Czao-Ra. Opowieść północna - Antoni Ferdynand Ossendowski - ebook

Czao-Ra. Opowieść północna ebook

Antoni Ferdynand Ossendowski

4,0

Opis

Biały szpic Czao-Ra to odważny pies łowiecki, który wspólnie ze swoim panem Maruszem wędruje przez piękną, ale i niebezpieczną tajgę. Razem przemierzają okoliczne lasy, wypatrując łosi, zajęcy, kun i lisów, których futra myśliwy mógłby sprzedać kupcom.

Pewnego razu Czao-Ra i Marusz spotykają niedźwiedzia. W nierównym starciu potężne zwierzę łamię nogę myśliwego. Co będzie dalej? Czy odważny pies będzie w stanie pomóc swojemu panu? Czy uda im się bezpiecznie dotrzeć do domu?

Czao Ra. Opowieść północna to piękna historia o sile przyjaźni człowieka i psa, a także o trudach życia ludzi Północy zmagających się z surową zimą, która trwa tam przez osiem miesięcy w roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 77

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Antoni Ferdynand Ossendowski Czao-Ra OPOWIEŚĆ PÓŁNOCNA ISBN: 978-83-65521-42-2 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2016 All rights reserved Ilustrowała Agnieszka Kuglasz-Siodłak Redaktor prowadzący: Joanna Matkowska Redakcja: Magdalena Komosa-Kaźmierczak Ilustracja na okładce: Agnieszka Kuglasz-Siodłak Projekt okładki i stron tytułowych: Przemysław Kida Opracowanie graficzne i techniczne: Barbara i Przemysław Kida Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

I

NA PÓŁNOC

W wielkich miastach, gdzie krążą, wesoło dzwoniąc, barwne wozy tramwajowe, porykują ostrzegawczo klaksony mknących samochodów i świecą się lampkami elektrycznymi wspaniałe wystawy sklepów, nikt nie pamięta o tym, że o kilkaset kilometrów na północ całkiem inny pędzą żywot ludzie do miastowych podobni.

Podobni… może nie z wyglądu, lecz z tego, co czuje ich dusza, co ukochało serce, trapione troską i rozświetlane nadzieją i radością.

Prawda, że tam, na dalekiej Północy, w szałasach ze skóry, z kory lub cienkich żerdzi modrzewiowych, w jurtach1, czumach2, rzadko w małych, ciemnych, o niskich pułapach chatkach, pozbawionych dachów, żyją ludzie o twardych, czarnych włosach, o twarzach ciemnych, szerokich, o policzkach wystających, wargach grubych i oczach skośnych — bystrych i poważnych.

Tuziemcy3 ci pochodzą z rasy fińsko-mongolskiej, lecz należą do wielkiej rodziny ludzkiej.

Mężczyźni, tak samo jak ojcowie nasi, troszczą się o rodzinę i mozolnie, może nawet o wiele mozolniej niż my, pracują, aby uchronić drogich sobie bliskich przed głodem, zimnem i chorobami. Kobiety z matczyną miłością i trwogą wychowują dzieci na dzielnych mieszkańców surowej krainy, gdzie tylko silny potrafi wywalczyć dla siebie prawo do życia. Chłopaki i dziewczynki, otulone w ubrania z futra, tak samo jak nasze dzieciaki w Ogrodzie Saskim lub Łazienkach, dokazują, gonią się, kłócą, cieszą i płaczą, gdy doznają krzywdy od rodzeństwa lub przyjaciół, skaleczą się albo gdy zostaną ukarane przez rodziców.

Ludzie ci niczym się więc nie różnią od nas, bo umieją tak samo myśleć, czuć radość i cierpienie, wierzyć w Boga i pracować.

Prawda, że nie ma tam szkół, kościołów, szpitali, kolei, tramwajów, a nawet sklepów. A to dlatego, że mieszkańcy północnej krainy są koczownikami, bo pozostają w tej lub innej miejscowości swojej niegościnnej ojczyzny do czasu, dopóki może ich ona wyżywić. Gdy zabraknie już ryb w rzece lub jeziorze, koczownicy-rybacy zwijają namioty i, obładowani dobytkiem, dążą ku brzegom innej rzeki, gdzie znowu stawiają lekkie budowle w pobliżu jakiegoś, często nieistniejącego na mapie, jeziora. Koczownicy-pastuchy natomiast, zajęci hodowlą reniferów, czyli północnych jeleni, zauważywszy, że te pojadły już trawę w całej okolicy, wkładają na oswojone zwierzęta wszystko, co mają, i wędrują ze stadami, szukając nowego pastwiska. Koczownicy-myśliwi za to przenoszą się z miejsca na miejsce, idąc śladami zwierząt stanowiących cel ich łowów.

Być może ktoś zada pytanie: czy północni koczownicy nigdy się nie spotykają z mieszkańcami wielkich, pełnych zgiełku miast, gdzie połyskują szyldy kin i teatrów, gdzie rozlega się gwar tłumu, nawołują do modlitwy dzwony kościołów, gdzie dziatwa śpieszy do szkół lub na zabawę, a dorośli — do biur, fabryk, sklepów i w różnych innych sprawach?

Koczownicy Północy żyją z dala od wielkich miast i niespieszno im do nich, gdyż każda chwila jest im droga i wymaga ciągłej pracy.

Zresztą tym rybakom, pastuchom i łowcom miasto do niczego nie jest potrzebne.

Tylko ci, którzy zdobyli bogactwo, porzucają smętne przestrzenie Północy i przenoszą się do miasta.

Zdarza się to jednak rzadko, więc reszta pozostaje przez całe życie w swoich lasach i stepach.

Miasto samo dociera do nich dwa razy do roku.

Przybywają tu bowiem urzędnicy, którzy ściągają podatki, wypłacane przez tuziemców skórami upolowanych zwierząt lub wymienianych na ryby i renifery. Poza tym przez cztery miesiące w roku koczowiska tuziemców odwiedzają nauczyciele i duchowni, a za nimi ciągną kupcy dostarczający potrzebnych dla ludności towarów, jak: sznury i nici na sieci, proch, ołów, strzelby i noże, siekiery i narzędzia stolarskie, obuwie, perkaliki4, statki domowe, mąkę, herbatę, sól, cukier, łakocie i zabawki dla dzieci; książki, wstążki, paciorki — dla młodzieży męskiej i żeńskiej. Potem kupcy powracają do miast, wioząc ze sobą futra, skóry, rogi, suszoną i soloną rybę, orzechy cedrowe i poszukiwane przez stolarzy dla wyrobów czeczotowych5 dziwaczne narośle brzozy północnej.

Po tych odwiedzinach życie na Północy wraca do swego zwykłego rytmu.

Jakież więc jest to życie fińsko-mongolskich pastuchów, łowców i rybaków koczujących?

Nam, mieszkańcom środkowej Europy, może się ono wydać straszliwe, ponure, niemal rozpaczliwe.

Wiosna, lato i jesień trwają tu zaledwie cztery miesiące, po czym następuje zima — surowa, wyjąca zamieciami śnieżnymi, przywalającymi nie tylko ubogie namioty koczowników, lecz nawet lasy wysokimi zaspami śniegu, stwardniałego na kamień od ostrych mrozów.

Nawet w lecie w wąwozach, jarach i kniejach pozostaje śnieg, którego nie jest w możności roztopić słabo grzejące słońce podbiegunowe. Ziemia na miejscach otwartych, choć zrzuca z siebie biały pokrowiec i warstwy lodu, to na pół metra od powierzchni pozostaje już na zawsze zamarznięta i nie nadaje się do uprawy roli rodzącej żyto.

Tuziemcy zatem nie trudnią się rolnictwem i tylko w głębokich, dobrze przed zimnymi wiatrami osłoniętych kotlinach czasami udaje się im wyhodować ziemniaki, o ile wczesne mrozy i śnieżne wichry nie zetną ziemi i nie zniszczą pola.

Zimy tu są straszne nie tylko z powodu trzaskających mrozów lub ponurych purg, czyli wściekłych śnieżyc, lecz najbardziej dlatego, że przerażają i gnębią ludzi trwającą przez cały listopad, grudzień i styczeń nocą polarną.

Czarny mrok spowija białą ziemię. Dmą wściekłe wichry zimne, a pod ich naporem zamarzają rzeki i jeziora, nieraz do dna, a także pękają skały i drzewa; w locie ścięte mrozem padają cietrzewie, białe pardwy i inne ptactwo, a wszystko, co żyje, ukrywa się w norach i legowiskach. Nawet biały niedźwiedź, zaopatrzony w grube, ciepłe futro, szuka sobie jakiejś jamy, kładzie się i czeka, aż przysypie go śnieg, pod którym kudłaty mieszkaniec polarnych stref przetrwa najsurowszy okres zimy.

Zamieć wyje i jęczy, miotają się pod jej smaganiem łapy jodeł i świerków, wymachują bezradnie pokraczne gałęzie modrzewi, rozpaczliwie chylą się i skrzypią nagie, białe brzozy — powyginane, koślawe.

Na niezmierzonych równinach stanowiących tundrę — trzęsawisko trawą brunatną i mchem porosłe, a biegnące aż hen, ku brzegom zamarzniętego Oceanu Lodowatego — szeleści śnieg, zgrzyta i mknie kurzawa śnieżna, podnoszona, ciskana wściekle przez wicher mroźny; miotają się, powiewają i syczą rozwichrzone, rozczochrane grzywy nad wierzchołkami śnieżnych wydm i kurhanów.

W skotłowanym, wzburzonym mroku długiej, przerażającej nocy panuje zgiełk, słychać pogmatwane chóry głosów, zgrzytów, wycia, jękliwych zawodzeń, poszumu mknących i opadających kłębów śniegu stężałego…

Z ciemności bezmiernej wyłaniają się nagle jakieś obłoki świetlne, zaczynają pęcznieć, rozrastać się i szerzyć, aż ogarniają całe niebo i sączą zwodniczy blask, mętny, mamiący. To znów wytryskują spoza niewidzialnego w mroku horyzontu jakieś promienie jaskrawe, zielone, żółte i niebieskie, strzelają aż pod sam szczyt sklepienia nieba, przepajają je ogniami migoczącymi, rozlewają się w płachty drgające, promienne, w tęcze dziwne, w krzyże przeogromne, w wieńce ogniste, płonące, lękiem przejmujące proste, zabobonne serca mieszkańców tej ziemi przerażającej i groźnej.

Są to dni, w których nad martwą pustynią lodową szaleją zorze polarne. Najdalej sięgające promienie podziwiają czasami mieszkańcy wielkomiejskich kamienic chroniących ich przed mrozem i wichrem.

W marcu zaczyna już wyglądać słońce, przygasają coraz bardziej mamiące zorze, na ich miejsce zaś przychodzą inne.

Północni ludzie nazywają je białymi nocami.

Są to wiosenne i pierwsze noce letnie, gdy zachodzące słońce tak długo oświetla ziemię szkarłatnymi i liliowymi promieniami, że spoza szarej płachty na chwilę krótką przygasłych obłoków natychmiast wyłania się złociste oblicze wschodzącego słońca.

Wiosna mija szybko i prawie nagle wybucha lato.

Natura, zgnębiona surową, nielitościwą zimą, otrząsa się z osłabiającego ją przerażenia, budzi się i wpada w szał, w radość bujną. Drobne ziółka, trawy okrywające kępy na tundrze, małe krzaczki o powyginanych, splątanych gałązkach, płaszczące się na skałach zarośla wierzb i cedrów karłowatych, świerki, jodły, osiki, białe, smutne brzozy, zawsze smętne modrzewie o czarnych konarach, różne krzewy z piorunującą szybkością okrywają się liśćmi, pączkami, kwitną i w pośpiechu ronią nasienie do rozmiękłej ziemi.

Wielki czas po temu!

Zewsząd niewidzialnymi szlakami powietrznymi, biegnącymi od południa, ciągną bowiem stada łabędzi, gęsi i kaczek, klucze żurawi, czapli, rzesze drobnego ptactwa błotnego, opadają na zwolnione z lodowych pancerzy zwierciadła jezior i rzek, aby wić tu, w bezpiecznych, gęstych szuwarach gniazda dla przyszłych piskląt, wychować je i z pierwszymi podmuchami mroźnych wiatrów północnych odlecieć z nowym potomstwem w dalekie, ciepłe kraje, przecinając okiem nieogarnięte połacie borów nieprzebytych, stepów niezaludnionych, pustyni, morza szumiącego falami.

W gąszczu listowia gzić się zaczynają wiewiórki rude i ptasi drobiazg świergocący, pogwizdujący, śpiewny, a w trzcinach nadbrzeżnych, w trawie wybujałej i soczystej, w powikłanej sieci krzaków coś sunie, szeleści suchymi liśćmi, skrada się i czai… ściga zdobycz i ukrywa się przed napastnikiem.

Z morza traw, krzewów, zielonych mchów podnoszą się nagle czarne chmury wysysających krew owadów i opadają na ludzi i zwierzęta: w nocy — komary, drobne muszki gryzące, w dzień — żarłoczne bąki, wbijające żądła w skórę, przecinające wargi i powieki, a nieraz na śmierć zagryzające zbłąkanych w kniei ludzi lub bezbronne zwierzęta, chociażby tak duże i potężne, jak łoś rosochaty lub byk, śmiało stawiający czoło zuchwałym wilkom…

Przez bór jodłowy o gęstym podszyciu z krzaków i wysokich traw przedzierała się, wolno postępując naprzód, mała karawana tuziemców.

Na czele szedł niewysoki, lecz barczysty mężczyzna z siekierą w ręku. Futrzana czapa z uszami spadającymi na policzki okrywała okrągłą głowę człowieka o ciemnej twarzy i dużych, piwnych, nieco skośnych oczach. Długa koszula ze skóry renifera, przepasana cienkim rzemykiem, takież szerokie spodnie i futrzane buty, ozdobione wisiorkami ze szklanych paciorków, chroniły ciało przed dotkliwymi ukłuciami owadów.

Tuziemiec szedł, torując drogę towarzyszom. Ścinał zwisające nisko nad ziemią łapy jodeł okrytych mchem, przerąbywał i odrzucał na bok pnie zwalonych przez burzę drzew.

Tuż za nim, niemal dotykając ostrym pyskiem jego stóp, postępował brudnobiały szpic, wymachując puszystą kitą ogona. Chwilami przystawał, aby wyciągnąć z kosmatego futerka zawadzające mu ostre zielska, czepiające się go ze wszystkich stron, trząsł łbem, odganiając bąki i muchy bzykające i brzęczące mu około oczu i czujnych uszu.

O kilka kroków dalej szła kobieta, również w futrzanym stroju, tylko nieco zdobniejszym, bo obszytym na piersi i rękawach barwnymi wstążkami i mosiężnymi guzikami.

Niosła na ręku dziecko, owinięte w ciepłą kołderkę z lisich skórek, i prowadziła za sobą na długim rzemieniu starego, rogatego renifera obwieszonego tobołami. Uwiązane do drewnianego siodła idącego na czele renifera, tuż za nim kroczyły jeszcze trzy obładowane jelenie. Wprawne oko północnego mieszkańca w przedzierających się przez knieje ludziach poznałoby od razu — koczujących łowców.

Istotnie: na grzbietach reniferów widniały dwa karabiny, kilka żelaznych sideł i potrzasków, myśliwskie torby na proch i kule oraz spory ładunek zwiniętych skórek różnych zwierząt.

Jurta — okrągły namiot pokryty skórami (np. z jelenia), używany przez koczownicze ludy. [wróć]

Czum — namiot zrobiony ze skór rena. [wróć]

Tuziemcy — dawna nazwa rdzennych mieszkańców danego obszaru. [wróć]

Perkalik — cienkie płótno z bawełny lub strój wykonany z tej tkaniny. [wróć]

Czeczota — narośl powstała na korze drzewa. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki