Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niechętnie o sobie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 października 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niechętnie o sobie - ebook

To historia człowieka, któremu zawsze się udawało, aż udało się za bardzo. Pokazuje pierwszego polskiego celebrytę, chociaż on sam o sobie nigdy by tak nie powiedział...

Został Hansem Klossem wbrew sobie i na zawsze, ale ku swojemu zadowoleniu. Czy bowiem w aktorstwie nie liczy się przede wszystkim uznanie publiczności?

Cena była ogromna – osamotnienie w tłumie, dramatyczne przeżycia osobiste w czasach największej popularności. I niechęć środowiska aktorskiego, która wybuchła nagle. Podobnie jak jego największa życiowa miłość unosząca się jak dobry duch nad tą historią.

Ambasador polskiej kultury za granicą, całowany po rękach, nadal czynny aktor…

Ze wszystkich przygód wyszedł zwycięsko, jak większość postaci, które zagrał.

A że niechętnie opowiada o sobie?

Tym bardziej warto sięgnąć po tę lekturę.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-928029-9-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZEGO SIĘ MOŻNA PO MNIE SPODZIEWAĆ?

Czy pamiętają Państwo Hansa Klossa? Bywały takie momenty, że ja pragnąłem o nim za wszelką cenę zapomnieć. Kończyło się jednak tym, czym zawsze kończy się walka z wiatrakami: świat mi na to nie pozwalał. Nawet w odległej Mongolii, i to po wielu latach od nakręcenia Stawki większej niż życie, byłem rozpoznawany na ulicy, a co dopiero podczas spacerów Chmielną, moją ulicą w Warszawie?

Hans Kloss. Wybuchowa rola. W połowie kariery. Nawet nie doczekałem szansy na zmianę emploi. Po prostu zbyt wolno zmieniałem się fizycznie – wtedy i teraz też. Lata płynęły, a ja ciągle byłem Klossem. Niesamowita postać. Ten, któremu zawsze wszystko wychodziło. Polak, oficer radzieckiego wywiadu, chociaż to padło w serialu tylko raz. I jeszcze w mundurze oficera Trzeciej Rzeszy. Wystarczające powody, żeby zadać sobie pytanie: kim był naprawdę? Ba, i nawet szukać na nie odpowiedzi wręcz naukowej, jak to zrobiła studentka z Wrocławia, która obroniła magisterkę z Klossa. To raczej zabawny moment jego, Klossa, historii. Ale byli i tacy, którzy chcieli tajemnicę, dla kogo pracował J-23, wyciągnąć ode mnie za wszelką cenę. Rzeczywiście wspomnę tu czasy, gdy pytania dotyczące orientacji politycznej Klossa stawiano już całkiem na serio. I to komu? Mnie! Stanisławowi Mikulskiemu! I zarzucano mi, że jestem z KGB czy GRU, radzieckiego wywiadu. Wtedy to było zabawne tylko dla mnie... Kwestia przyzwyczajenia – przecież nie od dziś i do dziś bywam czasem bardziej Klossem niż Mikulskim.

Napisanie tej niechętnej autobiografii nie byłoby możliwe, gdyby nie prośby i groźby osoby, z którą dzielę się wszystkim, co mam. A że moja Małgosia to ktoś więcej niż żona, że minęły miesiące, zanim jej starania przezwyciężyły moją niechęć do skutków pisania o sobie, to inna rzecz. Wreszcie Ona, sięgając do sposobów znanych tym, którzy żyją na serdecznej, bliskiej stopie ze swymi żonami, mężami, partnerkami, partnerami, a które to sposoby niepozbawione są zdolności do łagodnego, choć nieznoszącego sprzeciwu szantażu – zgodziłem się. A może zagroziła mi, że nie wyjedzie ze mną na kolejne wakacje na Mazury? I dopięła swego; sprawiła, że poświęciłem się wspominaniu. I Mazurom, i Małgosi też poświęcę uwagę, jeśli już los popchnął nas ku sobie…

Poza Nią stoją jeszcze za tą książką osoby, które obiecałem strzec przed wybuchem zainteresowania publiczności i mediów, więc nie wymienię ich nawet z imienia. Ale One doskonale wiedzą, że o Nich tu wspominam. Dlaczego miałoby się okazać, że publikacja zrodzi medialne zainteresowanie wspomnieniami starszego pana mieszkającego w centrum Warszawy, i to od lat pod tym samym adresem? Ano dlatego, że jak ze wszystkim w życiu, jeśli już zabieram się do czegoś, to musi to być zrobione perfekcyjnie. Proszę, i już zdradzam jeden z rysów mojego charakteru. Nie, nie dam satysfakcji nikomu, kto chciałby odnaleźć we mnie więcej próżności, niż sam jej posiada. Nie stoi tu za mną fałszywa skromność. Raczej cień ojca, który był człowiekiem przesadnie dokładnym, surowym w ocenie siebie i innych, perfekcjonistą właśnie. I to mam po nim, podobnie jak przekonania w niemodnym dziś kolorze.

Trudno nie pisać o Klossie w tych wspomnieniach, ale są też rzeczy, które będą mi przychodziły jeszcze łatwiej. Są bowiem kartami historii aktora, który zagrał wiele innych dużych ról. Zawsze i wszędzie, gdzie się znalazłem, chciałem grać, a nie tylko jeździć po Polsce jako bohater jednego tytułu. I grałem. Grałem w filmach, których czarno-biała ziarnistość do dziś wzbudza spore zainteresowanie. Na przykład Skąpani w ogniu Passendorfera czy Kanał. Brałem udział w premierze tego tytułu w Berlinie Zachodnim. Razem z Andrzejem Wajdą oglądaliśmy film, który został okaleczony w dwóch miejscach. Niewyobrażalne! Ale przy okazji dowód na to, że cenzura działała także tam, po drugiej stronie żelaznej kurtyny.

Kurtyna? Ośmielam się stwierdzić, że ta mało znana część mojego życia była o wiele obszerniejsza od epizodu zwanego „Hans Kloss” i toczyła się w jego cieniu. Miałem przyjemność występować w lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy. Odbywało się tam po kilka premier rocznie – młody aktor nie mógł trafić w lepsze miejsce. Moje lubelskie lata to początek dorosłego, cywilnego życia, bo do teatru „wstąpiłem” zaraz po tym, gdy „wystąpiłem” z armii. Później to teatr stał się dla mnie miejscem, gdzie mogłem odpocząć od popularności, od mojego emploi, uciec w role charakterystyczne. To jest marzenie każdego aktora – zagrać kogoś, kto nie jest pozytywnym charakterem.

Teatr dla nieaktora pozostaje budynkiem, do którego przychodzi się raz w miesiącu, może raz na pół roku albo bywa się w czasach szkolnych. Dla mnie odwrotnie – teatr był zawsze adresem, gdzie spędzałem całe dnie. Nawet w poniedziałki, w aktorski weekend, także można było mnie tam spotkać. W teatrze podpatrywałem wielkie nazwiska. Spotykałem się z tymi, których sława właśnie doganiała albo którzy mieli dopiero na nią zasłużyć. Byłem świadkiem awansu od biletera do fotela dyrektora teatru. Z teatrem zacząłem zwiedzać Europę, w teatrze się zakochałem, ba, w teatrze nawet się żeniłem! Ale teatr dostarczył mi także chwil, w których zwątpiłem w sens uprawiania zawodu aktora w środowisku ten teatr tworzących. Minęło już ponad dwadzieścia lat od czasów najdłuższego strajku PRL-u, aktorskiego bojkotu radia i telewizji. Teraz można o tych wydarzeniach pisać bez emocji, które wtedy nam towarzyszyły. Możemy sobie wiele rzeczy wyjaśnić, a nawet wyjawić, i zamierzam to zrobić w rozdziale o moich ostatnich latach w Teatrze Polskim w Warszawie. Ale tu będę pisał tylko o sobie, więc nikomu nie zaszkodzę i żadna plotka z moim udziałem nie powstanie na ten nadal dramatyczny temat.

Napiszę też o kilku moich ulubionych teatralnych rolach. Wśród nich o tym beznadziejnie zakochanym mężczyźnie z długim nosem, równie okazałą szpadą i wielkim sercu – Cyranie de Bergerac. Udało mi się nawet wygrzebać z kartonów zalegających w mieszkaniu sporo zdjęć, dla których znajdzie się miejsce w tej książce. Zagroziłem wydawnictwu, że jeśli długi nochal Cyrana nie zmieści się na jej kartach, zacznę kaprysić i nie dokończę pisania. Albo odwrotnie – rozwlekę ją w nieskończoność, bo przecież zebrało się tych teatralnych ról ponad osiemdziesiąt. (Spis ról – teatralnych i filmowych – znajduje się na końcu książki).

Publiczność miewałem różną – od bardzo wymagającej, jak na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych, skąd wywiozłem trzy główne nagrody, przez codzienną publiczność w teatrze, po taką, która przychodziła na wyjazdowe przedstawienia Teatru im. J. Osterwy z Lublina. Ale jaka ona była, to nie miało żadnego znaczenia. Każdą publiczność traktowałem z taką samą uwagą i szacunkiem. Aktor jest przecież człowiekiem od grania ról, a gra dla publiczności. Ona jest najważniejsza i przeważnie miałem ją po swojej stronie. Znowu muszę jednak wspomnieć o tym momencie, gdy na ledwie chwilę znaleźliśmy się po przeciwnej stronie – w czasie stanu wojennego. Takie chwile pamięta się równie silnie jak największe brawa. No cóż, widocznie i to należało przeżyć. Dziś uważam, że przeszedłem tę próbę jak większość postaci, które grałem. Widocznie i taki epizod w historii naszego polskiego teatru musiał być potrzebny. Komu? Czemu? Nie będę tego roztrząsał.

A ta kołobrzeska publiczność na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej... Przez dwadzieścia lat moich tam występów potrafiła robić mi naprawdę wielkie niespodzianki. I ja jej też. Na przykład to dzięki niej mogłem po raz pierwszy w życiu jechać karetką pogotowia jako zupełnie zdrowy człowiek, i to nawet nie grając żadnej roli. O tym przypadku i powodach, dla których rozstawałem się z tą imprezą ku ubolewaniu wielu moich nadmorskich znajomych i swojemu własnemu, a jakże, napiszę w części poświęconej Kołobrzegowi.

Nie zamierzam też ukrywać, że byłem częścią artystycznego środowiska, które władza sprzed 1989 roku hołubiła nad wyraz. I nie tylko ja korzystałem z nadzwyczajnych przywilejów. Z tym, że ja się tego nigdy nie wyparłem. Dla mnie nie było wystarczające rzucić w odpowiednim momencie legitymacją partyjną, aby grzechy zostały odpuszczone. Ja się nie wstydziłem tej legitymacji wtedy i nigdy później.

Czy ta książka powinna wyjawić jakąś tajemnicę? Najtrudniej odkrywać te, które należą do nas. Więc… bynajmniej nie będzie tu niczego nad wyraz. Chciałbym jednak zaznaczyć, że Mikulski – niechętnie o sobie pokazuje także historię, której jeszcze nie opowiedziałem do końca, której unikałem do tej pory. Bo kogo obchodzi prywatne życie Stanisława Mikulskiego? – takie pytanie stale sobie zadawałem. Dopiero teraz, po wielu, wielu latach, odnajdując dystans do najboleśniejszych punktów zwrotnych mojej historii, mogę powiedzieć, że owszem, na aktorski życiorys właściwie nie mogłem narzekać. Ale w mojej biografii istnieje inny, nieznany nurt; tu przeczytają Państwo, jak pozorne mogą być momenty artystycznej chwały.

Nie uprzedzajmy jednak zdarzeń.

Mała dygresja. Książka ukazuje się pół roku po premierze Stawki większej niż śmierć, kinowej wersji historii Brunnera i Klossa. Gdyby nie ten film, pewnie bym się nie odważył opowiadać o sobie. Dlaczego? Mam wrażenie, że moje życie to ciągła, niemożliwa ucieczka od tego, co i tak mnie dogania. Czy nie przeczę w ten sposób sam sobie? Nowa Stawka to przecież sama radość dla aktora w moim wieku, że mógł znowu wystąpić i pokazać się publiczności. Nowe doświadczenie, bo przecież współczesny Kloss to już zupełnie inne kino niż filmy kręcone na taśmie liczonej na kilometry. Ale, o ironio, to występ w produkcji, gdzie spotykają się Państwo z postacią, od której uciekałem od lat siedemdziesiątych! Jak widać, nie można uciec do końca.

Odżegnywałem się zawsze od aktorskich pamiętników. Teraz nadszedł czas, żeby i tu zaprzeczyć sobie. I to zaprzeczenie wydaje mi się nawet dowcipne. Skoro u schyłku kariery zostałem na powrót Klossem, to u schyłku kariery opiszę też to, co przeżyłem.

W spisaniu mojej autobiografii pomagał mi dziennikarz, którego obecność Państwo dość szybko zauważą. Choć mam w sobie spore pokłady samodyscypliny, Paweł Oksanowicz był mi potrzebny, by mnie mobilizować do wspomnień. Bo ja o sobie – niechętnie… .

I pragnę jeszcze raz podkreślić, że postać tego szpiega w niemieckim mundurze, który był nawet bohaterem małej galanterii sprzedawanej na odpustach (moja twarz na odwrotnej stronie małych damskich lusterek...), to nie był początek kariery. Kloss nie był moim debiutem, chociaż... karierę aktora zaczynałem w mundurze – junaka. Później, odliczając czas na przyśpieszone dojrzewanie w armii, znalazłem się na scenie, ledwie odwieszając na kołek świeżo zdjęty uniform rezerwisty…

I tak właśnie zaczyna się moja historia.Aktorstwo?
Wszystkie barwy ma ten zawód.
Dziś to, jutro tamto.
Raz śmiesznie, raz tragicznie
albo groźnie.

NOCNY DESANT W LUBLINIE

Gdybym znalazł się dzisiaj w Lublinie, poszedłbym najpierw zobaczyć Teatr im. Juliusza Osterwy. Stanąłbym przed tym neoklasycystycznym budynkiem przy ulicy Narutowicza i wśród afiszów, no cóż, teraz nie zobaczyłbym swojego nazwiska. Ale przez dwanaście lat ja tam ciągle wisiałem. Z tego powodu także okres w teatrze lubelskim uważam za najwspanialszy w moim życiu zawodowym. Jak to się mówi w naszej branży, „byłem w repertuarze”. Nie patrzyłem na ogon, tylko na widownię. To nie tak, że Warszawę chcę potraktować po macoszemu. Dla mnie teatr był zawsze dobry, gdziekolwiek, jakikolwiek. Kochałem teatr, miałem go we krwi. Już wspomniałem, że nawet w dni wolne od pracy musiałem być w teatrze, nie tylko w Warszawie. Tak było już w czasach lubelskich.

Teatr im. Juliusza Osterwy jest dla mnie wyjątkowy. Tam przecież wszystko się zaczęło. Młody aktor wszedł na scenę, jeszcze nie będąc aktorem, mając zaledwie jako takie doświadczenie. A później posypały się wielkie, odpowiedzialne role. Zanim zajmiemy się nim, tym młodym blond aktorem z przedziałkiem, chciałbym, aby Państwo wyobrazili sobie prowincjonalne miasto, byłą pierwszą stolicę nowej Polski (zaledwie przez sześć miesięcy, ale jednak). Lata powojenne, lizanie gojących się ran. Pewnego wczesnego listopadowego poranka 1951 roku na peronie tamtejszego dworca wysiada z pociągu zaspany żołnierz w stopniu kaprala. Ma w plecaku kilka drobiazgów – cały swój dobytek. Zawija się szczelnie pałatką, rozgląda wkoło i… Moje pierwsze wrażenie było dobre, wyśmienite, a wręcz… fatalne. To właściwie była jeszcze ciemna noc. Wyszedłem przed dworzec, a tam jakieś furmanki na kocich łbach, obok pole, generalnie – nic. „Rany boskie, gdzie ja wylądowałem?”. Może to niezbyt wiarygodnie brzmi, to „rany boskie”, bo wojsko jest miejscem, gdzie się nie przebiera w słowach. Ale muszę przyznać, że nigdy nie starałem się dopasować do otoczenia za wszelką cenę i nie nadużywałem możliwości języka, chociaż prawo do użycia dwóch, trzech dosadnych słów w rozdziale o wojsku sobie zachowuję. Pomaszerowałem do jednostki, która była garnizonowym klubem oficerskim, siedzibą operetki lubelskiej, miejscem spotkań siatkarzy CWKS Legia. Tam też mieściła się siedziba Zespołu Pieśni i Tańca Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Cały ten kombinat wojskowo-taneczno-sportowy nie dziwił mnie wcale, biorąc pod uwagę powojenne kłopoty lokalowe w tej części kraju. I był przedsmakiem tego, czego miałem doświadczyć później. Wchodzę, melduję się mojemu dowódcy w stopniu majora. Przekazuję mu rozkaz skierowania do jednostki i rozglądam się ciekawie. Tam zamiast zespołu – on, ja i jeszcze jeden żołnierz. „No wiecie, zaraz tu się zjadą wszyscy – słyszę od majora. – Ten jest muzyk, a wy co będziecie robić?”. Wzruszyłem ramionami. Nie grałem na niczym, nie śpiewałem, nie tańczyłem – „To do kancelarii”. I tak zająłem się papierami. Naprawdę nie ucierpiałem bardzo w rezultacie takiego uproszczonego procesu rekrutacyjnego. Trafiłem w samo serce zespołu i od razu sprawdziłem się jako człowiek do zadań specjalnych i zwyczajnych. Jeśli trzeba było coś załatwić, to załatwiałem, nie tylko w jednostce, ale na mieście. Miałem w ten sposób przegląd sytuacji artystyczno-towarzyskiej. Ale jeśli ktoś pomyślał, że to stanowisko dawało mi jakieś wyjątkowe korzyści, to jest w błędzie. Ja tylko byłem swobodniejszy. Nie potrzebowałem przepustki na wyjścia, musiałem jedynie zameldować majorowi, że znikam za swoimi czy służbowymi sprawami. I tych wyjść nie było znowu za dużo, bo co można robić w mieście z trzema kinami i jednym teatrem?

Nie ma co, wspaniałe wojsko! Tyle luzu, ile w za dużym mundurze, ale i to udało się odrobić. Nie tylko jednak ja, również cała reszta miała nieźle. Zupełna odmiana po poprzednich miesiącach. To nie była jednostka, w której trzeba było trzymać wartę, chociaż byliśmy skoszarowani. Rozkład dnia wyglądał tak: gimnastyka, śniadanie, szkolenie, zajęcia w zespole, obiad, odpoczynek, potem znowu zajęcia i czas wolny. Oprócz konieczności noszenia mundurów wszystko działało jak zespół artystyczny, czyli szły próby, premiery, koncerty. Teraz może się to wydawać zaskakujące: Po co komu Zespół Pieśni i Tańca Warszawskiego Okręgu Wojskowego? Połączenie sztuki i wojskowości. Z jednej strony, jako jednostka mieliśmy się wykazać nie na strzelnicy, lecz na scenie. Z drugiej, gdy wypadała służba, nikt się z nami nie patyczkował. Więc po co? Dla tego samego, co normalny teatr – tańca albo dramatyczny. Dla sztuki, dla rozrywki i dla podniesienia ducha. Kuchnia karmiła jak się patrzy. Do tego stopnia, że nasze pełne talerze i to, że byliśmy „artystami”, nie podobało się części kadry, która nie grzeszyła talentami. W tym kręgu panowało przekonanie, że wojsko przede wszystkim ma dostawać w tyłek na każdym kroku, a nie zajmować się śpiewem i najadać do syta. Moje łóżko stało w dwudziestoosobowej sali. Niektórzy nie radzili sobie nawet ze ścieleniem. Ja nie miałem nigdy z tym problemu, podobnie jak z innymi rozkazami. Kazali – to robiłem i po sprawie. Napiszę teraz stwierdzenie może aż nazbyt banalne, ale co poradzić, że się z nim zgadzam? Wojsko to szkoła życia. Gdy nie trzeba, nie wychylać się i jeszcze zachować dobry humor. Człowiek później musi wejść w relacje z różnymi ludźmi. A najgorzej funkcjonować ze świadomością, że przełożonym jest ktoś, za kim się nie przepada i trzeba go słuchać. Tego uczy wojsko.

MUNDUR NA POCZĄTEK

Jeśli chodzi o mój artystyczny debiut, to musimy zrobić jeszcze jeden krok w tył. W ostatniej klasie liceum, w łódzkiej „ósemce”, pewnego dnia 1949 roku pojawiła się ekipa filmowców. Reżyser Leonard Buczkowski szukał obsady do filmu dla młodzieży Pierwszy start. To nieskomplikowana historia przemiany niechętnego nauce chłopaka we wzorowego ucznia i czempiona szybownictwa. Kazali mi się zgłosić w wytwórni filmów. Szedłem tam jak gwiazda – wyobrażałem sobie, że na mnie czekają. Owszem, czekali. Ale nie na mnie. Chyba ze dwustu chłopaków z całej Łodzi też szukało szczęścia w branży filmowej. „O nie – pomyślałem – nie będę wycierał ścian, swoją godność mam!”. I już odwracałem się na pięcie, żeby wrócić na Bałuty, robotniczą dzielnicę Łodzi, gdzie mieszkałem, gdy zauważył mnie jeden z filmowców, którzy wypatrzyli mnie wcześniej w szkole. Przemycił mnie na plan, tam pokazałem się i... poszybowałem w marzeniach; bo tego właśnie dnia złapałem bakcyla aktorstwa. Szybowałem też podczas plenerów na górze Żar niedaleko Żywca oraz podczas zdjęć w atelier, znowu w Łodzi.

W Pierwszym starcie zagrałem Franka Mazura, junaka „Służby Polsce”, czyli postać pozytywną, i w dodatku w mundurze. Gdyby ktokolwiek powiedział mi wtedy, że jako osiemdziesięciolatek, prawie na koniec kariery, też zagram pozytywną postać, i też w mundurze – chodzi o nowego Klossa – a wcześniej będę miał na sobie więcej mundurów niż garniturów – to... też bym się zdecydował na uprawianie zawodu aktora. „Aktor, naprawdę?” – Mniej więcej te pełne politowania słowa wyrzekł oficer na komisji, która miała zdecydować o moim losie w roku premiery Pierwszego startu, czyli 1950. Oczywiście, że aktor. I miałem na to nawet zaświadczenie! Otóż na planie Pierwszego startu poznałem dyrektora Teatru Wyspiańskiego w Katowicach. Władysław Woźnik, wszechstronny człowiek teatru, profesor krakowskiej PWST, zaproponował mi, żebym grał u niego, w Katowicach. Właściwie on pierwszy podsunął mi pod nos teatr. Dzięki jego namowom uwierzyłem, że się nadaję. I ja się zgodziłem. Zdałem maturę i pojechałem na Śląsk, nic sobie nie robiąc z tego, że powinienem dostać się na jakiekolwiek studia, niekoniecznie techniczne, jak życzyli sobie rodzice. W ten sposób zyskałbym chociaż odroczenie służby wojskowej, bo z moim wyglądem trudno było ukryć kategorię A1; wtedy wojsko upominało się o każdego. Ale dyrektor Woźnik zaczarował mnie swymi oratorskimi możliwościami. „Nic się nie martw, jak się o ciebie upomną, to ja ci wysmażę takie pismo, że nawet na generała cię nie wezmą”. No cóż, jak już wspomniałem, był geniuszem teatru, ale w armii kariery by nie zrobił. Jeszcze nie zdążyłem zadebiutować na katowickiej scenie, gdy dostałem telefon od rodziców: „Przyjeżdżaj, masz wezwanie na komisję”. No to ja w te pędy do dyrektora Woźnika, który pisze, że jestem niezbędny do prawidłowego funkcjonowania Teatru im. St. Wyspiańskiego, same ochy i achy. Doprawdy, przeszacował moje umiejętności, ale w słusznej sprawie. Uścisnął mi rękę, powiedział: „Wracaj natychmiast”, i... więcej go nie widziałem. Bo on też przeszacował swoje możliwości. Gdy tylko stawiłem się na komisji i pokazałem ten papier z Katowic, to po minie oficerów przekazujących sobie ów dokument już widziałem, że wojsko zza biurka dyrektora teatru wygląda zupełnie inaczej, niż jest w rzeczywistości. Dlaczego ja uwierzyłem w to pismo od dyrektora Woźnika? Chyba dlatego, że jeśli uważamy, że coś powinno być po naszej myśli, to nie może pójść inaczej. Gdybym jednak startował do szkoły aktorskiej, toby mnie palec armii ominął.

W ten sposób, zamiast garderoby, objąłem namiot na poligonie.

Zaskakującym oraz nieprzewidywalnym prawem przypisywania specjalizacji w armii dostałem jako aktor przydział do artylerii przeciwlotniczej w Skierniewicach, do Baterii Oficerów Rezerwy. W wojsku dostaje się w kość i na to nie ma mocnych. Albo człowiek się z tym godzi, albo nie. Pamiętam wczesnym świtem po pobudce biegi do zamarzniętego strumyka, dla zaprawy. Od marca do października myliśmy się w nim. I od samego rana, w ramach ciągłego hartowania człowieka, ścisły rozkład dnia, minuta po minucie. Pamiętam też zajęcia edukacyjne. Sympatyczny porucznik wkłada nam do głowy teorię walki, może nawet interesująco, bo budził w nas sympatię. No, ale skoro nie biją naprawdę, to wszystko inne wysiada przed podstawową potrzebą. I nim się zorientowałem, głowa mi poleciała, oparłem się o ścianę – śpię. Nagle słyszę: „Mikulski, powtórzcie ostatnie zdanie!”. Wstaję nieprzytomny, właściwie nie wiem nawet, gdzie jestem, i mówię: „Ja już nic nie wiem, ja nie mogę”. Z powrotem siadam i zasypiam w sekundę, bo byłem taki przemęczony. Wszyscy ryknęli śmiechem, porucznik też.

I jeszcze jedna anegdota. Zdarzyło mi się w tej samej sali wykładowej, podzielonej ściankami na mniejsze, słuchać pogadanki polityczno-wychowawczej jakiegoś oficera, który nie grzeszył retoryką. Dosłownie mówił z pamięci fragmentami wyuczonymi na pamięć. My siedzimy, przysypiając, bo za gadanie – karne ćwiczenia. Aż nagle monolog się urywa i nastaje cisza; oficer zapomniał tekstu. Wtedy zza kotary dobiega zdanie, które powiedział nasz nauczyciel, zanim się zaciął, wypowiedziane przez innego oficera, tak samo przeszkolonego. Następnie dalszy ciąg wykładu. Nasz podchwytuje tekst i kontynuuje ćwiczenia.

Na przysięgę trzy miesiące po poborze stawiłem się ze stopniem kaprala, chociaż nie pełniłem żadnej funkcji. Było to w styczniu 1951 roku. Później, w połowie maja wyjechaliśmy na poligon w Mrzeżynie na Pomorzu. Wróciłem do jednostki na Służewiu w Warszawie i tam dowiedziałem się, że w Lublinie powstaje wojskowy zespół artystyczny naszego okręgu. Poprosiłem o przeniesienie. Stąd ta podróż listopadową nocą, kwatera na dwudziestołóżkowej sali i skromny żołd; nie pamiętam już ile. Bardziej wbiła mi się w pamięć pierwsza teatralna gaża, ale to ma się wydarzyć za półtora roku. Papierosy mieliśmy za darmo. I kurzyłem, jak większość wojska, extra mocne.

PIERWSZA PREMIERA

W połowie 1952 roku odbyła się uroczysta premiera koncertu przygotowanego przez Zespół Pieśni i Tańca Warszawskiego Okręgu Wojskowego, w sali koncertowej, czyli w operetce. Znowu to zaskakujące połączenie; dzisiaj mało która poważna instytucja zdecydowałaby się na taki mezalians. Wojsko i operetka. Ale, aby oddać honor lekkiej muzie, wspomnę, że operetka lubelska stanowiła niezwykle ważny punkt na mapie miasta. W mieście przeoranym wojną i włączonym w wielką politykę dawała ludziom rozrywkę, powiew jakiejś kultury, wytchnienia. Dla teatru dramatycznego stanowiła nie lada konkurencję, co też wpływało na jego repertuar. Jak już wspomniałem, ani nie grałem na żadnym instrumencie, ani nie śpiewałem, ani nie tańczyłem, a jednak uczestniczyłem w premierze. I to na pierwszej linii – byłem prezenterem. (To zajęcie, oprócz mego głównego, aktorstwa, towarzyszyło mi do końca aktywności zawodowej). Zdarzało się także powiedzieć jakiś wiersz ze sceny.

– Czy Pan pamięta te wiersze?

– Nie pamiętam żadnego, ale można się domyślać dlaczego – proste, żołnierskie patriotyczne wiersze stanowiły atrakcję szybko ulatującą z pamięci. Natomiast głęboko wbiła mi się formułka, którą mówiłem ze sceny na początku koncertu. To z powodu częstotliwości jej wypowiadania: „Wystąpi Zespół Pieśni i Tańca Warszawskiego Okręgu Wojskowego, pod dyrekcją majora Kajetana Wrotkowskiego”. Później przedstawiałem kierownika muzycznego i elementy programu. Atmosfera tych występów była uroczysta, choć niepozbawiona zabawy. Lubelska publiczność hojnie nas nagradzała. Nasze przedstawienia komentowała nawet lokalna prasa. I należy wspomnieć, że mieliśmy też balet. Nie taki, jaki mają obecnie teatry muzyczne, ale zespół przygotowany do tańczenia na scenie. W składzie mieszanym.

Po premierze nowego programu, raz, dwa razy w roku ruszaliśmy w objazd. Odwiedzaliśmy miasta południowo-wschodniej Polski i okoliczne poligony. Udało się nam nawet dotrzeć na Mazury, pod Ełk. Gdy w jednostce, którą akurat odwiedzaliśmy, spotykaliśmy jakiś talent – żołnierza, który umiał tańczyć czy śpiewać – dostawał przeniesienie do naszego zespołu. I od razu poprawiał się los takiego „artysty”, bo myśmy rzeczywiście mieli odrobinę lepiej niż inni.

Na przepustki jeździłem do domu rodziców, do Łodzi. I ciągle pytałem: „Co z ojcem, kiedy wyjdzie?”. Mama tylko wzruszała ramionami.

Ta historia zaczęła się jeszcze między katowickim epizodem teatralnym a powołaniem do armii.

OJCIEC ZNIKA NA LATA

Mój tato został aresztowany na przełomie sierpnia i września 1950 roku. Pamiętam ten moment. Zbliżałem się do kamienicy, gdzie mieszkaliśmy. Przy krawężniku stał czarny citroen („cytryna”). Wszyscy wiedzieli, kto nimi jeździ. I rzeczywiście wpadli w odwiedziny do kamienicy panowie od Moczara, szefa Urzędu Bezpieczeństwa w Łodzi. Ale do kogo konkretnie mieli przyjechać? Ojciec pełnił dość ważne funkcje państwowe oraz w partii. Był szefem ośrodka wypoczynkowego w Spale pod Łodzią, gdzie dziś przygotowują się olimpijczycy. Zdarzało mi się nawet jeździć tam rowerem; to 60 kilometrów, spory dystans jak na nieolimpijczyka. Później w latach 1949–1950 pracował przy akcji przesiedleńczej Greków. W tamtym czasie Grecy masowo emigrowali do nas ze względu na sytuację polityczną w ich kraju. Część osiadła w Bieszczadach, ale większość na Ziemiach Odzyskanych, na przykład w Zgorzelcu. Zgorzelec był miastem poniemieckim, z całą masą wolnych mieszkań do objęcia. I ojciec miał to pod swoją pieczą; te mieszkania i greckich komunistów. Zważywszy na to wszystko, nie mogło mi wcale przyjść do głowy tego popołudnia, że ci od Moczara przyjechali właśnie po niego. Akurat wyprowadzali go z bramy. „Patrz, jestem aresztowany” – powiedział mi tylko. Na początku ogarnęło mnie zdumienie. Później niedowierzanie, wreszcie złość. Czym prędzej pobiegłem na górę, a tam całe mieszkanie przewrócone do góry nogami; bałagan nieopisany. Mama była wstrząśnięta i reszta domowników też.

Aresztowanie ojca sprowadziło na naszą rodzinę niemałe kłopoty. Ponieważ ja właściwie już miałem spakowany plecak do jednostki, w mieszkaniu zostały same kobiety: mama, babcia i dwie siostry. Młodsza, Basia, była jeszcze dzieckiem. W tym czasie rodzinę opuścił mój brat cioteczny Rysiek, syn siostry ojca, z którym wychowywaliśmy się od maleńkości. Wyprowadził się do Gdańska. Sam organizował sobie życie, więc mama nie mogła na niego liczyć. Teraz to na jej barkach spoczywał ciężar utrzymania całej rodziny i aby temu sprostać, przyjmowała prace chałupnicze. Wyjeżdżałem do wojska z nadzieją, że aresztowanie taty to tylko nieporozumienie i on zaraz wróci po wyjaśnieniu sprawy. Zniknął jednak na wiele miesięcy i dopiero później przyszła do nas informacja, że dostał osiem i pół roku. Przesiedział pięć. Wyszedł po odwilży w 1955 roku. Za co siedział? To pozostało jego tajemnicą. Nie chciał na ten temat mówić. Był zawsze zaangażowany politycznie – typ przedwojennego lewicowca. Dwukrotnie aresztowany za okupacji i cudem ocalony. Za powojenną władzą stał całym sercem. Mogę sobie wyobrażać jego dramat, gdy ona go tak upokorzyła. To działo się w czasach, gdy w kraju obowiązywało prawo „dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf”. Byli tacy ludzie, którzy potrafili rzucić oszczerstwo, żeby kogoś zniszczyć. Zaraz po aresztowaniu usunięto ojca z partii. Po powrocie został zrehabilitowany z propozycją wstąpienia na nowo, ale powiedział, że go to nie interesuje. I nie chciał już do partii wrócić. Kiedy opuścił więzienie, chciałem go podpytać, za co siedział. Usłyszałem jedynie: „Nie będziemy nigdy o tym rozmawiać”. Mama też chciała coś z niego wyciągnąć. Na darmo. Powiedział jej: „Dość! Ja z tymi łobuzami nie chcę mieć nic wspólnego”. Był twardym człowiekiem i tyle. Cała ta sprawa wyglądała na jakąś prywatną zemstę. No bo gdyby on rzeczywiście coś przeskrobał, toby się interesowali nie tylko nim, ale mamą, mną, starszą siostrą. A panowie z UB nie wykazali nami żadnego zainteresowania. Nawet rewizja w mieszkaniu wydała mi się później wielką prowizorką. Do teraz szanuję decyzję mojego ojca i jego milczenie, ba, nawet nie szukam przyczyny tego aresztowania, a przecież dzisiaj są takie możliwości.

MOJA PRZYNALEŻNOŚĆ

Tak więc w tym czasie, gdy ojciec siedział, ja służyłem ojczyźnie wyprostowaną postawą i wierszem. Z tej perspektywy moja decyzja wstąpienia do tej samej partii, która tak upokorzyła ojca, z pewnością może dziwić. Ale ja, i tu jeszcze większy paradoks, chciałem pójść w jego ślady. Legitymację partyjną odebrałem w wojsku w 1952 roku. Miałem ją do samego końca i mam ją do dziś. Ja tak rozumiem poglądy polityczne. Nie przeszkadzało mi, że tatę aresztowali, bo myślałem, że siedział przez pomyłkę. Nie pięć lat, a dzień po dniu; każdy kolejny miał być ostatnim dniem odsiadki.

Gdybym wiedział, za co ojciec siedzi, w jaki sposób spreparowano przeciwko niemu zarzuty, głęboko bym się zastanowił nad tym, czy wstępować do partii, i może bym tego nie zrobił. Ale kto to wtedy wiedział?

– Czy wyjście ojca z więzienia to nie był dobry moment na oddanie legitymacji?

– Dlaczego? Wstąpiłem świadomie do partii i byłem w niej do końca. Uważam do dziś, że alfabet ma wiele liter. Jak się powiedziało A, to trzeba przeliterować do Z. Nie wolno powiedzieć nagle „ja się wycofuję”. A znam takich ludzi, którzy byli bardzo za, a później pierwsi odwracali się i mówili, jakie to było straszne, złe, nieludzkie. Ja mogę teraz spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: „Stary, ty ani nikomu, ani sam sobie nie zrobiłeś świństwa”. Czy wszystkich stać choćby na taką skromną, łazienkową spowiedź?

Ojciec wspomniał już po swoim powrocie, że zrobiłem mu niespodziankę jednym listem. Od momentu ustalenia, w którym więzieniu siedział, rzeczywiście zacząłem do niego pisać; niestety sporadycznie. Po prostu nawet kontakt listowny z politycznymi był ograniczony. Było to w 1953, gdy zmarł Stalin. Cała polska owinęła się kirem. I ja też dostosowałem się do tego tonu. Napisałem do taty w liczbie mnogiej. Jak bardzo żałujemy, że odszedł nasz ukochany Józef Wissarionowicz i tak dalej. Sam z siebie napisałem. Proszę sobie wyobrazić tę sytuację – zamknięty w stalinowskim więzieniu ojciec dostaje list od syna, który wychwala jego oprawcę. List jest szczery i współczujący, omalże skropiony łzami. Bo ja wierzyłem w nich, naszą władzę. Podobnie jak cała masa ludzi. Teraz to się wydaje mało prawdopodobne, ale wtedy naród był wpatrzony w Stalina i Bieruta jak w obrazki. Jeszcze tylko wspomnę, że ojciec mi później wypomniał ten list, ale bardzo subtelnie. „Wiesz, synu, mogłeś mi oszczędzić przyjemności czytania go”. I nic więcej. I znowu ta sama refleksja – mój tato, Jan, to był niezwykle twardy człowiek. Skąd ja mogłem wtedy wiedzieć, że on już przejrzał na oczy? Skąd mogłem wiedzieć, w jakim systemie żyliśmy? Cała masa porządnych ludzi była wtedy w partii. A ona umiejętnie dzieliła się informacjami. Nie wiedzieliśmy na przykład, że z naszego kraju wysyłano mięso na Kubę, do NRD, do ZSRR, a Polacy cierpieli niedostatek. Ale ja nie mam ochoty nawet dzisiaj robić oceny politycznej tamtych lat.

Właściwie mówię o tej sprawie już dość niechętnie. Pochodzę ze środowiska robotniczego. Ten przetrzymywany w stalinowskim więzieniu człowiek, mój ojciec, dyrektor ośrodka w Spale i akcji przesiedleńczej Greków, był włókniarzem, skromnym człowiekiem. Mama – szwaczką, kobietą o wielkim, czułym sercu. Oczywiste, że wtedy wielu ludziom wyrządzono straszną krzywdę, ale wielu prostych ludzi też awansowano. Im tamta władza otworzyła okno na świat. Oczywiście nie wszyscy potrafili to docenić. Znałem takich, którzy wywodzili się z wiejskich domów i nadal byli prawi, uczciwi. I znałem takich, którzy wyszli ze wsi z postanowieniem: „ja im teraz do…ę”. I taka była ta władza. Powtarzam, nie nadaję się na komentatora politycznego.

ZACZYNA SIĘ KARIERA

W lubelskiej jednostce wojskowej było mi jak u pana Boga za piecem; wszystko na miejscu, żołd, sporo swobody i darmowe extra mocne. Coś jednak ciągnęło do teatru. Nie minęło przecież wiele czasu od momentu, gdy zakosztowałem grania. Pamiętałem doskonale moje odczucia z planu Pierwszego startu. Ale jak miałem zrealizować aktorskie marzenie, skoro cały czas siedziałem w koszarach? Bardzo młody już nie byłem – miałem dwadzieścia trzy lata. Do szkoły aktorskiej szło się zaraz po maturze. Trudno mi było wyobrazić sobie, że po wojsku zaczynam studia z tą aktorską, nastoletnią młodzieżą. Kombinowałem, dumałem, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Zbliżał się termin mojego odejścia do cywila. Major Wrotkowski zaczął przebąkiwać, że widzi mnie jako żołnierza zawodowego. W jego oczach sprawdziłem się jako podwładny; rzadko zdarzało się, żeby żołnierz służby czynnej szybko awansował z kaprala na sierżanta, a tak było ze mną. Major chciał mnie zatrzymać przy sobie. Na dodatek wielkie mocarstwa postanowiły wejść mi w drogę i późną jesienią 1952 roku przyszedł do jednostki rozkaz ministra obrony narodowej, że nasz rocznik nie zostanie wypuszczony do cywila. Czy miało to związek z przyjęciem Grecji i Turcji do NATO w 1952 i narastaniem zimnej wojny? Nie wiem. Może nadchodzącymi niepokojami w NRD? Latem 1953 roku Niemiecka Republika Demokratyczna przeżyła pierwszy wstrząs polityczny. O strajkach, demonstracjach i rozruchach, które stłumiła armia radziecka, dowiedziałem się dopiero wiele, wiele lat później. Nikomu nie przekazywano wówczas takich wiadomości. Na próżno gdybać – ja nie miałem dostępu do innych dokumentów niż te z kancelarii Zespołu Pieśni i Tańca. Wystarczyło, że mój rocznik nie szedł do cywila, dopóki światowe napięcie nie osłabnie. Byłem wtedy bliski rezygnacji z teatralnych zamierzeń. Wojsko przedłużało się dla mnie w nieskończoność, bo wraz z rozkazem dalszego skoszarowania nie przyszła informacja, ile to potrwa. I trwało. Nawet z majorem zacząłem tak bardziej na koleżeńskiej stopie… Przez trzy miesiące. Napięcie międzynarodowe szybko rozeszło się po kościach. Na dodatek przez zespół działającego już od pięciu lat pod państwowym szyldem Teatru im. Juliusza Osterwy przeszedł niegroźny wirus. Niegroźny, ale jakże dla mnie znaczący. Bo powalił tylko jednego z aktorów młodzieżowego dramatu Antona Makarenki Poemat pedagogiczny.

WCHODZĘ NA SCENĘ

Lublin to małe miasto. Wszyscy się znali. Możliwe, że ktoś z lubelskich recenzentów zapamiętał mnie z występów wojskowego zespołu i zaproponował dyrektorowi na zastępstwo? Poza tym ja trochę mojemu szczęściu pomagałem; kręciłem się obok sceny na Narutowicza, może mnie więc tam zobaczyli? Tak czy siak, dyrektor teatru, scenograf i reżyser Jerzy Ukleja dowiedział się, że w jednostce jest taki Mikulski, który może chorego aktora zastąpić. Wysłał pismo z prośbą do mojego majora, żeby mi pozwolił wziąć udział w przedstawieniu.

To był ten moment, który zdecydował o całym moim życiu. Praca nad Poematem pedagogicznym szła całkiem dobrze i 20 grudnia 1952 roku zagrałem premierę jako „aktor” wypożyczony z wojska. Reżyserowała Zofia Modrzewska, pierwsza żona Leona Schillera – wielkiego, ponadpokoleniowego artysty teatru. Akcja rozgrywała się w domu poprawczym. Grałem przywódcę trudnej młodzieży z poprawczaka, Zadarowa. Od czarnego charakteru do miłego chłopaka godnego naśladowania przechodziło się w radzieckich sztukach z łatwością, z jaką forsowano produkcyjny repertuar w okolicy świąt.

– Czy łatwo było Panu zagrać w tej sztuce?

– Ani łatwo, ani trudno. Dla mnie ten Zadarow był niezmiernie interesujący z wielu powodów. Byłem bardzo ciekawy i roli, i tego, co dalej z niej wyniknie. Z wojska wprawdzie byłem zaledwie wypożyczony, ale czułem się z aktorami bliżej związany niż z moją jednostką. Szczególnie że dyrektor Ukleja powiedział mi po premierze: „Ja cię wezmę”.

Do rozwiązania pozostała jeszcze kwestia mojego dowódcy. Wiedziałem, że już mnie zaklepał na zawodowego. Mało tego, osobiście wypisywałem dla siebie wniosek na awans na oficera. Sprawa była do tego stopnia pewna, że major załatwiał za moimi plecami obowiązkowy egzamin: „Wiecie, to tylko formalność”. Jesteście teraz Państwo świadkami mojego rozstania się z majorem: „Wy ze mnie durnia robicie?”. Był widocznie zirytowany, gdy mu się postawiłem. Kazał mi jednak jechać na egzamin. A ja, trochę zgrywając przestraszonego, mówię, że nie poddam się żadnemu egzaminowi. On z początku mocno się zdenerwował, ale dość szybko mu przeszło na widok mojej determinacji.

Opuściłem armię 21 stycznia 1953 roku w stopniu sierżanta, nie żałując, że szarży mi nie przybędzie. Chociaż w przyszłości miałem się dosłużyć stopnia kapitana, prowadząc festiwale w Kołobrzegu. Więc oficerem jednak zostałem zaocznie, podobnie jak aktorem.

– Skąd pan wziął cywilne ubranie, wychodząc z wojska?

– Mama mi przywiozła. Jak się dowiedziałem, że to już koniec, to poszła wiadomość do Łodzi.

– Pasowały cywilne ciuchy? Nie schudł pan w wojsku?

– Przeciwnie, przytyłem sześć kilogramów. Regularnie się odżywiałem.

– Ciekawe, że zapamiętał pan nabranie wagi z czasów Stawki. I teraz te sześć kilogramów. To by oznaczało, że pan przywiązywał wagę do takich szczegółów.

– Ja nigdy o to specjalnie nie dbałem. Nigdy nie uprawiałem żadnego sportu wyczynowo. Kiedyś postanowiłem, ale zapał minął po skromnej liczbie pompek. Mam taką konstrukcję fizyczną, że nie potrzebowałem.

– Czy wtedy nie myślał Pan o tym, żeby wrócić do Łodzi, żeby pomagać mamie? Pana ojciec był jeszcze w więzieniu.

– Chęć pozostania w Teatrze im. Juliusza Osterwy przewyższyła wszystko. W Lublinie widziałem dla siebie olbrzymią szansę. I sądziłem, że właśnie w ten sposób będę mógł mamie i szybciej, i bardziej pomóc, niż gdybym zaczynał w Łodzi od zera.

Rzeczywiście tak było. Jeszcze w 1953 roku, czyli zaraz po tym, jak wyszedłem do cywila, udało mi się zagrać w etiudzie szkolnej Sylwestra Chęcińskiego w PWSTiF. Zarobiłem trochę pieniędzy i część wysłałem mamie. W 1954 roku wystąpiłem w filmie Godziny nadziei. To film z dużą rolą. I znowu mogłem pomóc tym moim kobietom w potrzebie. Ale o moich filmach na razie będę tylko wspominał. Nadejdzie czas na ich głębsze omówienie. Przecież ekran bardzo mnie polubił, z wzajemnością. Moja kariera i tam rozkręcała się na dobre.

W CYWILU

Z koszar wyniosłem kilka serdecznych znajomości, te sześć kilogramów wagi, linię zaopatrzeniową w extra mocne i znajomość z najpiękniejszą dziewczyną w Lublinie. Szedłem przez miasto prosto do teatru. Budynek przy ulicy Narutowicza miał się stać moim domem w przenośni i na kilka miesięcy – dosłownie. Dotychczas zaliczałem aktorskie przygody, a teraz czułem się odrobinę zawodowcem.

No cóż, my, aktorzy, próżności mamy w nadmiarze.

Trafiłem do nie byle jakiego miejsca. O tym pierwszym powojennym teatrze było głośno w całej Polsce. Na początku działał jako spontaniczna inicjatywa aktorów. Później zatrzymał się u nas Teatr Wojska Polskiego, zanim przeniósł się do Łodzi. Do 1948 roku działała scena impresaryjna, z trudem znosząca konkurencję operetki, aż wreszcie po nacjonalizacji scenę przejęło państwo. Skończył się okres repertuarowej niepewności, chociaż lokalowej wcale nie było widać końca. Kłopoty mieszkaniowe były powodem wielu exodusów aktorskich. Aż dziw brał, że z powodu migracji ku lepszemu życiu – do Łodzi czy Warszawy, teatr funkcjonował z powodzeniem, zawsze szczycąc się zespołem na wysokim poziomie. To nie był teatr nowoczesny, raczej tradycyjny w dobrym tego słowa znaczeniu, co odpowiadało moim gustom. Etykietki prowincjonalizmu nie można było mu przypiąć. Oklaskiwała nas publiczność festiwalowa, oczywiście też lubelska, a i w terenie ludzie bardzo dobrze nas przyjmowali.

Nie dość, że znalazłem w Teatrze im. Juliusza Osterwy zatrudnienie, to jeszcze dach nad głową. Zamieszkałem w garderobie męskiej. Czy mogłem narzekać na piękny pokój z dużą liczbą luster, zważywszy że zanim go objąłem, opuściłem dwudziestoosobową salę w koszarach? Nie tyle objąłem, co każdorazowo obejmowałem po ostatnim przedstawieniu. Koledzy szli do siebie, a ja rozkładałem małą kanapę i zaczynałem capstrzyk. Zasypiałem około północy; trochę to trwało, nim ostatni aktor się rozcharakteryzował, garderobiany wszystko posprzątał, a ja się oporządziłem. Wstawać musiałem rano, o ósmej; garderobiany już pukał, żeby przygotować pomieszczenie na normalny dzień pracy: „Już pan jest, tak wcześnie?”. Ale to był dalszy ciąg tej samej wielkiej przygody. Ktoś nieznający wnętrz teatralnych mógłby pomyśleć, że nawet mogłem zrealizować marzenie każdego aktora: mieć cały teatr dla siebie. Ale teatr w nocy nie jest specjalnie ciekawy. Nawet odrobinę przerażający. Nie stałem się „upiorem w operze”; jedna wycieczka wystarczyła, żebym przestał chodzić po teatrze. Chyba że z kimś. Po trzech, czterech miesiącach, kiedy już okrzepłem w nowej sytuacji, zacząłem dostrzegać niewygodę garderoby-hotelu. Poprosiłem dyrektora o bardziej cywilizowane rozwiązanie. W efekcie przeprowadziłem się do mojego pierwszego prywatnego lokum w Lublinie, pokoju dwa na trzy metry w mieszkaniu wynajmowanym przez teatr. Do pracy miałem trzysta metrów spacerem. Ale co ciekawe, jeszcze raz w życiu zamieszkałem w teatrze, już jako doświadczony aktor teatralny i filmowy; to także na razie zostawię na później. Wtedy zająłem się zdobywaniem tego doświadczenia.

PIERWSZY REŻYSER

Chodziła w szerokich spodniach, śmiała się w bardzo charakterystyczny sposób w momentach dobrego humoru, a przeważnie miała dobry humor. Ten śmiech był słyszalny nawet z widowni podczas premier. Natomiast podczas prób potrafiła się tak skoncentrować na pracy, że nie zauważała niczego, co działo się obok. Mogła wybuchnąć bomba, a ona obserwowała scenę, rzucając uwagi w rodzaju „Ty, dyrektor, d…ą do ściany!” – do kolegi, któremu przez krótki okres podobała się posada dyrektora. (Jak to z gorącymi stanowiskami bywa, dość szybko zrozumiał, że spokojniej się żyje, nie rządząc innymi, a samemu się jako tako urządzając). To wszystko razem, a już na pewno każda z tych rzeczy osobno wystarczyłaby, żeby nazywać ją „Wariatuńciem”, aby podkreślić jej niezwykle żywiołowy charakter. W ten sposób mówił o Zofii Modrzewskiej cały teatr. Trafiłem na nią od razu, bo zostałem obsadzony w sztuce, którą reżyserowała – już się tym chwaliłem. Wydawałoby się, że człowiek przyjęty do teatru powinien już coś umieć; ja miałem tylko swój instynkt. A że osoby z gatunku Zofii Modrzewskiej zobaczyły we mnie jakiś potencjał? Widocznie myśleliśmy o tym samym, tylko z różnych stron. Ona była, jak to się mówi, „akuszerką mojego talentu”. Pani Zofia wręcz uczyła mnie chodzić po scenie, odpowiednio stawać. „Nie tak! Klęknij! No nie, nie w ten sposób. Na prawe kolano!”. Podchodziła do mnie i klękała przede mną, młokosem. A ja, wstyd się przyznać, małpowałem jej ruchy na scenie. Teraz to nie do pomyślenia – żaden aktor by sobie na to nie pozwolił. Co jednak miałem innego robić, skoro okazało się, że klękanie na scenie nie jest łatwe, jeśli się weźmie pod uwagę, gdzie jestem ja, a gdzie widownia?

W drugiej mojej sztuce w Teatrze im. Juliusza Osterwy też spotkałem Zofię Modrzewską i nasze relacje stały się bliższe. Szkoła kobiet Wojciecha Bogusławskiego (według Szkoły żon Moliera) to była kostiumowa komedia, samograj przy nadkompletach, więc pracowało się nam z przyjemnością. Już w tej sztuce czułem się o wiele pewniej niż podczas debiutu. Ba, nawet zacząłem coś proponować od siebie. To był znak, że trochę okrzepłem scenicznie, zacząłem kombinować, jak pokazać moją postać od najlepszej strony.

Ze Szkoły kobiet pamiętam zabawną sytuację. Ojca głównej bohaterki grał Bronisław Romaniszyn, wiekowy aktor. Podczas jednej ze scen siadali z jeszcze jednym kolegą, też dość potężnej postury, na kanapie, która w trakcie przedstawienia – trach! Załamała się. I oczywiście – oni nogi w górę, podnieść się nie mogą, bo tusza nie pozwala. Publiczność w śmiech, my też się śmiejemy i stoimy zamurowani, bo co robić? W końcu jakoś tam się wygramolili z drzazg i tarapatów przy naszej pomocy i graliśmy dalej. Takie wypadki zdarzały się, ba, zdarzają się i dziś, gdy nie tyle technika aktorska zawodzi, co meblarska. Muszę jednak teraz stanąć w obronie pracowni teatralnych, które wypełniają cisi bohaterowie igły, młotka oraz pędzla. O nich świat milczy, a przecież gdyby nie ich trud, przedstawienia mielibyśmy tylko w manierze minimalistycznej. Tak więc dekoracje z drobnymi uchybieniami stały na lubelskiej scenie solidne, i to wielokrotnego użytku. Ważny szczegół – jeszcze między próbami usłyszałem od pani Zofii: „Ja cię, synku, przygotuję do egzaminu aktorskiego”, a taka zapowiedź ze strony tej świetnej reżyserki – jak wszyscy najlepsi trafiła w końcu do Warszawy – była dla mnie kolejnym krokiem na drodze, na której, już wiedziałem, nie znalazłem się przypadkowo.

Po kolorowym mundurze ze Szkoły żon znowu zmiana kostiumu. W Młodości ojców w dyrektorskiej reżyserii Jerzego Uklei zagrałem w waciaku i chłopskiej baranicy. To znowu była radziecka sztuka, której treść można łatwo wywnioskować z tytułu i to powinno wystarczyć; takie to były czasy, że repertuar dobierano naprzemiennie pod względem ideologiczno-kolorystycznym. Gdybyśmy grali tylko na biało, wtedy byłyby kłopoty, a gdyby zawsze na czerwono – publika przeniosłaby się na stałe do operetki.

ZAWODOWIEC

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

NA AKTORSKIM CHLEBIE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

KOLEGA I KASTANIETY

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

REŻYSERZY

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

MÓJ ZESPÓŁ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

DWAJ PANOWIE M

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

O STANISŁAWIE MIKULSKIM

KRZYSZTOF TOROŃCZYK

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

SERCEM W TEATRZE, CIAŁEM W FILMIE – POTRZEBNY SAMOCHÓD

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

TEATR JEŹDZI

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

AKTOR WIĘCEJ NIŻ PROWINCJONALNY

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

POWODZENIE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

ŻONA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

KOŃCÓWKA W LUBLINIE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

MAKBET NA POŻEGNANIE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

KIERUNEK WARSZAWA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.GDZIE SĄ CHŁOPCY Z TAMTYCH LAT?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

ZA MUNDUREM ROLE SZNUREM

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Z PASZPORTEM W KIESZENI

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PROSZĘ O UŚMIECH

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

ODROBINĘ INNY BOHATER

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PRZYGODA W ZAKOPANEM

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

ETATOWY TAKSÓWKARZ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

I ZNOWU ROLE MUNDUROWE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

SKĄD PANI W OGNIU?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

O STANISŁAWIE MIKULSKIM

BEATA TYSZKIEWICZ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.WOJNA JAKO WIELKA PRZYGODA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

TEATR BEZ KURTYNY

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

KLOSS JEST NIEŚMIERTELNY

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

KLOSS, WARSZAWA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

O AKTORSTWIE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

STAWKA DOSTAJE DRUGIE ŻYCIE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PIERWSZY POLSKI CELEBRYTA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

GDZIE MUNDUR

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

POCZĄTEK SERIALU

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

BRUNNER, TY…

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

O STANISŁAWIE MIKULSKIM

EMIL KAREWICZ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

TEKSTY ZE STAWKI I INNE ZASTOSOWANIA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PRACA NA PLANIE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

HANS KLOSS – BOHATER TAMTYCH CZASÓW

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

UCIEKAM, DOKĄD SIĘ DA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

KIM JEST „JANEK”?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

FILMOWE UŻYWKI

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

MARSZAŁKOWSKA, SZEROKA ULICA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PUPILKI WŁADZY

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

KLOSISKO NAJDROŻSZE

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.MIĘDZYNARODOWA GWIAZDA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

NA WĘGRZECH

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

DALEKI WSCHÓD

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

CZECHOSŁOWACJA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

POLSKI JAMES BOND

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

NIEMCY

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

JUGOSŁAWIA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

W ZWIĄZKU RADZIECKIM

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

W OŚRODKU INFORMACJI I KULTURY POLSKIEJ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

POŻEGNANIE Z MOSKWĄ

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

KTOŚ WIĘCEJ NIŻ ŻONA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

MONGOLIA

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: