzom „pić, ale tak, by być pijani, jak Polacy!”, lecz nie miało to podobno zabarwienia pejoratywnego — nie, Polacy w wojsku napoleońskim potrafili wlać w siebie całe litry, po czym otrząsnąwszy się lekko, stanąć do walki jakby nigdy nic. Tradycja ta utrzymuje się do dzisiaj, pijaniusieńki wieczorową porą Polak rano już na lekkim tylko kacu pracuje jak co dzień…

Jakie są jeszcze nasze wspólne cechy? Nie najgorsze! Swoiste poczucie humoru, żywy temperament i honor (czasem bez sensu, po kiego było pchać się z tą szabelką na czołgi, na co komu te pojedynki, w których ginęli pęczkami honorowi do przesady ziomkowie?), no i przysłowiowa polska gościnność. Rzeczywiście, i „gość w dom, Bóg w dom”, i „zastaw się, a postaw się” — te dwa porzekadła wciąż mają, ku oczarowanemu zdumieniu licznych gości z zagranicy, powszechną rację bytu.

A nasze śmiesznostki? Zwyczaje z epoki króla Ćwieczka wciąż dziarsko się utrzymujące? To uparte całowanie kobiet w rękę, które powoduje u mnie od dawna chęć natychmiastowego wyrwania dłoni, to bieganie dookoła samochodu, żeby otworzyć pani drzwiczki, to szarmanckie trzaskanie obcasami i słuchanie damskich wypowiedzi w półukłonie, rzekomo świadczącym o usłużnym szacunku, a rozśmieszającym mnie — z powodu swojej rzewnej naiwności i pełnego zakłamania — do łez? Co to my, baby, nie potrafimy sobie otworzyć drzwiczek do auta, na które od dawna potrafimy zarobić? Ale nie będę już się czepiać, bo większość naszych śmiesznostek narodowych naprawdę mnie rozrzewnia. Taki prima aprilis, takie obdarowywanie przy najmniejszej okazji naręczami kwiatów, a śmigus dyngus? Wiecie, że w Poniedziałek Wielkanocny zużycie wody w kraju wzrasta trzykrotnie?

Jadę. Jadę znowu do tej naszej Polski, biorę raz jednego, raz drugiego wnuka, namawiam dzieci, żeby odwiedzały kraj ojczysty ich matki — czasem mi się to udaje. Dlaczego aż tak się upieram? A bo my, Polacy, lubimy stawiać na swoim, wydaje nam się, że mamy najpiękniejszy kraj na ziemi, i usiłujemy przekonać o tym cały świat, a jak się nie uda, to przynajmniej własną rodzinę!

Niech podziwiają!

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Nasi za granicą

fot. Magda Levy

Życie wciąż mnie zadziwia, ale nigdy nie przeraża, zawsze zachwyca!

Zupa kipiała. W wielkim garze buzowały talarki marchewek, tańczyły kawałki kalafiora i brokułów, łyskały lśniącą przezroczystością grube plastry cebuli. Jeszcze kilka ziemniaków, dużo zieleniny, dosypię zielonej pietruszki i będzie zupa, szalenie zdrowa! Dobra to ona nie wyjdzie, jeszcze nigdy żadna potrawa, którą udało mi się upichcić osobiście, nie była smaczna. Ale może przynajmniej będzie właśnie zdrowa? Zmiksuję, a jak dzieci będą kręciły noskami, dodam śmietany, wtedy a nuż kategorycznie nie odmówią i jakoś przejdzie? Ale dlaczego ona aż tak buzuje? Zdjęłam przecież pokrywkę, skręciłam już nawet kurek kuchenki elektrycznej, a tu wylewa się i wylewa obok garnka… Znowu mi się przypali — o ile zupa może się w ogóle przypalić, ale ze mną wszystko jest możliwe — i w dodatku nie będzie można odskrobać kuchenki…

Na domiar złego rozbrzmiewa natrętny dzwonek telefonu.

— Dzień dobry, pani mnie nie zna osobiście, ale moja mama zna siostrzenicę tej pani, co to była sąsiadką pani mamusi, na Anielewicza. Opowiadała, opowiadała, jak pani mama wyprowadzała swoje pieski na spacer, po trzy, cztery sztuki, jak ona dawała radę? Miała ich chyba kilkanaście, cała hodowla, a tak się do szczeniąt przywiązywała, że za nic nie chciała ich sprzedawać!

— Nie do wszystkich, nie do wszystkich, proszę pana, czasem jednak sprzedawała, zostawiała sobie z litości tylko te felerne. Jeden urodził się bez oczka, innemu obcięli jakoś za długo ogonek. Tego z za długim ogonkiem, którego zresztą ochrzciłam Ogon, dostałam w prezencie, i stał się rasowym paryżaninem, biegając przez długie lata bez smyczy po paryskich bulwarach! Ale zdarzało się różnie. Kiedyś jakiś Anglik już prawie kupił takie śliczne rasowe szczeniątko z doskonałym rodowodem, mama jak zawsze przeprowadziła z nim szczegółową ankietę — a czy piesek będzie dobrze karmiony, czy jest dla niego miejsce do wybiegania się, a zwłaszcza czy będzie otoczony miłością. Wszystko się niby zgadzało, Anglik opowiadał o swoim domku z ogrodem, o swojej miłości do zwierząt, potakiwał i na zachętę rzucił pokaźną garścią dolców. Ale już na klatce schodowej, gdy Anglik wychodził z pieseczkiem starannie opatulonym starym kocem mamy pod pachą, rzuciła ostatnie pytanie: A jak taki szczeniaczek będzie odbywał podróż do tej zagranicznej Anglii, bo to chyba daleko, czy nie aż za morzem? I tu zawrzało! „Ach, ty angielski chamie! Ciebie bym wsadziła do klatki! Mój słodki Atomik, wypieszczony, tu śpi na mojej podusi, ja się posuwam, żeby mu było wygodnie, a ty go do klatki? A co mnie obchodzi, że w samolocie nie wolno inaczej, sam sobie właź do klatki, masz tu te swoje judaszowe srebrniki i won!” Wyrwała mu szczenię, rozrzuciła dolary po klatce schodowej i trzasnęła drzwiami z impetem przy pełnym, aczkolwiek niemym aplauzie zaciekawionych sąsiadek, obserwujących przez szpary w uchylonych drzwiach częste, a zawsze interesujące obrazki z życia mojej ukochanej Mamy.

Ale, wie pan? Kochała nie tylko swoje psy, bardzo ubolewała też nad losami licznych bezdomnych kotów, które przemieszkiwały w okolicznych piwnicach. W zimie dokarmiała je, czym się dało, nosiła miseczki i rozstawiała je po tych piwnicach, nie zważając na protesty mieszkańców. Gdy administracja zarządziła wstawienie szyb do piwnicznych okienek, które wychodziły na ulicę, chodziła z miotłą i starannie je wybijała. „Jak to, smarkaczu jeden, co ty sobie myślisz?” — Zwracała się początkowo niemal pieszczotliwie do umundurowanego przedstawiciela władzy. „Będziesz mi zwracał uwagę, że nie wolno wybijać szyb? A którędy te kociaczki mają włazić, żeby się ogrzać? Drzwi pozamykane na trzy spusty, a jak jeszcze im w tych okienkach powstawiacie szyby, to co, mają zdychać z głodu i mrozu pod płotem czy jak? A sam sobie zdychaj, ty rusofilu jeden, lepszej pracy nie znalazł, to się zaprzedał, i jeszcze może myśli, że się go kto boi!” — i na poparcie swoich wywodów dreptała żwawo za jakoś zbyt pośpiesznie oddalającym się panem władzą, waląc go przez plecy miotłą. Potem wzywali ją za karę na kolegium. Udała się tam, do przedstawicieli komitetu blokowego, w kapelutku z fioletowym strusim piórem, jeszcze przedwojennym, i argumentowała, że jej córka, znaczy niby ja, tańczy co sobotę w telewizji! Co oni wiedzą o sztuce i ogólnie o życiu, te głupie szaraki, zdolne jedynie do zamykania drogi do piwnicy kotom, przecież to jest ograniczanie ich, tych kotów znaczy, wolności! Powinno być karalne, a tu oni chcą ją ukarać, panią profesorową, matkę takiej artystki!

Tak, tak samo szczyciła się moją osobą, jak ja teraz szczycę się moimi dziećmi. Kiedyś mój dentysta, zresztą już przy pierwszej wizycie, gratulował mi mego udziału w Jeziorze łabędzim. Właśnie widział przedstawienie tego baletu w Teatrze Wielkim, no i cieszył się, że czwarty łabędź z prawej strony w drugim rzędzie przyszedł do niego zaplombować sobie lewą górną szóstkę. „Ale jak pan mnie rozpoznał? Przecież wszystkie trzydzieści dwa łabędzie mają takie same błękitne peruczki, białe piórka przy buzi i identyczne paczki, czyli króciutkie sukieneczki baletowe, nawet pointy na stopach mamy jednakowe!” — zdziwiłam się. „A bo trzy rzędy przede mną taka śmieszna pani w kapelusiku ze strusim piórkiem krzyczała: to moja córeczka, to Krzysia Mazurówna, ta czwarta z prawej w drugim rzędzie!” No tak, wszystko się zgadza, kapelutek i charakter mamy… Już potem nikt mnie tak nie doceniał!

A wtedy, za to wybijanie szybek do piwnic, mimo jej druzgoczących argumentów o mojej sławie skazali ją jednak na karę, ale do zniesienia — na roboty użytku publicznego. Bardzo zadowolona z wyroku skopała — nie, tym razem nie władzę — trawniki i ukwieciła je kolorowo na całej ulicy, a szybki w okienkach, po upartych kilkakrotnych stłuczeniach stały w końcu dla kotów otworem…

Taką miałam mamę, jestem z niej dumna, idę jej śladem! Ale, ale, ja tu się rozgadałam, a zupa już mi całkiem wykipi! Szybko, o co panu właściwie chodzi?

— Mnie? To znaczy, jestem na lotnisku…

— Dobra, niech pan przyjeżdża, mam gotową zupę, to zjemy!

Opowiedział mi jeszcze w pośpiechu przez telefon, że — jak całe rzesze rodaków — przyjechał na ten zgniły Zachód, żeby tylko zarobić trochę forsy. Zapracuje szybko na samochód, może nawet na mieszkanie w Krakowie, i wraca do narzeczonej. A gdzie zapracuje? Jeszcze nie wie, ale wie, że mu się to uda! A zna francuski? Jeszcze nie, ale się przyłoży i raz-dwa się nauczy! Czarno widziałam sprawę… Już to przerabiałam — obserwowałam przecież losy całych stad Polaków, którzy bez znajomości języka, bez żadnego konkretnego zawodu walili tłumnie autobusami do Paryża w takim właśnie celu. Spali potem gromadnie na schodach polskiego kościoła, mając nadzieję na znalezienie pracy i sprzedaż kilku butelek wódki, które przywieźli w plecakach jako nasz skarb narodowy. Butelki, gdy okazało się, że są tu do dostania w co drugim sklepie i popyt na nie nie ma nic wspólnego z polską pasją alkoholową, były skwap­liwie osobiście opróżniane, natomiast już z pracą było znacznie trudniej. Czasem jakiś sprytny polski przedsiębiorca zjawiał się przed kościołem i angażował, czyli najmował — po parę franków dziennie — a to malarza, a to murarza czy tapeciarza. Hydraulicy byli w cenie, no ale musieli coś umieć i dać tego dowody… Jednak najczęściej były to propozycje dla ludzi bez żadnych umiejętności, ot, do wynoszenia na plecach worków z gruzem przez cały dzień, do kopania dołów. A co dalej? Ano jak jakiś sprytniejszy wynajął gdzieś jakiś kąt — na ogół klitkę na szóstym piętrze, bez windy i ze wspólną ubikacją na korytarzu — podnajmował innym spanie na dniówki. Tłoczyli się tak po sześciu, po dziesięciu, byle jakoś się przespać, byle przeczekać, dobrnąć do soboty. W sobotę wypłata i może wreszcie pośle się trochę grosza do wyczekującej żony na polskiej wsi… Wreszcie — sobota przychodziła, wypłata jakaś tam i była. Ale dzień wolny, co robić? Posiedzi się z kolegami, wypijemy jednego… Po jednym szedł drugi i trzeci, całe zapasy butelkowe polskie się przelały, kogoś się wreszcie posyłało do apteki po czysty spirytus. Sprzedawali mało — ot, fiolkę — trzeba było parę razy biegać. Z sokiem, z syropem, z czym się dało, nawet z kranówką. Szło, do oporu — a raczej grubo ponad miarkę oporu — i dopiero w poniedziałek z ciężką głową i rozpaczą w sercu zastępy rodaków znów, wzdychając, stawały do roboty — z nadzieją, że tym razem to już na pewno. Że za tydzień już musi się udać, że w następną sobotę żona dostanie całą wypłatę przelaną do kraju. Prześlą przez Western Union, cholera, za taką przesyłkę trzeba dać ponad dziesięć czy dwanaście procent, serce się kraje, ale co robić? Tyle że następna sobota była taka sama jak soboty poprzednie i następne, bliźniaczo podobna do wszystkich innych… Życie na tymczasem, od soboty do soboty, od nadziei do rozpaczy… Wzdychałam rozpaczliwie, myśląc o losach rodaków, a tu nagle dzwonek. Wparował Tomek, ten facet, który telefonował z lotniska. Młody człowiek, elegancki, czyściutki i pachnący „Przemysławką”, o bystrym, inteligentnym spojrzeniu, z błyskiem poczucia humoru, wszedł szeroko uśmiechnięty. Jakiś taki chyba przesadnie dobrze wychowany, czy nie jest to czasem podejrzane? Później okazało się, że nie, te dobre maniery i nienaganna kindersztuba to rezultat pochodzenia — jakaś stara, dobra, arystokratyczna krakowska rodzina z tradycjami… Okazał się nawet ujmująco miły, zjadł moją zupę bez oporów. Był jedyny… Mąż stwierdził, że zupa jest znakomita, ale on jakoś nie jest głodny, a moje szczere dzieci wybrały z dwojga złego zupki chińskie z torebeczek.

Opera warszawska – taniec cygański ze Stanisławem Szymańskim, w którym podobno byłam bardziej męska od niego…

No tak, gotowanie nigdy nie było moją najmocniejszą stroną. Nie umiem nawet ugotować jajka na miękko — myli mi się, ile minut, gotuję i gotuję, a ono i tak zawsze wychodzi kompletnie twarde. Co zrobić? Wyjść za faceta, który umie i lubi gotować! A kto to lubi? Ano Francuzi!

Wyszłam za Francuza. Postanowiłam olśnić go na całej linii, a więc także moimi umiejętnościami kulinarnymi.

Ponieważ, co Wam wyznałam powyżej, występują one w wachlarzu moich umiejętności w stanie szczątkowym, zadzwoniłam po poradę, no i po jakiś przepis do koleżanki. Nata wyjaśniała mi:

— Wiesz, jedyną rzeczą, którą umiem ugotować, jest gulasz. W pierwszym dniu małżeństwa z moim francuskim mężem podałam mu na obiad przystawkę w formie połówki grejpfruta, potem zaserwowałam właśnie porcję gulaszu, no i kupne lody jako deser. Bardzo mu smakowało, zjadł i pogratulował mi z wdzięcznością i podziwem. Wieczorem dostał znowu porcję gulaszu z kromką chleba i skonsumował ją bez szemrania. Następnego dnia podałam na obiad pół grejpfruta, gulasz — bo zostało mi pół garnka — i lody. Spożył bez słowa. Wieczorem podobnie, bez komentarzy. Nazajutrz ugotowałam całkiem nowy, ale znów ten gulasz, bo to jedyne danie, które umiem robić, tyle że za to był z kartoflami, żeby miał urozmaicenie. Po trzech dniach identycznego menu oświadczył, że powinnam dostać wyróżnienie za wierność ulubionemu zestawowi obiadowemu i spytał, czy to jedyna potrawa, której przygotowanie opanowałam. Potwierdziłam i od tego momentu to on przygotowuje posiłki, a ja jednak co tydzień czy dwa gotuję mój gulasz. Mówię ci, palce lizać!

Po tym przydługim wstępie wyjaśniającym przystąpiła do podania mi przepisu:

— Kupisz mięso wołowe, ale może być i cielęce albo jakie tam masz. Że co, że masz akurat kurę? Dlaczego nie, spróbuj! Pokroisz to mięso na małe kawałki, no takie, jakie ci tam wypadną, i obsmażysz je, a na drugiej patelni usmaż cebulkę… Tak, nie w całości, drobno posiekaną. Potem wsadzisz to razem do garnka i duś, znaczy samo się będzie dusić… Tak, dolej trochę wody, żeby ci się nie przypaliło. Możesz dodać skrojonej marchewki albo pomidorów. Tak, śmietany też, śmietana zawsze dobrze robi. No jasne, że sól i pieprz, możesz dorzucić też jakichś przypraw, listek bobkowy albo coś takiego… Tak, tak, papryki też, jak masz, to jasne, że tak! Ile czasu? Na oko, no wiem, wszyscy wiedzą, że na oko to chłop w szpitalu umarł, no ale sama zobaczysz…

Wykonałam wiernie wszystkie polecenia — w każdym razie zdawało mi się, że tak je wykonałam — i podałam mój gulasz mężowi. Zachwycił się, ale to mnie nie zdziwiło, zachwycał się wszystkim, co robiłam. Moimi tańcami, moimi strojami, makijażem i fryzurą, moim entuzjazmem i parą życiową, a nawet i parką dzieci, które mu w wolnej chwili urodziłam.

Po wieczornej porcji odgrzanego gulaszu już następnego dnia przemówił.

— Kochanie, wyjdź z kuchni, idź sobie odpocząć albo, jeśli nie jesteś zmęczona, to coś sobie zatańcz, a ja będę gotował!

I tak trzymał to gotowanie przez następnych trzynaście lat, a ja sobie tańczyłam. Ale któregoś dnia zaprosiłam gości na obiad, a wśród nich moją koleżankę Natę, tę od przepisu na gulasz. Po obiedzie wzięła mnie na stronę.

— Kryśka, daj mi przepis na to danie, które zrobiłaś! To chyba jakieś chińskie, te drobniuteńkie rozgotowane kawałeczki mięsa pływające w jakiejś zupie, z tartą marchewką i drobinami cebulki? Co to było?

Bardzo się zdziwiła, gdy jej wyjawiłam, że to jej włas­ny przepis na gulasz w mojej interpretacji. Okazało się, że mięso, które ona kroiła na trzycentymetrowe plastry, grube kawały cebuli i takież części marchwi nie miały nic wspólnego z moimi precyzyjnie posiekanymi ingrediencjami! Objętość wlanej wody, dodanej śmietany i przypraw tak diametralnie zmieniły smak tej potrawy, że była nie do poznania! Jeśli chcecie w całej pełni wyrazić swą indywidualność i wykonać oryginalną potrawę nie do podrobienia, zróbcie gulasz!

Ale wracając do rzeczy, czyli kontynuując me opowiadanie… Tomek oświadczył, że moja zupa jest bardzo zdrowa. Nie podkreślał, że znowu taka smaczna, ale ogólnie wyglądał na zadowolonego. Jak się później okazało, zadowolony był zresztą zawsze i z byle czego, na wszelki wypadek! Tomek mówił o swoich planach — oczywiście, tak jak wszyscy inni, chciał tylko popracować, żeby zarobić trochę grosza, i wracać do domu, do oczekującej go narzeczonej. Słyszałam podobne teksty już wiele razy, więc czarno widziałam jego przyszłość i nie omieszkałam go o tym powiadomić…

— Domyślam się, że i tak tu bywa, ale, pani Krysiu, to nie ja. Ja dam radę!

Wtedy jeszcze mu nie dowierzałam, ale rzeczywiście, co okazało się niewiele później, dał radę! Tak, wówczas jeszcze tego nie wiedziałam. Uśmiechnęłam się współczująco i udałam do pracy. Tańczyłam wtedy w świetnym spektaklu w „Casino de Paris”. Dobra robota, cały dzień wolny, dobrze dla moich drobnych dzieciaczków, całe dnie baraszkowałam z nimi w domu, a wieczorem… Hop, dzieci do łóżeczek spać, a ja ostry makijaż, sztuczne rzęsy górne i dolne, wysokie szpilki, strasy, koronki, pióra przypięte tu i tam i — na scenę!

Tego dnia, gdy nakarmiłam Tomka zupą, tak jak i wszystkich poprzednich i następnych przez całe sześć lat, bo tyle czasu trwał ten spektakl — zaraz po przedstawieniu, po północy, biegiem wróciłam do domu. Dzieciaczki spały słodko, a mój francuski mąż jeszcze żywo dyskutował z Tomkiem. Mój Francuz znał tylko parę polskich słów typu „mleczko, spać, pieluszki, kupka, bekać, kochanie” i temu podobnych, niezbędnych przy hodowli niemowląt wyrażeń. Tymczasem Tomek oprócz „dzień dobry”, „co słychać” i „wszystko świetnie” nauczył się — z miejsca, już tego pierwszego dnia — także wielu popularnych, często używanych, ale raczej nieprzyzwoitych, więc niecenzuralnych francuskich zwrotów…

Tomek nie chciał iść śladem większości rodaków i sterczeć za chlebem pod kościołem. Miał adres jakiegoś kolesia, który był kelnerem, ktoś dał mu telefon polskiego jubilera czy zegarmistrza, podpytywał też mnie o polskich znajomych w Paryżu, którzy być może pomogą mu w znalezieniu jakiejś pracy. Wierzył w swoje siły. Ja — nie, wciąż sceptycznie zapatrywałam się na jego działalność. Ale zgodziłam się, żeby na początek przemieszkiwał u nas na strychu. Strych był zaadaptowany, ogrzewanie działało, a mój syn, Kasper, używał go tylko jako sali muzycznej. Zaznaczyłam niezbyt grzecznie, że ta moja propozycja ma termin miesięczny. Potem — wóz albo przewóz. Albo Tomek znajdzie jakąś robotę, albo fora ze dwora i hajda z powrotem do kraju! Nawet się ucieszył, i z samej propozycji, i z miesięcznego terminu. Stwierdził, że to jeszcze bardziej zmobilizuje go do szybkiego stanięcia na nogi. Zgadał się ze swoim równolatkiem — moim synem Kasprem — i zapewnił mnie, że góra dwa, trzy tygodnie będzie mu tu przeszkadzał w muzykowaniu na strychu i że w tym czasie na pewno da sobie radę!

A juści, myślałam, już niejeden miał takie złudzenia! Do znalezienia roboty, mieszkania i widoków na przyszłość trzeba tu niesłychanego hartu ducha, jest to jak umiejętność utrzymania się na wodzie dla kogoś nieumiejącego pływać, a wrzuconego znienacka na środek oceanu. Umiał! Okazało się, że nasz gość umie pływać! Już następnego dnia pracował u starszego pana, polskiego zegarmistrza. Nie, nie miał pojęcia o tym zawodzie, ale przecież wszystkiego się można nauczyć — przekonywał mnie. Po kilku zaledwie godzinach wskazówek rozbierał i czyścił mechanizmy zegarków — rozkładał precyzyjnie na czynniki pierwsze wielkie cebule, wyjmował wnętrzności busolom — nawet wnikał w kukające tajemnice szwajcarskich zegarków z kukułką. Ta precyzyjna robota pasjonowała go, a wielogodzinne dyskusje wspominkowe z szefem zaciekawiły. Ponieważ był uprzedzająco grzeczny, nie nadużywał naszej gościnności. W południe go nie było, więc nie jadł z nami. O innych porach dnia nie był głodny; zawsze twierdził, że gdzieś coś tam zjadł, kłaniał się tylko grzecznie i wciąż miał na ustach ten swój zniewalający, szeroki uśmiech!

Szymański, Gruca i ja – pierwszy taniec jazzowy w polskiej telewizji, rok 1962

Nie poprzestając na pracy zegarmistrza, Tomek nawiązał kontakt z Wiktorem — kolegą, który, jak się okazało, pracował jako kelner w jednej z najelegantszych kawiarni paryskich, prestiżowym „Fouquet’s” przy Champs-Élysées. Wiktor od jakiegoś już czasu bardzo chciał wyjechać na miesiąc czy dwa do Polski, odwiedzić rodziców i zobaczyć swoje nowe dziecko, które zmajstrował przy okazji poprzedniego pobytu w kraju. Miał już czworo pociech — no tak, przytakiwał, tylko cztery razy w ciągu ostatnich kilku lat udało mu się skoczyć autobusem na weekend do domu, na dłużej się nie da, mówił Wiktor. Jak wpuszczę jakiegoś cwaniaka na trochę na moje miejsce do roboty, wygryzie mnie i zostanę na lodzie! Miejsce jest super! Że co? Pytasz, jaka pensja? Nie ma pensji, zero, ale wolno nam zachować po sprawiedliwym podziale na wszystkich kelnerów nasze napiwki. Tomek zadeklarował się natychmiast z propozycją zastępstwa — przysięgał, że miejsce odda Wiktorowi w dniu jego powrotu, a będzie pracował z pełnym oddaniem! Wiktor mu zawierzył… Na początek Tomek nauczył się w nieznanym mu jeszcze francuskim języku całej karty na pamięć, a wkrótce również zestawu odpowiedzi na wszelkie hipotetyczne pytania klientów. Zresztą, zarówno już pracując w tym eleganckim przybytku, jak i u zegarmistrza, powtarzał do znudzenia słówka francuskie, walczył z gramatyką, nawet brał się za bary z tajnikami skomplikowanej francuskiej ortografii. Do pracy u Fouquets’a potrzebna była śnieżnobiała, nienagannie wyprasowana koszula, czarne spodnie i takaż kamizelka. Koszulę Tomek nabył — według moich wskazówek — za jedyne pięć franków w sklepie Tatiego i prał ją potem dzień w dzień, aż się w końcu rozlazła. Sklepy Tatiego, z najtańszą odzieżą w Paryżu, były szeroko znane wśród Polaków. Nawet w kraju opowiadano, że jak ktoś chce jechać do Paryża, musi znać trzy adresy — sklepu Tatiego, polskiego kościoła i Mazurówny. Da radę przeżyć… Ale w sytuacji Tomka kłopot był z resztą ekwipunku. Skromne zasoby finansowe nie pozwalały jeszcze na tak poważne wydatki, a w przywiezionym plecaczku była wprawdzie jakaś odzież, ale głównie dżinsy, podkoszulki i jakiś jeden sweterek… Natomiast mój Kasper miał w szafie na tymże strychu, który służył Tomkowi aktualnie za sypialnię, czarny garnitur z Wólczanki, a może zresztą z Adama czy Ludwika przywieziony z Warszawy. Jedyny prezent, który w życiu dostał od ojca… Przysięgał, że nigdy go nie użyje — spodnie nosi, owszem, zawsze czarne, ale wyłącznie dżinsowe, marynarkę może i włoży parę razy, z podciągniętymi nonszalancko rękawami i rozpiętą, ale tej kamizelki ani spodni z kantem — w życiu! Nie ma mowy! Nie, nawet na pogrzeb! Tomkowi było to na rękę i wypożyczył od Kaspra te dwa elementy eleganckiego ekwipunku, by już parę dni później brylować z białą serwetką przerzuconą przez przedramię i tacką pełną napojów na tarasie przy najpiękniejszej alei świata. Trochę ziewał, bo od świtu cały dzionek spędzał u zegarmistrza, a przez resztę dnia — do bardzo późnego wieczora — kelnerował. Ziewał, ale tylko na zapleczu — do klientów zawsze wysyłał swój szeroki promienny uśmiech!

Dziarsko biegał po tarasie eleganckiej, wytwornej kawiarni w sercu miasta, roznosząc kawy, herbaty i kieliszki alkoholi. Jego znajomość języka postępowała w błyskawicznym tempie — pierwszego dnia, jak już wspomniałam, znał na pamięć całą kartę, następnego nauczył się wszystkich formułek grzecznościowych, a od trzeciego mógł już wdawać się w dyskusje z klientami, turystami żądnymi kontaktów z prawdziwym paryżaninem, za którego brano oczywiście Tomka…

Ale było mu tego mało. Pracował na popołudniową zmianę, a całe ranki spędzał na rozbieraniu zegarków. Miał już wolne tylko noce, a na moje pytanie, kiedy zamierza spać, jeśli szuka jeszcze jakiejś nocnej pracy, odparł beztrosko, że kiedyś, jak będzie miał czas. Prawda, wzruszył mnie tą wiarą we własne siły i pozwoliłam mu nawet przedłużyć to nocowanie na strychu. Właściwie nie był to żaden strych, nie — to pokój muzyczny Kaspra, mego najstarszego syna, który raptem, nie mając pojęcia o graniu na żadnym instrumencie, postanowił zająć się muzyką zawodowo. Między gitarami, elektrycznym pianinem a pożyczoną rozstawioną perkusją położyło się dmuchany materac i Tomek tam spał. Zresztą spał niedużo… Był dokładny, precyzyjny i sumienny, więc wkrótce dawał radę popsutym zegarkom lepiej od swego mistrza i uwijał się dziarsko jako kelner.. Ale miotany odruchami patriotyzmu, a może raczej niezłomną chęcią walki, poszukiwał wciąż pilnie Polaków, którzy — być może — pomogą mu znaleźć jeszcze jakąś inną, dodatkową pracę… Dowiedział się, że magnatką, właścicielką kilku teatrów i wielu kabaretów w Londynie, Genewie i Paryżu jest Polka — pani Martini, która zaczynała przed laty jako golaska na scenie „Folies Bergère”. Tam właśnie wypatrzył ją multimilioner, pan Martini, pokochał i poślubił. Stała się z dnia na dzień milionerką, a potem i miliarderką, gdy pan Martini nagle, z niewyjaśnionych powodów zmarł. Może zjadł coś niewłaściwego, bo podobno było to zatrucie… Śledztwo umorzono, a pani Martini — widocznie przez sentyment — odkupiła najpierw „Folies Bergère”, potem teatr „Mogador”, wreszcie cały szereg teatrów, kabaretów i kilka restauracji w Paryżu, a następnie również w Londynie i w Genewie. Miała zwyczaj cowieczornego kolejnego odwiedzania wszystkich swoich przybytków, a raz w miesiącu udawała się do Genewy i raz do Londynu, żeby trzymać rękę na pulsie. Wiadomo, pańskie oko konia tuczy… To właśnie w jej paryskich pseudoruskich restauracjach polskie piosenkarki śpiewały różne Oczy cziornyje i inne Kazaczoki, siedząc często przy stolikach i pijąc z majętnymi turystami, którzy odwiedzali te wytworne i tak bardzo modne wówczas miejsca. Po takim zarabianiu na „korkowym” — wypłata była uwarunkowana liczbą zdobytych od naciąganych klientów korków od szampana — wracały do kraju w blasku rozgłaszanej przez polską prasę „kariery w Paryżu”…

Tomek udał się do „Rasputina”, jednej z najbardziej znanych i snobistycznych nocnych restauracji pani Martini leżącej tuż przy Champs-Élysées, i od razu udało mu się ująć właścicielkę swoim wdziękiem i elegancką postawą.

— Ale co ty możesz u mnie robić, chłopcze? Tańczyć nie umiesz, śpiewać nie potrafisz, języka też za dobrze nie znasz, więc na salę cię nie poślę… chyba że do kuchni? — zastanawiała się milionerka.

— O tak, proszę pani! Do kuchni! Marzę o tym! — I od następnego dnia Tomasz zaczął pracować jako jeden z siedmiu kucharzy. Postawili go obok jakiegoś rosłego ruskiego olbrzyma, który właśnie skręcał pracowicie de volaille.

— Że co? De volaille’a znasz tylko z literatury? Nie umiesz nadziać kaczki? Nawet nie wiedziałeś, że kotlet może być kijowski? No to dam ci coś najłatwiejszego, o, rób pierogi, tylko chybcikiem i dużo, bo to idzie jak woda!

I szef kuchni wysypał na wielką stolnicę górę mąki, i postawił przed nią nadrabiającego miną Tomka. Ten jednak zupełnie nie wiedział, jak do sprawy podejść. Może zalać tę mąkę wodą? Albo lepiej mlekiem, może będzie eleganciej? Ale po co obok stoją jajka? I, czy już teraz tę mąkę posolić, czy dopiero na końcu? A jak ją upiec, czy lepiej może ugotować? Drapał się w głowę, ale po jakimś czasie wyratował go z opresji kolega — dryblas z Dniepropietrowska, który właśnie kroił surowego łososia na cieniusieńkie, niemal przezroczyste plasterki. Pokazał, jak i co, i za parę dni Tomek zręcznie wił całe stosy pierogów, to znaczy pielmieni, jak je tu nazywano! Restauracja działała głównie w nocy, więc Tomek po kilku godzinach czyszczenia zegarków i pracowitej zmianie kelnerowania pracował nocami w branży pierogowej.

Po kilku tygodniach Tomek już nie tylko nienagannie lepił pierogi, naprawiał zegarki i świetnie obsługiwał gości „Fouquet’s”, lecz także mógł prowadzić dość skomplikowane dyskusje polityczne, a nawet filozoficzne z bywalcami tego słynnego miejsca. Oczarował między innymi stałego klienta, redaktora naczelnego jednego z poczytnych dzienników paryskich, który co rana wpadał tu na śniadanka — olśnił go zarówno swoją elokwencją, jak i znajomością kultury, polityki, a nawet osiągnięć naukowych współczesnego świata. Wspólnie angażowali się w długie dyskusje, spierając się czasami o jakieś detale, ale na ogół wyznawali te same treści, hołdowali tym samym teoriom i mieli bardzo podobne poglądy. W dodatku obaj uwielbiali te pogwarki, trudno im się było rozstać! Któregoś dnia redaktor, którego obowiązki zawodowe skierowały na roczny wyjazd do USA, poprosił Tomka o zaopiekowanie się w tym czasie jego kwiatkami, co oczywiście wiązało się z propozycją zamieszkania w jego wygodnym trzypokojowym mieszkaniu w eleganckiej dzielnicy Paryża. Tomek był zachwycony i choć początkowo żenowało go przyjęcie tej oferty, po kilkuminutowych ceregielach zaakceptował jednak propozycję z radością, obiecując staranne podlewanie kwiatków oraz opiekę nad lokalem.

Wyprowadził się z naszego strychu, unosząc oczywiście Kasprowe spodnie i kamizelkę. Po kilku miesiącach wrócił z Polski Wiktor. Tomek zgodnie z umową oddał mu jego miejsce, a sam, zaopatrzony już w niezłą gotówkę, zaprosił swoją mamę z Krakowa na wspólną wycieczkę do Wiednia, o której kobieta marzyła od lat. Mama nie posiadała się z radości. Już straciła nadzieję, że kiedyś to jej marzenie się spełni, a tu proszę — ukochany synek jak to sobie szybko i dobrze dał radę! Tomek wziął urlop w kuchni „Rasputina”, opuścił zegarmistrza na trochę i spełniając marzenie mamusi, sam też przeżył z nią parę pięknych chwil w stolicy Austrii… Dwa tygodnie później mama wróciła do swoich krakowskich pieleszy, a Tomek do Paryża, więc ja z tej okazji zaprosiłam go na uroczystą kolację. Była zima, nie ryzykowałam powtórki z nieudaną zupą, więc tym razem mój francuski małżonek upiekł faszerowane cukinie, zupełnie zjadliwe, żeby nie przyznać, że świetne!

— Tomeczku! — wyrokowałam. — Ty sobie tak świetnie dajesz tu radę, że nawet w Nowym Jorku łatwo znalazł­byś swoje miejsce i świetną robotę! Będziesz na pewno milionerem! Ja tam myślę, że nawet w Japonii umiałbyś się znaleźć i też szybciutko wyszedłbyś na swoje!

— Ojej, dziękuję, wydaje mi się, że nic specjalnego nie robię, staram się tylko być przyzwoitym facetem i pracować, jak trzeba! To mi mama zawsze kładła w głowę… Ale, wiesz? Stanąłem na nogi, mama już uszczęś­liwiona — teraz z kolei czas pomyśleć o narzeczonej, no i o moim szczęściu… Jutro lecę do Krakowa, wezmę stamtąd moją narzeczoną, przywiozę ją tutaj i weźmiemy ślub w Paryżu! Właściciel „Fouquet’s” był tak zadowolony z mojej pracy u niego, że proponuje mi stałe miejsce, obok Wiktora; pani Martini dała mi podwyżkę, może też nawet przejdę na salę, żyć — nie umierać!

Rzeczywiście, wszystko wyglądało rewelacyjnie. Ale tak już się zdarza w życiu, że nie zawsze nasze marzenia się ziszczają… Następnego dnia Tomek poleciał do Polski. Zdziwił się, że nikt po niego nie wyszedł na lotnisko. Ani jego dziewczyna, ani mama. Jak to możliwe? Próbował się dodzwonić do domu, ale jakoś żaden telefon na lotnisku nie działał. Dopiero po chwili wszystko się wyjaśniło. Tak, to był trzynasty grudnia osiemdziesiątego pierwszego roku. Jego samolot był ostatnim, który wylądował… Straciłam Tomka z oczu na dobre parę lat. Ktoś tam mi opowiedział, że w końcu wziął ten ślub w Polsce. Ktoś inny, że mają dziecko, nawet dwoje, dwie dziewczynki. Niby co z oczu, to i z serca — moje życie, jak zwykle, biegło intensywnym trybem, nie myślę zresztą nigdy o przeszłości — ale miałam dla Tomka bezgraniczny podziw i szacunek: dla jego pracowitości, błyskotliwej inteligencji, zaradności i ogólnie jego sympatycznej osoby. Wciąż myślę o nim ciepło i już wtedy wiedziałam, że na pewno jeszcze nie raz się spotkamy w życiu!

Zawsze miałam i mam sympatię do rodaków, ich losy za granicą interesują mnie, staram się im — w miarę moich możliwości — pomagać, radzić, rozwiązywać — jeśli to w mojej mocy — ich problemy. Załatwiam, jak mogę, pouczam, udzielam porad, żeby pomóc im się odnaleźć w zawiłych tajnikach prawa francuskiego, skorzystać z licznych ulg i pomocy, o których nam — w naszej tak zwanej ojczyźnie ludowej — nawet się nie śniło. Oczywiście nie zawsze jest to przyjmowane z rozkoszą, rozumiem, co ja się wtrącam w ich życie, ale gdy tylko namacalne rezultaty w postaci dodatków na mieszkanie, darmowej pełnej pomocy lekarskiej, niezłych dopłat na dzieci i nawet funduszu wakacyjnego dają pierwsze bezsporne dowody efektywności moich poczynań, rodacy skwapliwie słuchają moich wyjaśnień… Czasem tylko te porady wystarczają, czasem rodaków karmię, a nawet przyjmuję pod własny dach — często-gęsto kończy się to dla mnie rozczarowaniem, ale uparcie kontynuuję moją działalność charytatywną. Pewnie dlatego, że sama przeszłam przez to wszystko, przez konieczny etap integracji, by wreszcie poczuć się — nie, nie jak u siebie w domu, znacznie lepiej niż u siebie w domu! — więc łatwo identyfikuję się z losami rodaków na emigracji i usiłuję osłodzić im ten trudny przejściowy etap.

Wiedziona takimi właśnie uczuciami któregoś dnia zaprosiłam do nas na lunch, czyli déjeuner, jak nazywają ten południowy posiłek Francuzi, parę polskich znajomych. Akurat przyjechali do nich koledzy i chcieli mnie zobaczyć, jak mówili, jeszcze żywą. Oczywiście zaproponowałam posiłek u mnie w domu dla tych znajomych, a z rozpędu również dla nieznanych kolegów i koleżanek, także w sumie miało być z sześć, może osiem osób. Mąż przygotował sześć wielkich nadziewanych mięsem cukinii, dokupiłam jakieś zakąski, przygotowałam desery i nabyłam nawet lody. O oznaczonej porze przyszli goście — okazało się, że z rozmachu wzięli ze sobą jeszcze trzech polskich kumpli z pracy, zapowiedzieli, że wpadnie też jakiś polski fotograf, żeby porobić nam zdjęcia, może przyjdzie z narzeczoną i jej matką. Przyszedł polski dziennikarz, podkreślił, że nie chce się narzucać, nie chce nic jeść, ot, najwyżej skibkę chleba — ale może coś o mnie napisać, jakbym chciała, spróbuje umieścić to w jakimś „Pitbulku” — chyba że mylę rasę psa? — najlepiej coś pikantnego, a nuż mu zamieszczą? Nie wiedziałam, czy chcę, ale nie było czasu na rozmyślania. Tej cukinii nie było aż tak dużo, zrobiliśmy szybko jeszcze megaomlet z dwunastu jajek, no i otworzyłam też trzy puszki sardynek, które trzymałam na czarną godzinę. Posłałam Kaspra po dwie dodatkowe bagietki i trzy kilo pomidorów, myślałam o zrobieniu dużej sałatki, ale dziecko się pomyliło i przyniosło dwa pomidory i trzykilowy, wielki bochen chleba. Chleb się zresztą przydał, goście — tymczasem doszły jeszcze cztery osoby — popychali nim dwa opakowania makaronu, co to w ostatniej chwili znalazł się w szafce, z cienkim sosem — na tych dwóch pomidorach i sześciu cebulach, które były w domu na wszelki wypadek.

Ten wypadek był rzeczywiście dosyć szczególny… Fotograf strzelał zdjęcia, ale nie mnie, a jakiemuś piosenkarzowi, którego już nie wiem, kto przyprowadził, no ale wszyscy słuchali jego minikoncertu i bardzo się cieszyli, bo podobno znany. Dziennikarzyna też się bardzo ucieszył i postanowił o nim napisać ten artykuł, bo o mnie nie wiadomo, czy pójdzie. Piosenkarz więc trochę podśpiewywał, rozdał nawet kilka autografów i zaprzyjaźnił się z facetem, który na razie rozwozi pizze, ale chce zostać impresariem, a o wyżerce u mnie usłyszał przypadkiem, siedząc w metrze. Naprzeciwko niego na ławeczce przycupnęła para rodaków, którzy właśnie — bardzo zadowoleni — dowiedzieli się od wuja, że u Mazurówny można się za darmo najeść. Wuj też zresztą przybył, twierdząc, że tylko po siostrzeńca, ale rozsiadł się i wyjadał resztki z talerzy, bo niczego więcej już nie było.

Uczta przeciągała się do późnego popołudnia. Wszystko co do ostatniego okruszka zostało skonsumowane, a goście czuli się tak dobrze, że ani myśleli się żegnać!

Po kawie, którą pożyczyłam od sąsiadki (w domu nie było, a fundusze nam się już kompletnie wyczerpały), dyskusje rozogniły się jeszcze bardziej. Gdzie znaleźć robotę, jak przedłużyć kartę pobytu, jak obejść przepisy? Polska nie była jeszcze w Unii, a Unia w obecnej formie jeszcze w ogóle nie istniała. Do przedłużenia trzymiesięcznej wizy francuskiej, którą rodacy dostawali na podstawie zaproszenia jakiegoś tubylca — a właściwie do wymiany tego zaproszenia na pozwolenie na krótki pobyt — potrzebne były jakieś istotne a wiarygodne powody, trudne do zdobycia. Do podjęcia znalezionej pracy niezbędna była karta pracy, a do przedłużenia pobytu — karta pobytowa. Na ogół prefektura policji francuskiej do przedłużenia karty pobytu żądała ważnej karty pracy, której z kolei nie można było otrzymać, nawet mając konkretną propozycję roboty, bez posiadania karty pobytu. Zrozumieliście coś z tego? Nie, to normalne, nikt o zdrowych zmysłach i normalnej logice nie wiedział, z której strony zacząć i jak to ugryźć…

Przeszłam już osobiście przez ten labirynt wykluczających się wzajemnie przepisów, przez ten gąszcz trudności, którymi najeżona była droga do uzyskania możliwości choćby czasowego legalnego pobytu we Francji. Moją kilkakrotnie przedłużaną wizę coraz trudniej było przedłużać — stało się godzinami w długaśnych kolejkach w prefekturze policji, by wreszcie z odpowiednim numerkiem i po długiej dyskusji — że na przykład wiza kończy mi się za trzy dni, a mam kontrakt do telewizji, gdzie mam zatańczyć za tydzień — udawało mi się otrzymać odpowiednią pieczątkę, dzięki której mogłam zostać jeszcze we Francji… raptem cztery dni dłużej. Kolejna wizyta w olbrzymim ponurym gmachu prefektury na wyspie Cité, kolejny numerek, kolejne godziny cierpliwego wyczekiwania — symulowałam, że strasznie boli mnie ząb, a wizytę u dentysty można uzyskać dopiero za dwa tygodnie. Wytargowałam jeszcze dwa tygodnie! Następnym wykrętem był chyba ból brzucha, dokładnie już nie pamiętam, a może rzekomy brak biletów lotniczych do Polski w ciągu najbliższych trzech tygodni… Ale kiedyś, gdy udałam się któryś, kolejny już raz w tej samej sprawie, przyszłam nie sama, a z moim wtedy jeszcze francuskim chłopakiem, który parę miesięcy potem został moim mężem. Zagadaliśmy się, raczej zagruchali i nie przygotowałam sobie żadnego pretekstu — wezwana do okienka, nie wiedząc, co powiedzieć, zaskoczona palnęłam, że proszę o przedłużenie mi pobytu, bo… się zakochałam. Wbrew moim złym przeczuciom ten argument spodobał się niesłychanie.

— A taaak? — pytała panienka z okienka. — A w kim? A, ten brunecik, co tu siedzi? Francuz? A czy on może tu podejść, poświadczyć?

Oczywiście, mój podszedł i poświadczył. Zrobiło się zamieszanie, wszystkie urzędniczki przybiegły, by obejrzeć szczęśliwą parę. Wzruszone oglądały nas, jakbyśmy byli parą dziwaków pod ochroną. Wreszcie spytano mnie, na jak długo chcę tę prolongatę. Zaryzykowałam i chlapnęłam, że chcę na sześć miesięcy…. i dali! Sześć miesięcy spokoju, podczas których przygotowaliśmy niezbędne dokumenty, załatwiliśmy konieczne formalności i wzięli regularny ślub! Potem, już jako Francuzka, nie miałam więcej żadnych trudności z wyjazdami tu i tam. Ale któregoś razu mieliśmy udać się z nowym małżonkiem i moim synem, którego już gotowego przywiozłam z Polski, na wakacje do Jugosławii. Może nie aż takie zupełnie prawdziwe wakacje, bo mój zawód tancerki nauczył mnie chorobliwej pracowitości i sprowokował stałe poczucie winy, jeśli tylko próbowałabym oddać się — choć na kilka dni — nieróbstwu. Jechaliśmy więc do tej Jugosławii na warsztaty taneczne. Byłam zaproszona jako profesor tańca jazzowego i miałam reprezentować Francję. Polskę reprezentował wtedy Konrad Drzewiecki, nasz świetny tancerz i choreograf z lat sześćdziesiątych. Zostaliśmy sobie przedstawieni na wieczorku zapoznawczym i po ustaleniu naszych tożsamości zaprzyjaźniliśmy się tak, że miesiąc później jechałam do Poznania, by zatańczyć główną rolę w baletowym filmie telewizyjnym w choreografii Konrada!

Ale nim doszło do tego spotkania, wynikły trudności z otrzymaniem wizy, zwanej tam aller–retour, pozwalającej opuścić Francję i do niej potem wrócić, dla mego dziewięcioletniego wówczas syna, Kaspra. To, co zdawało mi się zwykłą formalnością — pozwolenie na wyjazd dziecka z matką na wakacje — okazało się najeżone trudnościami. Ja oczywiście, mogę jechać z mężem Francuzem, gdzie tylko mi, a właściwie nam się podoba, proszę bardzo — ale to dziecko? Jestem jego matką, no podobno, ale czy mam na to jakiś dowód? Nazwisko się nie zgadza… Na szczęście byłam w posiadaniu papieru z naszego konsulatu, na którym stało jak byk czarno na białym, że ja, czyli Krystyna Mazurówna, jestem matką Kaspra Toeplitza. Papier ten wydano mi bez dowodów, które zresztą nigdy nie istniały — ot tak, na gębę, bo wszyscy dobrze wiedzieli, że to mój synek. Wróble ćwierkały o tym na dachu, a przekupy na targu, więc nie było problemu, choć nie miałam żadnego innego dowodu.

No tak, w porządku, skoro pani jest matką, ale gdzie jest jego ojciec? Niech tu się stawi i powie, że zgadza się na wyjazd dziecka, w najgorszym wypadku niech przyśle list, oczywiście poświadczony przez notariusza, że nie ma nic przeciwko temu, żeby dziecko jechało z panią do tej Jugosławii…

fot. Wojciech Żółtowski

Film baletowy dla telewizji

Blady strach padł na mnie. Nasz wyjazd był tuż-tuż, a o żadnych listach — poświadczonych czy nie, które wtedy szły pocztą w jedną stronę dwa, trzy tygodnie — nie było oczywiście mowy. Zresztą diabeł wie, czy ojciec Kaspra, czyli Krzysztof Toeplitz, dałby taką zgodę. A może, żeby mi tylko zrobić na złość, powie, że sobie nie życzy, żeby jego syn wyjeżdżał na wakacje?

Olśniło mnie i jak zawsze w momentach ważnych konieczności życiowych natychmiast znalazłam rozwiązanie. Fortelem — no tak, fortelem, inaczej by się nie dało.

— Ojciec? — Zdziwiłam się dramatycznym szeptem. — A skąd ja mogę wiedzieć, gdzie on jest, nawet nie pamiętam, jak się on nazywa… Wie pani, byłam kiedyś na dzikiej plaży — upał nie do wytrzymania, lepkie powietrze, ja sama na rozgrzanym piasku… Wtedy przypłynął w pobliże jakiś mały stateczek, może zresztą to była i łódka, i wysiadł z niej marynarz, ach, jaki piękny! Całkiem śniady, nie wiem, taki opalony, czy może pół-Murzyn, o wielkich czarnych oczach, niech pani spojrzy — synek ma oczy po tatusiu! To było tak piękne, tak zaskakujące spotkanie, że nie wahałam się ani ­chwili — bez słowa padliśmy sobie w ramiona. Tak, to istnieje, zapewniam panią, miłość od pierwszego wejrzenia! Tyle że potem słońce zaszło, musiałam wracać do pensjonatu, w którym mieszkałam, na kolację, bo zrobiła się już ta godzina, żeby mi ten opłacony z góry posiłek nie przeleciał koło nosa… On też chyba gdzieś się śpieszył, bo wsiadł z powrotem na swoją łódkę. Pomachaliśmy sobie jeszcze na do widzenia, gadać nie było jak, bo on nie znał polskiego, szprechał coś po ichniemu, nie wiem, może to był angielski albo jakiś inny język — nic nie zrozumiałam, ale to nie było potrzebne… No to jak ja mam zdobyć ten papier ze zgodą ojca, jak ja nie wiem, kto on zacz? Czy żałuję? Ależ skąd, jak pani może, mam takie piękne wspomnienie i takie piękne dziecko, niech się pani tylko przyjrzy…

Urzędniczka patrzyła na mnie wytrzeszczonymi oczami, ale dała Kasprowi wizę bez dodatkowych pytań, wzdychając tylko. Może i z zazdrości, jej by się chyba nigdy nic takiego nie przytrafiło… Mnie zresztą też nie!

Mój Kasper miał trochę dziwną minę i po wyjściu z gmaszyska Prefektury Policji Francuskiej spytał:

— To mój ojciec to był ten marynarz czy ten Toeplitz? Która historia jest zmyślona?

Wyjaśniłam mu, że jego matka, czyli ja, posiada bujną fantazję literacką, która przydaje się także w rozwiązywaniu problemów życia codziennego. Zwłaszcza problemów rodaków na obczyźnie…

Wspólne wakacje w Jugosławii były znakomite!

Ale wróćmy do tej gromadnej polskiej wizyty u mnie, która odbyła się trochę później.

Sprawy przedłużania pobytu, znalezienia dachu nad głową i możliwości zarobienia choć paru groszy pasjonowały mnie, były ciekawe i dotyczyły nas wszystkich, ale po kilku godzinach beznadziejnie jałowej dyskusji tamtego wieczoru miałam naprawdę dosyć gości. Stosy brudnych naczyń w kuchni, potłuczone kieliszki (każdy z gości — trzeba przyznać, że wszyscy umieli się zachować — przyniósł jakąś butelkę), niedopałki posiane wszędzie i ogólny bałagan naprawdę dały mi się we znaki… Po krótkiej małżeńskiej naradzie oświadczyliśmy zebranym, że przykro nam, ale musimy nagle wyjść, mamy jakieś ważne, nieznoszące zwłoki sprawy do załatwienia.

Niestety, reakcja było równie nieprzewidywalna, co druzgocząca. Powiedziano nam, żebyśmy się nie krępowali, możemy wyjść, oni tu sobie posiedzą, podyskutują i spokojnie poczekają do kolacji. Padło nawet nieśmiałe pytanie, o której będzie ta kolacja. Puściłam je mimo uszu, zostawiając bez odpowiedzi. Na osłodę dodano, że przecież tak jest u nas przyjemnie, tacy jesteśmy gościnni, jesteśmy takimi miłymi gospodarzami!

Załamaliśmy się i po kolejnej godzinie towarzyskiej męki wreszcie musieliśmy oboje z mężem stać się nieprzyjemni. Zażądaliśmy po prostu stanowczym, raczej zimnym tonem opuszczenia lokalu…

Niemal z ulgą przyjęliśmy wiadomość, że dobra, dobra, jak tak to wszyscy wyjdą, tylko dziennikarz się u nas prześpi, bo hotel u sióstr czy też u księży mu się akurat już skończył, a mama narzeczonej fotografa zamieszka u nas przez tydzień, może dwa, bo przecież nie będzie przeszkadzać swoim młodym, śpiąc w tym samym co oni pokoju. U nas może, nawet w pokoju dziecinnym, jej to tam nie przeszkadza, albo i w naszym, przecież już mamy dziecko, to chyba możemy spać spokojnie, no nie? Perspektywa dodatkowych trzech osób w naszym dwupokojowym mieszkanku zamiast kilkunastu obecnych w ciągu ostatnich dobrych kilku godzin tak nas ucieszyła, że z radością przystąpiliśmy do obierania ziemniaków, których wór stał zapomniany za drzwiami kuchni. Nakarmiliśmy troje gości, którzy raptem stali się domownikami, mego synka i sami też najedliśmy się wreszcie do syta tymi kartoflami w mundurkach…

Po kilku dniach dziennikarz wyjechał do Polski, ale przyjechało jego dwóch kumpli — poprosili o nocleg tylko na parę dni, tyle, żeby znaleźć coś innego. Nic innego — znaczy pracy, mieszkania ani w ogóle tych jakichś dolarów, co to miały leżeć na bruku — nie znaleźli, więc ich pobyt u nas się przedłużał, a niebawem dołączyli do nich dwaj tancerze, którzy urwali się z Teatru Wielkiego i chcieli szukać szczęścia w Paryżu, tudzież koleżanka mamy dziewczyny fotografa z mężem. Goście spali pokotem, bezpośrednio na materacach rozłożonych na podłodze, kobiety krzątały się w kuchni, pichcąc jakieś duże, a niedrogie dania dla całej czeredy. Mój mąż biegał na pobliski targ, znosząc kilogramy najtańszych jarzyn, z których robiło się jakieś jednogarnkowe dania. Na ogół było to coś w rodzaju ratatouille — czyli dużo cebuli, czosnku, pomidorów, różnych innych jarzynek w rodzaju cukinii i bakłażanów, żeby przy kilku buteleczkach najtańszego wina znów gromadnie spędzać wieczory, utyskując a to na polski rząd, a to na francuskie przepisy. Ja nawet byłam zadowolona, gorzej tę polską gościnność znosił mój biedny francuski mąż — jego znajomość języka polskiego była zbyt uboga, żeby mógł śledzić zażarte dyskusje, wódki nie brał do ust, a cienkie wino już nawet nie z butelki, a z kartonika, też nie za bardzo mu było w smak. Dziwił się, że buraki, które Francuzi jedzą tylko ugotowane, ale zimne w postaci sałatki — można jeść na ciepło, że dzień w dzień można odżywiać się pierogami, każdorazowo czymś innym nadziewanymi, że sałatę zamiast winegretem polewa się śmietaną i posypuje jeszcze cukrem, no i że można tyle wypić! Kompot francuski to po polsku przecier; budyń, czyli boudin, to u Francuzów rodzaj kaszanki, nie można się porozumieć! Zwyczaje też Polacy mają jakieś inne, choć zdał sobie sprawę, czym jest ta przysłowiowa polska gościnność. Zaraz potem naprawdę zaczęły się schody, bo przyszedł rachunek telefoniczny — jeden z naszych gości, a właściwie już chyba domowników — marynarz bez owijania w bawełnę wyznał, że owszem, dzwoni do żony do Sopotu co i rusz, no bo u nas to nie wiadomo, gdzie są jakieś zegary. Telefonuje więc co chwila, by spytać, która to godzina. Marynarz szukał pracy w swoim zawodzie, co nie było łatwe — próbowałam mu pomóc, jak mogłam, ale okazało się, że niewiele mogę. Mimo naszych wizyt w Ministerstwie Marynarki Wojennej nikt nie wyrażał chęci zatrudnienia polskiego marynarza, który nie mówi żadnym oprócz rodzimego językiem i nie ma w dodatku żadnej wizy… Argumentowano te odmowy tym, że w Paryżu nie ma żadnego oceanu, a nawet morza…

Mój mąż — szalenie łagodny człowiek (dowodem jest to, że wytrzymał ze mną kilkanaście lat) — któregoś dnia spakował swoje rzeczy w malutką walizeczkę i próbował prysnąć. Próbował, bo właśnie wracałam do domu, obarczona dużą ilością zakupów, i spotkaliśmy się na schodach.

— A ty dokąd tak pędzisz z tą walizką? — zdziwiłam się.

— Do mamy… Wiesz, ja się chyba nie nadaję do was, Polaków — wracam sobie do mamy, na wieś…

Nie dałam mu uciec, udało mi się go zawrócić. Po naradzie z przyjaciółką Jagą — która oczywiście też u nas mieszkała wraz z małą córeczką i mężem pracującym na nocną zmianę — ustaliłyśmy, że muszę ratować własne małżeństwo i dałam wszystkim wypowiedzenie. Dobrze, zostajemy razem w tym składzie do soboty, macie kilka dni na znalezienie jakiejś innej mety, w sobotę zrobimy wielkie przyjęcie, bal na cztery fajerki, a po balu — wio!… Wszyscy won, a ja zostanę w swoim rodzinnym sosie, z mężem i dzieckiem! No niezupełnie, bo ta właśnie przyjaciółka Jaga czekała na mieszkanie z przydziału z pracy męża i nie miała się gdzie podziać. Jej mąż pracujący ciężko nocami w fabryce samochodów musiał w dzień odsypiać, mój synalek chodził więc na paluszkach, żeby go nie zbudzić, ale córeczka Jagi wyła równo, bo mamusia była w zaawansowanej ciąży, a córunia nie chciała mieć ani braciszka, ani siostrzyczki, więc demonstrowała. Ale ich rodzinka była jedyną, która miała zostać z nami, reszta nieproszonych gości musiała zgodnie z planem wynieść się w sobotę. A tu w piątek raniutko, czyli w przeddzień ogólnej wyprowadzki, zbudził mnie o świcie dzwonek do drzwi. Wszyscy spali pokotem. Omijając materace i chrapiących na nich gości, dostałam się, boso i w koszulinie nocnej, do drzwi. Otwieram i widzę Józia, kolegę jeszcze ze szkoły baletowej, który — promiennie uśmiechnięty — stoi z wielką walizą, wyraźnie ucieszony moim widokiem!

Goście przybywali na różne okresy — tydzień, dwa, trzy dni, do końca miesiąca… Spytałam więc tylko, zamiast rzucić się Józiowi na szyję:

— A ty tu na jak długo?

— Ależ, Krysiu! Na zawsze, do końca życia! — z triumfem wykrzyczał Józio, sądząc, że zachwyci mnie tą odpowiedzią.

Nie, raczej mnie przeraził, w pierwszym odruchu samoobrony zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem, krzycząc: „Nie! Nie!” i dopiero po chwili się zmitygowałam i jednak wpuściłam Józia, uprzedzając go bezlitośnie po dłuższej chwili, że wszyscy, z nim włącznie, muszą wyprowadzić się w sobotę.

Oczywiście dopomogłam w tej wyprowadzce. Jakieś dwie baby wlepiłam do mieszkania dalekiej koleżance (chyba potem przestała być moją koleżanką), dwie czy trzy osoby nakłoniłam do nagłego powrotu do Polski, a tancerze pojechali do Belgii szukać szczęścia w zespole Béjarta, który miał wtedy siedzibę w Brukseli. Ktoś tam miał jechać swoim autem do Marsylii, wpadłam więc na pomysł i wepchnęłam im Józia, któremu poradziłam, by starał się o przyjęcie do tamtejszego baletu.

Plan się powiódł. Bal sobotni był na cztery fajerki, nakarmiłam do syta wszystkich gości, popiliśmy też troszkę za bardzo, po polsku — ale śmiechom i żartom nie było końca. Dyskusje nie były ciężkie — niby polityczne, ale jednak frywolne i leciutkie. Wszyscy wyglądali na uszczęśliwionych i nawet fakt opuszczenia naszego mieszkania — jak im wytłumaczyłam — nie wydawał im się wyrokiem skazującym ich na tułaczkę, a raczej początkiem nowego etapu w ich życiu!

Czyli wszystko było super. Byliśmy w naszym mieszkaniu znów tylko rodziną, o nie, przepraszam, mieszkała z nami jeszcze ciężarna Jaga z córką i mężem pracującym na nocną zmianę. Gdy któregoś dnia dostała ostrzegawczych boleści, mój małżonek tak się przestraszył perspektywą posiadania dodatkowego nowego, świeżo urodzonego lokatora w naszym mieszkanku, że natychmiast pojechał do dyrekcji fabryki męża i grzmiąc, zagroził, że przyprowadzi tę rodzinę i umiejscowi ją w sekretariacie dyrektora naczelnego, jeśli natychmiast nie dostaną mieszkania!

Argumentował, waląc pięścią w blat biurka sekretarki naczelnego tak długo, aż wygrał! Dostali przydział tego samego dnia. Ciężarna, posapując, pojechała metrem, potem pociągiem, potem jeszcze autobusem, żeby obejrzeć i zaakceptować przyznane im mieszkanie w blokach na przedmieściach Paryża, skąd autobus dowoził grupowo wszystkich pracowników na dwie zmiany do fabryki. Wróciła zziajana późnym wieczorem i oświadczyła, że mieszkanie owszem, ładne i duże, ale stanowczo za daleko. Za daleko od czego? Przecież tam też są sklepy, restauracje, kino, jest żłobek, przedszkole i szkoła, i w ogóle wszystko, co potrzebne człowiekowi do życia. No niby tak, ale to stanowczo za daleko… ode mnie, a już się bardzo ze mną zaprzyjaźniła!

Natychmiast stałam się odrażająca, nieprzyjemna i ogólnie mało sympatyczna. Robiłam obrażone miny, ostro karciłam niegrzeczną córeczkę, odmówiłam Jadze pożyczenia sukienki na ciążę (chociaż podobno nie wolno odmawiać niczego ciężarnej, bo odmawiającemu myszy wszystko zjedzą. Minęło czterdzieści lat i ani śladu myszy. Wciąż czekam, lekko jednak poddenerwowana…) i — pomogło. Dwa dni później rodzina się wyprowadziła, a tydzień później powiększyła się o noworodka płci męskiej. Rzeczywiście, tak dalece wczułam się w postać nieprzyjemnej koleżanki, że widujemy się mniej więcej raz na długi szereg miesięcy — no ale uratowałam moje stadło małżeńskie przynajmniej na następne dobre kilka lat!

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki