W dżunglach Afryki. Wspomnienia z polskiej wyprawy afrykańskiej w latach 1882-1890 - Leopold Janikowski - ebook

W dżunglach Afryki. Wspomnienia z polskiej wyprawy afrykańskiej w latach 1882-1890 ebook

Leopold Janikowski

3,0
29,02 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Książka jest dokumentalną relacją polskiej wyprawy do Afryki w latach 1882–1890. Autor – Leopold Janikowski (1855–1942) – to jeden z uczestników ekspedycji Stefana Rogozińskiego. Publikacja opisuje między innymi próbę założenia polskiej koloni w Kamerunie (była to głośna inicjatywa, w którą zaangażowani byli czołowi intelektualiści polscy, jak Henryk Sienkiewicz i Bolesław Prus). Relacja ta przybliża literacko utalentowanym piórem Afrykę, pełną tajemnic i fascynującej egzotyki z czasów, zanim stała się wyrzutem sumienia Europy. Należałoby jeszcze podkreślić, że talent literacki autora docenił sam Henryk Sienkiewicz. Książkę ilustrują oryginalne fotografie z wyprawy i współczesne grafiki.
Książka została na nowo opracowana redakcyjnie i opatrzona przypisami.
Patronat medialny nad książką objęły: „Le Monde diplomatique”, „Kwartalnik ALBO albo. Problemy psychologii i kultury”, „Fragile” i „Rita Baum”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 340

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatokles

Całkiem niezła

Relacja współtowarzysza podróży Szolz-Rogozińskiego do Kamerunu. Od marzeń o polskiej fladze nad Afryką przez odkrycia geograficzne do obserwacji antropologicznej. Równie ciekawe co można wyczytać wprost jest to, co wyczytamy pomiedzy wierszami. Jak chociażby swobodę seksualną, przemoc i paternalizm. Zainteresowanym polecam poszukać felietonu B. Prusa o tym, jak Janikowski tresował swoje nagie murzynki.
00



Podstawę niniejszego wydania stanowi: Leopold Janikowski, W dżunglach Afryki, Instytut Wydawniczy Ligi Morskiej i Kolonialnej, Warszawa 1936. Przedmowa: Stanisław Zieliński, Wyprawa Stefana S. Rogozińskiego do Afryki, Instytut Wydawniczy Ligi Morskiej i Kolonialnej, Warszawa 1935.

Zdjęcia na okładce i w tekście niniejszego wydania pochodzą z powyższych publikacji.

Redakcja i przypisy

Marta Korczyńska

Grzegorz Korczyński

Ilustracje

Tomasz Bohajedyn

Korekta

Zespół

Skład i łamanie

Edycja

Copyright © Cztery Strony, Kraków 2015

e-mail:[email protected]

ISBN 978-83-65137-07-4

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Słowo od redakcji

Wydawało się, że po klęsce powstania styczniowego Polacy raz na zawsze pożegnali się z „romantycznymi mrzonkami zwycięstwa ducha nad materią” – materią potężnej armii zaborczej i samodzierżawia. Górę wzięły pozytywistyczne postulaty „pracy u podstaw” – siłą i orężem zniewolonego narodu miały być odtąd inwestycje w naukę i gospodarkę. Jednak w społeczeństwie znaleźli się i tacy, którzy pozytywizm chcieli łączyć z romantyczną tradycją. Ruchy niepodległościowe i rewolucyjne tlił się nadal w wielu nielegalnych organizacjach powstających w Kongresówce i na uczelniach Cesarstwa Rosyjskiego.

Wśród tych wszystkich idei, dyskusji i prądów społecznych na ziemiach polskich w drugiej połowie XIX wieku pojawił się jeszcze jeden projekt. Mianowicie młody, pochodzący z polsko-niemieckiej rodziny, niezwykle utalentowany oficer rosyjskiej marynarki wojennej – Stefan Scholtz-Rogoziński postuluje wyprawę naukową do Afryki, której rzeczywistym celem jest założenie tam polskiej kolonii! Jego wybór pada na wciąż do końca „nierozdysponowane” przez mocarstwa kolonialne wybrzeże kameruńskie. Projekt początkowo większości opinii publicznej wydaje się niezbyt interesujący. Prasa kpi z pomysłodawcy, ale jednocześnie znajduje on też kilku zwolenników, którzy swym autorytetem potrafią wpłynąć na opinię publiczną i zmienić jej zdanie. Chodzi tutaj zwłaszcza o Henryka Sienkiewicza i Bolesława Prusa, którzy publikują w prasie płomienne odezwy o wsparcie finansowe projektu. Do Rogozińskiego przyłącza się jeszcze kilku młodych zapaleńców – wśród nich jego przyjaciel z lat szkolnych Klemens Tomczek i autor niniejszej książki, Leopold Janikowski. Rogoziński na projekt przeznacza prawie cały swój majątek i na zakupionym żaglowcu „Łucja-Małgorzata” rusza ku Afryce…

Perypetie trzech młodych Polaków w Afryce godne są historii opowiedzianej przez Wernera Herzoga w filmie Fitzcarraldo. To równie fascynująca opowieść, w której marzenie zostaje skonfrontowane z okrutną naturą dżungli i interesami wielkich mocarstw. I podobnie przegrana „marzycieli” jest pozorna… Autor książki po latach mógł dodatnio zapisać całe przedsięwzięcie. Młodzi Polacy (na szczęście) nie zdobyli w Kamerunie kolonii (z której musieliby się po latach rozliczać, tak jak Anglicy i Niemcy), ale poczynili zarówno dla polskiej, jak i europejskiej nauki bezcenne badania, wzbogacili niezmiernie krajowe zbiory etnograficzne, a co najważniejsze, pozostawili po sobie dobre wrażenie wśród rdzennych mieszkańców Kamerunu.

Tekst Janikowskiego poprzedza przedmowa Stanisława Zielińskiego (1880–1936), niezwykle zasłużonego publicysty i wieloletniego pracownika biblioteki polskiej w Rapperswilu (autora między innymi fundamentalnego dzieła o powstaniu styczniowym: Bitwy i potyczki 1863–1864), w której wnikliwie opisuje historię i przebieg wyprawy.

W książce dokonano niezbędnych poprawek według współczesnych zasad języka polskiego, a tekst opatrzono przypisami.

Przedmowa

W niespełna dwadzieścia lat po powstaniu styczniowym, w czasie panowania władczego hasła „bogaćmy się”, młody, dwudziestoletni zapaleniec rzuca myśl polskiej wyprawy naukowej do nieznanych lądów, zbadania ich i zdobycia w dzikich puszczach kameruńskich punktu oparcia dla nowej Polski niepodległej.

Szaleniec! Nim był Stefan Scholtz-Rogoziński1 dla jednych, dla drugich natomiast stanowił dowód, że zapał dla czynów wyższych, do rzeczy nieprzeciętnych nie wyginął w narodzie, goniącym za mamoną, mającą być szczytem patriotyzmu popowstaniowego.

Rogoziński rzuca myśl. Nie tylko rzuca, ale i z całym zapałem młodego idealisty, nie bacząc na przykrości moralne i trudności materialne, wprowadza w czyn i doprowadza do skutku.

Polska wyprawa naukowa do Afryki, to rzecz zaprawdę niesłychana – w roku 1882! Przedsięwzięcie, które nie mogło nie poruszyć apatycznego społeczeństwa, a przynajmniej jego części myślącej, interesującej się sprawami publicznymi.

Sam fakt ekspedycji naukowej, polskiej ekspedycji naukowej, polskimi środkami finansowymi stworzonej, był czymś uderzającym. Wszak byli w tym czasie, a i przedtem i potem, badacze polscy, którzy wzdłuż i wszerz świat cały przemierzali, od mroźnych tajg Syberii, jak Dybowscy, Czekanowscy, Czerscy i tylu innych, do skwarnych pustyń Sahary, niebotycznych Andów chilijskich i nieprzebytych puszcz południowoamerykańskich. Był to właśnie czas, gdy, dzięki ofiarności Branickich, po Dalekim Wschodzie, po Afryce Północnej, Chile i Peru Kalinowscy, Stolcmani, Jelscy, Barejowie, Młokosiewicze chadzali, badając faunę i florę nieznanych krajów, studiując obyczaje ludności i dociekając zagadek jej przeszłości.

A jednak – jest różnica ogromna między tymi poczynaniami a wyprawą afrykańską Rogozińskiego.

Tamte poczynania, to były indywidualne przeważnie badania uczonych, które społeczeństwu wnosiły w dorobku przebogate zbiory, rewelacyjne nieraz spostrzeżenia i odkrycia, a do ogólnego dorobku cywilizacyjnego wnosiły walny przyczynek trudów polskich. Ale trudy te ginęły po części bezimiennie, tj. ginęły jako polskie, bo rozpływały się pod ogólnym mianem nauki i tylko nauki.

Rozumiał to ów młodzieniec i nie o sam zaszczyt wzbogacenia dorobku naukowego szło Rogozińskiemu, ale o to, aby ten dorobek nazywał się polskim i trwał i przeszedł do potomności, jako zdobycz polskiej wyprawy naukowej.

To jedno – o czym się mówiło i pisało. A o czym pisać nie wolno było, lecz tylko można było mówić szeptem, wśród wtajemniczonych, to była Polska niepodległa oraz odkrycie i zdobycie części odległej ziemi afrykańskiej pod własną, niezawisłą kolonię.

Ekspedycja Rogozińskiego była jedyną polską wyprawą, którą wiodła polska myśl państwowa. W tym tkwi jej ogromna ważność. W chwili, gdy naród pozbawiony jest morza, pozbawiony jest państwa i rządu własnego, Rogoziński rusza, by mimo tych kardynalnych braków – zdobyć własną kolonię. Pomimo i właśnie wskutek braku własnego państwa po kolonie dla Polski‚ jęczącej w okowach, szli Rogoziński, Janikowski i Tomczek.

Stefan Scholtz-Rogoziński (1860–1896)

W tym tkwi najwspanialszy dowód intencji młodego oficera rosyjskiej marynarki wojennej, że Stefan Scholtz przybiera nazwisko matki, po to, by polskim nazwiskiem organizatora i dowódcy ekspedycji naukowej do Kamerunu nadać i zaakcentować na zewnątrz, wobec obcych, wyraźne piętno polskości.

Urodzony w Kaliszu 14 listopada 1860 roku Stefan Scholtz-Rogoziński był synem bogatego przemysłowca tkackiego, pochodzącego z rodziny niemieckiej, Ludwika Scholtza i Malwiny z Rogozińskich. Stefan był najstarszym z czterech braci, z których najmłodszy, Kazimierz, pozostał przy życiu, dwaj inni zmarli w roku 1888.

W wieku dwunastu lat zostaje oddany do gimnazjum we Wrocławiu. Już jako dziecko przejęty był żądzą przestrzeni i poznawania nieznanych krajów, zwiedzał w czasie wakacji Niemcy i znaczną część Europy Środkowej, co nie mogło w chłopcu, do szerszych lotów zrodzonemu, nie rozwinąć i spotęgować pragnienia coraz większych wrażeń, poznania coraz dalszych, a nieznanych przestrzeni. Z zamiłowaniem oddawał się geografii, studiowaniu niezbadanych obszarów, kreśleniu map i marszrut podczas lekcji, co zresztą nierzadko ściągało nań kary.

Skończywszy szkołę, wyjawił ojcu swą decyzję wstąpienia do marynarki. Oczywiście, wolałby rodzic widzieć w pierworodnym następcę swego w zawodzie, stąd też decyzja synowska napotkała początkowo na opór ojca. Sprzeciw ten jednak przemogła stałość młodzieńca w postanowieniu i Stefan wyjechał do Petersburga. Tam wstąpił, jako ochotnik, do marynarki. Podczas lata wypływał z eskadrą, zimą pracował intensywnie u astronoma Zybina, któremu zawdzięcza, że po upływie połowy czasu, potrzebnego zwykle na przygotowanie się do egzaminu oficerskiego, zdał go w szkole marynarki wojennej w Kronsztadzie; w ciągu półtora roku przeszedłszy kurs trzyletni. Dzięki nadzwyczajnym zdolnościom i zapałowi ukończył szkołę, jako najmłodszy z absolwentów.

Przydzielony do eskadry, udającej się na wody chińskie, gdzie właśnie zanosiło się na burzę polityczną, jako miczman odbył podróż dookoła świata na okręcie wojennym „Generał-Admirał”. Wędrówki po bezmiarach oceanów podnieciły eksploratorską gorączkę Rogozińskiego, a podróże do brzegów Afryki natchnęły go nieprzepartym dążeniem do zbadania drzemiących gdzieś za szańcami dziewiczych Gór Kameruńskich nieznanych obszarów. Wydrzeć przyrodzie ich tajemnicę, oddać cywilizowanemu światu i Polsce nowy szmat nieznanego lądu wraz z ukrytymi w nim bezużytecznie bogactwami, nie cofnąć się przed żadną ofiarą, bodaj własnego życia – oto, z czym Rogoziński wstępował w życie.

Już w połowie 1881 roku, pisząc z podróży z Aten do kraju, napomyka o zamiarze badania Gór Kameruńskich i ich otoczenia, w czerwcu w Neapolu projekt swój konkretyzuje i omawia go ze znanym podróżnikiem Bianchim i profesorem Licatą, którzy postanawiają towarzyszyć mu w wyprawie.

Obok Bianchiego znaleźli się i inni ochotnicy, znaleźli się także protektorzy, którzy ofiarowali pieniądze. Ale w takich warunkach wyprawa, pomimo swego polskiego przywódcy, byłaby włoską; do Włochów bowiem, łożących na wyprawę, należałyby jej zdobycze, czego nie chciał Rogoziński, akcentujący swe polskie pochodzenie i zmierzający zdecydowanie do wybicia piętna polskości na swej wyprawie. Zrezygnował więc Rogoziński z udziału Włochów (tym bardziej, gdy się spostrzegł, iż w zamiarach Bianchiego i innych górę biorą plany handlowe). „W walce o środki – mówił Rogoziński na odczycie swym w Warszawie – chciałbym zdobyć je we własnym kraju, by i owoce wyprawy w nim pozostać kiedyś mogły: czy nam się to uda, czy kotwica, na której staniemy przy kameruńskich brzegach z naszego będzie odlana żelaza i czy z nagłówkiem naszego kraju będzie mogła spocząć kiedyś pośród pamiątek przeszłości – nie wiem; lecz jest to mym gorącym pragnieniem. Dla Afryki i ludów afrykańskich zbierałem iskry zapału w Europie, tu pragnę iskry, przez którą by kiedyś żagle nasze tym stronom świeciły”.

Rogoziński występuje z rosyjskiej marynarki wojennej i wnet po katastrofie „Generała-Admirała”, na którym służył, wraca do kraju, by rozpocząć kampanię na rzecz swojej wyprawy, i po pewnym czasie, w listopadzie 1881 roku, ogłasza w „Wędrowcu” następujący apel:

Zamierzając w kwietniu roku przyszłego wyruszyć do Zatoki Kameruńskiej [ob. Zatoka Gwinejska] (Afryka Zachodnia) i, pozostawiwszy w górach tego samego imienia stację geograficzną, puścić się na wschód kontynentu dla stwierdzenia istnienia jezior Liba i ich hydrograficznego połączenia z zachodnim oceanem, z radością powitałbym pomiędzy zjednoczonymi siłami mej wyprawy towarzysza podróży z ojczystej niwy, który zechciałby podzielić ze mną trudy i owoce. Okres czasu niezbędny dla ekspedycji oceniam na jeden rok mniej więcej, udział zaś materialny wynosić będzie 2000 rubli (5000 franków). Uważając za zbyteczne wyjaśnienie, ile ważnych odpowiedzi na liczne i dawne pytania mają dać nam tajemnicze wnętrza Afryki, pociąga mnie myśl ku samemu przedmiotowi. Jeżeli projekt przejdzie w czyn uwieńczony rezultatami, to w chórze opinii świata naukowego usłyszymy powiększenie w nim liczby imion polskich zapewne i „Bóg zapłać” naszego społeczeństwa. Pozostawiając bliższe porozumienie się szerszej korespondencji, składam adres mój w redakcji „Wędrowca”.

Stefan Scholtz-Rogoziński

of. mar. i czł. Tow. Geogr. w Paryżu i Klubu Afryk. w Neapolu

Wokół „afrykańskiej wyprawy Rogozińskiego” powstaje szum: czyni go sam Rogoziński, tłumacząc, wykładając, perswadując i ogłaszając odczyty. Czyni szum także prasa. Grzmi gromko przeciw wyprawie młody „Poseł Prawdy”, który „ze stu milionów rubli nie dałby 50 kopiejek na wyprawę”, kruszą kopie za wyprawą nie starsi od „Posła Prawdy” „Litwos” i „Prus” – Sienkiewicz i Głowacki.

Dzieląc publicystów na „wyprawnych”, tj. zwolenników wyprawy i „niewyprawnych”, tj. przeciwników, pisze Prus dowcipnie:

Oni zaś, niewyprawni, mogą mieć za sobą wszystkie pisma niezaangażowane, całą inteligencję obeznaną z dolegliwościami własnego kraju, wszystkich tych, którym Sara Bernhard2 zbyt mocno wyszlamowała kieszenie, cały narodowy egoizm i wreszcie legiony takich, którzy dlatego nic nie dadzą na wyprawę afrykańską, ażeby zaoszczędzonego grosza… nie wydać na żaden inny cel, nieprzedstawiający żadnych materialnych korzyści… Musimy wprzód pomyśleć o… butach? – Ale my tego rodzaju poglądów podsycać nie możemy. Niechże choć z tytułu wyprawy do Afryki ludzie zrozumieją u nas, że warszawiaka muszą obchodzić nie tylko jego buty i bruki na Nowym Świecie, ale i trakt z Miechowa do Końskowoli. I nie tylko ten trakt, ale nawet badania naukowe, od których nie możemy spodziewać się natychmiastowego procentu. Takie same uczucia, jakie każą nam składać ofiary na ołtarzu krajowych potrzeb, choćby kiedy miał z nich skorzystać nasz osobisty nieprzyjaciel, takie same uczucia pobudzają nas do ofiarowywania nowych terytoriów ludzkości… Niech oni (Rogoziński, Janikowski, Tomczek) wiedzą, że poza nimi stoi gdzieś naród, a nad nimi unosi się jego błogosławieństwo. Niech ono im towarzyszy w samotności, dodaje męstwa w bitwach, niech w dalekiej pustyni rozmawia z nimi o kraju, a dla nas niech będzie świadectwem, żeśmy się ogólnoludzkich ideałów nie zaparli i nie zaprzemy…

Natomiast Henryk Sienkiewicz pisał:

Alboż nie płacimy po piętnaście rubli za bilet do krzeseł na powiewną Sarę, alboż nie będziem dawać balów i rautów w karnawale, albo nasze panie przestały spuszczać oczy i wzdychać na wspomnienie Hersego, alboż wyrzekliśmy się bezika, bakarata, śruby opery włoskiej. Alboż nie będziemy mieli wyścigów konnych?… Starcy bez wyobraźni, sądzący trzeźwo i praktycznie, niezdolni jednak iść naprzód, zaślepieni i skostniali… Żywotne narody europejskie stwierdzają właśnie swą żywotność tym niepokojem i zapałem ducha, który, nie szukając nawet bezpośredniego pożytku, chce… sięgnąć tam, gdzie myśl nie sięga, który dla sprawy wiedzy nie szczędzi ofiar ani krwi, ani złota. Im w trudniejszych warunkach znajduje się jakieś społeczeństwo, tym lepsze daje świadectwo swym siłom wewnętrznym, swej zdolności do życia, jeśli ogólnoludzkie sprawy postępu obchodzą je jak najsilniej, jeśli zawsze gotowe jest wziąć w nich udział i zaznaczyć swoją obecność.

Jak widać więc, najznakomitsi pisarze, wówczas już luminarze literatury, chwycili za pióra, by wesprzeć projekt wyprawy kameruńskiej. I dobrze się stało, że Rogozińskiemu, który lwią część wydatków pokrywał z własnej szkatuły i nieco uzyskał od współuczestników wyprawy zabrakło chwilowo marnych kilku tysięcy rubli. Gdyby nie ten fakt, nie mielibyśmy dziś, po pięćdziesięciu latach, tak znakomitego studium ustosunkowania się ówczesnego społeczeństwa do rzeczy nieprzeciętnych, do przedsięwzięć idealnych, nieobliczonych na natychmiastowe przyniesienie korzyści.

Pierwszy z sukursem materialnym pośpieszył – jakże by inaczej – Władysław Branicki. Dla niego to nie pierwszyzna – wszak w tym czasie i od lat blisko dwudziestu już po całym świecie, od Peru do Kamczatki chodzili uczeni nasi na koszt Branickich, badając nieznane obszary i gromadząc bogate zbiory dla dzisiejszego Państwowego Muzeum Zoologicznego. Pospieszył z pomocą i Benedykt Tyszkiewicz, a i panie warszawskie, które, nawiasem mówiąc, ujęła męska postać przystojnego Stefana, nie poskąpiły pomocy. Nie poskąpili zachęty uczeni cudzoziemscy, a niejeden nawet, jak sędziwy podróżnik i badacz Reclus z Genewy, drobnym chociażby stufrankowym datkiem (wpłaty finansowe cudzoziemców nie zaważyły na szali przy dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach kapitału polskiego) pośpieszyli zamanifestować swe sympatie dla przedsięwzięcia i bohatera-inicjatora. Wśród sympatyków polskiej wyprawy widzieliśmy i sławnego Nachtigalla, Niemca, i króla belgijskiego, który darowaniem statku zamierzał wesprzeć ekspedycję, i wielu innych.

Półtora roku jednak upłynęło od chwili powzięcia zamiaru wyruszenia ekspedycji z Hawru; półtora roku przygotowań, zawodów, niepowodzeń materialnych i moralnych, waśni, a nawet potwarzy i intryg, w których zamieszane były różne osobistości, jak wspomniani Włosi, jak Szwed Ken i inni. Wreszcie jednak żelazna energia Rogozińskiego przemogła wszelkie trudności i 13 grudnia 1882 roku wypłynęła nabyta przez niego „Łucja-Małgorzata” na pełne morze, wioząc prócz Rogozińskiego i załogi francuskiej, czterech jeszcze Polaków: Leopolda Janikowskiego, Klemensa Tomczeka, Hirschfelda i Ostaszewskiego-Barańskiego, z których dotrzymali placu i do końca wytrwali dwaj pierwsi.

Trzy lata Rogoziński przebywał w dziewiczych puszczach Gór Kameruńskich, trzy lata niebezpieczeństw, znojów, niewygód, moralnych i fizycznych cierpień, dzielnie i wytrwale podtrzymywany przez Janikowskiego i Tomczeka, który, niestety, już w 1884 roku zmarł na posterunku, na wyspie Modoleh. Człowiek ognistego temperamentu, obdarzony niepospolitą inteligencją i wyjątkowo silny fizycznie, zdziałał jak na warunki, w których ekspedycja doszła do skutku i działała, istotnie nie mało dla nauki i dla chluby imienia polskiego. Po trzech latach Rogoziński wrócił wraz z Janikowskim do Warszawy, aby rodakom publicznie zdać sprawę z działalności swej i ponownie wyruszyć do brzegów afrykańskich, zabierając z sobą jako małżonkę, znaną pisarkę Boguską, występującą w literaturze pod pseudonimem Hajoty. Osiadł na wyspie Fernando Po [ob. Bioko], ale już jako plantator, gdy brutalna zachłanność Niemców, wykorzystujących słabość uwikłanej w Egipcie Anglii, wydarła mu zdobycze polityczne jego przedsięwzięcia kameruńskiego. Jeszcze raz w kilka lat później zapragnął zainteresować Anglików sprawą kameruńską i zaangażował się wokół tej sprawy w Egipcie. Doznał jednak niepowodzenia i w młodym wieku, przedwcześnie, zmarł w Paryżu w 1896 roku, licząc lat trzydzieści sześć.

Naukowe zdobycze wyprawy Rogozińskiego były znaczące: odkryła ona źródła rzeki Mungo [ob. Niger], jezioro M’Bu, które na cześć hrabiego Tyszkiewicza nazwano jeziorem Benedykta; wykreśliła nową mapę krajów Bakundu, wydaną potem przez Akademię Umiejętności w Krakowie. Rogoziński napisał rozprawę o narzeczu plemienia Bakwiri i sąsiednich plemion, również wydaną przez Akademię Umiejętności i zebrał bogate zbiory etnograficzne, które ofiarował Muzeum Baranieckiego w Krakowie.

REJS „ŁUCJI-MAŁGORZATY” DO KAMERUNU

13 grudnia 1882 roku wyprawa Stefana Rogozińskiego wyruszyła z Hawru w kierunku kameruńskich brzegów Afryki na „Łucji-Małgorzacie”, którą już w początku marca tegoż roku nabył Rogoziński w Hawrze od właścicieli francuskich. Równe dziewięć miesięcy upłynęło od daty nabycia statku do chwili wyruszenia w morze, a ponad drugie tyle od momentu, gdy Rogoziński postanowił zorganizowanie wyprawy.

„Łucja-Małgorzata” była stutonowym statkiem żaglowym długości dwudziestu metrów. Nieprzystosowana do celów, do jakich potrzebna była Rogozińskiemu, musiała wpierw być odpowiednio przebudowana, niezwłocznie też zabrał się Rogoziński do przeprowadzenia odpowiednich adaptacji. Przednią część oddzielił dla marynarzy: następną zajął salon dla członków ekspedycji, za nim urządzono magazyn wyposażenia wyprawy, wreszcie w dalszej części przy rufie kajutę Rogozińskiego i kapitana okrętu: ostatnią część pod rufą przeznaczono na magazyn prowiantowy.

„Łucja-Małgorzata” posiadała trzy bretońskie maszty, które otrzymały większe, niż zwykle, żagle, a obszerna markiza, „tent”, rozciągająca się nad całym pokładem, wskazywała, że teraz już statek przeznaczony jest dla stref tropikalnych.

Kajutę zbiorową tworzył podłużny salonik ze światłem górnym; pośrodku stał stół otoczony krzesłami; wzdłuż ścian burtowych znajdowały się łóżka, w głębi wisiała wielka mapa Afryki z trasą ekspedycji, z obu stron mapy stały półki z biblioteczką wyprawy, składającej się z około czterystu tomów, w części beletrystyki, głównie jednak dzieł naukowych, geograficznych i podróżniczych.

Przy wejściu do kajuty znajdowały się drugie drzwi, prowadzące do magazynu ze szczelnie poukładanymi skrzyniami i beczkami, zawierającymi przedmioty do wymiany handlowej i podarki dla tubylców. Jakiego to rodzaju były towary, na to daje nam odpowiedź Rogoziński, podając następujący rachunek:

Suma ta w towarach przedstawiała na terytorium afrykańskim wartość 125 000 franków, przeznaczonych na opłacenie praw, przywilejów etc.

Na pokładzie znajdował się oddział dla majstrów, kuchnia i galion [rzeźba dziobowa]. Za nią, w kierunku rufy za średnim masztem, była część pokładu, gdzie podczas pięknej pogody pasażerowie zasiadali do obiadu na wolnym powietrzu: tu schodziło się do kabiny nawigacyjnej, w której poustawiane były instrumenty nawigacyjne i rozłożone mapy morskie. Nad stołem nawigacyjnym znajdowała się apteczka okrętowa i ekspedycyjna, wreszcie repozytoria z chronometrami okrętowymi. Z prawej zaś i lewej strony były kajuty Rogozińskiego, jako naczelnika ekspedycji i kapitana Boutesa. Nad sterem leżały zapasy okrętowe – prowiant.

Dwie czterowiosłowe łodzie „Warszawianka” i „Syrena” uzupełniały martwy, a Janikowskiego wielki pies „Dolar” i trzy polujące w magazynie koty – żywy inwentarz ekspedycji.

W śliczny, jasny słoneczny dzień 13 grudnia 1882 roku statek podniósł kotwicę, wypłynął z portu i na komendę „Pod sztandar” przy trzech wystrzałach salutowych podniosła się flaga z godłem Warszawy, Syreną, na głównym maszcie „Łucji-Małgorzaty”. Ale niedługo trwała pogoda, wnet burza powstała i przez trzy dni miotany wiatrami, 16 grudnia statek schronić się musiał do portu Falmouth, skąd 20 grudnia wypłynął na pełny ocean. Nie dane było jednak „Łucji-Małgorzacie” spokojnie dotrzeć do brzegów afrykańskich: coraz to gwałtowniejsze szalały burze – bukszpryt złamał się, chronometry stanęły – i dopiero w trzydzieści pięć dni od opuszczenia Hawru zawinęła ekspedycja do portu Funchal na Maderze, oczekiwana tam i serdecznie witana przez ofiarnego podróżnika, hrabiego Benedykta Tyszkiewicza, osiadłego wraz z rodziną i służbą na Maderze.

Opuściwszy Maderę i wpłynąwszy w strefę pasatów „Łucja-Małgorzata” bystro posuwała się naprzód, zatrzymując się nieco dłużej u wybrzeży Wysp Kanaryjskich i Zielonego Przylądka, aż wreszcie, ominąwszy Senegal, rzuciła kotwicę przy brzegach Liberii dnia 18 marca. Burze miotały w tej podróży małym stateczkiem i o mało ocean nie pochłonął zuchwałej garstki.

Pobyt w Liberii, a następnie na wybrzeżu Assini i koło Elminy dał ekspedycji możność zdobycia wielu wiadomości etnograficznych, a opis ich, pióra Rogozińskiego, ogłoszony w „Petermanns Mitteilungen”, rzucił właściwe światło na to, czym będą prace naszej grupy zapalonych badaczy kameruńskich.

W Monrovii, stolicy republiki liberyjskiej, przyjęli naszych podróżników prezydent państwa sir A.J. Russel i jego sekretarz Gibson. Listy polecające od ministra francuskiego Leona Saya i od Savornana de Brazzy otwierały ekspedycji wszędzie gościnne podwoje. Niepodległa Liberia zachwyciła naszych młodych marzycieli, a bujna roślinność olśniła ich, pomimo że świeżo jeszcze pamiętali Maderę i Teneryfę, a Rogoziński ponadto widział już kiedyś Indie Wschodnie. Rogoziński wyruszył rzeką Św. Pawła aż do miasta o tej samej nazwie, oglądał z ciekawością brzegi rzeki, żyzne farmy murzyńskie, uprawiane pługiem parowym, parowe cukrownie, bogatą faunę, zwłaszcza ornitologiczną, zwiedził kilka szkół, widział tubylców czytających i prenumerujących gazety europejskie; słowem, oczarowało go to ognisko kultury, któremu, jak twierdził, niedostawało tylko gwarancji politycznej, żeby się potężnie i szybko rozrosło.

1 kwietnia „Łucja-Małgorzata” rzuciła kotwicę u wybrzeża Assini, które do 1871 roku było kolonią francuską, skąd później jednak garnizon wycofano, a wyprawa polska zastała tam już tylko trzy faktorie: dwie angielskie i jednę francuską, oraz plantacje kawy nad jeziorem Age.

Z kilkoma Francuzami z miejscowej faktorii Rogoziński popłynął rzekami Assini i Krindżabo do miasta Krindżabo, liczącego wówczas około 2500 mieszkańców, gdzie rezydował najpotężniejszy w tej okolicy monarcha Amatifu, stuletni starzec, i był przezeń ugoszczony podarunkami, uroczystą zabawą itp., sam zaś darował królowi dwa kobierce, czterdzieści butelek anyżówki i pewną ilość drobnostek bez większej wartości.

Rogoziński chciał zwiedzić rzekę Krindżabo aż do katarakt, ale jego towarzysze pochorowali się, musiał więc wrócić na brzeg. Również nie powiódł się, po wylądowaniu w Elminie, zamiar wycieczki do Kumassie, stolicy Aszantów. Właśnie w tym czasie Aszantowie zdetronizowali swego króla Mensę, wrzały więc niesnaski i walki zarówno w kraju, jaki i na granicach kolonii angielskich i sir Dudley, wielkorządca, odradził podróżnikom, żeby się w głąb nie zapuszczali.

16 kwietnia 1883 roku „Łucja-Małgorzata” rzuciła kotwicę w przystani St. Isabel, na wyspie Fernando Po i odtąd się liczy właściwa wyprawa Rogozińskiego do Afryki, gdyż tu właśnie, na wprost owej wysepki, leży wybrzeże kameruńskie, do którego młody marynarz przez kilka lat tęsknił gorąco.

Odtąd możemy dalsze kroki naszego podróżnika śledzić na mapie, którą opublikowała Akademia Umiejętności w Krakowie.

W kilka dni później, po rozejrzeniu się w okolicach St. Isabel, 21 kwietnia Rogoziński i Tomczek popłynęli na czterowiosłowej łodzi „Warszawianka’” w ryzykowną podróż na pełne morze, by rozpoznać odległy o dwadzieścia cztery mile morskie od St. Isabel przeciwległy ląd kameruński i aby, zakupiwszy na wyspie Mondoleh od kacyka Akamy odpowiednie tereny, 23 kwietnia 1883 roku wyznaczyć miejsce na zbudowanie stacji.

Otrzymawszy od agenta kompanii niemieckiej Woermanna, posiadającej na Rzece Kameruńskiej [ob. Wouri] faktorię, propozycję nabycia „Łucji-Małgorzaty”, Rogoziński przyjął ją, aby złożyć w magazynach faktorii majątek ekspedycji do chwili zbudowania stacji na Mondoleh. 7 maja spisał kontrakt, załodze dano rozkaz zejścia ze statku, by następnie odesłać ją do Europy, a żwawa „Łucja-Małgorzata”, dowiózłszy ekspedycję do celu podróży, tj. do brzegów kameruńskich, otrzymała nową załogę z tubylców i Syrena Warszawska przestała powiewać nad jej masztami. Jeszcze raz ujrzał ją Rogoziński, gdy w kilka dni później przybiła do lądu w zatoce Ambas, naprzeciw angielskiej osady Victorii, gdzie następnego już dnia z rozpaczą przyglądać się musiał, jak ją, rozbitą w czasie gwałtownej burzy, powoli pochłaniały fale wzburzonego morza w dniu 20 maja 1883 roku.

Przepadła wysłużona „łupina”, ale odważni podróżnicy teraz dopiero rozpoczęli właściwą pracę i prowadzili ją niezmordowanie i pożytecznie kilka lat.

KLEMENS TOMCZEK (1860–1884)

Cichy, skromny i bezinteresowny – Klemens Tomczek stworzony był do roli poważnego podróżnika. Dla niego, jak i dla dwóch pozostałych jego towarzyszy, Rogozińskiego i Janikowskiego, wyprawa badawcza do Kamerunu nie była gonitwą za sławą lub zyskiem materialnym; płynął do Afryki, bo czuł potrzebę badania, bo go coś ciągnęło w nieznane krainy. Odpowiednio przygotowany naukowo do wyprawy, nie chciał od razu spożytkować dyplomu inżynierskiego, nie szukał posady, bo czuł, że więcej jeszcze winien umieć, więcej nauczyć się wypada, a wierzył, że z Rogozińskim razem cudów dokona.

Urodzony 23 listopada 1860 w Trzemesznie, wychowywał się Tomczek w Ostrowie Wielkopolskim, dokąd ojciec jego, profesor gimnazjalny, przeniesiony został przez władze pruskie w związku z patriotycznym zachowaniem się młodzieży i grona nauczycielskiego w powstaniu styczniowym. Gdy ojciec niedługo potem zmarł, a pozostała w ciężkich warunkach materialnych wdowa nie mogła podołać wydatkom i kosztom wykształcenia dzieci, Klemens o własnych siłach postanowił przejść przez życie i niezmordowaną pracą dopiął celu i dzięki własnym już środkom ukończył gimnazjum we Wrocławiu oraz akademię górniczą w saskim Fryburgu.

W ławach szkolnych we Wrocławiu poznał Rogozińskiego i zaprzyjaźnili się. Stał się jego jedynym przyjacielem, jak świadczył o tym sam Rogoziński. Z nim razem badał to, co ich nieprzeparcie ciągnęło: świat nowy, świat nieznany, razem omawiali plany przyszłych eksploracji, gdy po kilku latach rozłąki przyszło od Rogozińskiego hasło: „Jedziemy do Afryki”, bez wahania stawił się Tomczek do apelu i przy boku Rogozińskiego i Janikowskiego 13 grudnia 1882 roku wyruszył z Hawru na „Łucji-Małgorzacie” w świat daleki i niezbadany.

Gdy ekspedycja przybyła na wyspę Mondoleh przy brzegu kameruńskim i Rogoziński wyjechał, aby poczynić ostatnie przygotowania do wyprawy, Tomczek pozostał na wyspie, by wspólnie z Janikowskim budować stację, która stała się punktem oparcia i schroniskiem dla „pierwszej polskiej wyprawy afrykańskiej”.

Już 21 lipca ruszyli wraz z Rogozińskim na badanie kraju kameruńskiego. Miotały nimi – jak zwierza się Rogoziński – najrozmaitsze uczucia. Jasno zdawali sobie sprawę z tego, że powinni być gotowi na wszystko. Wiedzieli, że o kilka kilometrów zaledwie od brzegu oceanu zdani będą na łaskę i niełaskę tysięcy niepojmujących ich tubylców. Ale w wiernej piersi Tomczeka tlił się ogień, który i Rogozińskiego ożywiał. „Czytałem w jego twarzy – powiada Rogoziński – jak w otwartej księdze, a ta mówiła: «Wiemy, co czynimy i nic nas nie zrazi»”. Ruszyli więc naprzód. Stacja, dom, życie europejskie wkrótce znikły im z oczu i pierwsi Polacy, badacze środkowej Afryki, wstąpili w mroki dżungli podzwrotnikowych, pragnąc nieść w nie pierwsze brzaski świtu.

W czasie tej wyprawie, błądząc już na samym początku po całym splocie zawikłanych dróg wodnych, Tomczek i Rogoziński zbadali wspaniałe Rio Mungo i kraje Mungo i Balunga, przy czym dotarli do stolicy Bakunda-ba-Nambeleh. W dalszej wędrówce przez dżunglę odkryli jezioro Balombi-o-Mbu, które na cześć hrabiego Benedykta Tyszkiewicza nazwali jeziorem Benedykta, wreszcie odkryli kataraktę Małego Mungo.

W jednej z następnych wypraw, którą prowadził tylko Tomczek, gdyż Janikowski zajęty był stacją Mondoleh, a Rogoziński złożony chorobą musiał pozostać w stolicy kraju Bakunda, dotarł wreszcie do M’Bu – Jeziora Słoniowego [ob. Barombi Mbo], którego poprzednio bez powodzenia wraz z Rogozińskim szukali.

Przybywszy zmęczony do mej kwatery – podaje Tomczek w opisie tej wyprawy – rzuciłem się na bambusową ławkę, lecz nagle powstał niezwykły ruch między krajowcami i równocześnie usłyszałem krzyki: „nio-nio” (wąż, wąż). Zerwałem się i odskoczyłem na środek chaty: na jednym z prętów palmowego dachu wisiał z paszczą zwróconą na dół, właśnie ponad ławką, na której spoczywałem, na cztery stopy długi wąż. Po kilkunastu uderzeniach kijem spadł na ziemię, wijąc się konwulsyjnie, jeden z najjadowitszych węży tutejszych.

Po źle przespanej nocy (tańczono bowiem i śpiewano aż do świtu), powróciłem w szybkim marszu do Nake, a dnia następnego zwróciłem się ku północnemu wschodowi, z niezachwianym zamiarem dotarcia do Jeziora Słoniowego. Zaraz za Nake trafiłem na rzekę, która, według wskazówek i wszelkiego prawdopodobieństwa, przepływa poniżej Nongo, a dalsza droga, prowadząca w mniejszej lub większej odległości od łożyska rzeki, pozwalała mi śledzić jej bieg aż do progów. Przeszedłszy progi, opuściłem rzekę na godzin kilka, lecz ku wielkiej mej radości, ciekawy strumień ukazał mi się ponownie, krzyżując dwukrotnie moją drogę w bliskości miasta Bakundu-ba-Boa, gdzie pod imieniem Kabi przedstawia się jako bystry potok, wypływający z przyległego łańcucha pagórków.

Dnia następnego, 29 września 1883 roku, opuściłem Boę z fatalnym bólem głowy i gorączką, spowodowaną zapewne całodzienną wczorajszą podróżą w silnej ulewie. Nadzieja jednakże ujrzenia jeszcze tego samego dnia wieczorem nieznanego jeziora podtrzymywała moje siły, i choć chwiejącym się krokiem, wyruszyłem w dwunastomilową podróż. Z trudnością tylko i wysiłkiem przebywałem po śliskich stromych drogach nieskończony rząd wysokich pagórków, piętrzących się przed nami. Wreszcie po kilkugodzinnym marszu, upadając ze zmęczenia, powitałem z radością w dali jaśniejącą smugę rzeki, która spadała ze szmerem w kaskadach ze skały na skałę. Wtem z prawej zawiał świeży wietrzyk: spojrzałem w tę stronę – przed nami leżała obszerna płaszczyzna wody, długo szukane jezioro M’Bu.

Zapomniałem o gorączce i zmęczeniu, szybkim krokiem podążyłem do brzegu, a usiadłszy w jednej z licznych pirożek, napawałem oczy czarującym widokiem jaki tworzyło lustro gładkiej powierzchni jeziora. Nie wiem, jak długo byłbym pozostał w tym uroczym miejscu, gdyby nie znużeni tragarze, którzy z niecierpliwością czekali chwili złożenia bagażu w mieście.

Mieszkańcy M’Bu, powiadomieni o przybyciu może bajecznego dla nich białego człowieka, wyszli naprzeciw nam, lecz za każdym krokiem, który uczyniłem naprzód, owe setki tubylców cofały się wstecz, nie dowierzając dziwnej istocie. Przy pierwszej chacie zatrzymała się wreszcie ciżba, a ja, chcąc ją ośmielić, podszedłem ku niej, podając rękę najbliżej stojącemu krajowcowi. Nie zrozumiawszy mego gestu, olbrzymi Murzyn drapnął co sił mu starczyło, a za jego przykładem poszła i reszta. Gdyśmy jednakże przybyli do domu królewskiego, w jednej chwili zapełniła się chata mieszkańcami, którzy nie wiedząc co czynić ze zdumienia i radości, wdrapywali się z hałasem na stołki i słupy, grożąc zupełną ruiną i tak już chwiejącej się chaty. Po chwili nadszedł podstarzały Murzyn słusznej postawy – król Mukwii, a wziąwszy podaną mu rękę w obie dłonie, trząsł nią długo i serdecznie, wyrażając mi swą radość, iż wreszcie zawitał biały do ich miasta.

Odpocząwszy cokolwiek, powróciłem do jeziora i rzeki Sobo, by za pomocą kompasu nanieść ich kontury. Ciekawa gawiedź nie opuszczała mnie ani na chwilę, a wraz z zapadającą nocą rozpoczęła się serenada, która tym razem jednakże nie przeszkodziła mi bynajmniej zasnąć snem twardym.

Opuszczając nazajutrz miasto, obdarzyłem uprzejmie króla, który dogadzał każdemu memu żądaniu, zwykłym doborem drobnostek, na których widok świeciły się z radości oczy starca. Przy pożegnaniu zadość uczyniłem ogólnej prośbie i wystrzeliłem trzykrotnie z rewolweru. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie to wywołało na dziecinnych umysłach spokojnych krajowców: skakano i śpiewano, tracono rozum; jeden opowiadał drugiemu, jak „mukara” (biały człowiek) złamał broń, złożył ją i strzelił. Rozpromieniony król zdradzał się z wielką ochotą uściskania mnie, lecz wstrzymywał swe popędy, zadowalając się serdecznym pogłaskaniem rąk mego chłopca, noszącego rewolwer.

Do połowy maja 1884 roku Tomczek i Rogoziński stale byli w drodze, raz po raz tylko wracając na Mondoleh celem odpoczynku i nabrania tchu do dalszych wypraw. Nagle, dnia 11 maja 1884 roku, gdy Rogoziński w sprawach ekspedycji bawił poza stacją, Tomczek zachorował. Nazajutrz stan chorego pogorszył się i nastąpiły objawy malarii. Wezwani na pomoc misjonarze angielscy orzekli, że nie ma dla niego ratunku. Tak upłynął tydzień. Chory prawie ciągle był nieprzytomny, chwilami jednak wracała mu świadomość, a wtedy wierny jego towarzysz Janikowski nabierał wiary i łudził się nadzieją. 20 maja, gdy nastąpiło widoczne polepszenie i chory chwilowo nawet wstał z łóżka o własnych siłach, Janikowski ucieszył się, nie przewidując, że to ostatni błysk dogasającego życia. Nagle Tomczek zawołał: „Janikowski, daj rękę, uściśnij mocno… umieram!” – i w pięć minut zasnął spokojnie, trzymając przyjaciela za rękę i słuchając odmawianej modlitwy…

Nieopodal stacji polskiej, na małym wzgórzu, wykopano grób między dwiema, po bokach wzgórza rosnącymi palmami. Niewielki orszak osób, przybyłych ze stacji angielskiej Victoria w południe odprowadził na miejsce wiecznego spoczynku Polaka, który o tysiące mil od ojczystej ziemi padł na posterunku.

Niebawem wrócił Rogoziński. Rozpacz jego nie miała granic. Stracił najlepszego druha, którego od ław szkolnych kochał jak brata.

Widoku świeżej mogiły osieroceni towarzysze znieść nie byli w stanie. Za wiele zabrała im ta ziemia. Powierzywszy więc dom czasowej opiece przychylnych krajowców, Janikowski i Rogoziński wyruszyli łodzią do Gabonu i na rzekę Remboe, by nie mieć czasu do rozmyślania nad poniesioną stratą i dopiero 14 lipca powrócili na Mondoleh.

Tomczek położył skromną, ale istotną zasługę, jako odkrywca źródeł i górnego biegu Rio del Rey, których na próżno przez dwa wieki poszukiwano, Jeziora Słoniowego itd. Pomiędzy pracami, jakie z wyprawy afrykańskiej pozostawił, znajdowało się wiele ścisłych i cennych map, notatek oraz bogate materiały do geografii nowo odkrytych stron, na przykład do części kraju Bakunda, biegu rzeki Mungo oraz środkowej części Małego Mungo, jeziora M’Bu itd.

ZATARG POLSKO-ANGIELSKI Z RZESZĄ NIEMIECKĄ O KAMERUN

W roku 1884 istniało w Kamerunie sześć faktorii angielskich, które prowadziły z sąsiednimi plemionami handel zamienny, starając się nakłonić kacyków do przyjęcia protektoratu Wielkiej Brytanii, jednocześnie namawiając rząd do zajęcia się tą sprawą. W Londynie nie widziano jednak potrzeby pośpiechu. A tymczasem firma hamburska Adolfa Woermana i dom handlowy Jantzen i Thormählen, nabyły rozległe ziemie nad brzegami Rzeki Kameruńskiej w okolicach portu Bembia, a także prawa „królików” murzyńskich do zamieszkanych przez nich krajów. 14 lipca 1884 roku reprezentant obu firm, Voss, złożył akt oddania tych ziem przez miejscowe plemiona pod zwierzchnictwo generalnego przedstawiciela Rzeszy Niemieckiej, znanego podróżnika, doktora Nachtigalla, który w imieniu Rzeszy objął w posiadanie terytorium Batanga, Rzeki Kameruńskiej i Bimbii, razem około czterysta kilometrów kwadratowych.

Tu rozpoczął się okres gorączkowych zajść, które trwały prawie cały rok, a podczas których cała Zatoka Biafryjska znajdowała się w pewnym stanie rozjątrzenia. Zajścia te, które wiele narobiły wrzawy w świecie politycznym, nie pozostawiły w spokoju również i cichej polskiej stacji Mondoleh.

Wieść o przybyciu na Rzekę Kameruńską okrętów niemieckich była dla wszystkich niespodziewana, dla ekspedycji Rogozińskiego zaś w najwyższym stopniu niepożądana. Krajowcy bowiem z południowych stoków Gór Kameruńskich już od pewnego czasu zżyli się z Polakami, a kacykowie nadmorscy niejednokrotnie przychodzili na stację Mondoleh wraz z góralami, prosząc Polaków, aby załatwiali ich wzajemne spory; w końcu zaś zaufanie posunęło się tak daleko, że główny kacyk, mianowicie król Jerzy z Boty oddał rządy nad swym krajem w ręce Rogozińskiego, a niebawem poszli za nim i inni sąsiedni kacykowie.

Rogoziński nabył wówczas na własność obszary owych klanów i ekspedycja polska w ten sposób wzięła w posiadanie ziemię i objęła rządy nad krajowcami: zabór więc przez Niemców sąsiedniej Bimbii i Rzeki Kameruńskiej zapowiadał zakłócenie spokoju w tym nowym polskim kraiku, gdyż ani na chwilę nie wątpiono, że, skończywszy z Kamerunem i Bimbią, komisarz niemiecki, doktor Nachtigall posunie się również na zachód, ku pięknym „polskim” górom na ziemi afrykańskiej, biorąc je per fas et nefas, otwarcie czy podstępem, pod protektorat niemiecki.

Toteż, gdy 10 sierpnia 1884 roku angielski okręt wojenny „Forward” podniósł flagę Wielkiej Brytanji nad Victorią, krajem dzielącym polską Botę od niemieckiej już Bombii, Rogoziński oświadczył angielskiemu komendantowi, że gdyby rząd angielski pragnął ogłosić swój protektorat nad terytorium polskiej ekspedycji, nie byłby bynajmniej temu przeciwny. Komendant Furlonger przystał skwapliwie na tę propozycję, a prosząc o odnośną pisemną deklarację dla pełnomocnika angielskiego w Bomie, dokąd odpływał „Forward” zapytał Rogozińskiego, czy nie byłby skłonny do uzyskania dla Wielkiej Brytanii podobnych protektoratów na dalszym ciągu linii wybrzeża, tj. między Botą a Rio-del-Rey, gdzie władza Polaków jeszcze nie sięgała, ale gdzie sięgały sympatie tubylców dla polskiej ekspedycji. Rogoziński 15 sierpnia wysłał odpowiednie pismo i zgodził się z chęcią na udzielenie pomocy przedstawicielom Anglii, podkreślając jednak konieczność szybkiego działania, przewidywał bowiem słusznie, że doktor Nachtigall działać będzie błyskawicznie.

25 sierpnia kanonierka „Forward” zjawiła się powtórnie w zatoce Ambas: komendant Furlonger przybył zaraz na stację Mondoleh z pełnomocnictwem do podpisania z Polakami traktatu o Botę i chcąc prosić o obiecaną pomoc do zawarcia następnych. Nie zastał jednakże Rogozińskiego na stacji, gdyż ten był akurat w Fernando Po. Podniósł więc niezwłocznie kotwicę i przypłynął tam za nim objaśniając na miejscu, w jakim celu przybywa i zapytując, kiedy Rogoziński będzie mógł stawić się na okręcie, by rozpocząć swą dyplomatyczną misję. Wyruszono natychmiast, czyli tego samego wieczora i 28 sierpnia Rogoziński podpisał traktat, na mocy którego „polska Bota” znalazła się pod angielskim protektoratem. Traktat ów brzmiał jak następuje:

Jej Królewska Mość, Królowa Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanji i Irlandii, Cesarzowa Indii etc. etc. i pan S. Rogoziński i Król i Kacyk Boty, czyli Bobii, pragną podtrzymać i wzmocnić pokojowe i przyjazne relacje, które tak długo istniały pomiędzy nimi.

Jej Brytyjska Królewska Mość, mianowała i naznaczyła pana E.H. Hewetta swym konsulem na zatoki Beninu i Biafry dla zawarcia traktatu w tym celu.

Porucznik Artur Furlonger, dowodzący JKM okrętem „Forward” mając odpowiednie upoważnienie od rzeczonego pana E.H. Hewetta, w imieniu i dla Jej Królewskiej Mości, Królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanji etc. etc., oraz rzeczony pan S. Rogoziński i Król i Kacyk Boty, postanowili i zawarli następujące paragrafy:

Art. I

Jej Królewska Mość, Królowa Wielkiej Brytanji i Irlandii etc. etc., stosując się do życzenia pana S. Rogozińskiego i Króla i Kacyka Boty, podejmuje się rozpościerać nad nimi i nad krajem znajdującym się pod ich władzą i jurysdykcją swą łaskawą opiekę i protekcję.

Art. II

Pan S. Rogoziński i Król i Kacyk Boty postanawiają i zobowiązują się nie wchodzić w żadne kontakty, układy lub traktaty z jakimkolwiek obcym narodem lub rządem, bez wiedzy i sankcyj Rządu Jej Królewskiej Mości Brytyjskiej.

Art. III

Niniejszy traktat staje się obowiązującym od daty jego podpisania.

Sporządzony w dwóch kopiach niniejszego dnia 28 sierpnia 1884 roku w mieście Bota.

Podpisano:

A. FURLONGER

dowodzący JKM okr. „Forward”

S. ROGOZIŃSKI

Król (jego znak) JERZY

Kacyk (jego znak) MOLENDE

Świadkowie:

R.M. PEARSON

ass. rew. JKM okr. „Forward”

Amonaco (jego znak) tłumacz

S. BURNLEY

Następnie tego samego dnia udano się znowu na pokład kanonierki „Forward” dla omówienia zasięgu owego dalszego wybrzeża, które miało trafić także pod protektorat angielski. Zatrzymywano się więc w następnych dniach przed każdym z miast nadbrzeżnych po kolei i wysiadano na ląd, gdzie też miejscowi kacykowie, witając gości wszędzie radośnie, jako znajomych z Mondoleh, bez wyjątku podpisywali traktaty z komendantem Furlongerem, gdyż wszyscy prawie oświadczali, że skoro Polacy im tak doradzają, to nie może być w tym nic złego. Z tego powodu też wstępne negocjacje prowadził zazwyczaj Rogoziński z Janikowskim, a Furlonger ze swoim asystentem już tylko przystępował do formalności, czyli do przeczytania im treści traktatu, którą dwaj tłumacze z Boty, Monako i Njungo przekładali na język mbonboko, do zapytania, czy zechcą przyjąć i podpisać traktat, i po otrzymaniu potwierdzającej odpowiedzi – do podpisów.

1 września skończywszy negocjacje z ostatnim miastem ekspedycja wracała ku zatoce Ambas, gdy doniesiono z pokładu, że ku wybrzeżu, od którego właśnie płynęła, a mianowicie ku Bibundi, podążają dwa niemieckie okręty wojenne; były to: pancernik „Leipzig” i kanonierka „Möwe”, których zadaniem miało być to czego właśnie dokonali Polacy. Gdy Niemcy, zauważywszy powracającą już stamtąd kanonierkę „Forward”, domyślili się co zaszło, „Leipzig” dał sygnał swej towarzyszce, która niebawem wysadziła na ląd kilku krajowców, prawdopodobnie tłumaczy z Bimbii, okręty zaś widząc, że je uprzedzono, zawróciły, odpływając w kierunku wyspy Fernando Po. Tego samego wieczora wyprawa stanęła znowu na kotwicy w zatoce Ambas i Rogoziński i Janikowski powrócili na stację Mondoleh. Linia nadmorska Gór Karneruńskich była więc od tej chwili pod protektoratem Wielkiej Brytanii.

Długo omawiano na polskiej stacji fakt ten owego wieczora, zdawano sobie bowiem jasno sprawę z tego, że był to fakt niemałej wagi – a tymczasem krajowcy przybywali winszować Polakom.

Jeszcze w tym miesiącu, tj. we wrześniu, kanonierka „Forward” po raz trzeci przybyła do Mondoleh i ponownie uproszony przez komendanta Furlongera, Rogoziński wybrał się w podobnym celu, ale tym razem dalej na zachód ku rzece Rumby i do ujścia Rio-del-Rey. Załatwiwszy sprawę powrócił na stację i zdawało się Polakom, że wreszcie będą mogli cieszyć się spokojem i kontynuować eksplorację kraju; posiadłości ekspedycji polskiej znacznie się rozszerzyły przez nabycie obszarów klanów Ngemch, Bubinde oraz Niższej i Wyższej Mokundy i coraz serdeczniejsze stawały się stosunki Polaków z tubylcami.

Człomkom ekspedycji udało się odbyć jeszcze kilka krótkich wypraw w góry, przy tym i wpłynąć na zakończenie od dawna trwającej wojny między trzema górskiemi kraikami, wśród których pozyskali pełne zaufanie, tak że w końcu chodzili po tych górach swobodnie i spokojnie, jakby w swojej zagrodzie, wszędzie witani radośnie; a gdyby do jakiego krajowca zawitali na nocleg, pewni byli, że mogą zasnąć spokojnie, bez broni, że czuwa nad nimi straż najwierniejsza: życzliwość i przywiązanie ludu, pośród którego włos im z głowy nie spadnie.

Teraz sądzili, iż nastała chwila wyekwipowania nowej ekspedycji w głąb lądu. Zamówione w Europie potrzebne do tego wyposażenie już przybyło; sformowano karawanę, urządzono ekspedycję na Mongo-ma-Lobah [Górę Bogów], najwyższy szczyt Gór Kameruńskich i zaczęto się przygotowywać do ponownego wyruszenia na dłuższą wyprawę w głąb kraju, przez rzekę Lungasi, jedno z głównych ramion Rzeki Kameruńskiej, gdy nagle rozeszła się wieść, że na Rzece Kameruńskiej wybuchła wojna pomiędzy krajowcami a Niemcami. Według relacji krajowców, rzecz przedstawiała się następująco: niemieccy delegaci, negocjując o Kamerun, o który od dwóch lat negocjował delegat angielski, pan Hewett, niestety, zbyt powolny i nieenergiczny (gdyż krajowcy znad rzeki wielokrotnie prosili go sami o protektorat angielski) zawarli umowę jedynie z królami Bell i Akwa; gdy zaś na podstawie opłaconych umów zatknęli swe sztandary nad całą rzeką, wtedy kacykowie nie uwzględnieni w rokowaniach, a wśród nich głównie Lok-Prisso, kacyk Hikory, i naczelnicy z Jowstown oparli się okupacji ziem będących pod ich jurysdykcją i władzą, twierdząc słusznie, że nie zawierali żadnych traktatów z Niemcami, że, przeciwnie, oczekują wciąż angielskiego protektoratu, o który wręczyli konsulowi angielskiemu, panu Hewettowi, już dawno podanie. Oświadczyli więc, że sprzeciwiają się zaborowi niemieckiemu i że nikt nie ma prawa naruszać ich własności bez ich woli: a gdy delegat niemiecki zatknął mimo to swój sztandar w Hikorze, mężny Lok-Prisso oświadczył, że jeżeli go nie usunie niezwłocznie, on to uczyni. Wtedy komisarz niemiecki, doktor Nachtigall zabrał swój sztandar z Hikory; oczekiwano oczywiście tylko pierwszej okazji do zwady, by to, czego nie można było posiąść prawnie wziąć siłą. Okazja ta wkrótce się nadarzyła. Od dawna trwały spory między kacykiem Lok-Prisso a królem Bellem, protegowanym niemieckim; gdy więc ludzie z Hikory rozpoczęli wojnę z królem Bellem, do której przyłączyło się miasto Jowstown, oburzone na Bella, że oddał kraj wbrew woli krajowców i innych kacyków, niemieckie okręty, stojące wtedy na kotwicy na Rzece Kameruńskiej, skorzystały skwapliwie z tej okoliczności, by występując w imieniu swego protegowanego, zająć teraz oporne miasto.

Zbombardowano Hikorę i Jowstown, które broniły się walecznie. Nieszczęśliwy Lok-Prisso musiał z resztką swej drużyny uciekać w gąszcze, a z jego miast pozostały tylko zgliszcza chat, spalonych przez Niemców naftą i trupy zabitych.

Rezultatem tych zajść było ogólne rozprzężenie stosunków na Rzece Kameruńskiej: krajowcy pouciekali w gąszcze i wszelka komunikacja ustała. Do zatoki Ambas przybyła wtedy angielska korweta „Rapid”, mająca popłynąć do Fernando Po; słysząc jednakże o tym co zaszło na Rzece Kameruńskiej, jej komendant, pan Campbell, postanowił zawinąć najpierw do Kamerunu. Rogoziński chętnie przyjął jego zaproszenie, aby się udał jego okrętem na wojującą rzekę, dla przekonania się naocznie, czy rzeczywiście nie będzie można wyruszyć teraz w rejs po rzece Lungasi. 26 grudnia i dnia następnego, stojąc na „Rapidzie” w Kamerunie, przekonał się, że zamiar ten był rzeczywiście niewykonalny.

Wojna kameruńska, bombardowanie przez niemieckie okręty wspomnianych wyżej miast nadrzecza, przestraszyły krajowców gór i angielską osadę Victoria. Poproszono więc angielskiego konsula, pana Hewetta, o stworzenie linii traktatów na wschodnich stokach, które by zabezpieczyły kraje górskie również od strony rzeki Mungo, od której były jeszcze otwarte i wystawione na niebezpieczeństwo zaboru niemieckiego. Niemcy dzięki temu mogli zredukować protektorat angielski, rozszerzony przez kanonierkę ,,Forward”.

Delegaci doktora Nachtigalla, generalnego komisarza niemieckiego, zgodnie z przewidywaniami wyruszali już z Bombii i Mingo ku wschodnim stokom gór. 4 stycznia 1885 roku przybył z Kamerunu do Fernando Po, gdzie przebywał Rogoziński, pan Hewett, konsul angielski, prosząc o widzenie się z nim na pokładzie kanonierki, która go przywiozła. Chciał omówić sytuację w Górach Kameruńskich, zaznaczając, że sam leży chory na dyzenterię. Po dłuższej rozmowie z Hewettem, Rogoziński zdecydował się oddać mu przysługę, o którą prosił, a mianowicie udać się zaraz do zatoki Ambas, przekonać się o stanie rzeczy na wschodnich stokach gór i postarać się o zabezpieczenie ich dla angielskich interesów. Pan Hewett dodał, że z przyczyny choroby sam do zatoki Ambas udać się nie może i że nawet gdyby to mógł uczynić, byłoby to dla niego trudniejszym zadaniem niż dla Rogozińskiego, ze względu na stosunki, w jakich Polacy pozostawali z krajowcami.

Przewieźć miała Rogozińskiego korweta „Rapid”, która też 6 stycznia stanęła przed stacją Mondoleh, skąd Rogoziński zaraz wyruszył do Victorii, by przekonać się o stanie rzeczy. Tu panował ogólny niepokój: na brzegu spotkał ich pan Brew, czarnoskóry prezydent Rady Victorii mianowany na to stanowisko przez angielskiego konsula i odpowiedzialny za zarząd tej nowej posiadłości angielskiej. Donosił on, że przy pomocy Szwedów, mieszkających od roku mniej więcej w górach, Niemcy paktują z kacykiem kraju Likumbe, znajdującego się o kilka godzin drogi od Victorii, a stanowiącego główny jej rynek żywności, po którego odcięciu straciłaby ona główne podstawy swego bytu. Wyruszył więc Rogoziński zaraz następnego dnia w góry, poradziwszy zakłopotanemu panu Brew wydelegować z nim emisariusza Rady Victorii, który by w jej imieniu podpisał układ z kacykiem Likumbe, wcielający te miejscowości do kolonii Victoria. Tak się też stało: kacyk Likumbe podpisał traktat z reprezentantem Rady Victorii i właśnie brytyjska flaga wznosiła się na postawionym naprędce maszcie, gdy ujrzano przybywających z drugiej strony Szwedów, którzy byli z Niemcami w takich stosunkach, w jakich pozostawali Polacy z Anglikami. Spostrzegłszy w Likumbe, że przyszli za późno, udali się niezwłocznie dalej do krajów Soppo i Buei, by tam uprzedzić Polaków. Jednak pod tym względem nie potrzebowano się obawiać, gdyż zawczasu wyprawieni posłańcy do owych kacyków i telegraf umożliwiali Rogozińskiemu szybkie porozumiewanie się z krajowcami. Ci nie przyjęli niemieckich delegatów, lecz czekali przybycia sprzymierzeńców i połączyli się za przykładem Likumbe z Victorią. Negocjacje i podpisywanie traktatów z Bakwirami (góralami kameruńskimi) trwały do 25 stycznia 1885 roku, do którego to dnia główne klany wschodnich stoków połączyły się z Victorią.

W tym czasie kanonierka „Walthful” przywiozła wiadomości o opuszczeniu Afryki przez konsula Hewetta z powodu choroby i objęciu zastępstwa przez wicekonsula White’a.

Podczas pobytu Polaków w górach, niemiecki okręt wojenny zajął niewielki punkt, mniej więcej trzy kilometry linii nadbrzeżnej, pomiędzy polskim miasteczkiem Bibunde a przylądkiem Limboh; punkt ten nazywał się Mukundange, a nie mógł być zajęty podczas operowania tu angielskiej kanonierki „Forward”, ponieważ wtedy krajowcy, z powodu wojny, znajdowali się w gąszczach. To było główną przyczyną, dla której Rogoziński wzywał konsula. Pan Harold White przybył 4 lutego na małym parowcu, a równocześnie niemiecka korweta „Bismarck” stanęła przy Mukundange. Angielski konsul objął uzyskane przez Polaków traktaty, a dla zaprowadzenia porządku i władzy w rozszerzonej teraz znacznie kolonii Victoria, wziął je równocześnie w swój zarząd; ponieważ jednak był, mając jeszcze wiele innych spraw, prawie zawsze nieobecnym, poprosił Rogozińskiego o tymczasowe przyjęcie jego władzy, jako głowy kolonii, z tytułem Active Chief Civil Comissioner, dodając mu do dyspozycji i pomocy Radę, złożoną z pięciu obywateli Victorii, pod przywództwem wspomnianego już pana Brewa.

Tymczasem, osiągnięte przez