Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po mnie choćby „Potop” - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Po mnie choćby „Potop” - ebook

Jerzy Hoffmanem w wywiadzie rzece opowiada:
O tym, dlaczego Gustaw Holoubek nie zagrał dwóch ról w „Potopie”, w którym Daniel Olbrychski był jednak nieodzowny.
O wojnie spędzonej na Syberii, gdzie królowała zasada: nie przywykniesz – zginiesz, a uciec nie ma jak.
O polsko-żydowskiej lekarskiej rodzinie, która nie chciała zrobić z Hoffmana maminsynka.
O Kubie, gdzie dziewczynę „kupowało się” za paczkę papierosów, i o Związku Radzieckim, gdzie wódkę piło się wyłącznie „w formacie” 150 g
O tym, jak w PRL-u można było podpaść za propagandowy film o bitwie pod Lenino.
O tym, czy Walentyna, druga żona Hoffmana była „czarownicą” w butach o rozmiarze 34.
I o tym, jak alkohol zabił wspaniałą męską przyjaźń dwójki reżyserów – Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego.
Nikt nie rozprawia o swoim życiu z taką swadą i nikt nie przeklina w sposób tak naturalny jak Jerzy Hoffman.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1760-1
Rozmiar pliku: 19 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jacek Szczerba: Jerzy Hoffman, lat 83, z rodziny lekarskiej. Reżyser najpopularniejszego filmu w wolnej Polsce – jego „Ogniem i mieczem” obejrzało w kinach 7,1 miliona widzów. Nominowany do Oscara za „Potop”, który w PRL-u zobaczyło 27,6 miliona osób. „Pana Wołodyjowskiego” z kolei – 10,9 miliona, a „Trędowatą” – 9,8 miliona. Mąż trzech żon, ojciec jednej córki i dziadek dwóch wnuków. Nie sypiał z aktorkami. Nie toleruje tylko jednego – dobrowolnego skurwysyństwa. Polski Żyd, w PRL-u partyjny. Wykształcony w Moskwie. Imprezowicz i miłośnik czystej wódki. Gdy kogoś lubi, zwraca się do niego per „towarzyszu pancerny”, gdy nie lubi – per „ojcze duchowny”.

Czy ktoś postawił kiedyś wróżbę tyczącą Pańskiego przyszłego życia?

Jerzy Hoffman: Gdy w czerwcu 1945 roku wracaliśmy z matką z Syberii do Polski, na stacji Ałtajska kilka dni czekaliśmy na pociąg do Moskwy. Spotkaliśmy tam tabor cygański. Stara Cyganka złapała mnie za rękę...

Jak wyglądała?

Była zasuszona i pomarszczona. To dziwne u reżysera, ale nie jestem fizjonomistą. Nie mam pamięci do twarzy. Pamiętam za to każdy kadr nakręconego materiału. Dosłownie każdy. Znając ogólne ustawienie sytuacji i ruch kamery, wiem, gdzie czego szukać wśród kolejnych dubli.

Cyganka wzięła Pana rękę...

...spojrzała na otwartą dłoń i powiedziała: „Daleko zajdziesz i zginiesz nagłą śmiercią”.

Trochę się przestraszyłem tej nagłej śmierci, choć byłem już wtedy dorosły. Miałem trzynaście lat, piłem, paliłem, byłem po pierwszej kobiecie, a po poważnej bójce wiedziałem, co to nóż. Teraz zdaję sobie sprawę, że nagła śmierć jest nieprzyjemna dla otoczenia, ale dla umierającego sympatyczna. Oszczędza mu długich męczarni.

Ale nie o śmierć tu chodzi. Mnie dotyczy toast mojego przyjaciela Wiktora Zborowskiego.

Jaki toast?

Wiktor wznosi go zawsze przy towarzyskim piciu wódki: „Nie życzę wam zdrowia, bo na »Titanicu« wszyscy byli zdrowi. Nie życzę wam pieniędzy, bo na »Titanicu« wszyscy mieli pieniądze. Życzę wam fartu”.

Ja miałem farta. Wielokrotnie. Miałem w dzieciństwie, gdy zdołano dowieźć mnie do Krakowa na operację ucha środkowego. Miałem, gdy wywózka na Syberię ocaliła mnie przed Holocaustem. Miałem, gdy w komisji egzaminacyjnej decydującej o przyjęciu na studia filmowe znalazł się frontowy przyjaciel ojca – Stanisław Wohl...

Hej, może nie uprzedzajmy wypadków.

W porządku, zacznijmy tę gawędę od samego początku. Zobaczymy, co nam z tego wyjdzie.

OK. Czy ozdobimy ją jakimś mottem?

Najlepiej tym z Włodzimierza Majakowskiego: „Dłubiąc łajno przeszłości stwardniałe na kamień, przetrząsając ciemnice wspomnień, być może traficie i na mnie”^().

A może coś mniej dołującego?

Dwóch białych pułkowników z gwardii carskiej żyło na emigracji w Paryżu. Jeden pracował jako kierowca taksówki, drugi jako dozorca. Spotykali się wieczorami w skromnym bistro, żeby powspominać dawne czasy. Kiedyś, gdy pili tani absynt, taksówkarz powiada: „Wiesz, gdzie ja wczoraj był?”. „Nie”. „W bardakie”^(). „I co?”. „Wiesz, kogo ja tam spotkał? Wielką księżnę Sofię Nikołajewną”. „Ach, i co ty zrobił?”. „Jebał i płakał, jebał i płakał”.

No to zaczynamy.

Byłem późnym dzieckiem. Urodziłem się w marcu 1932 roku, gdy oboje rodzice mieli już po trzydzieści cztery lata. Matka była starsza o kilka miesięcy. Dla ojca to wiek normalny, ale w przypadku matki, do tego rodzącej po raz pierwszy, na tyle zaawansowany, że lekarze spodziewali się komplikacji w czasie porodu. Dlatego rodziłem się nie w Gorlicach, gdzie rodzice mieszkali, tylko w lecznicy w Krakowie.

Ten Kraków mi się później przydał. Z Syberii niechętnie puszczano Polaków pochodzących z terenów, które po wojnie mogły zostać włączone do ZSRR. Krakowowi to nie groziło, więc mnie wypuszczono.

A gdy po latach piłem w krakowskim SPATiF-ie z Jurkiem Trelą i innymi tamtejszymi aktorami, wyzywałem ich od centusiów. Oni rzucali się na mnie jak lwy, a wtedy ja wyciągałem dowód, krzycząc: „Spokój, jestem tu urodzony, mam prawo was opierdalać!”.

Mały Jurek, lat trzy, może cztery, w okresie sielankowego dzieciństwa w Gorlicach.

Wróćmy do Pana narodzin.

Poród był rzeczywiście ciężki. Z nieznanych mi powodów nie spieszyłem się na świat. Dopiero potężny klaps w pupę zmusił mnie do pierwszego wrzasku i tym samym do oddychania. Gdy kilka dni później wracaliśmy pociągiem do Gorlic, nadeszła niespodziewana zamieć śnieżna. Z opowieści matki wiem, że kolejarz wielokrotnie zaglądał do naszego przedziału sprawdzić, czy aby niemowlę nie zamarzło. Od tamtej pory odczuwam podświadomą fascynację niebieskim światłem lampy kolejarskiej.

Ojciec jechał z wami tym pociągiem?

Chyba nie. Pracował, był lekarzem miejskim w Gorlicach.

Pochodził z Gorlic?

Nie, urodził się na wschodzie, w Krechowicach, w powiecie stryjskim. Z Gorlic była rodzina matki, mieli tam dom i sklep bławatny. Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, matka razem z rodzicami uciekła przed zbliżającymi się Rosjanami do Wiednia. Wróciwszy w roku 1917, zastali same gruzy, bo w 1915 roku doszło w Gorlicach do bitwy zwanej małym Verdun. Po utracie twierdzy przemyskiej, co było prestiżową klęską dla Austro-Węgier, ck armia wspierana przez Niemców przerwała w Gorlicach front rosyjski. Od tego momentu Rosjanie już się wyłącznie cofali.

W moim domu z czcią powtarzano nazwisko księdza Bronisława Świeykowskiego, wojennego burmistrza Gorlic. Stał się miejską legendą, zwłaszcza odkąd odmówił przyjęcia od cesarza brylantowego krzyża. Napisał do Wiednia: „Noszę krzyż cierniowy, i tego udźwignąć nie mogę, więc zwracam brylantowy”. Wojenną maturę ojciec zdał w roku 1916.

Co Pan wie o jego rodzinie?

Jego ojciec, a mój dziadek, Moryc Hoffman wcześnie stracił rodziców. A ponieważ był najstarszy z licznego rodzeństwa, musiał się zająć resztą. Dlatego nie skończył studiów. Ale i tak zrobił karierę – był drzewiarzem, do 1938 roku kierował wielkimi tartakami w Oszczadnicy na Słowacji. Jeździliśmy tam na wakacje. Pamiętam drewniany dom, zapach żywicy, drezyny, którymi jeździło się po wąskich torach, pociągi pędzące za górską rzeką, gwizd syreny przejeżdżającego parowozu.

Dziadek Moryc był łysy jak kolano. Z podkręconym w górę wąsem, który poprawiał szylkretową szczoteczką. Zawsze wyprostowany, z laską służącą mu wyłącznie za dekorację. Gdy szedł ulicą, kobiety się za nim oglądały. Był myśliwym, świetnie strzelał do lotek.

Nigdy nie podniósł na mnie głosu. Jak narozrabiałem, mówił tylko: „Pastuch ostatni”. Te słowa to było najgorsze, co mogło mnie spotkać. Uwielbiałem dziadka Moryca, ale nie lubiłem jego żony – babci Natalii, chorej na cukrzycę, zrzędliwej.

W 1938 roku, po zajęciu Czechosłowacji przez Hitlera, dziadkowie wrócili do Polski.

Gdzie osiedli?

W Gorlicach, wynajmowali willę na ulicy, która prowadziła do parku.

A jak się nazywała rodzina matki?

Schmelkesowie, to była rodzina rabinacka. Pochodzili z Hiszpanii. Gdy w XV wieku Izabela Kastylijska wypędziła stamtąd Żydów, powędrowali przez Niemcy do Polski, gdzie dotarli w końcu XVI albo na początku XVII wieku. Po drodze jeden z nich był naczelnym rabinem Hamburga. Osiedli w Żółkwi. Do ostatniej wojny w domu dziadka Józefa, ojca matki, przechowywano listy Jana III Sobieskiego dziękującego rabinom żółkiewskim za ich wkład w wojnę z Turkami. Ostatni z rabinów Schmelkesów był rabinem Przemyśla.

Dziadek Józef był już osobą całkowicie świecką. Chodził do synagogi reformowanej. W jego domu mówiono piękną literacką polszczyzną, bez żadnych naleciałości. Tu z kolei uwielbiałem babcię Antoninę. Siedząc pod stołem, godzinami przyglądałem się, jak babcia rozczesuje swoje sięgające kostek włosy w kolorze ciemnego złota. Za dziadkiem Józefem nie przepadałem – był suchy, kostyczny. Ale dawał mi zawsze pięć groszy na lody w cukierni u Kindermana.

O jakim były smaku?

Te o smaku kawy mrożonej były fenomenalne. Potem nigdy już takich nie jadłem. Pamiętam też żal do rodziców, że nie pozwolili mi zjeść pasztetu z zająca, który ojciec dostał od pacjenta. Wypominałem im to przez cały pobyt na Syberii.

Dziadkowie ze strony mamy – Schmelkesowie: ukochana babcia Antonina i mniej lubiany Józef.

Dlaczego nie pozwolili?

Bo coś przeskrobałem. A w nocy złodziej dostał się do spiżarni i pasztet ukradł. Po wojnie odnalazłem nasz dom w Gorlicach – spiżarka wciąż była w tym samym miejscu, na klatce schodowej.

Urodził się Pan 15 marca.

W idy marcowe. Dlatego długo byłem wielbicielem zabitego tego dnia Juliusza Cezara. Przeczytałem prawie wszystkie książki na jego temat, aczkolwiek jego biseksualnych skłonności nie podzielałem. Sądziłem, że drugie imię – Julian – mam po Cezarze. Ale Julian to przecież nie Juliusz. Zostałem Julianem z powodu syna Rózi, siostry mamy, starszego ode mnie może o cztery lata. Gdy miałem niecałe pięć lat, w brutalny sposób nauczył mnie pływać – wrzucając do rzeki Ropy.

Ciocia Rózia mieszkała w Jędrzejowie, jej mąż Henryk Tyslowitz był tam wziętym adwokatem. I jednocześnie karcianym hazardzistą. Gdy przegrywał wszystko, co mieli, ciocia Rózia przyjeżdżała z Julkiem i jego siostrą Zosią do dziadków do Gorlic. A wujek Henryk się w Jędrzejowie odkuwał.

Miałem jeszcze jednego kuzyna – Zygmusia, ze strony ojca. Alpinistę. Mógłby uchodzić za wzorcowego nordyka. Mówił bezbłędnie po niemiecku. Niestety, podczas wojny na ulicy we Lwowie spotkał go kolega ze studiów i zakapował. Zresztą Ukrainiec. Zygmuś imponował mi tym, że potrafił spuścić finkę na swój muskuł i ona się od muskułu odbijała.

Nie zostawiając żadnej rany?

Żadnej. Zygmuś miał otwarty, sportowy samochód. Każdy jego przyjazd stanowił wielkie wydarzenie. Miałem jeszcze jednego pięknego kuzyna – Mundka, syna Soni, siostry mojej babci ze strony mamy. Z nim wiązała się okryta tajemnicą historia romantycznej miłości. Ciocia Sonia nie chciała się zgodzić na jego małżeństwo, bo to byłby mezalians. Zakochani pobrali się, dopiero gdy Sonia znalazła się w Kazachstanie. Oboje młodzi zginęli podczas Holocaustu.

Spróbujmy opisać styl życia rodziny Hoffmanów. Rodzice byli lekarzami. Czy każde miało w domu swój gabinet?

Nie, gabinet był jeden i jedna poczekalnia. Ojciec pracował też w przychodni publicznej. Stąd brały się jego wyjazdy do chorych. Jesienią i wczesną wiosną jeździł bryczką w bundzie, czyli pelerynie z wielbłądziej sierści, nieprzepuszczającej deszczu. A zimą – saniami, w baranicy. Wzywany do pacjentów jeździł po łemkowskich wsiach.

Łemkowie stanowili stały element pejzażu Gorlic. Mieszkaliśmy na alei 3 Maja, niemal przy samym rynku, na którym co tydzień odbywały się jarmarki. To na nich widziałem Łemków w ich barwnych strojach, Żydów w chałatach i Cyganów targujących się o konie, zaglądających im w pyski. Widziałem, jak przybijali dłońmi zawartą transakcję, a potem szli na wódkę do szynku, z którego wychodzili, zataczając się. Nie pamiętam w Gorlicach ruin. Miasto szybko odbudowano z wojennych zniszczeń. Tam była dobra koniunktura, to przecież zagłębie naftowe – Gorlice, Jasło, Krosno – królestwo Ignacego Łukasiewicza. Wciąż mam przed oczyma poruszające się stalowe ramiona maszyn wydobywczych.

Na grobach żołnierskich cmentarzy rozsianych wokół Gorlic rosły poziomki prawie o wielkości truskawek. Niesłychanie słodkie, bo dobrze użyźnione.

Na trupach... Wróćmy jednak do mieszkania Hoffmanów.

Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Część okien wychodziła frontalnie na 3 Maja, część nieco ukosem na rynek. Okna z tyłu wyglądały na podwórze, które graniczyło z podwórzem i ogrodem mojej babci i jej siostry. W mieszkaniu była sypialnia, jadalnia, ordynacja, czyli gabinet lekarski, poczekalnia, kuchnia z ogromną beką, w której kisiło się kapustę, łazienka w rogu korytarza, z żeliwną wanną pociągniętą białą emalią i piecem na węgiel. I był pokój służącej, która zajmowała się domem, bo mama nie miała na to ani chwili.

Z kim się Pan kolegował?

W suterenie domu babci mieszkał Dudek, syn szewca. A nad nami Dunek, syn właściciela naszego domu i dużej gorlickiej drogerii. Trzeci kolega miał na imię Józek, był z Zawodzia, dzielnicy po drugiej stronie Ropy, za mostem. Bawiliśmy się w ogrodzie babci, który wydawał mi się ogromny, a potem w parku. Początkowo w berka, później w Indian, aż w końcu wyłącznie w wojnę. Banda starszych chłopców zaczęła się nas bać, gdy złapaliśmy ich komendanta. Przywiązaliśmy go do ławki i stłukliśmy na kwaśne jabłko za to, że ci starsi wcześniej nas prześladowali.

Byłem strasznie dumny, gdy dostałem w prezencie kupione w Krakowie ułańskie czako i prawdziwą szablę. Wzbudzałem zazdrość kolegów do momentu, w którym Dudek pojawił się w takim samym czaku. Czyli rodzina szewca mogła sobie pozwolić na podobną rozrzutność. Dunek umarł w Kazachstanie czy Uzbekistanie, gdzie go wywieziono. Co się stało z Dudkiem i Józkiem, nie mam zielonego pojęcia.

Wszystko brzmi jakoś tak militarnie.

Taka była atmosfera tych lat – trwała wojna w Abisynii i Hiszpanii, wciąż powtarzano nazwiska: Hajle Sellasje, Mussolini, Hitler, Franco... Najważniejsze zabawki to były ołowiane żołnierzyki, strzelające armatki i nakręcane czołgi. Bawiąc się w wojnę, w końcu ją wywołaliśmy.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: