Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Napisz, że mnie kochasz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Napisz, że mnie kochasz - ebook

 

Życiowe plany mogą zmienić się w jednej chwili.

Boleśnie przekonują się o tym Juliet, Ellie i Jacqui, które muszą zrezygnować ze swoich marzeń.

Życie nie znosi jednak próżni. Dlatego, gdy jedno się kończy, drugie się zaczyna…

Niespodziewanie każda z kobiet w niezwykłych okolicznościach poznaje tajemniczego mężczyznę. W sercach rodzi się nadzieja na prawdziwą miłość.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-238-9992-1
Rozmiar pliku: 879 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

– Juliet? Czas na nas.

Juliet Howard oderwała wzrok od zestawienia, nad którym ślęczała od paru godzin, i uśmiechnęła się do stojącego w drzwiach mężczyzny. Paul Graham miał na sobie typowy biurowy strój: ciemny garnitur, białą koszulę, krawat w dyskretne paski, lecz prezentował się zgoła nieprzeciętnie. Surowe wyraziste rysy urodziwej twarzy nadawały mu wygląd aktora lub modela. Prawdziwa ozdoba biura, myślała, patrząc, jak zamyka drzwi i kieruje się w jej stronę.

W dodatku należał wyłącznie do niej. A w każdym razie tak będzie z końcem miesiąca, gdy minie termin praktyki, na którą został oddelegowany z banku. Wtedy przestanie odnosić się do nich zasada zakazująca związków między pracownikami tej samej firmy. Paul dostosował się do ustalonych przez Juliet reguł, czasem tylko, zresztą w bardzo uroczy sposób, okazywał niecierpliwość.

– Mówiłam ci, żebyś nie robił tego w biurze – skarciła go, gdy pochylił się nad biurkiem, żeby ją pocałować.

Paul z poważną miną położył dłoń na sercu.

– Przysięgam, że nie zrobię tego nigdy więcej.

Prawdę mówiąc, nie takiej reakcji oczekiwała, ale powiedziała tylko:

– Postaraj się dotrzymać słowa.

Niezrażony wyciągnął rękę i przesunął kciukiem po jej wargach.

– Rozmazałem ci szminkę. Lepiej ją popraw, zanim wejdziesz do sali obrad. Naszemu wysoko urodzonemu prezesowi raczej nie przypadnie do gustu niechlujny makijaż.

Prezes firmy, któremu właśnie nadano tytuł szlachecki, jawnie głosił, że kobiety nadają się wyłącznie do wychowywania dzieci i innych nużących zajęć, którymi stworzeni do wyższych celów mężczyźni nie powinni zawracać sobie głowy. Nigdy nie ukrywał niechęci do Juliet. Jednak była cennym pracownikiem, toteż jak dotąd nie znalazł pretekstu, aby się jej pozbyć. Ze złośliwą satysfakcją pomyślała, że gdy przedstawi swój plan usprawnienia transportu, będzie musiał widywać ją znacznie częściej.

– W przyszłym tygodniu będzie miał poważniejsze problemy niż mój makijaż. – Uśmiechnęła się.

Ostatnio często miała powody do uśmiechu. Kiedy siedem lat temu, ściskając w garści dyplom z zarządzania, przyszła do firmy Markham i Ridley, jej największą ambicją było zasiąść w radzie nadzorczej tego konserwatywnego i zdominowanego przez mężczyzn przedsiębiorstwa. Firma zajmowała się wydobyciem surowców, głównie kruszyw, a stare przepisy, obowiązujące w przemyśle wydobywczym, praktycznie zapewniały jej monopol w niektórych regionach kraju.

Przed podjęciem pracy Juliet zrobiła rozeznanie w działalności przedsiębiorstwa, sprawdziła to i owo, po czym dała sobie dziesięć lat na realizację własnych planów.

Trzy miesiące temu John Ridley poprosił ją o przygotowanie długoterminowego planu obniżenia kosztów i podniesienia wydajności. Była to wyraźna zapowiedź, że Juliet może liczyć na awans. Teraz jej projekt był już właściwie gotowy. W poniedziałek zamierzała przedstawić go zarządowi.

Dostanie stanowisko dyrektora, dzięki czemu udowodni, że jest tyle samo warta co wszyscy mężczyźni razem wzięci. Miała też Paula, najbardziej troskliwego, czarującego i uprzejmego partnera, jakiego można sobie wymarzyć.

– Pójdę przypudrować nos. Pamiętaj, żeby wziąć dla mnie kieliszek szampana.

– Tak jest!

Poprawiła fryzurę, przejechała szminką po wargach, obciągnęła żakiet i znów się uśmiechnęła. Przebyła długą drogę, wykonała mnóstwo ciężkiej pracy, ale opłaciło się. Wreszcie dotarła do celu.

Sala konferencyjna była już pełna i w pierwszej chwili Juliet nie dostrzegła Paula. Wzięła z tacy kieliszek szampana i wcisnęła się do środka. Najwyraźniej przyszła ostatnia. Trochę zbyt długo oddawała się marzeniom.

Nie miała czasu zastanawiać się nad tym dłużej, bowiem dyrektor naczelny firmy poprosił o uwagę, po czym wzniósł toast na cześć prezesa. Juliet upiła łyk szampana, czekając na nieuniknione przemówienie.

Mowa była znacznie krótsza, niż się spodziewała. Ale jak się okazało, dla niej i tak o wiele za długa.

– Oczywiście jestem szczęśliwy z powodu zaszczytu, jakiego dostąpiłem, jednak największą przyjemność sprawi mi ogłoszenie czegoś, co planuję od chwili, gdy trzydzieści lat temu zostałem jego chrzestnym ojcem. – Wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu stojącego obok mężczyzny. Juliet wychyliła się, żeby zobaczyć, kto to taki.

Paul.

Pełną wyczekiwania ciszę zakłócił tylko nieznaczny szelest, gdy dwie lub trzy osoby odwróciły się, żeby spojrzeć na Juliet.

Paul był synem chrzestnym Markhama? Czemu nigdy o tym nie wspomniał?

– Wszyscy znacie Paula Grahama – ciągnął prezes. – Dołączył do nas kilka miesięcy temu i doskonale wykorzystał ten czas, przyglądając się, jak pracujemy. Za chwilę powie nam, jak możemy to robić lepiej. Od tej chwili zostaje członkiem zarządu, gdzie będzie odpowiedzialny za wdrożenie swoich planów dotyczących usprawnienia organizacji i ograniczenia kosztów transportu. Za rok nasza firma będzie pracować sprawniej i bardziej efektywnie. Ruszymy całą parą, zostawiając konkurencję daleko w tyle.

Pauza, która nastąpiła po tym oświadczeniu, trwała trochę za długo. Tym razem jednak nikt nie patrzył na Juliet. Zresztą i tak by tego nie spostrzegła. Widziała tylko Paula.

Jego plan? Całą parą? To było żywcem zerżnięte z jej raportu...

Co tu się, do diabła, dzieje? Czemu Paul tam stoi? To ona powinna być na jego miejscu! Dlaczego w ogóle na nią nie patrzy? To jakiś żart...

– Przyłączcie się, proszę, do toastu, który chcę wznieść na cześć Paula i lepszej przyszłości.

To jednak nie był żart. Podnosząc kieliszek, jego lordowska mość spojrzał prosto na nią. Na jego twarzy pojawił się pełen wyższości uśmiech.

Nagle uświadomiła sobie, że Paul także uśmiecha się pogardliwie.

Kiedy zrobiła krok do przodu, ludzie zaczęli się rozstępować. Po raz pierwszy w życiu Juliet Howard, najbardziej na świecie zdyscyplinowana osoba, która zaplanowała swoje życie w najdrobniejszych szczegółach, zrobiła coś, nie myśląc o konsekwencjach.

Jej umysł zaprzątały wspomnienia chwil, które spędziła w towarzystwie Paula. Myślała o tym, jak zabiegał o nią, jak zadbał o to, żeby poczuła się bezpieczna i kochana. Nawet nie musiał specjalnie się starać. Po prostu zawsze był przy niej. Od pierwszego dnia, gdy ją poproszono, żeby pozwoliła mu przyglądać się swojej pracy.

Aż do judaszowego pocałunku, którym ją obdarzył kilka minut temu, po to tylko, żeby się spóźniła.

Był tylko jeden wyraz, jakim można go było określić. Rzuciła to słowo, po czym chlusnęła mu w twarz zawartością kieliszka.ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Wstawaj, Jools.

Juliet Howard słyszała głos matki, ale nawet nie drgnęła. Pakowanie – lub raczej przyglądanie się, jak matka pakuje jej rzeczy – i jazda samochodem do rodzinnego Melchesteru zupełnie pozbawiły ją energii. Wstanie z łóżka było ponad jej siły. Nie mogła się nawet zdobyć na wysiłek, żeby otworzyć oczy.

Dźwięk odsuwanych zasłon oznaczał, że pokój zalało światło słoneczne. Ukryła twarz w poduszce, próbując zignorować stukot wieszaków, kiedy matka wyciągała z szafy ubrania.

– Przygotowałam listę zakupów. W czasie weekendu nie miałam czasu ich zrobić, więc w domu nic nie ma. Może tobie jest wszystko jedno, czy coś jesz, czy nie, ale ja nie będę chodzić głodna. Rusz się wreszcie. W drodze do pracy podrzucę cię do miasta. Możesz zarejestrować się w tej agencji koło dworca autobusowego. Tylko najpierw odbierz dla mnie książkę z księgarni na Prior's Lane. Przypomnij Maggie Crawford, że wieczorem gramy w bingo.

Jej energia była nie do zniesienia.

– Może powinnaś pójść z nami – dodała.

– Na bingo?

– No, nareszcie coś cię ruszyło... – zakpiła mama.

Juliet przekręciła się na łóżku. Matka nie mówiła poważnie. Rzuciła uwagę o bingo, licząc na jej reakcję.

– Mamo, spóźnisz się do pracy.

– Na pewno, jeśli się wreszcie nie ruszysz. Idź wziąć prysznic, a ja zaparzę kawę.

– Nie... – Jednak mama nie zamierzała wdawać się w dyskusję. Nigdy zresztą nie miała czasu na bezprzedmiotowe gadanie. Nie mogła pozwolić na to, aby pracodawca zarzucił jej brak sumienności tylko dlatego, że była samotną matką. Nigdy nie użalała się nad sobą. W każdym razie nie dała tego po sobie poznać, bo kto wie, ile łez wylała nocami, gdy nikt jej nie widział.

Czując do siebie obrzydzenie, Juliet spuściła nogi z łóżka. Właściwie zdała się na prawo ciążenia. W ten sam sposób zwlekała się z łóżka w czasach, gdy o pójściu do szkoły myślała jak o kolejnym dniu piekielnej męki.

Słońce, które wpadało do pokoju, pogłębiało jej przygnębienie, a zapach kawy dolatujący z kuchni przyprawiał ją o mdłości. Jednak musiała wziąć się w garść. Przecież matka poświęciła wszystko, żeby zapewnić jej lepsze życie. Nawet teraz pomagała jej się pozbierać. Wzięła wolne, żeby przyjechać do Londynu, i zajęła się wynajęciem mieszkania.

Nawet jako nastolatka Juliet potrafiła znaleźć w sobie dość siły, żeby stawić czoło problemom. A przecież wtedy każdy dzień, w którym udało jej się nie zwrócić na siebie uwagi znęcających się nad nią koleżanek, traktowała jak miłą niespodziankę...

Tym razem to nie siła, lecz poczucie winy zagnało ją pod prysznic, kazało włożyć leżące na łóżku ubrania i zejść do samochodu. Słońce świeciło, ale był dopiero marzec i wiał zimny, przenikliwy wiatr.

– Nie zapomnij odebrać książki. I kup na targu pęczek żonkili – poleciła mama, gdy Juliet wysiadła z auta.

Najpierw poszła do agencji pośrednictwa pracy. Wypełniła kwestionariusz i patrzyła, jak kobieta za biurkiem go czyta.

– Nie odpowiedziała pani na pytanie, czemu odeszła z ostatniego miejsca pracy. Miała pani jakieś kłopoty z szefem?

– Nie, to ja byłam szefem. Ale wie pani, jak to bywa z mężczyznami. Zawsze chcą mieć nad wszystkim kontrolę. – Miała nadzieję, że to utnie kolejne pytania.

– No tak... – Kobieta rzuciła jej współczujące spojrzenie. – Uczciwie mówiąc, ma pani trochę za wysokie kwalifikacje. Potrzebujemy niższych rangą pracowników szczebla kierowniczego. Powinna się pani zgłosić do jakiejś agencji w Londynie.

– Szukam czegoś tymczasowego, póki nie zdecyduję, co zamierzam dalej – odparła.

– Co cię podkusiło, żeby kupić ten śmietnik, Mac?

Gregor McLeod z satysfakcją oglądał najnowszy nabytek. To pewne, że dni świetności składu budowlanego i warsztatu remontowego już minęły. Takie małe firmy rzemieślnicze nie były w stanie konkurować z wielkimi magazynami dla majsterkowiczów, które wyrosły na obrzeżu miasta.

– Można powiedzieć, Neil, że kierowały mną sentymentalne pobudki. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, pracowałem tutaj. Nie trwało to zbyt długo, ale nigdy nie zapomniałem tego doświadczenia.

Jego zastępca rozejrzał się dokoła.

– Nie wiedziałem o tym.

– Bo kiedy ja wypruwałem z siebie żyły dla Marty'ego Duke'a, ty byłeś na studiach. Dźwigałem ciężary, które urągały wszelkim przepisom BHP.

– W takim razie nie są to chyba najmilsze wspomnienia.

– Nie było tak źle. W biurze pracowała pierwszorzędna dziewczyna. Długie, błyszczące włosy, nogi aż do nieba i głęboki głos, aksamitny jak szwajcarska czekolada. Warto było przychodzić do pracy choćby dla jej uśmiechu.

Neil pokręcił głową z dezaprobatą.

– Co z tobą? Raz już się sparzyłeś. Powinieneś chyba dmuchać na zimne.

– No cóż, w tym przypadku dmuchałem. Dziewczyna nie potrafiła napisać poprawnie żadnego słowa, ale Duke wypłacał jej premię, bo faceci lubili u niej składać zamówienia.

– Ciekawe, czemu spodziewam się smutnego zakończenia tej historyjki.

– Pewno dlatego, że mnie znasz. – Greg wzruszył ramionami. – Kiedy zobaczyłem, jak Duke wciska łapy tam, gdzie nie powinien, nie próbowałem nawet tłumaczyć, że molestowanie seksualne pracowników jest niedopuszczalne, tylko po prostu przywaliłem mu. Zwolnił mnie z roboty, zanim jeszcze podniósł się z podłogi.

– Mam nadzieję, że bogini o ciepłym głosie okazała ci wdzięczność.

– Nie było to zbyt widoczne, pewno dlatego, że odgrywała rolę litościwej samarytanki wobec szefa. Najwyraźniej dobrze się postarała, bo wkrótce zaproponował jej pełny etat.

– Osobistej sekretarki?

– Nie. Żony. Najwidoczniej źle odczytałem sygnały. Co prawda nie miała nic przeciwko gorącym pieszczotom za biurową szafą, ale jej celem nie było zdobycie dziewiętnastoletniego robotnika bez perspektyw.

Neil uśmiechnął się szeroko, rozglądając się po zaniedbanym terenie.

– Cóż, popełniła błąd.

– Tak myślisz? Nie mogłem jej niczego zaproponować. Prawdę mówiąc, wyświadczyła mi ogromną przysługę. Dzięki niej zrozumiałem, że gdy do wyboru są silne mięśnie i pieniądze, kobiety zawsze wybiorą pieniądze. Dowiedziałem się też, że nie jestem stworzony do tego, aby pracować dla jakiegoś szefa.

– Zatem kupiłeś plac, który wcale ci nie jest potrzebny, i ocaliłeś Duke'a przed bankructwem, żeby okazać wdzięczność jego żonie... Hm, właściwie to jej zawdzięczasz sukces...

– Sukces zawdzięczam ciężkiej pracy, umiejętności robienia interesów i w dużej mierze szczęściu. Kupiłem ten plac z wielu powodów, a najprzyjemniejszy okazał się fakt, że Duke musiał mi spojrzeć w oczy i zwracać się do mnie „panie McLeod”.

– Jego żona przy tym była?

– Wciąż jest jego sekretarką. Wyobrażasz sobie?

– Trudno to nazwać oszałamiającą karierą. Miała ci coś do powiedzenia?

– Niewiele. – Skrzywił się niechętnie. – Dopiero gdy odprowadzała mnie do drzwi, szepnęła: „Zadzwoń...”.

Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, pomyślała Juliet, wychodząc z agencji. Można skreślić jedną pozycję z listy, uznała, kierując się do sklepu. Im szybciej zrobi zakupy, tym prędzej będzie mogła wrócić do domu.

Na dnie koszyka leżał zeszyt. Większość kobiet robi listy zakupów na zużytych kopertach, ale nie jej matka. Zawsze utrzymywała, że dzięki zapiskom w zeszycie ma wolną głowę i może myśleć o poważniejszych sprawach. Poza tym lubiła wykreślać kolejne pozycje, szczególnie te, które zaczynały się od słowa „zapłacić...”.

Swój zwyczaj wpoiła córce, zachęcając ją do zapisywania nie tylko spraw bieżących, ale też planów na przyszły rok, a nawet kolejne dziesięciolecie.

Tłumaczyła też, że nie należy zapisywać wyłącznie wielkich zamierzeń, bo łatwo się zniechęcić. Cały sekret polegał na wpisywaniu absolutnie każdego drobiazgu, nawet jeśli chodziło o kupienie bochenka chleba. Dzięki temu odnoszone sukcesy będą bardziej widoczne.

Juliet sięgnęła do koszyka i ze zdziwieniem spostrzegła, że to jej stary zeszyt. Miała chyba dwanaście lub trzynaście lat, gdy dostała go na Gwiazdkę. Doskonale pamiętała, jak bardzo ucieszyła się, widząc błyszczącą czarną okładkę i jaskrawoczerwone kółka. Do tej pory jej zeszyty zawsze ozdabiały wizerunki słodkich kotków lub bohaterów kreskówek. Poczuła się bardzo dorośle, toteż starannie podpisała nowy kołonotatnik:

PLANY NA ŻYCIE. JULIET HOWARD

W tej chwili etykietka stała się prawie nieczytelna, połyskliwa okładka wytarła się od upychania zeszytu na dnie szkolnej torby, gdzie nie zagrażały mu wścibskie spojrzenia złośliwych koleżanek.

Westchnęła ciężko, wspominając tęsknie samotną dziewczynkę, jaką wówczas była. Ktoś ją potrącił, mrucząc pod nosem gniewne uwagi o zawalidrogach, uciekła więc do pobliskiego baru i zamówiła kawę, na którą wcale nie miała ochoty.

Czego tamto dziecko najbardziej pragnęło?

Pamiętała swoje wielkie plany, które zresztą nigdy nie uległy zmianie. Studia na dobrym uniwersytecie, dyplom z wyróżnieniem i odniesienie równie wielkiego sukcesu, jak pewna kobieta, która kiedyś otworzyła u nich w mieście filię sklepu z produktami do aromaterapii.

Przerzucała kartki, siedząc nad stygnącą kawą. Sumiennie przystąpiła do realizacji planów. Piątka z matematyki, terminowo oddawane prace, utrzymanie porządku w pokoju. Potem przyszła kolej na najskrytsze marzenia: obcięcie włosów tak krótko, żeby mogła je nastroszyć za pomocą żelu, jak to robiły najbardziej atrakcyjne dziewczyny w szkole. Niesamowicie drogie buty sportowe, by upodobnić się do koleżanek. A także wyjazd do Disneylandu pod Paryżem. Czy faktycznie chciała tam wtedy pojechać, czy też umieściła to na liście, bo wydawało jej się, że wszyscy koledzy już tam byli? Nawet tacy jak ona, z niepełnych rodzin.

Jakikolwiek miała powód, to marzenie nigdy nie zostało odhaczone. Jak zresztą wiele innych.

Właściwie mogłaby spakować walizkę i wybrać się tam teraz. Tyle że byłaby to dość żałosna wyprawa. Do Disneylandu należało jechać z dziećmi, z którymi można by dzielić radość zwiedzania tej magicznej krainy.

W zeszycie zaplanowała, że będzie miała czworo. Wtedy jeszcze nie sprecyzowała, kto miałby zostać ich ojcem.

To była ostatnia pozycja na jej liście. Niedługo potem porzuciła swój zeszyt. Tak to bywa z planami. Wciąż ulegają zmianom, a życie bardziej przypomina grę planszową, w której raz poruszasz się do przodu, a raz musisz się cofnąć o kilka pól...

Odwróciła kartkę. Lista zakupów nie została zapisana w zeszycie, lecz na żółtej samoprzylepnej karteczce. Najwidoczniej w ten niezbyt subtelny sposób mama chciała dać jej do zrozumienia, że życie nie kończy się tylko dlatego, że kilka pozycji z rubryki „osiągalne” trzeba przesunąć do rubryki „całkiem niemożliwe”.

Należało po prostu sporządzić nową listę, napisać nowy plan pięcioletni. A jeśli chodzi o te nieosiągalne marzenia...

– Wszystko po kolei, mamo – mruknęła pod nosem, wrzucając zeszyt do koszyka.

Lista zakupów nie zawierała nic szczególnego, czego nie mogłaby dostać w sklepie na rogu. Pozostawało odebranie książki. No i żonkile, które mama bez wątpienia wybrała ze względu na ich przeraźliwie radosny kolor.

Wybrnęła z sytuacji, kupując kilka białych narcyzów na straganie na rogu Prior's Lane, po czym ruszyła w kierunku księgarni.

Im prędzej to załatwię, tym szybciej będę w domu, powtórzyła w myślach. I co wtedy? Prawdopodobnie będzie siedzieć, wpatrując się w ścianę i użalając się nad sobą. Czy mama kiedykolwiek pozwoliła sobie na tak żałosne zachowanie? Więc dlaczego z nią postępowała tak delikatnie? Czemu nie kazała jej wziąć się w garść?

Chociaż nie... Rzuciła okiem na zeszyt leżący na dnie koszyka. Przecież matka dawała jej to do zrozumienia, sugerując, że powinna sporządzić nową listę spraw do załatwienia. Pierwszy punkt nie przysparzał problemów: przestać użalać się nad sobą.

Nie, to niedobry pomysł. Punkty planu musiały zawierać konkretne sprawy, które można było odhaczyć jako załatwione. A więc jeszcze raz. Punkt pierwszy: jak najszybciej znaleźć pracę.

Wtedy na pewno nie starczy jej czasu na narzekanie.

Niestety, nikt o zdrowych zmysłach nie będzie chciał zatrudnić osoby, która byłemu pracodawcy i jego protegowanemu popsuła uroczysty dzień, omal topiąc ich w szampanie.

Czuła ulgę, układając w myśli listę różnych okropnych rzeczy, które chętnie zrobiłaby lordowi Markhamowi i jego żałosnemu chrześniakowi. Niestety, tych planów nigdy nie będzie w stanie zrealizować. Musiała wymyślić coś, co zdoła osiągnąć. Dopiero wtedy poczuje się lepiej.

Przerwała rozmyślania i rozejrzała się wokół, niepewna, gdzie się znajduje. Prior's Lane była krętą uliczką, która prowadziła od rzeki na katedralne wzgórze. Właściwie nie była to jedna ulica, lecz sieć wąskich zaułków i alejek, które dawno temu tworzyły serce średniowiecznego miasta, całkiem różne od nijakiego, nowoczesnego centrum, gdzie pełno było identycznych sklepów, jakie można teraz spotkać w każdym mieście.

Kiedyś robiło się zakupy w uroczych małych sklepikach i szykownych butikach, a powietrze przesycone było aromatem świeżo palonej kawy. Obecnie przeważały sklepy prowadzone przez fundacje dobroczynne, co świadczyło o tym, że dostatek w tej okolicy należał do przeszłości. Niektóre sklepiki jeszcze jakoś się trzymały, ale dramatycznie potrzebowały świeżej farby.

Poczuła irytację, widząc takie marnotrawstwo. O czym myślą radni miejscy? Bywała w miastach, gdzie takie miejsca stały się największą turystyczną atrakcją. Zyski, jakie dzięki nim osiągano, przyczyniały się do rozwoju całej okolicy.

Być może wywołał to ten gniewny nastrój, ale kiedy doleciał do niej zapach świeżego pieczywa, nagle poczuła głód. W małej piekarni kupiła ciepłą jeszcze bagietkę, a potem kawałek sera i kilka oliwek.

Kiedy wchodziła do księgarni, nad drzwiami zabrzęczał dzwonek. Tutaj również nic się nie zmieniło. Żadnych foteli, kawy, przekąsek... Nic, co w nowoczesnym handlu książkami zachęca klientów, żeby zostali jak najdłużej.

Udało jej się znaleźć książkę Cornwella, którą mama umieściła na liście. Zawsze lubiła kryminały, w których główna bohaterka była silną kobietą.

W sklepie nie było nikogo, komu mogłaby zapłacić. Okrążyła półki, które dzieliły sklep na dwie części, i ze zdumieniem spostrzegła szereg sof i foteli oraz szafy wypełnione używanymi książkami.

– Halo? Pani Crawford? – zawołała, idąc w stronę małego biura na zapleczu. – Jest tu...

W tym momencie dostrzegła Maggie Crawford. Leżała na podłodze, obok przewróconego krzesła.

Patrząc na jej bladą twarz, Juliet przeraziła się, że kobieta nie żyje. W odruchu paniki miała ochotę rzucić się do ucieczki. Byle tylko ktoś inny znalazł ciało i zajął się wszystkim.

Zaraz jednak upuściła trzymane w ręku rzeczy i pobiegła na pomoc.

– Pani Crawford? Czy pani mnie słyszy?

Starsza kobieta uniosła powieki. Wydawała się odrobinę zdziwiona.

– O, witaj, moja droga. Jesteś Juliet, prawda? Twoja mama wspomniała, że wpadniesz... – Głos miała słaby, ale przynajmniej mówiła rozumnie. – Boże, dlaczego ja leżę na podłodze?

– Nie! – Juliet zdecydowanie położyła rękę na ramieniu kobiety, gdy ta próbowała się podnieść. – Proszę się nie ruszać. Spadła pani z krzesła. – Wyciągnęła z kieszeni komórkę. Wybrała numer pogotowia, jednocześnie rozpinając płaszcz. Przekładając aparat z ręki do ręki, zsunęła płaszcz z ramion i przykryła leżącą kobietę.

– Chodzi o panią Crawford. Margaret Crawford. Księgarnia na Prior's Lane... – tłumaczyła dyspozytorowi.

– Mój Boże, ależ narobiłam zamieszania.

– Co pani opowiada! – Schowała telefon, przyklękła na podłodze i zaczęła rozcierać dłonie pani Crawford. – Pomoc jest już w drodze. Jak dawno to się stało?

– Nie wiem, kochanie. Chciałam zasłonić okno kawałkiem tektury – mówiła. – Próbowałam tam sięgnąć, gdy nagle zakręciło mi się w głowie, a potem...

– Cii...

– Nie rozumiesz. Nie mogę tak tego zostawić...

Kiedy Juliet uniosła głowę, spostrzegła, że jedna z szybek jest zbita tuż przy klamce. Najwyraźniej ktoś próbował się tu włamać.

Włączyła mały elektryczny piecyk, żeby zneutralizować zimne powietrze wpadające przez okno. A potem starała się uspokoić zdenerwowaną kobietę.

– Proszę się nie martwić. Coś wymyślę, znajdę kogoś, kto to naprawi, gdy tylko... – przerwała, słysząc, że ktoś otwiera drzwi księgarni.

– Halo? Kto wzywał pogotowie?

– Tutaj! – Poczuła ulgę, że ktoś przejmie odpowiedzialność za starszą panią. Miała dość słabe pojęcie o zasadach udzielania pierwszej pomocy.

Co innego okno. Z tym umiała sobie poradzić. Albo przynajmniej znaleźć kogoś, kto zrobi to za nią. Po drugiej stronie ulicy był sklep żelazny. Szyld nad drzwiami z dumą informował, że oferują towary i usługi w dawnym dobrym stylu.

– To chwilę potrwa, zanim ją zabierzecie, prawda? – zwróciła się do sanitariusza. – Muszę znaleźć kogoś, kto naprawi okno. Bardzo ją to dręczy...

– Może załatwi to pani później? Chcemy jeszcze zadać pani parę pytań.

– Ale... – zaczęła, lecz zaraz się powstrzymała. – Tak, oczywiście. – Podała swoje nazwisko i odpowiedziała na pytania.

Dzwonek nad drzwiami ponownie zabrzęczał.

– W porządku, może pani iść do klienta. – Sanitariusz uśmiechnął się do niej.

Już chciała zaprotestować, że sama jest klientką, ale dała spokój. Trzeba po prostu wywiesić tabliczkę, że sklep jest czasowo zamknięty.

– Przepraszam – odezwała się do kobiety, która stała przy ladzie, szukając czegoś w torbie. – Obawiam się, że w tej chwili nikt nie będzie mógł pani obsłużyć...

– Nie trzeba mnie obsługiwać. Przyszłam odebrać książkę, którą zamówiłam. Już za nią zapłaciłam. – Na dowód wyciągnęła paragon. Widząc, że Juliet nie wie, o co chodzi, dodała: – Maggie zwykle trzyma specjalne zamówienia na półce pod biurkiem.

– O, rzeczywiście. Czy to ta książka? – Wyciągnęła gruby historyczny romans w miękkiej oprawie. Najwyraźniej zamówiono ich więcej, bo na półce leżało jeszcze kilka identycznych egzemplarzy. – Chyba cieszy się dużym powodzeniem – zauważyła.

– W tym miesiącu nasz Klub Miłośników Romansów wybrał tę pozycję. Maggie zawsze nam je sprowadza.

– Rozumiem. – Włożyła powieść do plastikowej torby. W bloczku leżącym obok telefonu zanotowała wydanie książki.

– Rozchorowała się, co? – Kobieta bynajmniej nie spieszyła się z wyjściem.

Nie było sensu zaprzeczać, tym bardziej że karetka wciąż stała przed sklepem.

– Przewróciła się.

– Fatalnie. – Klientka pokręciła głową. – Nie jest już młoda. Jeśli coś sobie złamała, pewno kolejny sklep na Prior's Lane zostanie zamknięty.

– Dlaczego?

– A kto to przejmie? Te małe sklepiki nie mogą konkurować z supermarketem. Oczywiście tam można znacznie taniej kupić bestsellery. – Poklepała reklamówkę, w której leżał jej romans. – Jednak tej książki nie znajdę w dziale, gdzie sprzedają trzy książki w cenie dwóch.

– Chyba ma pani rację.

– Panno Howard, musimy już jechać. Za jakieś dwie godziny może pani zadzwonić do szpitala miejskiego. Udzielą pani informacji o stanie pacjentki.

– Ale... – Nie dokończyła. Jej własne wątpliwości nie miały teraz znaczenia. – Maggie, czy chce pani, żebym kogoś zawiadomiła?

– Zajmiesz się oknem? – Maggie najwyraźniej nie mogła przestać o tym myśleć. – Ciągle je wybijają... – Mówienie sprawiało jej widoczne trudności, Juliet więc uznała, że nie będzie już dalej pytać. Ze znalezieniem szklarza nie powinno być kłopotu, a numer telefonu do rodziny Maggie na pewno znajdzie w biurze.

– Dopilnuję okna, a potem zamknę sklep i wpadnę do pani.

– Biedactwo – westchnęła klientka, patrząc, jak wnoszą Maggie do karetki. – Ma tylko jednego syna, a on jest gdzieś na Bliskim Wschodzie. No, muszę iść. Powodzenia.

– Ale... – Juliet uświadomiła sobie, że przez ostatnie pół godziny było to najczęściej używane przez nią słowo. A przecież zwykle, gdy napotykała jakieś trudności, mówiła „nie ma problemu”.

Zła na siebie, że zachowuje się tak żałośnie, umieściła na drzwiach tabliczkę z napisem „zamknięte” i przesunęła zasuwę. Teraz pozostawało znaleźć szklarza i kogoś, kto zajmie się sklepem, a potem pojechać do szpitala, aby zapewnić Maggie, że wszystko jest w porządku.

Tylko tyle. Bułka z masłem dla kogoś takiego jak ona. Opadła na stołek za ladą. Okno... Szklarz...

Wzięła się w garść i postarała się skupić na czekającym ją zadaniu. No tak, sklep żelazny.

Najpierw należało poszukać kluczy. Znalazła je w szufladzie biurka na zapleczu, ale idąc do drzwi, zmieniła nagle zdanie. Może lepiej będzie zadzwonić, na wypadek gdyby włamywacz, widząc, że zabierają Maggie, postanowił skorzystać z okazji.

Już sięgała po książkę telefoniczną, gdy nagle przyszło jej do głowy, że w takim razie powinna także zabezpieczyć kasę. Nie ma wyjścia, pomyślała. Wzięła pióro, po czym, pokpiwając w duchu z samej siebie, wyjęła z koszyka zeszyt i zabrała się do sporządzania listy.

– I co zamierzasz zrobić z tym składem?

Greg wyglądał przez brudne okno biura, zastanawiając się, co stało się z ludźmi, którzy kiedyś tu pracowali.

– To nie tylko skład. Umowa dotyczy także sklepu w starej części miasta.

– No to wspaniale. Niskie czynsze, wysokie koszty utrzymania – zakpił Neil. Widząc, że Greg zamierza odebrać telefon, który właśnie zaczął dzwonić, dodał: – Zostaw. Warsztat Duke'a już nie działa...

– Warsztat Duke'a – powiedział Greg do słuchawki.

– A w ogóle – ciągnął Neil zrezygnowanym tonem człowieka, który wie, że gada sam do siebie – jest pora lunchu.

– Och, dzięki Bogu! Dostałam pana numer w sklepie żelaznym na Prior's Lane, ale mieli poważne wątpliwości, czy jeszcze...

Greg, całkiem pochłonięty słuchaniem głosu, który tak miło brzmiał w telefonie, nie zwracał już uwagi na Neila. Niektóre dni nie są wcale takie złe, pomyślał, siadając na brzegu biurka.

– Czy jeszcze? – ponaglił swoją rozmówczynię.

– Pracujecie. – Gdy nie potwierdził ani nie zaprzeczył, mówiła dalej: – Najwidoczniej nie mieli racji. Na szczęście. – Nadal się nie odzywał, więc dokończyła: – To nagły wypadek. Czy może mi pan pomóc?

– Niech pani próbuje – zaproponował.

W słuchawce zapadła cisza.

– No tak – podjęła po chwili. – Trzeba wymienić szybę w małym okienku. To bardzo pilne. Czy jest szansa, żeby przysłał pan tu kogoś jeszcze dzisiaj?

Niektóre dni są wręcz wspaniałe, uznał.

– O której?

– Im prędzej, tym lepiej. Jestem na Prior's Lane. W księgarni.

– Wiem, gdzie to jest. Jak się pani nazywa?

– Howard.

– Naprawdę? Nie brzmi pani jak jakiś Howard. Raczej jak Emma albo Sophie lub...

– Juliet Howard.

– Lub Juliet. – W jego głosie pojawiła się nuta niedowierzania. – Jaki jest pani numer, Juliet?

– Po co panu potrzebny mój numer?

– Niektórym wydaje się, że są szalenie dowcipni, gdy dzwonią z lipnymi wezwaniami. Dlatego oddzwaniam do klientów, żeby sprawdzić, czy wszystko się zgadza.

Widać uznała, że nie ma wyboru, bo po krótkim wahaniu podyktowała numer telefonu.

– Będę za dziesięć minut – powiedział.

– Naprawdę? – Najwyraźniej ogarnęły ją sprzeczne uczucia. Nie była pewna, czy ma się do tego odnieść z niedowierzaniem, czy z ulgą.

Neil pokręcił głową i wskazując na zegarek, bezgłośnie powtórzył: „lunch”.

Greg uśmiechnął się i równie bezszelestnie odpowiedział: „szwajcarska czekolada”. Po czym rzucił do słuchawki:

– Odpowiada to pani?

– Oczywiście, będę czekać – odparła.

– Głos ma słodki jak czekolada – mruknął niechętnie Neil, gdy Greg odłożył słuchawkę. – A do tego siwe włosy, dzianinowy bliźniak i perełki na szyi.

Greg wzruszył ramionami.

– W takim razie spełnię dobry uczynek. Jeżeli jednak nie masz racji...

– To co wtedy?

W jej głosie pojawiały się ostre nuty, ale w chwili gdy wyraziła powątpiewanie, wyczuł, jaka musi być krucha i delikatna. Zupełnie jak dobra czekolada, zanim zacznie rozpływać się w ustach.

Nie mógł się temu oprzeć.

– Znasz mnie, Neil. Wierzę, że skoro szczęście mi sprzyja, należy to wykorzystać.

– Szczęście. Najpierw zwalasz nam na głowę nieziemsko drogi śmietnik, a zaraz potem beztrosko rezygnujesz z lunchu, licząc na to, że buzia jakiejś panienki będzie równie ładna jak jej głos.

– Niedowiarek... – mruknął. – A poza tym to mój śmietnik, nie twój.

Odpowiedź Neila była krótka i niecenzuralna.

– No, dobra... Powiem ci tylko, że mój bardzo drogi plac będzie włączony do planów nowej zabudowy.

– Ty... – Neil zawahał się. – Duke o tym nie wiedział, prawda?

– Możesz być pewien, że ja go o tym nie poinformowałem. A teraz, ponieważ straciłeś szansę na zjedzenie lunchu na mój koszt, możesz wykorzystać wolny czas i zorientować się, co stało się z ludźmi, którzy tu pracowali. Jeśli są nadal bez pracy, zastanów się, jak moglibyśmy im pomóc.

– A niech go diabli! – Juliet ze złością wyłączyła komórkę i cisnęła ją na biurko. „Niech pani próbuje...” Co to za ton? Akurat teraz potrzebny jej spec od wszystkiego, któremu wydaje się, że każda kobieta tylko o nim marzy.

Z drugiej strony, nie powinna stroić fochów. Warsztat Duke'a był ostatnim zakładem na jej liście, a ten majster-klepka jedynym fachowcem, który zgodził się przyjąć zlecenie. Na razie jednak nie mogła uznać tej sprawy za zakończoną. Mimo złożenia obietnicy ciągle jeszcze nie zadzwonił.

Poczuła, że zaczyna trząść się z zimna. Weszła do małej kuchenki, która mieściła się obok biura, napełniła czajnik i rozejrzała się za słoikiem z kawą. Właśnie sypała kawę do kubka, gdy usłyszała, że ktoś znowu dobija się do drzwi, najwyraźniej ignorując informację, że księgarnia jest nieczynna. Chociaż sklep był słabo ogrzany, niezbyt dobrze oświetlony i nie nęcił zapachem kawy, jakoś nie mógł narzekać na brak klientów.

Trudno było zgadnąć, czy dobijający się klient tak bardzo marzy o kupieniu książki, czy może tylko zżera go ciekawość, dlaczego przyjechało pogotowie. Juliet nie zamierzała się o to dopytywać.

I nagle, gdy już wlewała do kubka wrzątek, uświadomiła sobie, że mógł to być szklarz. Czyżby pojawił się całą minutę przed umówionym czasem?

Na wszelki wypadek poszła jednak sprawdzić.

Zanim dotarła do wejścia, ktokolwiek dobijał się do drzwi, zdążył już odejść. Zabierała się właśnie do otwierania zamka, żeby wyjrzeć na zewnątrz, gdy pukanie rozległo się z tyłu sklepu. Drzwi na zapleczu nie były przeszklone, dlatego zawołała:

– Kto tam?

– Firma Błędny Rycerz. Specjalność zakładu: dziewice w potrzebie.

A niech to! Nie dość że miał wysokie mniemanie o swoim uroku, to w dodatku próbował być dowcipny. Dzięki Bogu, że powstrzymał się chociaż od powiedzenia „Romeo”, co zważywszy na jej imię, byłoby oczywiste. Kiedy otworzyła drzwi, stanęła naprzeciwko wysokiego mężczyzny o wzroście ponad metr osiemdziesiąt pięć, ubranego w wytartą skórzaną kurtkę lotniczą i dżinsy, które opinały jego ciało jak druga skóra.

Gęste ciemne włosy były trochę za długie, uśmiech zbyt poufały, oczy zaś miały nieprawdopodobny odcień błękitu. Jednym słowem, niesamowicie męski typ. Pewny siebie i arogancki. Z tyłu dostrzegła motocykl, który idealnie pasował do tego wizerunku.

Gregor McLeod nie zmienił się ani trochę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: