Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wspomnienia - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
15 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wspomnienia - ebook

Nieznane fakty, sekrety wielkiej polityki oraz barwne anegdoty czekają na czytelnika w książce Willego Brandta Wspomnienia. Słynny kanclerz odsłania kulisy zimnowojennych rozgrywek, tajnych układów Kennedy’ego, dyplomatycznej wojny o Berlin, kremlowskich zagrywek czy pamiętnego gestu przed pomnikiem ofiar getta w Warszawie. Jego nazwisko nawet po śmierci wywołuje spore kontrowersje. To najlepszy dowód, że polityk ten mocno zaznaczył się w powojennej historii Niemiec.

Spis treści

I.    POWRÓT DO WOLNOŚCI
Na granicy możliwościSprawdzian w Berlinie    
Starzec znad Renu    
Wielkie słowa, małe kroki   
Kennedy albo imperatyw odwagi       
II.    ODKRYCIE ŚWIATA
Młodość bez domu   
Szkoła Północy       
Naiwność i rzeczywistość   
Rozmyślania na wojnie       
Na marginesie życia       
III.    STACJA KOŃCOWA POKÓJ
Jaka jedność?        
Mozolna korektura kursu       
„Jeśli już odprężenie, to my je stworzymy"       
Na Kremlu i na Krymie        
Przed Pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie       
Dwa państwa niemieckie a stara stolica        
Uznanie - rezygnacja czy nowy początek?       
Wielki Charles i mała Europa       
IV.    WALKI O WŁADZĘ
Zwycięstwo należy do odważnych        
Winien i ma        
Non olet       
Wywyższenie i śmieszność       
Zaprzepaszczone zwycięstwo       
V.    CZAS UPŁYWA
Zdarzenie       
...i milczenie       
Spójnia       
Wszystko dobre, co się dobrze kończy       
Wesołe pożegnanie       
VI.    ZASADA: PRZYSZŁOŚĆ
Pasaże Północ-Południe        
Uszkodzony raj        
Druga śmierć Stalina        
Ponury cień Mao        
Olof Palmę a problem bezpieczeństwa       
Władza i mit        
VII.    PLANY BUDOWY
Otwarte drzwi       
Zmiana tapet       
Podpory       
Rysa     
Wolne przestrzenie       
ZAMIAST POSŁOWIA: PATRZCIE, WSZYSCY WRACAMY!
Z Willym Brandtem rozmawia Andrzej Kaniewski       
WILLY BRANDT - NOTA BIOGRAFICZNA     
INDEKS OSOBOWY

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7177-821-6
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPIS TREŚCI

I. POWRÓT DO WOLNOŚCI

Na granicy możliwości

Sprawdzian w Berlinie

Starzec znad Renu

Wielkie słowa, małe kroki

Kennedy albo imperatyw odwagi

II. ODKRYCIE ŚWIATA

Młodość bez domu

Szkoła Północy

Naiwność i rzeczywistość

Rozmyślania na wojnie

Na marginesie życia

III. STACJA KOŃCOWA POKÓJ

Jaka jedność?

Mozolna korektura kursu

„Jeśli już odprężenie, to my je stworzymy”

Na Kremlu i na Krymie

Przed Pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie

Dwa państwa niemieckie a stara stolica

Uznanie – rezygnacja czy nowy początek?

Wielki Charles i mała Europa

IV. WALKI O WŁADZĘ

Zwycięstwo należy do odważnych

Winien i ma

Non olet

Wywyższenie i śmieszność

Zaprzepaszczone zwycięstwo

V. CZAS UPŁYWA

Zdarzenie...

...i milczenie

Spójnia

Wszystko dobre, co się dobrze kończy

Wesołe pożegnanie

VI. ZASADA: PRZYSZŁOŚĆ

Pasaże Północ-Południe

Uszkodzony raj

Druga śmierć Stalina

Ponury cień Mao

Olof Palme a problem bezpieczeństwa

Władza i mit

VII. PLANY BUDOWY

Otwarte drzwi

Zmiana tapet

Podpory

Rysa

Wolne przestrzenie

ZAMIAST POSŁOWIA: PATRZCIE, WSZYSCY WRACAMY!

Z Willym Brandtem rozmawia Andrzej Kaniewski

WILLY BRANDT – NOTA BIOGRAFICZNA

INDEKS OSOBOWYI. POWRÓT DO WOLNOŚCI

Na granicy możliwości

13 sierpnia 1961 roku. Było między czwartą a piątą nad ranem, specjalny pociąg wyborczy dotarł właśnie do Hanoweru, gdy mnie obudzono. Urzędnik kolejowy przekazał pilną depeszę z Berlina. Nadawca: Heinrich Albertz, szef kancelarii Senatu. Treść depeszy: „Wschód zamyka granicę między sektorami. Powinieneś niezwłocznie wrócić do Berlina”.

Na lotnisku Tempelhof oczekują mnie Albertz i prezydent policji Stumm. Jedziemy na Potsdamer Platz i pod Bramę Brandenburską i wszędzie widzimy ten sam obraz: robotnicy budowlani, zapory, betonowe słupy, drut kolczasty, żołnierze NRD. W Ratuszu Schöneberg odebrałem meldunki o postawieniu w stan gotowości bojowej wojsk radzieckich stacjonujących wokół miasta i gratulacjach, które Walter Ulbricht już złożył jednostkom stawiającym mur.

W siedzibie Sojuszniczej Komendantury w Dahlem – była to moja pierwsza, a zarazem ostatnia tam wizyta – zdumiało mnie zdjęcie generała Kotikowa, byłego radzieckiego komendanta miasta. Zapewne zachodni sojusznicy uważali, że przynajmniej w ten sposób muszą zadośćuczynić statusowi czterech mocarstw. Ale strona radziecka właśnie go podeptała, przekazując tego dnia kompetencje nad swoim sektorem władzom NRD zainteresowanym podziałem miasta.

Zastanawiałem się, czy zachodnie mocarstwa zareagują? Jak przyjmą fakt wyznaczenia im przejść między sektorami? Po kilku dniach pozostało im tylko jedno – Checkpoint Charlie przy Friedrichstraße – i nic się nie wydarzyło. Prawie nic. A już z pewnością nic, co mogłoby pomóc wielu rozdzielonym niemieckim rodzinom.

Gdybym w to niedzielne przedpołudnie 13 sierpnia zachował zimną krew, dostrzegłbym, że szanowni panowie komendanci byli zagubieni, bezradni, skazani na samych siebie. Amerykański komendant z zafrasowaną miną dał mi do zrozumienia, że Waszyngton oznajmił mu, iż w żadnym razie nie może dojść do nieprzemyślanych reakcji, czy nawet powstania „trouble”, gdyż Berlinowi Zachodniemu przecież nic bezpośrednio nie zagraża.

Prezydent Stanów Zjednoczonych znajdował się wówczas na swoim jachcie. Później dowiedziałem się, że był na bieżąco informowany o wszystkim. Interesowało go wyłącznie to, czy w Berlinie Zachodnim zostały naruszone prawa sojuszników, a nie fakt, że prawa całego Berlina wylądowały na śmietniku historii. W rzeczywistości – co potwierdzają wspomnienia jego współpracowników – prezydenta Kennedy’ego dręczyła myśl o możliwości wybuchu wojny. Już na początku kryzysu powiedział: „Mogę wprowadzić NATO do akcji dopiero wtedy, gdy Chruszczow rozpocznie działania wymierzone w Berlin Zachodni, ale nie wtedy, gdy organizuje coś z Berlinem Wschodnim”.

W Białym Domu jeszcze 13 sierpnia sądzono, że strumień uciekinierów zdążających przez Berlin powinien zostać przyhamowany, ale nie zatrzymany.

Cóż to była za gruba omyłka! A jednak mówi ona więcej niż oficjalne reakcje Bonn. W dniu rozpoczęcia budowy muru zadzwonił do mnie minister spraw zagranicznych, Heinrich von Brentano. Poinformował jedynie, że teraz musimy ze sobą ściślej współpracować. Kanclerz zachowywał milczenie. Jeden z amerykańskich obserwatorów zanotował później, że w Bonn obawiano się dwóch rzeczy jednocześnie: po pierwsze, iż Amerykanie mogą okazać się słabi, a po drugie, że będą zbyt twardzi!

Ja również nie potrafiłem zaproponować skutecznych kontrposunięć. Nie kryjąc zdenerwowania, domagałem się od komendantów armii sojuszniczych, by przynajmniej zaprotestowali i to nie tylko w Berlinie, ale także w innych stolicach Układu Warszawskiego! Komitet Centralny SED ogłosił właśnie, że budowa muru granicznego wokół Berlina Zachodniego jest zgodna z decyzją podjętą przez wszystkie państwa Układu Warszawskiego.

Dodałem: „Przynajmniej wyślijcie natychmiast patrole na granice sektorów, żeby zapobiec szerzeniu się niepewności. Niech berlińczycy zobaczą, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo”.

Ale minęło dwadzieścia godzin, zanim na granicy przebiegającej w centrum miasta ujrzano pierwsze patrole wojskowe. Minęło czterdzieści godzin, zanim radzieckiemu komendantowi przekazano oficjalny protest. Minęły siedemdziesiąt dwie godziny, zanim rutynowo brzmiący protest dotarł do Moskwy.

Tymczasem popłynęło wiele łez. W moim okręgu wyborczym w dzielnicy Wedding ludzie skakali z okien domów stojących na granicy sektorów na płachty trzymane przez strażaków. Nie każdy skok kończył się szczęśliwie.

16 sierpnia, w liście do prezydenta Kennedy’ego pisałem o poważnej zmianie sytuacji i głębokim kryzysie zaufania. Jeśli nadal podejmowane będą próby utworzenia „wolnego miasta”, to wówczas należy obawiać się masowych ucieczek z Berlina Zachodniego. Proponowałem, żeby Amerykanie wzmocnili swój garnizon, trzy mocarstwa podkreśliły swoją odpowiedzialność za Berlin Zachodni i zapewniły, że problemu niemieckiego nie uważają za załatwiony, a sprawę Berlina Zachodniego przekażą pod obrady Organizacji Narodów Zjednoczonych. Z wielką goryczą myślę o tym, że wcześniej odrzucono rokowania ze Związkiem Radzieckim, gdyż, jak utrzymywano, nie można działać „pod naciskiem”. Ale teraz ledwo pojawił się „stan dokonanego szantażu”, słyszę, że rokowań nie będzie można dłużej odkładać. W takiej sytuacji tym bardziej należy wykazać inicjatywę polityczną, skoro możliwości innych działań są tak ograniczone. Jeśli zaakceptujemy ten krok Sowietów, który przecież jest nielegalny, został uznany za nielegalny, a także w obliczu wielu tragedii, jakie rozgrywają się dzisiaj w Berlinie Wschodnim i strefie sowieckiej w Niemczech, nikomu z nas nie zostanie oszczędzone ryzyko „okazywania stanowczości aż do końca”.

Kennedy rozkazał przerzucić do miasta dodatkowe oddziały wojska, a swoją odpowiedź przesłał mi przez specjalnego wysłannika. 19 sierpnia przybył do Berlina Lyndon B. Johnson, który z teksańską beztroską próbował bagatelizować sytuację. Prezydent przyznał szczerze w swoim liście, że nie można rozważać wywołania konfliktu zbrojnego, a większość zaproponowanych posunięć nie rekompensuje tego, co się wydarzyło. Czy to ten list odsunął kurtynę i ukazał pustą scenę?

Kilka dni po pierwszej rocznicy budowy muru, 17 sierpnia 1962 roku po wschodniej stronie Checkpoint Charlie wykrwawił się na śmierć osiemnastoletni robotnik budowlany, Peter Fechter. Nie mogliśmy – nie wolno nam było – mu pomóc. Wiadomość o jego śmierci rozeszła się szeroko i wywołała głębokie oburzenie. Powszechnie okazywano żal i gniew. Młodzi ludzie proponowali, by w murze wysadzić dziury; inni od pewnego czasu budowali tunele i pomagali w ucieczce rodakom z drugiej strony muru, czym zasłużyli na wielkie uznanie. Niestety, dość szybko nieodpowiedzialni ludzie uznali to za świetną okazję do zarobienia dużych pieniędzy. Jedna z brukowych gazet zarzuciła mi nawet zdradę, gdy użyłem policji do ochrony muru. Pewnego wieczoru wezwano mnie do Ratusza, ponieważ miała odbyć się demonstracja, której uczestnikami byli głównie studenci. Przemówiłem do nich przez głośniki policyjnego radiowozu. Powiedziałem, że mur jest twardszy od ich głów i że żadne bomby nie zmiotą go z powierzchni ziemi.

Tuż po zbudowaniu muru rozgrywały się przy nim przerażające sceny. Sceny bezsilnego gniewu, który należało wykrzyczeć, a jednocześnie powściągnąć. Czy istnieje trudniejsze zadanie dla mówcy? Po kryzysie z sierpnia 1962 roku odwiedziłem wiele firm i urzędów, próbując uzmysłowić berlińczykom, co było, a co nie było możliwe.

Gdzie więc leżały granice naszych możliwości? To pytanie towarzyszyło mi przez następne lata. Po zbudowaniu muru treść i forma przemówień przez krótki czas pozostawały niemal niezmienne, lecz utrwalił się pogląd, że jednak nic już nie było takie jak przedtem. Zaczęto szukać drogi do złagodzenia twardych realiów podziału. Zastanawialiśmy się, jak uczynić mur przepuszczalnym, skoro już będziemy musieli żyć z nim przez dłuższy czas? Jak wypracować normalne stosunki między wszystkimi częściami Niemiec? Jak zadbać o to, by w centrum Europy można było stworzyć strefę trwałego pokoju?

Jesienią 1957 roku zostałem rządzącym burmistrzem Berlina Zachodniego. Już od dziesięciu lat ponosiłem odpowiedzialność za mieszkańców tego udręczonego miasta. W 1949 roku zasiadłem w Bundestagu i tym samym przesunąłem się na pierwszą linię niemieckiej polityki. W młodości opowiedziałem się przeciwko panowaniu nazistów, które oznaczało zniewolenie i wojnę. W Berlinie stałem po stronie tych, którzy przeciwstawiali się komunistycznemu ujednoliceniu i dławiącemu uciskowi Stalina.

Była to czysta samoobrona, zobowiązanie wobec ludzi, którzy wiele przeszli i chcieli zacząć życie od nowa. A jednocześnie troska o kruchy pokój. Później byliśmy jeszcze bardziej przekonani o słuszności naszego postępowania: w 1948 roku, gdy nie poddaliśmy się w czasie blokady, w 1958, gdy Chruszczow wystosował swoje ultimatum, w 1961, gdy postawiono mur. Broniliśmy prawa do samookreślenia. Nie chcieliśmy, by nasza rezygnacja wywołała reakcję łańcuchową, która mogłaby zakończyć się nowym konfliktem zbrojnym.

Doświadczenia zdobyte w Berlinie nauczyły mnie, że nie warto bić głową o mur – chyba że jest to mur z papieru. Ale opór wobec samowolnie stawianych murów ma ogromny sens. Nie każdemu przyniesie to od razu korzyść, jednak życie wielu ludzi zależy od zdecydowania, z jakim będziemy opowiadać się po stronie rozsądku i porozumienia. Ani prawa człowieka, ani swobody obywatelskie nie spadają z nieba.

Byliśmy w Berlinie w na tyle korzystnej sytuacji, że mogliśmy przyjąć do wiadomości zmiany zachodzące w świecie i podążyć za „wiatrem przemian”, który John F. Kennedy przywoływał na spotkaniu z berlińskimi studentami półtora roku po zbudowaniu muru i kilka miesięcy przed swoją śmiercią w wyniku zamachu. Najważniejsze, aby nie czekać na ten wiatr jak na nieuchronnie nadchodzące zjawisko przyrody. Chodziło zwłaszcza o to, byśmy zbyt długo nie lamentowali i nie domagali się respektowania praw, a skoncentrowali się na maksymalnym polepszeniu własnej sytuacji.

Daleki jestem od przeceniania tego, czego dokonałem w Berlinie, a potem w Bonn. Wiem jednak, że nie osiągnąłbym niczego wartościowego, gdybym w młodości poszedł łatwiejszą drogą i gdybym nie zaakceptował nieporozumień i ran oraz zagrożeń dla życia, jakie wielokrotnie mnie spotykały. Nawet gdyby intuicja nie podpowiedziałaby mi tego, to i tak nauczyłbym się, że jeśli zamierzam w przyszłości pomagać Niemcom i innym społeczeństwom, nie mogę bać się błędów oraz adwersarzy. Terminując w Berlinie, musiałem borykać się nie tylko z pogróżkami dobiegającymi ze Wschodu, lecz również stawiać czoła tym, które rzucano we własnym – niemieckim i zachodnim – obozie, dla którego ucieczka przed rzeczywistością stała się substytutem polityki. Wybrałem takie życie i poświęciłem się takiemu wykorzystywaniu klucza znajdującego się w niemieckich rękach, by można było, idąc choćby małymi krokami i po czasem splątanych ścieżkach, otworzyć drzwi do głębszego odprężenia i przezwyciężyć dokonany przez jedną stronę podział kraju.

Okoliczności i urząd, ale z pewnością także doświadczenia młodości dały mi – już jako burmistrzowi, potem ministrowi spraw zagranicznych, a także kanclerzowi – szansę sprowadzenia do wspólnego mianownika w umysłach znacznej części świata pojęć: Niemcy i pokój. Nie było to mało, zważywszy wszystko, co wydarzyło się w przeszłości. Zwłaszcza, że historia nagromadziła znaczną dawkę nienawiści, ale jednocześnie uczyła, iż pokoju w Europie nie osiągnie się bez Niemców. Nie tylko Niemców Zachodnich, których w ogóle jeszcze nie było jako zastępczego narodu, kiedy w przededniu I wojny światowej ujrzałem świat na ziemi hanzeatyckiej.

Byłem przekonany, że dla dobra pokoju należy łagodzić nienaturalnie zaostrzoną sytuację w podzielonych Niemczech. Europy nie można było budować wokół Niemiec lub przeciw nim. Zrozumiałem, że muszę porzucić naiwną wiarę w przyszłość, którą żywiłem w młodości. Zawsze jednak potwierdzało się moje przekonanie, że przyszłości nie można budować choćby bez odrobiny nadziei. Ale nawet jeśli ktoś był przekonany, iż podjął właściwą decyzję, nie mógł być pewien, że oszczędzone mu będzie błądzenie. Sam niekiedy popełniałem niewybaczalne błędy, lecz z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że zawsze byłem świadomy, iż w miarę możliwości należy przełamywać lody w stosunkach międzynarodowych.

Berlinowi przypisywano zbyt wiele z tego, co obciążało konto nazistowskich władców (a przedtem cesarstwa). Zapewne miasto, z którego rządził Hitler, nie mogło cieszyć się dobrą sławą, ale jednocześnie stracono z oczu niezbity fakt, że berlińczycy nie byli tak zagorzałymi zwolennikami nazizmu jak przeciętni Niemcy. Jednak w latach powojennych wielu ludzi uważało, iż takie stwierdzenie przynosi im korzyść i ze szczególną gwałtownością przeciwstawiali się ulokowaniu siedziby rządu w starej stolicy Rzeszy. Na zachodzie mówiono o „pogańskim mieście”, na południu twierdzono, iż nowa stolica musi leżeć w pobliżu winnic, a nie pól kartoflanych. Plonem mojej działalności było także to, że pomogłem poprawić niesłusznie zniekształcony obraz Berlina.

Przyznaję otwarcie, że w myśleniu i działaniu żywiłem nadmierną ufność do ludzi – choć wiedziałem, że nikomu nie zostają oszczędzone pomyłki i wątpliwości. Patrząc wstecz, mogę powiedzieć, że było wiele spraw, którymi nie powinienem był w ogóle się zajmować, lub należało zrobić to w inny sposób. Gdyby tylko nadarzyła się ku temu ponowna okazja, prawdopodobnie osiągnąłbym więcej. Przyznaję, że jest wiele spraw, o których wolałbym raczej zapomnieć, niż się nimi chwalić. Wiele – od których powinienem był się w odpowiednim czasie zdystansować, lub dla których niepotrzebnie dałem się pozyskać. Poza tym ktoś, kto jak ja przez dziesięciolecia widział tak wiele chaosu i zniszczenia, ale miał także czas do przemyśleń, uważa za banały słowa o różnorodności i tempie zmian w życiu ludzi naszej epoki.

Tam, gdzie można było uniknąć konfrontacji, stawiałem na współpracę. Stale miałem nadzieję, że po upadku w czeluść piekielną nastąpi czas zmian. Jeszcze przed zakończeniem II wojny światowej pisałem o wspólnym bezpieczeństwie. Nie przeceniałem specjalnie dyskusji o celach aliantów w okresie pokoju, ale dokument, który premier Churchill i prezydent Roosevelt podpisali na okręcie wojennym na Atlantyku w sierpniu 1941 roku, przed przystąpieniem USA do wojny, uważałem za znacznie ważniejszy niż pierwszy lepszy tekst propagandowy. Z korzyścią dla odbudowy i zrozumienia odpowiedzialności, jaką ponosi Europa, byłoby, gdyby zimna wojna nie zastąpiła współpracy między aliantami. Po dwukrotnej ucieczce przed nazistami, będąc w Szwecji, obawiałem się, że kontrowersje utrzymujące się między Wschodem a Zachodem obok podziału Niemiec spowodują to, że Europa będzie rozwijać się w dwóch przeciwstawnych kierunkach. Wrodzony optymizm mówił mi jednak, iż w stałej współpracy zwycięskich mocarstw tkwi szansa na uporanie się z powojennymi zadaniami.

Jednym z rezultatów rozpadu koalicji wojennej i zimnej wojny był długoletni kryzys berliński i istnienie na ziemi niemieckiej dwóch państw. W tym konflikcie między Wschodem a Zachodem Niemcom przypadła rola ofiar, ale jednocześnie wynieśli z niego znaczne korzyści. Nie dostrzegali jednak, że tego konfliktu i przywrócenia jedności państwa nie uda się już sprowadzić do wspólnego mianownika. Były sprawy pilniejsze. Również i ja musiałem zająć się takimi sprawami. To właśnie z tego powodu pytano mnie później, dlaczego nie włączam się do dyskusji o problemach świata, choćby na przykład o przyszłości narodów przechodzących proces dekolonizacji.

Moja odpowiedź była prosta: w polityce zagranicznej nie ustala się naraz wielu kierunków. W każdym razie ja tego nie mogłem dokonać w warunkach istniejących w powojennych Niemczech.

W okresie przechodzenia od wielkiej wojny w czasy kruchego pokoju żywiłem zbyt optymistyczne poglądy, zwłaszcza jeśli chodziło o perspektywy międzynarodowej współpracy. Zbyt często własne życzenia brałem za rzeczywistość. Ale dlaczego niemiecki emigrant zadomowiony w Szwecji miałby mylić się bardziej od szefów demokratycznych państw, bądź ludzi o dużej wiedzy i znajomości polityki?

W następnych latach musiałem bronić mojej niemieckiej i europejskiej skóry – także dla dobra innych. Życie na Zachodzie pogrążyło się w chaosie, a na Wschodzie następowały wydarzenia, które napełniały nas przerażeniem. Nigdy jednak nie opuściła mnie nadzieja, że można złagodzić nawet najbardziej niebezpieczne napięcia i znaleźć kompromis pomiędzy przeciwstawnymi interesami.

Mylili się ci, którzy upraszczając sprawę przypuszczali, że dopiero mur berliński skłonił mnie do wkroczenia na drogę polityki wschodniej i odprężenia, którą mimo znacznego oporu przeforsowałem na początku lat siedemdziesiątych. Wnioski, które leżały u podstaw polityki małych kroków w Berlinie i moich starań w bońskim rządzie, były w rzeczywistości bliskie temu, co już w czasie wojny wydawało mi się nieodzowne.

Nie zawsze przy tym miałem poparcie większości, ale nigdy nie czułem się izolowany. Poza tym doświadczenie potwierdza, że opinia publiczna rzadko udziela dobrych wskazówek. Wypełniając demokratyczny mandat nie możemy oczekiwać, iż każdy codziennie będzie się z nami zgadzał. Nie wolno jednak nam zapomnieć, że polityka odprężenia i kompromisu musi mieć poparcie szerokich warstw społeczeństwa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: