Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jerzy Urban - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Jerzy Urban - ebook

To zdumiewająca książka. Jerzy Urban przemawia serio, bez prowokacji. Opowiada historię swojego burzliwego życia. Wojenne przygody żydowskiego chłopca, komunizowanie w szkolnych latach, październikowy bunt. Kolejne zakazy pisania coraz mocniej spychały go ku opozycji. I nagle stanął u boku generała Jaruzelskiego. Czemu to zrobił?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7700-116-5
Rozmiar pliku: 4,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czy pan jest egoistą?

Moją zaletą jest to, że mając 15 lat, wziąłem w ręce swoje życie i już go z nich nigdy nie wypuszczałem. Mając 80 lat, nie mogę teraz niczego zwalać na innych, na bieg historii, którykolwiek ustrój. Wszystkie złe przypadki potrafiłem obrócić na swoją korzyść. Z każdego etapu swojego życia udawało mi się dobrze wybrnąć. Poczucie porażki czy nieszczęścia trapiło mnie tylko incydentalnie.

Chyba jest to recepta na szczęśliwe życie, ale dla egoisty. Pytają wtedy – a co zrobiłeś dla bliskich i dalekich innych, dla swoich formacji politycznych, kraju, świata? Odpowiem: to i owo, opowiem o takich także ambicjach i impulsach. Jednak nie wierzę w samą antynomię altruizm – egoizm. Ludzie poświęcający się dla innych czerpią z tego satysfakcję. Mądry egoista dba choćby o fragment świata i o swoje otoczenie, inaczej zredukowałby własną egzystencję do jedzenia i wydalania. Możliwości zależą od okoliczności.

Dbałem o lepsze urządzenie świata, nie zapominając o sobie, a zawsze troszczyłem się o siebie, nie ignorując życia publicznego, żywiołu, w którym płynąłem. Proporcje między motywami są zmienne i poplątane. Nie sposób ich zważyć i nie mnie to oceniać.

Podlega pan banalnym emocjom typu wzruszenie, miłość?

Cechuje mnie płytki sentymentalizm. Płaczę w kinie na filmach, które powinny mnie śmieszyć jako liche, w nieodpowiednich chwilach jak na mój stan umysłowy. Przy kiczowatych finałach, happy endach. Śmierć znajomych nie wywołuje we mnie łez, za to gdy umiera bohaterka „Love story”, płaczę. A co do miłości, zakochiwałem się kilka razy, chociaż ten stan jest poniżający dla takiego człowieka jak ja, który ma ambicje racjonalnego panowania nad swoim życiem, nad odruchami, nawet nad emocjami. Przestawałem stanowić o sobie, bo miłość należy do uzależnień, to mnie trochę złości.

Jak zachowuje się zakochany Jerzy Urban?

Wtedy na pewno nie drażnię obiektu. A poza tym kwiaty, kolacja, czyli powszechnie stosowany zestaw środków do zdobycia kobiety. Plus listy, bo łatwiej mi wszystko wyrażać na piśmie. Zakochany Urban jest jak narkoman, hazardzista, alkoholik. Myśli tylko o jednym.

Czy jest pan dobrym mężem?

To chyba nie do mnie pytanie. Przynoszę pieniądze do domu, zresztą coraz mniej.

I sto piwonii na rocznicę ślubu.

No nie, przecież bym już nie uniósł.

Przecież widziałam.

No dobrze, Gosia jest dla mnie bardzo ważna. Wie pani, ja w ogóle nie jestem specjalnie przykry w obcowaniu bezpośrednim dzięki temu, że mam zawód, który pozwala się wyżywać. Mnóstwo ludzi publicznie jest bardzo układnych, a potrzebę agresji odreagowują w domu. Ja agresywnie piszę. Dlatego w kontaktach z ludźmi jestem mało wyrazisty, spokojny, grzeczny, umiem się przystosować do środowisk i do miejsc pracy. Wyładowuję się na ludziach i kierunkach politycznych, które mi się nie podobają, w pisaniu, poza tym jestem łagodny jak baranek, zarówno w domu, jak i podczas spotkań z ewentualnymi antagonistami. Nie dlatego, że boję się otwartego konfliktu. Nawet podczas spotkań z przeciwnikiem politycznym nie widzę powodu do ostentacji. Po co miałbym się kłócić z Janem Rokitą podczas przerw w obradach komisji rywinowskiej? Pijemy razem kawę, on wie, kim ja jestem, ja wiem, kim jest on, każdy z nas ma swoje publiczne pole do wyrażania opinii i wzajemnej niechęci i nie musi tego robić nad talerzykiem z kanapkami. Rozmawiamy więc sympatycznie o nieistotnych w tym momencie sprawach.

Ale polubił pan swój wizerunek jako złego. I od czasu do czasu to wrażenie podkręca.

Lubię być nielubiany. Oczywiście kreacja złego Urbana jest trochę udawana, trochę nieudawana. Jak to przy każdej kreacji. Ja twierdzę, że jestem pijakiem, a to jest nieprawda. Ja twierdzę, że jestem czy byłem rozwiązły seksualnie, a to nieprawda. Ja piszę, że nienawidzę dzieci, a jest tak, że owszem, niezbyt lubię dzieci, ale pojedyncze, miłe dziecko nie budzi we mnie odrazy. Ja twierdzę, że nie lubię rodziny i w sensie rozumowym rzeczywiście uważam, że bliskich należy swobodnie wybierać, a więzi biologiczne są trzeciorzędne, ale swoją rodzinę lubię, chociaż poza żoną kontakty rodzinne są słabe. Ja twierdzę, że jestem absolutnym ateistą, ale tu mam też coś za uszami. Kiedy wyrzucili mnie ze studiów i chcieli wziąć do wojska, a budziło to we mnie największe przerażenie, zrobiłem ze sobą zakład, że jeśli uda mi się wywinąć, to przez miesiąc nie będę pił. Niby ten zakład był pomiędzy mną a mną, ale potem sobie zdałem sprawę z tego, że zdradzam swój światopogląd, że te zobowiązania wobec siebie odnoszą się do jakiegoś arbitra, absolutu. Zawstydziłem się i nigdy więcej takich manipulacji umysłowych nie robiłem, ale to pokazuje, że tkwi gdzieś we mnie głęboko jakaś potencja wiary. Dwóch rzeczy w sferze cudzych emocji nie rozumiem i to nie jest w najmniejszym stopniu udawane, czyli religijności i sportu. Może stąd moja zupełna niewrażliwość na Jana Pawła II i to, co się w Polsce wokół niego działo. Kompletnie nie czułem tych emocji, do dziś ich nie rozumiem. Nie umiałem znaleźć w nim ani wielkości, ani uroku. Nie wykluczam, że tego rodzaju brak wrażliwości może być jakimś defektem mojego umysłu. A już pełną niechęcią darzę sport. Emocje kibiców są mi obce, obrzydliwe i dzikie. Wiem, że i tu rozmijam się z ogromną częścią społeczeństwa. Po części chyba dlatego, że nienawidzę wysiłku fizycznego.

Nie jest już pan znudzony wizerunkiem skandalisty? Siedzi przede mną starszy, elegancko ubrany pan o świetnych manierach, tymczasem biorę do ręki ostatni „Newsweek” z pana poważnym wywiadem o aferze Rywina, zilustrowany zdjęciem w samych majtkach w basenie. To już przecież było, po co powtarzać w kółko?

Skoro fotograf zapytał, czy wlazłbym do basenu, wziął szampana, wywalił język, to proszę bardzo, chociaż też wydawało mi się to nieświeże.

Ależ przecież mógł pan odmówić.

Odmówiłem, bo następna prośba była taka, żebym zdjął majtki. To by było zupełnie nieestetyczne. No dobrze, język stał się moim znakiem firmowym, basen i szampan jest znamieniem luksusu w oczach odbiorców. Pozuję więc na bezczelnego, bogatego, radosnego faceta.

Rozmawiamy u pana w domu, nie ma tu cienia ostentacyjnego bogactwa. I zdaje się, że orgie w domu Urbana to też efekt zręcznie podtrzymywanego wizerunku rozpustnego satyra. Rozmawiałam z Jerzym Pilchem, który bywał u pana na bankietach. Opowiadał mi, że atmosfera jak u cioci na imieninach, gościom przygrywała harfistka. Pan nie dementuje plotek o swoim wyuzdaniu.

Ale też nie kultywuję w jakiś szczególny sposób tego wizerunku, nie zabiegam o to, ale nie chce mi się niczego dementować. To Pilch przecież napisał „Marsz Polonia”, gdzie sportretował mnie jako wyuzdanego Beniamina Bezetznego. Zapewniam, że nie była to książka na zamówienie. Proszę pani, ja już od dawna o nic nie gram. Nie mam innych celów niż zachowawcze. Teraz ze mnie zrobił się egoistyczny sybaryta, niegdyś szukający wrażeń, teraz spokoju.

Co pana irytuje w życiu najbardziej?

Nudziarze, monologiści, alkoholicy, kabotyni. Nie znoszę naruszenia nietykalności cielesnej. Irytuje mnie dotykanie szczególnie przez mężczyzn, być może podświadomie boję się, że gdzieś we mnie głęboko tkwią homoseksualne skłonności, cholera wie. Kobieta może mnie dotykać, ale tylko wtedy, jeśli mi się podoba. Jeśli nie, jej dotyk tak samo mnie irytuje, jak mężczyzny.

Czy jest coś, co może pana zaboleć?

Wszystkie opinie na mój temat spływają po mnie, jeśli nie mają wymiernych złych skutków. Na przykład poprzednia żona napisała książkę „Urban – byłam jego żoną”, gdzie padło jedno zdanie, że ożeniłem się z Gosią, obecną żoną, bo ona ma ładną małą córkę, na którą poluję. To by mnie w niczym nie obeszło, gdyby nie to, że zrobiło niemiłe wrażenie na Gosi. Na całe lata usztuczniło to moje stosunki z tą małą dziewczynką, dziś dorosłą kobietą. Zacząłem unikać bliższych kontaktów, przytulania, jednym słowem nie zachowywałem się normalnie jak ojczym, który jej zastępuje ojca, tylko jak pan potencjalnie podejrzany o pedofilskie skłonności. Ta sytuacja tak mnie zmroziła, że dopiero gdzieś od roku witam się z nią przez całowanie w policzek. I to wymagało jej inicjatywy.

Nigdy panu nie doskwierała niechęć społeczna?

Nie.

Ja pana nienawidziłam.

Dziś też?

Nie, dziś budzi pan we mnie jedynie ciekawość.

No właśnie, obserwuję takie reakcje ze smutkiem, bo to znaczy, że Urban stał się nieważny.

Proszę się nie obawiać, zapewne wielu nie znosi pana nadal. Jakie to uczucie być najbardziej znienawidzoną osobą, a w moim środowisku za taką pan uchodził w latach 80.?

Trudno pewnie będzie pani uwierzyć, zresztą nie tylko pani, ale w ogóle waszej stronie, że nie odczuwałem wówczas tej zbiorowej nienawiści, bo oprócz incydentu, że ktoś napisał na murze bloku, w którym mieszkałem, „Urban, ty świnio”, nie doznałem żadnej dotkliwej demonstracji takich emocji. A wręcz przeciwnie, komuchy mnie uwielbiały. Rząd Jaruzelskiego w 1986 r. zamówił badania opinii publicznej na mój temat. Były tam pytania o motywy, jakimi – zdaniem badanych – się kieruję, badania niezdawkowe, a więc można przypuszczać, że prawdziwie oddające reakcje ludzi na rzecznika władzy. Wychodziło, że 48 procent dezaprobuje Urbana, a 35 aprobuje. 35 procent to 10 milionów ludzi, czyli miałem dużą otulinę, w której byłem pozytywnym bohaterem, gladiatorem walczącym w ich imieniu. Dla subiektywnego samopoczucia czasem wystarczy stu zachwyconych ludzi. Jak oni są u ciebie w biurze, w domu, pozdrawiają na ulicy, przychodzą na spotkania, oklaskują, to ma się poczucie nie znienawidzonego Urbana, tylko Urbana kochanego przez znaczną część społeczeństwa.

A ostracyzm towarzyski? Przecież wielu pańskich bliskich kolegów opowiedziało się po drugiej stronie – już nie mówię o twardych dysydentach jak Michnik czy Kuroń – ale również kolegów z „Polityki”, jak choćby Hanna Krall, Dariusz Fikus, Stefan Bratkowski, Andrzej Wróblewski.

Różne towarzystwa w różnych miejscach zachowywały się inaczej. W warszawskich knajpach, jak SPATiF czy Bristol, wódka sprawiała, że różnice polityczne mniej dzieliły i wszyscy ze wszystkimi bratali się w pijackim bełkocie. Inaczej było na przyjęciach dyplomatycznych w zachodnich ambasadach, gdzie zapraszano i władzę, i opozycję. Ponieważ znałem nie mniej ludzi z opozycji, jak z władzy, to trzeba było płynąć przez te salony, nie kłaniać się, co najwyżej tylko lekko skinąć głową z daleka kolegom z opozycji, żeby im nie psuć dobrego samopoczucia nieskalanych, i wsiąkać w kółko towarzyszy. To była sztuka żeglarska, która oczywiście mnie bawiła. Pani mnie pyta o ostracyzm towarzyski. Ja bym to nazwał separacją i ona rzeczywiście w pewnym wymiarze istniała, istnieli też ludzie, którzy byli łącznikami opozycji z władzą, istnieli niezłomni, i małżeństwa, w których tylko żony mnie nie znosiły. Separacja towarzyska ma zresztą w Polsce długą tradycję, wszelkie rozłamy polityczne powodują, że ci, którzy coś podpisali, już się nie komunikują z tymi, co nie podpisali. Dla mnie nie stanowiło to żadnego problemu, bo moją próżność zaspokaja i miłość, i nienawiść, chociaż nie łaknę nienawiści jak wampir krwi. Mnie to po prostu nie bardzo przejmuje.

Jest słowo wytrych, które określa pana do dziś – cynik.

To mało precyzyjne słowo, które ma jeszcze tę wadę, że cynizm w różnych ustach oznacza co innego.

Zimny manipulator, kłamca. Czy pan czuje się cynikiem w takim pojęciu?

Przede wszystkim chcę zwrócić uwagę na to, że ja sam ten epitet podrzuciłem, ponieważ moja najbardziej pamiętana publikacja z „Po prostu”, choć jedna z najgorszych, miała tytuł „Wyznania nawróconego cynika”. „Nawróconego” mi dodali, bo oryginalny tytuł był „Wyznania cynika”. Na fali mody antystalinowskiego bicia się w piersi skłamałem w tym tekście, że donosiłem na polonistkę z mojej szkoły w Łodzi. Łgałem, całkowicie zmyśliłem swoje własne winy. Ale tak się samookreśliłem 60 lat temu i podsunąłem to określenie na stałe. Pani podała kilka cech cynika. Owszem, niektóre pasują do mnie, inne nie. Na przykład, wstyd się przyznać, ale jestem prawdomówny. To nie znaczy, że nigdy nie kłamię, lecz moim odruchem jest mówienie prawdy, rzeczowe odpowiadanie na pytania, nieumykanie od wyrazistości odpowiedzi. Zdarzało mi się i zdarza kłamać w wyraźnie określonym celu, ale to jest rzadkością.

Na przykład?

Kiedyś wyszedłem z przyjęcia, zostawiając tam swoją obecną żonę, ponieważ zirytowało mnie, że siedziała na kolanach innego mężczyzny. Pojechałem do hotelu, wziąłem pokój i dziewczynę z baru. Rano przyjechała żona, już spałem sam. Zobaczyła niedopałki w popielniczce i stwierdziła, że to nie moje papierosy. Skłamałem, że dostałem niesprzątnięty pokój, dziewczyny się wyparłem. Niestety, dziewczyna ukradła mi majtki, wszystko się wydało i żona chciała mnie zabić.

Ale to są drobne kłamstewka małżeńskie i nie z ich powodu ma pan opinię kłamcy. Do dziś w obiegowej świadomości funkcjonuje określenie „kłamstwa Urbana” na pana konferencje prasowe.

Raz skłamałem jako rzecznik, w sprawie śmierci Przemyka. Przeczuwałem, że coś jest nie tak, nie wierzyłem w materiały przygotowane przez resort Kiszczaka, czułem, że kłamię, chociaż to były tylko moje przypuszczenia, a nie twarde dowody. Żałuję, że głosiłem wersję MSW, wątpiąc w nią.

Nie, proszę nie kłamać, że tylko ten jeden raz.

Świadomie jeden. A skąd to przekonanie o kłamstwach Urbana? Władza bywała kłamliwa, a ja byłem emanacją informacji, które od niej dostawałem. Tylko że ja w nie wierzyłem, więc w tym sensie nie kłamałem. A czy manipulowałem prawdą? Tak, jak każdy rzecznik każdej instytucji. Często dostawałem dodatkowe informacje nie do publikacji i zachowywałem je tylko dla siebie. Czyli manipulowałem. Przypuszczam, że każdy zaufany rzecznik wie więcej, niż mówi. Rola rzecznika jest z natury rzeczy manipulatorska, choćby dlatego, że nie ma on nawet instrumentów, żeby zbadać, czy informacje, które podaje, są prawdziwe.

Powiedział pan, że immanentną cechą pana natury jest prawdomówność. Skoro tak, to dlaczego zdecydował się pan objąć funkcję, która nie pozwala prawdomówności stosować na co dzień? Jest tu sprzeczność między naturą a wyborem pracy.

No dobrze, taka sprzeczność istnieje, ale jak mówiłem, poza sprawą Przemyka nie miałem poczucia, że kłamię. A co do manipulacji – wciąż to robię. W tygodniku „NIE” artykuły są tylko na nie i to jest zasada tego pisma. Ja piszę tylko wtedy, kiedy mogę pisać przeciw komuś, przeciw dominującej opinii, wobec tego to nie ma nic wspólnego z obiektywizmem, to jest przedstawianie wyostrzonego punktu widzenia Urbana. Czy to jest kłamstwo? Nie. Zatem do wszystkich cech cynika wymienionych przez panią się przyznaję, relatywizując słowo „kłamca”.

Cynik to jeszcze ktoś, kto działa dla własnej korzyści.

Działałem dla własnej pozycji, ale nie dla korzyści w rozumieniu prymitywnym. Bardzo lubię pieniądze, ale pod tym względem byłem bardzo rygorystyczny. Patrząc jednak historycznie, faktycznie wzbogaciłem się na tym, że byłem rzecznikiem. Gdyby nie to, że 96 procent ludzi znało moje nazwisko, nie sprzedałbym 850 tysięcy „Alfabetu Urbana” ani 500 tysięcy „NIE”, jak to było na początku, kiedy duża grupa ludzi z chęci – lub niechęci – czy ciekawości kupowała pismo, mówiąc niejednokrotnie w kiosku: „Poproszę Urbana”. Tylko że nie wyniknęło to z mojej wcześniejszej kalkulacji. Nie po to stałem się rzecznikiem. Przyszłych korzyści nie mogłem przewidzieć.

Stał się pan wówczas człowiekiem bogatym. Lubi pan pieniądze?

Oczywiście. Już w czasach socjalizmu marzyłem, żeby mieć milion dolarów, przeliczałem sobie, ile to przyniesie mi rocznie procentów z lokaty na luksusowe życie.

Jak pan sobie wyobrażał wtedy luksusowe życie?

O ile pamiętam, nie wyobrażałem sobie życia, tylko sumę. To było jakieś cztery tysiące dolarów miesięcznie, za to można było w Polsce wszystko. Ale nie wiem, co to znaczyło dla mnie „wszystko”, bo nie chciałem mieć domu ani ogrodu, ani jachtu, chciałem po prostu wieść dobre życie. Nie było wtedy wyobraźni otwartej na dziś dostępne wydatki. Nie było podaży luksusów, które by tworzyły łakomstwo. Na ówczesne stosunki i tak miałem tyle pieniędzy, ile potrzebowałem. Wystarczała mi skoda czy fiat, nie byłem maniakiem samochodowym. Auta interesowały mnie o tyle o ile, jak jeszcze prowadziłem, a to się skończyło kilka miesięcy temu, bo uznałem, że jestem za stary i stanowię za kierownicą zagrożenie i dla siebie, i dla innych. Teraz ten mój wypasiony jaguar nie jest mi potrzebny. Nawet się martwię, że tyle pieniędzy kosztował, a mnie w nim nie widać, bo ma ciemne szyby. Tylko mój kierowca jeździ nim dumnie, udając panisko, a ja jestem zasłonięty jak kobieta islamska.

Lewica się pana wstydzi. I to nie za styl życia sytego sybaryty, bo sama taki prowadzi. Jaki jest więc główny powód pana zdaniem?

Bo nie miałem tęsknoty do tego, żeby się uperfumować Michnikiem po roku 90. Oni się lepili do byłych przeciwników, żeby zdobyć akceptację. Przyjaźń Michnika ich nobilitowała, przyjmowała ich w obręb nowego ustroju jako swoich. A przyjaźń z Urbanem ich hańbiła. Byłem oknem witrynowym poprzedniego ustroju i przyznawanie się do mnie przypominałoby ich reżimowe korzenie. Zupełnie nie leżało to w ich interesie. Owszem, stosunki były bardzo kurtuazyjne i towarzysko rozwinięte, długo mieszkaliśmy obok siebie na jednym osiedlu, nazwanym przez lud Zatoką Czerwonych Świń – Kwaśniewski, Miller, ja, Oleksy. Potem oni zaczęli robić kariery, a ja byłem miazmatem przeszłości. Punktem granicznym było to, jak się pokazałem z szampanem i językiem w ’93 roku w sztabie wyborczym po wygranych przez lewicę wyborach. Nie miałem wyobrażenia, że stanie się to symbolem odbierającym im przyjemność zwycięstwa, że oto stara twarz przejmuje ich sukces. Jak następnego dnia zobaczyłem siebie, a nie Kwaśniewskiego na czołówkach wszystkich gazet, to zrozumiałem, że zabrałem im widowisko. I stałem się dla nich postacią hańbiącą. Ale nie myślałem, że będzie się to za mną ciągnęło przez lata.

Czy nie ma pan poczucia przegranej? Zawalił się PRL, pański tygodnik nie stał się gazetą opiniotwórczą, a pan nie został papieżem lewicy, jej mędrcem, tylko błaznem.

Absolutnie nie. PRL lubiłem, ale kapitalizm też nie budzi mego obrzydzenia. Co do „NIE” owszem, tego mi żal. A co do pozycji na lewicy – proszę pani, umiem ocenić możliwości intelektualne innych, ale też swoje. Niestety, Zygmuntem Baumanem nie jestem. W moim przypadku rola mędrca odpada. Zaś papieżem lewicy zostać nie mogłem, bo nie miałem za sobą imponującej im legendy Michnika ani silnego, zwartego i twórczego środowiska. A teraz nie mam przed sobą żadnych celów ani żadnego łakomstwa na starcze kariery. Niczego od nikogo nie chcę i marzę, żeby nikt ode mnie niczego nie chciał. Wczoraj oglądałem dobry izraelski film o ojcu i synu. Obydwaj zajmują się historią Talmudu. Ojciec czuje się niedoceniony i daje wywiad, w którym krytykuje syna jako hochsztaplera i idiotę. Tymczasem syn dostaje nagrodę państwową. Przez pomyłkę wysyłają ją ojcu. On wie o tej pomyłce, a mimo to odbiera nagrodę z rąk prezydenta. Ja nie jestem takim starcem, który wiele by dał, żeby być docenionym.

Czy było jakieś wydarzenie w pana życiu, którego pan się wstydzi?

Pierwszych lat tygodnika „NIE”. Pismo było agresywne i głupie, a ja pisałem wtedy rzeczy, z którymi dziś się głęboko nie zgadzam. Teraz z kolei martwię się, że stępiałem w swoim radykalizmie, bo jestem stary i boję się popełnić przez to jakąś głupotę. Pokornieję. Wstyd.

Czy pan się czegoś lęka?

Niedołężności, chorób, śmierci. W tym wieku człowiek takich rzeczy się lęka.

Czemu śmierci, skoro piekła nie ma?

Bo życie jest przyjemne i szkoda, żeby się przerwało. Gdyby było nieznośne, nie obawiałbym się śmierci. A jest za dobrze, żeby się nie lękać, mimo że dziś moje życie szczególnie ciekawe nie jest. Stałem się nieruchawy, niesprawny, otępiały w takim rozumieniu, że zawsze byłem żądny przygód, najważniejsze było być, a nie mieć. A teraz jestem ani być, ani mieć. Jestem obojętny zarówno na wyjazd na zakupy, jak i na wakacje. Możemy jechać, możemy nie jechać. Dziś bardziej jestem ciekawy lektur niż czegokolwiek innego. Ale jestem człowiekiem szczęśliwym.

Jakie szczęście pana w życiu spotkało?

W młodości tworzyłem najważniejsze pismo naszego pokolenia, czyli „Po prostu”, zaraz potem przez wiele lat w „Polityce” kształtowałem opinię publiczną w stronę pragmatycznego liberalizmu. W latach 80. tworzyłem historię, w kapitalistycznej Polsce dorobiłem się majątku. Pełnia szczęścia.

Porozmawiajmy zatem o pana życiu.Jerzy Urbach, nazwisko zmienione w czasie wojny na Urban, urodził się w 1933 roku w Łodzi, w żydowskiej rodzinie inteligentów. Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Zacznę od tego, że o moim żydowskim pochodzeniu rodzice powiedzieli mi dopiero podczas wojny, jak miałem sześć lat. Wtedy się rozpłakałem, że jestem taki brzydki jak oni. Bo dla mnie Żydzi to byli ci, którzy chodzą w chałatach, z pejsami, a z nimi moja rodzina nie miała i nie chciała mieć nic wspólnego.

Środowisko moich rodziców było w sensie kulturalnym polskie, w sensie językowym polskie, w sensie orientacji kosmopolityczne. Już dziadkowie nie mówili w jidysz, rodzice tym bardziej. Ich społeczeństwem, narodem i towarzystwem byli tacy jak oni, czyli inteligencja i burżuazja o żydowskich korzeniach, rozsypana po świecie, po Europie i Ameryce. Mieszkaliśmy w Łodzi, ale wciąż ktoś do nas przyjeżdżał z Londynu, Paryża, Nowego Jorku. W gronie znajomych moich rodziców nikt nie był katolikiem, przechrztą ani Polakiem o słowiańskich korzeniach. Istniała wyraźna odrębność towarzyska, nie ma mieszanych małżeństw, zawiera się je tylko w swoim gronie. Jednakże w tym towarzystwie orientacje polityczne są polskie, nie ma syjonistów, bundowców, żadnej świadomości żydowskiej. Przeciwnie, obrzydzenie i pogarda w stosunku do żydowskiej hołoty mówiącej w jidysz, chodzącej w kapotach, wrogość do szabasów i religii. Niechęć cechująca ludzi, którzy z czegoś wyrośli i nie chcą mieć z tym nic wspólnego. Jednocześnie Żydów wykształconych czy półwykształconych, bo zawsze to były warstwy pośrednie kulturowo i obyczajowo, dzielono na tzw. litwaków, czyli gorszych Żydów pochodzenia rosyjskiego, którzy w ramach osiedlenia w dziewiętnastym wieku przyjechali na ziemie Królestwa, i nas, polskich, czyli zachodnich, cywilizowanych, kulturalnych, mówiących po francusku, grających na pianinie i recytujących Tuwima. To byli moi rodzice i krąg ich znajomych. Wśród nich panowała wielka ciekawość egzotycznego dla nich świata gojów, katolików, tak jakby oni mieszkali gdzieś na Malajach.

Co takiego ciekawego było w gojach?

Wszystko. Powiedzmy, że Mundek był z gojką na kolacji. No i co, no i co… – wypytywano go potem gorączkowo.

Mundek był za to piętnowany?

Ależ skąd. Rdzenni Polacy imponowali. Oczywiście nie służba, tylko wyższe sfery. Pamiętam wydarzenie, które wzbudziło kolosalne zainteresowanie w naszym środowisku. Ojciec miał interesy z potężnym wówczas Kościołem mariawitów w Płocku. Przyjechała do nas głowa tego Kościoła, arcybiskup, który przybywał w bogatych szatach, takich jak arcybiskup katolicki, z żoną zakonnicą, bo u nich celibat był dobrowolny. Mieszkaliśmy w oficynie i arcybiskup musiał przejść przez podwórko. Wszyscy w kamienicy wylegli do okien, podniecenie panowało niesamowite, wyraźnie imponowała im taka znajomość ojca.

Szczególnie ciekawa była rodzina mojej matki. Babka, z domu Frumkin, uważała się za rosyjską Żydówkę. Pochodziła z Mińska, dziś białoruskiego. Rzecz jest warta podkreślenia, bo w Mińsku było dużo Żydów i Polaków i wyasymilowani Żydzi skłaniali się bądź ku językowi i kulturze polskiej, bądź ku rosyjskiej. Babka po wyjściu za mąż mieszkała całe życie w Łodzi, lecz w jakimś stopniu czuła się cudzoziemką. Rozmawiali z dziadkiem po polsku, kłócili się po rosyjsku, bo to język bardziej kwiecisty i soczysty. Babka miała dziesięcioro rodzeństwa. Jeden brat zrobił dyrektorską karierę w carskich kolejach i miał szlachecki tytuł. O jego dziejach nic więcej nie wiadomo, pewnie zginął podczas rewolucji. Zostało dziewięcioro. Wśród nich był Frumkin odnaleziony przeze mnie w archiwach prasowych jako minister finansów u Stalina, czyli bolszewik. Ale jak przeczytałem, całe plenum KC było poświęcone krytyce jego polityki finansowej, a działo się to w latach trzydziestych, więc należy sądzić, że tylko o kilka dni przeżył to plenum. Jedna siostra, eserówka, w czasach przedrewolucyjnych kilka razy zsyłana była na Syberię i tyleż razy z niej uciekała. Jechała wówczas do Szwajcarii odpocząć i po drodze zatrzymywała się w majątku dziadków w Adelmówku pod Łodzią. Tam siała popłoch, ponieważ jadła tylko to, co klasa robotnicza je, czyli razowiec, kapustę, ziemniaki. Służba musiała osobno dla niej gotować, więc nie lubiła przyjaciół ludu. Podczas rewolucji w 1905 roku brała udział w nieudanym zamachu na gubernatora. Powiesili ją, zresztą wzbudziło to głośne protesty w Europie. Dalej była siostra, która wyszła za pewnego mienszewika. Historycy zajmujący się dziejami Rosji zawsze poświęcają mu przynajmniej jedno zdanie, bowiem to on w lutym 1917 roku powiedział Leninowi siedzącemu w Szwajcarii, że wybuchła rewolucja, i zaczął organizować transport do Rosji. Wobec tego siostra mojej babki jako jego żona jechała z Leninem jednym wagonem, legenda mówi nieprawdziwie, że zaplombowanym. Była wówczas w ciąży. W 1939 roku we Lwowie poznałem jej córkę Bronkę, która miała ciężką gruźlicę i wkrótce potem umarła. Reszta Frumkinów podczas rewolucji stała po różnych stronach i niewiele o nich wiadomo. Po czystkach w ’37 roku z całego tego dziesięcioosobowego towarzystwa został jeden, profesor Frumkin, członek Akademii Nauk ZSRR, historyk, dyrektor archiwów w całym Związku Radzieckim. Pewnego dnia 1940 r. bez zapowiedzi przyjechał do nas do radzieckiego wówczas Lwowa, nie chciał wejść do mieszkania, bo kontakty z przybyszami z Polski były niebezpieczne, stanął tylko w drzwiach i zapytał, czy mamy jesionkę na sprzedaż. Ojciec mu podarował swój płaszcz, on podziękował i nikt go więcej nie widział. Ale należy uznać, że umarł śmiercią naturalną, chyba że było inaczej. Matka wiedziała, że został po nim syn Sasza, czyli Aleksander. Ktoś jej powiedział, że pracuje w „Prawdzie”. Zaczęła przeglądać gazetę i faktycznie natknęła się na jakiegoś Aleksandra Frumkina. Napisała do niego list, ale nie dostała żadnej odpowiedzi. I tak ślad po tym wielkim rodzie rewolucjonistów zaginął. Czasem myślę, że gdybym znał rosyjski, był młodszy, miał te pieniądze, co teraz, pojechałbym do Rosji, wynajął na kilka lat sztab ludzi, tak jak to robią zachodni pisarze faktu, odtworzył losy tej rodziny i napisał książkę.Byliście zamożni?

Dziadkowie tak, rodzice należeli do klasy średniej. Jeden dziadek miał świetnie prosperujący zakład optyczny na Piotrkowskiej. Drugi, ten który poślubił Frumkinę, był fabrykantem, mieli manufakturę w Zgierzu, majątek w Adelmówku ze sporym ogrodem, duże mieszkanie w mieście, samochód, szofera. U nich w majątku spędzałem lato. W niedziele zjawiali się tam różni znajomi, grali w tenisa, odbywały się obiady na kilkadziesiąt czy kilkanaście osób. A może ja już wszystko wyolbrzymiam po tylu latach, może to wszystko było skromniejsze? Mam jednak wrażenie, że byłem burżujskim dzieckiem, nieznośnym, upartym bachorem, który jak zażądał tyrolskiego stroju, to go dostał. Czułem się w nim niezwykle szykownie, wręcz wytwornie, i byłem nawet skłonny cierpieć ból, bo skórzane krótkie spodenki ocierały mi uda. Na ulicy lekko się krzywiono na mój widok, bo na kościanych guzikach były wygrawerowane wzory przypominające swastyki.

Mieliśmy na ówczesne czasy małe mieszkanie, czteropokojowe, ale nowoczesne, z kaloryferami. Rodzice skasowali mieszczański układ, czyli nie było salonu, jadalni, sypialni. Ja miałem pokój dziecinny, a rodzice sypialnię z dwoma tapczanami, do których przykręcony był duży stół. Ta dziwna konstrukcja służyła po to, by na leżąco jeść, pisać, pracować, czytać. Jeśli chce pani wyobrazić sobie mój dom, to proszę przypomnieć sobie Młodziaków z „Ferdydurke” Gombrowicza – to właśnie wypisz wymaluj moi rodzice. Ojciec był redaktorem naczelnym gazety sympatyzującej z PPS. Wstawał późno i pracował do późna. Resztę nocy rodzice spędzali w knajpach. Wracali nad ranem. Dopiero koło jedenastej opiekunka prowadziła mnie do przedszkola, żebym nie musiał się męczyć porannymi lekcjami francuskiego. Twierdziłem, że głowa mnie od tego boli, więc nikt mnie nie zmuszał. Wcześniej przychodziłem do pokoju rodziców, żeby się przywitać, a wieczorem, żeby się pożegnać. Prowadzono odrębną kuchnię dla mnie i dla dwóch gospoś, odrębną dla rodziców, bo zawsze byli na diecie. Jedli wygotowane kury, ryże, jakieś inne paskudztwa, a ja normalne jedzenie.

W naszym domu służyły gojki. Mną zajmowała się panna Jadzia, która była córką szewca i miała małą maturę. Jako kilkuletni chłopiec rzuciłem na spacerze butelką. Butelka odbiła się od drzewa i uderzyła ją w głowę. Leżała w szpitalu i groziła ojcu, że do końca życia będzie płacił jej rentę. Ale jakoś wydobrzała. Była też u nas kucharka Genia, żona komunisty, który siedział w więzieniu. Obie były dobrane tak, aby mnie nie nawracały na katolicyzm. Ale nieraz nie wytrzymywały i robiły mi choineczkę z papierowymi ozdobami, burczały po kątach, że jak to tak, dziecku odbierać przyjemność z prezentu pod choinkę. Budziło to w domu pewne napięcia między rodzicami a służbą.

Rodzice nie lękali się, że syn wychowywany przez gojki zatraci całkiem tożsamość żydowską?

Lęku przed utratą tożsamości nie mieli, ale przed utratą odrębności ateistycznej tak. Zwłaszcza ojciec, jak wskazują na to dalsze wypadki. W czasie okupacji nie mógł się przełamać, żeby wejść do kościoła katolickiego. Na nic histerie matki, że przecież od tego, żeby udawać katolika, zależy życie. Wtedy wszyscy Żydzi ukrywający się na aryjskich papierach demonstracyjnie leżeli krzyżem w kościołach. Może jednak ten upór paradoksalnie wyszedł nam na dobre, bo wówczas nikt nie podejrzewał, że człowiek, który nie chodzi na msze, może być ukrywającym tożsamość Żydem.

Jak pana wychowują rodzice?

Przede wszystkim mało wychowują. Nie mają takich ambicji, a jeśli nagle budzi się w nich taka potrzeba, odnoszą porażki, jak choćby ta: byłem niejadkiem, zaproszono więc na obiad syna dozorcy, żebym wziął z niego dobry przykład. I nastąpił blamaż, bo on też niczego nie chciał zjeść. Powiedział, że u niego w domu w barszczu jest boczek, fasola, a tu jest czerwona woda. Zwłaszcza matka od czasu do czasu miała silne motywacje, żeby postawić na swoim. W lecie ’39 roku byliśmy na wakacjach w Zakopanem. Uparłem się, że będę nosić sandały ze skarpetkami, a matka – że bez. Cały pobyt był zepsuty przez te kłótnie.Mówiło się w domu o groźbie wybuchu wojny?

Tak, ze strachem, ponieważ ojciec już figurował na liście do rozstrzelania za artykuły atakujące Hitlera. W Łodzi była mniejszość niemiecka, podziemne NSDAP, opublikowali listy proskrypcyjne. Ojciec już latem ’39 roku wiedział, że musi uciekać.

Pan też się bał?

Wręcz odwrotnie. Jest sierpień, rodzice decydują się na wyjazd z letniska w Zakopanem. Po drodze dyskutują, czy wkrótce wybuchnie wojna. Biorę udział w tej dyskusji, mówię, że tak, bo ja tego chcę, bo wojna to jest atrakcja, coś się zmieni, wreszcie nie będzie tak nudno. Wracamy z Zakopanego otwartym samochodem, kabrioletem. Prowadzi żona Maksa Kona, dziedzica widzewskiej manufaktury. Jest piękną kobietą, córką naczelnego rabina Polski i senatora. To była ważna postać. W samochodzie ma radio. Pierwszy raz widzę radio w aucie, niewiele słychać, głównie piski, ale to dla mnie i tak wielka atrakcja. To ostatni przedwojenny akord, jaki pamiętam. Tuż przed 1 września wyjeżdżamy z Łodzi do Warszawy i stamtąd mamy wyruszać w dalszą ucieczkę na wschód wraz ze sporą grupą znajomych rodziców. Mieszkamy w jakimś hotelu. Rodzice idą na dancing. Podnoszę wrzask, boję się sam zostać, czuję, że coś jest nie tak, bo na schodach w hotelu koczują tłumy uciekinierów. Nazajutrz okazuje się, że nie wystarczy benzyny dla wszystkich aut. Zapada decyzja, że pojadą tylko mężczyźni jako bardziej zagrożeni. Odjeżdżają na granicę polsko-radziecką, nie wpuszczają ich do Związku Radzieckiego. Dopiero 17 września ojciec trafia do Lwowa. Ja zaś z matką mieszkam w Śródborowie pod Otwockiem koło Warszawy, czyli za Wisłą, w nadziei, że Niemcy nie przejdą rzeki. Tam już było niebezpiecznie, bo maruderzy z polskiej armii przychodzili w nocy po jedzenie, gwałcili, strzelali, jak to każda pobita armia. Wróciliśmy więc do Łodzi i wkrótce matka załatwiła przewoźników, którzy ciężarówką przewieźli nas przez zieloną granicę między Rzeszą, do której należała Łódź, a Generalnym Gubernatorstwem. To już był listopad, miałem zimowe palto, z którego mi wyjmowali brylanty, broszki, zaszyte przez matkę, o czym nie wiedziałem. Potem przez długi czas myślałem, że zawsze noszę biżuterię w palcie. Przewoźnicy przeprawili nas przez Bug, nocowaliśmy zbiorowo w jakiejś chałupie, gdzie też nas okradli.Jaki był pierwszy obrazek wojenny zapamiętany przez pana?

Czołgi na szosie, ale widziane z daleka, czyli nic ciekawego. Potem Niemców widziałem w Łodzi, bo w końcu tam wróciliśmy na jakiś czas, ale oni już byli zadomowieni. Już wprowadzano opaski z gwiazdą, zajęli nasze mieszkanie.

Jak to się odbywało, brutalnie?

Nie. Pokazali nakaz, powiedzieli: proszę się wyprowadzić. Wynieśliśmy się do dziadków, którzy mieli ogromne mieszkanie, i tam skupiła się cała rodzina. Pamiętam, że przyszedł Niemiec i zabrał radio, wszystkim rekwirowali radia. Dziadek strasznie to przeżył.

Trafiamy wreszcie z matką do Lwowa, gdzie czeka na nas ojciec. Dostał niezłą jak na tamte warunki pracę, był administratorem kilku domów. W jednym z nich osiadamy, w mieszkaniu bankiera lwowskiego. Oprócz nas mieszka tam wiele osób, to była typowa komunałka. W kuchni wszyscy się awanturują, kto komu wyciągnął z rosołu tłuste kąski. Jeden z pokojów zajmuje maszynistka z NKWD ze swoją córką Lubą, która staje się moją koleżanką. Spędzamy razem dużo czasu na podwórku, opowiadam jej, jak żyliśmy przed wojną, odpowiednio przesadzając w opisach wspaniałości. Ona donosi matce, że tutaj mieszkają wielcy burżuje, a matka zapewne donosi dalej. Pewnego dnia Luba, wstając w wannie, której przedtem na oczy nie widziała, uderzyła głową w szklaną półeczkę. Szkło potłukło się, poraniło ją lekko. Jej matka, zamiast opatrywać pokrwawione dziecko, zamknęła ją w łazience, wezwała NKWD, że był zamach na córkę. NKWD przyjechało, ale na szczęście nie uwierzyło w zamach.

Jadamy obiady w hotelu George. To trwa pół dnia, bo wpierw się stoi w ogonku na ulicy, potem wewnątrz czeka się na stolik. Kolejki są wszechobecne. Na przykład do sklepów wojskowych, które otwarto we Lwowie, żeby zaimponować polskiej ludności wspaniałością radzieckich towarów. Jest już zima, straszny mróz. Chodzę na lekcje fortepianu do nieogrzewanego mieszkania i gram w rękawiczkach.

Nauczył się pan grać?

Skądże. Nic z tego nie wyszło. Ja się niczego w życiu nie nauczyłem, ani języków, ani żadnej konkretnej wiedzy z zakresu jakiegokolwiek szkolnego przedmiotu.

Czujecie się bezpiecznie?

Nie, bo rodzice już przed wojną doskonale wiedzieli, co to jest stalinowski ZSRR, w końcu część rodziny Frumkinów stała się ofiarą stalinowskich czystek. Grozą powiało, jak pewnego dnia ojca wzięli na NKWD. Nie dlatego, że opowiadałem, jaki on jest burżuj, tylko dlatego, że jego kolega Julian Tuwim przysłał mu odkrytą kartę z Paryża: „Kochany Janku, jestem w Paryżu. Wszyscy się tutaj zjechali, jest książę Janusz Radziwiłł” i jeszcze minister ten i ów. Same dobre nazwiska.

Przyjeżdżaj…

Nie. Tuwim chciał się tylko pochwalić, w jakim to dobrym towarzystwie przebywa. NKWD po kolei odczytywało te nazwiska, ojciec za każdym razem odpowiadał, że nie zna. Wreszcie wyciągnęli teczkę ojca i tu zaczyna się zabawna historia. Otóż w teczce był wycinek z gazety, redagowanej przez ojca Dariusza Fikusa, z którym potem pracowałem w „Polityce”. Stary Fikus był endekiem, napisał w swojej gazecie, że mój ojciec jest radzieckim agentem i opatrzył to zdjęciem ojca wychodzącego z paczką z poselstwa radzieckiego w Warszawie. Ojciec wytoczył mu proces o zniesławienie i wygrał. Ci z NKWD pogłupieli – skoro endecy oskarżyli ojca, że był radzieckim agentem, to znaczy, że swój, i potraktowali go z honorami. Awansował z administratora domów na głównego urbanistę miasta Lwowa. Ta posada zabezpieczała przed wywózką na Sybir.

Zamierzaliście we Lwowie przetrwać całą wojnę?

Nikt ze środowiska uciekinierów, w którym się obracaliśmy, nie zamierzał. Wszyscy gdzieś wyjeżdżali. Jedni przez Litwę, Estonię, Finlandię do Ameryki Południowej. Inni przez Rumunię na Paryż. Wszyscy się gdzieś wybierali, coś załatwiali. Lwów to był przedpokój wyjazdowy. Ojciec miał pecha, bo dał dziesięć tysięcy dolarów swojemu wspólnikowi, który jechał do Ameryki Południowej, żeby w razie potrzeby wspomagał go stamtąd. Pieniądze przepadły, a to było pięćdziesiąt tysięcy złotych, góra forsy, mogliśmy za to przeżyć spokojnie całą wojnę.

Nie wyjechaliście więc z braku pieniędzy?

Chyba nie to było głównym powodem. Moi rodzice całe życie chcieli gdzieś z Polski wyjechać, tylko nigdy nie mogli się wybrać. Przed wojną ojciec zakładał wydawnictwo w Paryżu z Ilją Erenburgiem. Już wszystko było załatwione i nie wyjechał. Ale gadało się o tym bez przerwy. Nawet po wojnie miał pojechać do Chin, jako attaché prasowy ambasady polskiej przy Kuomintangu, i też nie wyjechał, chociaż miał już nominację. Szkoda, bo ta ambasada w całości zwiała na Tajwan razem z Czang Kaj-szekiem. Dzięki temu, że mieli papiery dyplomatyczne, pomogli uciec wielu bogatym Chińczykom i wywieźć ich majątek. W rezultacie wszyscy z ambasady zostali tam milionerami. Byłbym teraz milionerem chińskim…

Ale na razie jesteśmy we Lwowie.

Idę do szkoły. Przed wojną była to polska ekskluzywna szkoła dla panienek. Już wtedy jest radziecką szkołą, dyrektorem został Ukrainiec. Nie znoszę tej szkoły, jak zresztą każdej innej potem. Robię małpie miny i mówię „wyrazy na d”, jak to określają nauczyciele, codziennie mam się meldować u dyrektora, rodzice raz na tydzień. Ciężko mi idzie.

Przyjeżdża Teatr Bolszoj. Idziemy na „Eugeniusza Oniegina” Czajkowskiego. Spektakl robi na mnie tak wielkie wrażenie, że dostaję gorączki. Najbardziej imponują mi liście lecące z drzew, nie wiem jeszcze, że to prosty chwyt z magnesem.

Przychodzi lato i szef szkolnego Komsomołu proponuje wyjazd na obóz. Protestuję, ale rodzice chętnie chcą się mnie pozbyć na jakiś czas. Wyjeżdżam więc, obóz jest w Brzuchowicach, słynnej przed wojną miejscowości, tam się rozgrywała sprawa Gorgonowej. Na obozie po raz pierwszy stykam się z systemem radzieckim. Zgroza, bezhołowie. Zbiorowa sypialnia, głowy ogolone, nie wolno mieć nic własnego, bo ukradną. Jak pada deszcz i jest zimno, trzeba stawać w ogonku do magazynu, żeby wydali sweterek i czapeczkę. Ale trwa to godzinami, bo nie potrafią niczego zorganizować, zaprowadzenie dzieci na posiłek też jest problemem. Po kilku dniach przyjeżdżają rodzice w odwiedziny. Widzą mnie w żałosnym stanie, ogolonego na zero, pytają, czy chcę wracać do domu. Tak, oczywiście. Zabierają mnie stamtąd. Zaraz potem, dzień, dwa po moim wyjeździe z obozu, wybucha wojna radziecko-niemiecka. I cały obóz został ewakuowany w głąb Związku Radzieckiego. Potem rodzice tych dzieci latami ich szukali, jedni znaleźli, inni nie. Miałem szczęście, że rodzice mnie zabrali, bo mogłem zostać już nie chińskim milionerem, tylko myśliwym na Syberii.

Wkraczają Niemcy. Groza?

I panika. Na łeb na szyję rodzice starają się nas ewakuować, nie dostajemy się jednak do żadnego środka transportu i w końcu Niemcy zastają nas we Lwowie. Natychmiast zmieniamy mieszkanie, rodzice wyrabiają sobie aryjskie papiery, na szczęście już wcześniej przez jakieś urzędnicze niedopatrzenie zmieniono nam nazwisko z Urbach na Urban. To brzmi zdecydowanie mniej żydowsko. I właśnie wtedy po raz pierwszy rodzice mówią mi, że jestem Żydem i mam nikomu tego nie zdradzić. Oczywiście natychmiast wybiegam na podwórko i obwieszczam wszystkim dzieciom, że jestem Żydem. Za chwilę właściciel mieszkania przychodzi do rodziców i każe się wyprowadzić. I tak zaczynają się przeprowadzki i gubienie śladów. Na szczęście mamy tak zwany dobry wygląd, matka jest naturalną blondynką, ojciec nie ma semickich rysów.

W końcu zamieszkujemy w byłym szpitalu płucnym, gdzie leczono gruźlicę i astmę. Mieszkają tam sami Żydzi, którzy udają przed sobą nawzajem katolików. Do mnie przychodzi ksiądz, który uczy mnie żegnać się i tego, czego się nie nauczyłem w porę – „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”, jednym słowem wszystkiego, czego potrzebuje katolik. Po jakimś czasie ojciec dostaje od jakiegoś znajomego propozycję wyjazdu na wieś z niemieckim dokumentem, że jest sprzedawcą gazet. Zostaje przedstawicielem niemieckiego urzędu kolportażu. Od razu się tego chwytamy i wyjeżdżamy do miejscowości Budzanów, pod Tarnopolem, blisko rumuńskiej granicy. Powiat Trembowla, tereny sienkiewiczowskie. To jest miasteczko trzytysięczne, z czego jedna trzecia to byli Żydzi, jedna trzecia Ukraińcy i jedna trzecia Polacy. Żydzi to nędza handlująca i parająca się rzemiosłem. Dookoła gospodarstwa rolne, bogatsze Polaków, biedniejsze Ukraińców. Jest sędzia, posterunek policji, dwóch lekarzy, jeden adwokat, no i ksiądz. Wynajmujemy mieszkanie. Jesteśmy obcym ciałem wzbudzającym zainteresowanie. Wpierw są plotki, że ojciec to dygnitarz sanacyjny, który tu się schował. To jest oczywiście dobra wersja. Potem przyzwyczajają się do nas. Sprzedawanie przez ojca gazet to czysta fikcja, nikt tam gadzinówek nie kupował.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: