Guy Martin. Motobiografia - Guy Martin - ebook

Guy Martin. Motobiografia ebook

Guy Martin

4,6

Opis

Od zawsze był uzależniony od prędkości i uwielbiał życie na krawędzi. Fascynowała go też mechanika. Nim skończył dziesięć lat, umiał już rozbierać i składać silniki. W szopie swojego ojca spędzał więcej czasu niż on sam. Takie były początki przygody z motoryzacją, która stała się sposobem na życie.

W tej książce Guy Martin, gwiazda wyścigów motocyklowych, mechanik ciężarówek i prezenter telewizyjny, opowiada o swoim dzieciństwie i młodości, poszukiwaniu nowych wyzwań i spoglądaniu śmierci w oczy. Wyjaśnia, dlaczego kocha ścigać się na motocyklach, wspomina swoje największe szaleństwa, a także zdradza, co czuł, gdy na wyspie Man zaliczał uślizg przy prędkości ponad 270 km/h....

Motobiografia – pierwsza w Polsce autobiografia motocyklisty. Prawdziwa i fascynująca historia człowieka, który nie wie, co to strach. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich amatorów jazdy bez trzymanki!

***

Klimat wyścigów motocyklowych na wyspie Man niewątpliwie jest mistyczny, to coś jak religia. Miałem okazję go doświadczyć, będąc tam kilka lat temu jako kibic. Czytając tę książkę, poczułem, że jestem po drugiej stronie, że jestem jednym z tych bogów, którzy pędzą po krętych drogach 300 km/h z głową kilka centymetrów od betonowych ogrodzeń i budynków. Z autobiografii Guya Martina dowiadujemy się, jak ze zwykłego, choć szalonego chłopaka można takim bogiem się stać.

- Adam Badziak, mistrz polski w wyścigach motocyklowych, komentator i ekspert MotoGP

Guy Martin nie jest kolejną sterowaną przez PR-owców gwiazdą sportów motorowych. Od splendoru woli kanał, w którym nadal w wolnych chwilach godzinami naprawia ciężarówki, ale choć sam przyznaje, że jest trochę dziwakiem, ma też charakter, którego rywale mogą mu pozazdrościć. A poza tym ma chyba najlepszą, choć i chyba najbardziej niebezpieczną robotę na świecie. Na życie, życiem tym ryzykując, zarabia, ścigając się w motocyklowych wyścigach ulicznych, ze słynnym TT na wyspie Man na czele. Co za gość! Oto jego historia...

- Michał Fiałkowski, komentator i dziennikarz MotoGP

Przyznanie się do oszukiwania na zawodach, zdradzania dziewczyny czy przekonania, że bawełna bierze się ze strzyżenia owiec, wymaga odwagi. Książka Guya Martina jest wielką opowieścią o odwadze potrzebnej do ścigania się między murami domów z prędkością 300km/h i odwadze, by być sobą zawsze i wszędzie. To nie tylko fascynująca opowieść o zawodniku motocyklowym – życiorys Martina dowodzi, że można zostać gwiazdą, naprawiając ciężarówki i buntując się przeciwko konsumpcyjnej rzeczywistości dzisiejszego świata.

- Piotr „Pejser” Surowiec, red. naczelny „MotoRmanii”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (11 ocen)
9
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PrologKoniec Gry

 

Właśnie wyjechałem z alei serwisowej po pit stopie. Z głową za owiewką, siłując się z 210-konną hondą fireblade na przedmieściach Douglas, stolicy wyspy Man, rozpocząłem kolejne 61-kilometrowe okrążenie na wyspie. Jeden z moich mechaników, Cammy, powiedział mi, że prowadzę, ale mam tylko sekundę przewagi. Jego głos brzmiał inaczej. Zazwyczaj jest tak spokojny, jakby odczytywał listę zakupów, ale nie tym razem. Wiedział, że możemy wygrać.

Właśnie zaczynałem trzecie okrążenie wyścigu Senior TT na wyspie Man w 2010 roku, ostatnich zawodów w trwających dwa tygodnie zmaganiach. Wyścigu, który za wszelką cenę chciałem wygrać od sześciu lat. To była moja ostatnia w tym roku szansa sięgnięcia po zwycięstwo w TT. Dawałem z siebie wszystko.

W tamtym tygodniu przegrałem już wyścig o trzy sekundy. Trzy sekundy na dystansie 241 kilometrów, w wyścigu, który trwa godzinę i 12 minut, czyli 4300 sekund. O zwycięstwie zadecydowało 0,21 procent czasu. To oczywiste, że we współczesnych wyścigach ulicznych liczy się każda sekunda.

Przejechałem przez Bray Hill z pełnym zbiornikiem paliwa i nową tylną oponą. 24 litry benzyny bezołowiowej sprawiają, że zatankowany pod korek motocykl prowadzi się inaczej niż podczas jazdy na oparach, ale wiem, jak sobie z tym poradzić. Pięć kilometrów od alei serwisowej dojeżdżam do Ballagarey. To jeden z tych zakrętów, które sprawiają, że ścigam się po drogach. Łuk dla prawdziwych facetów. Skręcasz w prawo, jadąc ponad 270 km/h, zwieszasz się z motocykla i patrzysz najdalej przed siebie jak to możliwe, czyli w tym przypadku niedaleko. Jak wiele łuków na wyspie Man i na innych torach, w których się specjalizuję, to tak zwany ślepy zakręt. Kiedy w niego wjeżdżasz, nie widzisz, co znajduje się na wyjściu.

Przejeżdżałem przez Ballagarey setki razy na pełnym gazie, ale tym razem coś się wydarzyło. Przednia opona straciła przyczepność i wpadła w uślizg. To początek wypadku. Nic nietypowego. Kiedy walczę o zwycięstwa, regularnie ratuję się z takich uślizgów. W najszybszych zakrętach motocykl zawsze znajduje się na krawędzi przyczepności i upadku, trzymając się drogi wystarczająco, by jechać w odpowiednim kierunku. Nieco przyspieszysz i przednia opona krzyczy: „Dość!”. Nieco zwolnisz i już nie liczysz się w walce o zwycięstwo.

Podczas gdy przednia opona ślizgała się po asfalcie, ja starałem się uratować sytuację. Myślałem: „Mam to, mam to, mam to, mam to, mam to…”. Czasami udaje mi się poradzić sobie z uślizgami przedniej opony, kiedy motocykl jest w tak dużym złożeniu, że opona traci przyczepność. Możesz ratować się kolanem lub dodać trochę gazu, aby ponownie złapać przyczepność. Jedno jest pewne. Nie możesz wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, jak mocne wciśnięcie hamulca, ani panikować, bo właśnie wtedy spadasz z motocykla.

Myślałem o tym wszystkim, kiedy maszyna ślizgała się w stronę kamiennej ściany, która otaczała zewnętrzną tego łuku, a ja coraz bardziej traciłem nad nią kontrolę. Wtedy w mojej głowie pojawiła się myśl: „To już koniec”. Przy takich prędkościach, w takich zakrętach, nie zeskakujesz z motocykla, tylko po prostu go puszczasz. Zwieszałem się z hondy CBR1000RR, jak to tylko było możliwe, a nawet bardziej. Puściłem kierownicę i sunąłem wzdłuż drogi. Nie myślałem: „To będzie bolało”, tylko: „Co będzie, to będzie”.

ROZDZIAŁ IBEZ DRUGIEGO IMIENIA

Pojawi się miarka do spaghetti i rozpocznie się pogoń.

Zawsze mówiłem, że urodziłem się i wychowałem w Kirmington, bo do niedawna uważałem prawdziwe miasto mojego urodzenia za dziurę. Prawda jest taka, że pojawiłem się na tym świecie w Grimsby w 1981 roku. Urodziłem się w szpitalu w Nunsthorpe, najgorszej dzielnicy miasta. Byłem i nadal jestem Guyem Martinem. Nie mam drugiego imienia.

Ojciec nie asystował przy moim porodzie. Był w szpitalu podczas narodzin mojej starszej siostry, Sally, ale musiał czekać na zewnątrz. W tamtych czasach ojców nie wpuszczano na salę, kiedy dziecko przyjęło w łonie pozycję pośladkową i sytuacja się komplikowała. Kiedy nadeszła pora moich narodzin, ojciec był razem z mamą, ale o ósmej wieczorem położna powiedziała im, że do północy nic się nie wydarzy. Pojechał więc do Scanlink po potrzebne mu do pracy części do ciężarówek, i przegapił poród, który nastąpił o dziewiątej wieczorem. Był jednak obecny przy narodzinach Stuarta i Kate. Moja młodsza siostra tak spieszyła się na ten świat, że w drodze do Grimsby Maternity Hospital zapaskudziła mu tapicerkę forda granady.

Moja mama, Rita, jest o dziewięć lat młodsza od ojca. Gdy się poznali, miała zaledwie 16 lat. Różnica wieku prowadziła chyba do pewnych nieporozumień pomiędzy ojcem i jego ówczesnymi kumplami. Kiedy jednak oglądam stare zdjęcia moich rodziców, mimo blisko dziesięcioletniej różnicy wieku nie wyglądają razem źle. Zawsze sprawiali wrażenie zakochanych w sobie na zabój.

Ian Martin i Rita Kidals pobrali się sześć lat później, kiedy moja mama skończyła 22 lata, a ich pierwsze dziecko, Sally, pojawiło się na świecie dwa lata po ślubie. Sally miała tylko cztery miesiące, kiedy zostałem poczęty. Mama mówi, że doszło do tego po powrocie z jej pierwszego wieczornego wyjścia po narodzinach Sally.

4 listopada 1981 roku rodzina Martinów, z 13-miesięczną córką i jednodniowym synem, opuściła szpital, wskoczyła do samochodu i pokonała 19 kilometrów w drodze do mojego pierwszego domu, mieszkania w Caistor. Znajdowało się na drugim piętrze, obok budynku był ładny, duży ogród i piaskownica. Wejście znajdowało się na tyłach sklepu przy Bank Lane.

Nie pamiętam tego miejsca zbyt dobrze, bo kiedy miałem zaledwie trzy lata, przeprowadziliśmy się do domu przy Gravel Pit Lane w Kirmington, gdzie moi rodzice mieszkają do dziś. Teraz dom otoczony jest iglakami, ale w tamtych czasach był to zwykły płot z drutem kolczastym.

Mój ojciec od czasu do czasu ścigał się na motocyklach. Startował na własną rękę, więc sam płacił za swoje występy. Czasami zdobywał nagrody finansowe. Co prawda ścigał się dla przyjemności i nigdy nie planował kariery w tej dyscyplinie, ale ścigając się w serii Shell Oils, rywalizował z największymi zawodnikami tamtych czasów. Był to odpowiednik dzisiejszych mistrzostw Wielkiej Brytanii w klasie Superbike. Startował w wyścigach TT na wyspie Man 15 razy i był jednym z czołowych zawodników występujących na własną rękę. Zaczął się ścigać dopiero, gdy miał około 25 lat.

Ramy okien na Gravel Pit Lane zaczęły gnić. Aby je naprawić, ojciec musiał sprzedać swoje suzuki 1000 z ramą P&M, na którym zajął 12. miejsce w wyścigu TT na wyspie Man w 1983 roku. Był wtedy najwyżej sklasyfikowanym zawodnikiem startującym na własną rękę. Miał solidnie przerobiony motocykl i do dzisiaj czasami go wspomina, ale podwójne szyby w oknach były wtedy ważniejsze. Te ramy musiały być w naprawdę złym stanie.

Nie mieliśmy telefonu do czasu, kiedy mój dziadek trafił do szpitala, gdy miałem dziesięć lat, czyli do 1991 roku. Do tego momentu korzystaliśmy całą rodziną z tradycyjnej czerwonej budki telefonicznej stojącej po drugiej stronie ulicy. Pamiętam, że kiedy mój ojciec się ścigał, zawsze dzwonił o określonych porach, aby dać znać, że wszystko z nim w porządku. Mama szła do budki i czekała na telefon.

Ojciec pracował przez siedem dni w tygodniu. Szczególnie kiedy oszczędzał na motocykl. Naprawiał ciężarówki przez sześć dni, a tak naprawdę pięć i pół. Czasami w niedzielę jeździł ciężarówkami w innej firmie. Razem z Sally wskakiwaliśmy z nim do kabiny, siadając na leżance z tyłu. Pieniądze zarobione w niedzielę szły na wyścigi lub projekty motocyklowe.

Ojciec pracował na własny rachunek od 1995 roku. Kiedy się urodziłem, był zatrudniony w firmie przewozowej RK Hirst, na tym samym placu, na którym pracuje obecnie. Po tym, jak poznał moją mamę, ale przed ślubem, pracował w Nigerii jako monter w firmie budującej drogi. Mama była w owym czasie zatrudniona w hotelu w Niemczech. Rozstali się na jakiś czas, ale to właśnie wtedy, oddaleni od siebie o tysiące kilometrów, zdali sobie sprawę, jak bardzo za sobą tęsknią, i postanowili się pobrać. Pewnego dnia trafiliśmy razem z Sally w garażu na listy miłosne, które ojciec przesyłał z Nigerii. Zaplanowali z mamą powrót do Anglii i zostali małżeństwem trzy tygodnie później. To było 35 lat temu, a oni do dziś są razem.

Nawet teraz, choć ojciec jest już po sześćdziesiątce i nadal pracuje, wygląda tak samo jak na zdjęciach sprzed 20 lat, kiedy byłem dzieckiem. Miało to duży wpływ na moje poglądy na pracę i życie. Ciężka praca nigdy mu nie zaszkodziła. Wręcz przeciwnie. Mój ojciec zajmował się ciężarówkami przez ponad cztery dekady i nadal jest silny jak lew. Pracuje w kanale warsztatowym pod takimi pojazdami, jak scania 4210. Sześciometrowe drzwi warsztatu są otwarte na oścież niezależnie od pogody, przed którą nie chroni go nic poza niebieskim kombinezonem, gorącą herbatą i olejem z wątroby dorsza. Jest w lepszej formie niż wielu facetów o połowę od niego młodszych.

Jeśli spotkałeś Iana Martina 30 lat temu, z pewnością dzisiaj byś go rozpoznał. Zawsze nosił brodę, kozią bródkę lub wąsik widywany u gwiazd porno. Zmieniał styl co trzy lata, a ja nigdy nie rozgryzłem dlaczego. Od kiedy tylko pamiętam, nosił okulary, zawsze w takim samym stylu: duże, prostokątne i grube jak dno butelki od piwa.

Te okulary stały się legendarne w targowym mieście Caistor. Jeśli Ian Martin ściągał okulary, było jasne, że będzie draka, bo lubił bójki. W Grimsby, Market Rasen i Caistor ojciec miał opinię walecznego, choć nie odziedziczyłem po nim tej cechy. Jeśli zdejmował okulary, lepiej było się odsunąć. Słyszałem wiele opowieści, ale na szczęście nigdy nie widziałem go podczas rozróby. Dla niego tak chyba wyglądał po prostu udany wieczór: wyjść z domu, upić się i z kimś pobić.

Słynna piosenka Eltona Johna z 1973 roku, Saturday Night’s Alright (For Fighting) (Sobotnia noc jest odpowiednia na bójkę) to opowieść o rywalizacji Caistor i Market Rasen, ponieważ współautor piosenek Eltona, Bernie Taupin, pochodzi z leżącego 24 kilometry od Caistor Normanby-by-Spital. W tamtym okresie chłopaki nie przepadali za sobą, a miasta dzieliło zaledwie 13 kilometrów. To były czasy modsów i rockersów, więc niewiele potrzebowali do bitki. Pewnej nocy nieznany jeszcze wtedy autor piosenki był w Aston Arms w Market Rasen, a kilku cwaniaczków z Caistor przyjechało do miasta, aby szukać kłopotów. Mój ojciec jest pewien, że on sam należał do grupy osób, które Taupin opisał w swoim tekście.

Bycie synem Iana Martina pomagało, bo dzięki temu rzadko ktoś mnie zaczepiał. Wiele po nim odziedziczyłem. Pewnie więcej niż bym chciał, ale nigdy nie biłem się dobrze. Zdarzało mi się przyłożyć komuś w samoobronie, kiedy musiałem, ale nigdy nie szukałem guza. Ci, którzy to lubili, zazwyczaj dobrze się jednak zastanowili, zanim mnie zaczepili. Jest jeszcze coś, co pozwoliło mi uniknąć kłopotów, w jakie często się wpada w piątkowe i sobotnie wieczory w miasteczkach i miastach w całej Wielkiej Brytanii: nigdy nie przepadałem za alkoholem i rzadko wychodziłem do pubów. Mimo wszystko zdarzało mi się oberwać. Kiedy byłem nastolatkiem, straciłem węch po tym, jak dostałem w lampę na ulicy w Lincoln.

Choć ojciec był zakochany po uszy w mamie i kupował jej kartki na walentynki i tego typu okazje, to kiedy dorastałem, nie przesadzał z czułością. Jeśli wszystko szło dobrze, poklepał nas po ramieniu. Nie był zbyt rozmowny i cały czas pracował. Zanim zacząłem pomagać mu w pracy, widywaliśmy się praktycznie tylko wieczorami, w sobotnie popołudnia i czasami w niedziele.

Moja mama, Rita, to świetna, ale dziwna babka. Nie w sensie towarzyskim. Po prostu jest zdecydowana i uparta. Pewnie mam to po niej. Kiedy byłem młody, uważałem Ritę Martin za najgorszą matkę pod słońcem, ale jestem pewien, że wiele osób myśli tak o swoich rodzicach i dopiero później rozumieją, jak bardzo się mylili! Duża Rita nie dawała sobie w kaszę dmuchać, dlatego myślałem, że jest dla mnie za ostra; ale patrząc wstecz, uważam, że miała słuszne podejście. Nauczyliśmy się odróżniać dobro od zła. Nie byliśmy krnąbrni i aroganccy, a w naszym domu nie było miejsca na nieposłuszeństwo. Jeśli zachowywaliśmy się nieodpowiednio, obrywaliśmy. Dostawaliśmy miarką do spaghetti, 15-centymetrowym płaskim kawałkiem drewna o zaokrąglonych krawędziach. To narzędzie kuchenne z dziurkami o różnych średnicach, które pomaga ocenić, jak dużo makaronu wrzucić do garnka. Mama przerzuciła się na miarkę do spaghetti jako narzędzie do utrzymania dyscypliny wśród dzieci, kiedy zdała sobie sprawę, że drewniane łyżki po prostu się nie sprawdzają. Zresztą nieźle sobie z tym radziła. Miarka była wystarczająco gruba, aby nie pęknąć, ale jednocześnie na tyle cienka, że uderzenie nią solidnie bolało.

Lanie po czterech literach zawsze zaczynało się tak samo: najpierw byliśmy niegrzeczni albo nie słuchaliśmy mamy, kiedy zwracała nam uwagę. Kładła więc dłoń na uchwyt szuflady z przyborami kuchennymi i spoglądała na nas. Na tym polegało pierwsze ostrzeżenie. Jeśli nic sobie z niego nie robiliśmy, zamykała okno, aby nie słyszeli nas sąsiedzi. Wtedy wiedzieliśmy już, co nas czeka. Pojawiała się miarka do spaghetti i rozpoczynała się pogoń. Zanim moje zachowanie się poprawiło, mama lała mnie po tyłku przynajmniej raz w tygodniu. Zazwyczaj dostawałem klapsa w biegu. Szybki ruch nadgarstkiem wystarczył, aby zabolało.

Mimo wszystko nie miałem źle. Moja starsza siostra Sally była w dużo gorszej sytuacji, a najgorzej z nas dostawał Stu. Był nieznośnym małym łobuzem. Zawieszano go także w szkole – za wystawianie pośladków przez okno autobusu, rzucanie śnieżek w klasie, wybijanie szyb… Kate jest najmłodsza i z tego, co pamiętam, nigdy nie dostała lania. Kiedy była bardzo mała, prawie umarła na krztusiec. Cała zsiniała i zdaniem taty naprawdę niewiele brakowało. Trafiła do szpitala w Grimsby i wyszła z tego. Trochę to wykorzystywała, jeszcze do 11. lub 12. roku życia. Mama nigdy nie odmierzyła jej spaghetti.

Często słyszeliśmy groźbę: „Poczekajcie, aż ojciec wróci do domu”, ale nigdy nic nam nie zrobił. Na Gravel Pit Lane to Duża Rita wykonywała wyroki. Oczywiście nie byliśmy maltretowani. Miałem fantastyczne dzieciństwo. Była świetną matką. Nadal jest.

Sama Rita miała jednak dość trudne dzieciństwo.

Gdy była mała, pewnego razu koledzy w szkole rozmawiali o Świętym Mikołaju. Pobiegła do domu podekscytowana i opowiedziała o wszystkim swojej mamie, Wielkiej Lil, która zapytała, kto zawracał jej głowę takimi głupotami! Mama nie przeniosła tego jednak na swoje dzieci. Sally miała 12 lat, gdy zaczęła wątpić w istnienie Świętego Mikołaja, a święta zawsze były w naszym domu wspaniałym okresem. W Wigilię ojciec zawsze wypijał kilka drinków i pozwalał nam przynieść do domu króliki. To był jedyny dzień w ciągu roku, kiedy mogliśmy to robić, ale działo się tak w każde święta. W południe ojciec zawsze był już zalany w trupa. Tylko wtedy widziałem go pijanego. Zachowywał się jak kompletny wariat, pełzając po podłodze razem z naszymi królikami.

Rita miała pewne dziwne zasady. Nie pozwalała nam oglądać Grange Hill, aby nie sprowadziło nas to przypadkiem na złą drogę. Kiedy bawiliśmy się na podwórku z dzieciakami, które jej zdaniem miały na nas zły wpływ, krzyczała: „Macie gotową herbatę”, choć wypiliśmy ją już wcześniej. Chciała, żebyśmy wrócili do domu, ale nie mówiła tego wprost. Być może nie chciała, aby myślano, że patrzy na kogoś z wioski z góry, choć tak właśnie było.

Gdy Sally i ja byliśmy mali, mama miała trójkołowiec na pedały, który kupiła od policjanta z Riby. Jeździliśmy razem na Humber Bridge, siedząc za nią w koszu i patrząc na wyprzedzające nas samochody. W obie strony do pokonania było ponad 30 kilometrów, a nasza dwójka siedziała z tyłu. Wokół kolan mieliśmy owinięty stary, zardzewiały łańcuch – i to tyle, jeśli chodzi o bezpieczeństwo! Kaski? Żartujecie, prawda?

Rita była konkretną babką. Pewnego razu spadłem z drabinki na placu zabaw i uderzyłem się w rękę. Powiedziałem mamie, że jest złamana, ale ona tylko się jej przyjrzała i stwierdziła, że wszystko z nią w porządku. Gdy ojciec wrócił z pracy, pokazałem mu rękę. Podzielał moje zdanie, więc zabrał mnie do szpitala. Ręka rzeczywiście okazała się złamana. Dziwnym zbiegiem okoliczności tamtego dnia dwóch innych z 18 uczniów mojej szkoły, Kirmington Church of England Primary School, także złamało ręce. To było nietypowe. 17 procent uczniów złamało ręce w odstępie 12 godzin. Lokalna gazeta przysłała nawet fotografa.

Kiedy byłem mały, jeździliśmy na wakacje do Butlin w Skegness. Gdy miałem 13 lub 14 lat, polecieliśmy wszyscy na Teneryfę na nasze pierwsze zagraniczne wczasy. A po tym, jak Sally skończyła 16 lat i weszła w etap, kiedy nie chciała już jeździć na rodzinne wakacje, całą szóstką polecieliśmy na nasze ostatnie wspólne wczasy, na Florydę. Wszyscy wspominamy je jako nasz najlepszy wyjazd. Na tym etapie firma ojca dobrze prosperowała, a on dzięki ciężkiej pracy nieźle zarabiał.

Rita pochodzi z Hull, ale jej ojciec był Łotyszem. Po inwazji nazistów w 1941 roku Voldemars Kidals został zmuszony do udziału w wojnie po stronie niemieckiej. Był jednym z 200 tysięcy Łotyszów, którzy mogli wybierać: walczyć lub zostać rozstrzelanym. Voldemars idealnie wpasowywał się w hitlerowski ideał. Był wysokim blondynem, ale nie był Niemcem, więc razem ze swoimi rodakami pełnił funkcję mięsa armatniego. Podobno połowa z tych Łotyszów zginęła na polu walki. Voldemars został wysłany na front wschodni, gdzie musiał zmagać się z przerażającymi zimami, które zdziesiątkowały szeregi słabo przygotowanych i pozbawionych motywacji żołnierzy. Walter i jego kolega obsługiwali karabin maszynowy. Zdali sobie sprawę, że radziecka armia nie będzie miała dla nich litości, więc zdezerterowali, chowając się pod wagonem pociągu jadącego do Niemiec przez Polskę. Następnie złapali ich Amerykanie, którzy umieścili ich w obozie dla jeńców wojennych w Belgii. Później mój dziadek mógł wybierać pomiędzy wyjazdem do Anglii lub Kanady i wybrał Anglię. Po zakończeniu wojny wielu Łotyszów wciąż mieszkało w obozie niedaleko Leicester. Kidalsowie przenieśli się później do innego obozu, w Brandesburton, na północ od Hull. Dziadek nauczył się mówić trochę po angielsku, ale nawet lata później, gdy już się urodziłem, jego znajomość tego języka była niewielka. Wszyscy mówili na niego Walter.

Tuż po wojnie Walter pracował na tamtejszych farmach i żyło mu się bardzo dobrze. Lil mieszkała w tej samej wiosce. Poznali się podczas Hull Fair. Po ślubie przenieśli się na Marmaduke Street w Hull. Następnie, pod koniec lat 40., zobaczyli na szybie biura pośrednika nieruchomości ogłoszenie o sprzedaży małego domku w wiosce Nettleton. Aby obejrzeć dom, Walter przejechał rowerem 30 kilometrów z New Holland, gdzie popłynął promem z Hull. Razem z Lil przeprowadzili się do wioski w okolicy Caistor, a Walter zaczął pracę w kopalni żelaza w Nettleton. Powiedziano mi, że wydobywano tam żelazo o jakości rzadko spotykanej na całym świecie. Trafiało ono prosto do huty w Scunthorpe specjalnie wybudowaną linią kolejową. Walter przez lata pracował pod ziemią; były to czasy, kiedy kamienie na powierzchnię transportowano, używając do tego mułów. Później został budowniczym.

Podobnie jak moi rodzice pracował bardzo ciężko. Był w stanie zrobić wszystko. Walter sam wymieniał sobie podeszwy w butach i robił miotły. Wykonał z żelaza mapę Łotwy, którą podzielił na regiony. Miała rozmiary stolika do kawy i była ozdobą jego ogrodu. Wychował się w miejscu i w czasach, w których ludzie zazwyczaj nie chodzili do sklepów po potrzebne im rzeczy, jeśli mogli je zrobić sami. Kiedy moja mama mieszkała jeszcze z rodzicami, do jej obowiązków należało darcie gazety na paski i nawijanie ich na sznurek, aby wykorzystywać je później jako papier toaletowy. To była jej wieczorna rozrywka.

Minęło sporo czasu, zanim Kidalsowie kupili telewizor, ale rodzina mojego ojca była pod tym względem pierwsza w Caistor; była dumna, że na telewizję przychodził do nich syn burmistrza.

Jako dzieci uwielbialiśmy odwiedzać dziadków Kidalsów, ponieważ Walter miał małą zagrodę, gdzie trzymał zwierzęta, głównie owce (pamiętam jedną o imieniu Nancy) i króliki. Nie było ich dużo. Walter nie mówił za wiele, ale wszystko nam pokazywał. Kiedy moja mama była małym dzieckiem, od czasu do czasu znikał królik, do którego akurat się przywiązała. Rita pamięta, jak wieczorem przy kolacji pytała: „Gdzie jest mój królik?”, na co jej matka, Lil, odpowiadała: „Właśnie go jesz”.

Walter miał wiele powiedzonek, ale w pamięć zapadło mi jedno, wypowiadane z mocnym łotewskim akcentem: „Kiedy jesteś martwy, jesteś martwy”. Być może to wojenne wspomnienia sprawiały, że mówił takie rzeczy swoim małym wnukom. Było jasne, że nie wierzył w niebo i piekło. Gdyby się nad tym zastanowić, to podejście przeszło chyba na mnie.

Moja mama była jednym z pięciorga dzieci Kidalsów. Rita ma czterech braci. Podejście do życia odziedziczyła właśnie po Voldemarsie i Lil. Każdego wieczora jedliśmy wspólnie kolację i pudding. Niektóre posiłki najlepiej opisuje jednak słowo „mikstura”. Niewiele się marnowało. W poniedziałek wieczorem spożywaliśmy podsmażane resztki warzyw z niedzielnego obiadu. Ja wcinałem wszystko, ale Sally była bardziej wybredna i nienawidziła poniedziałkowych wieczorów. Wielu moich kolegów z podwórka czy szkoły kręciłoby głowami, patrząc na nasze dania, jak purée z brukwi i fasoli w sosie i tego typu atrakcje, ale tak właśnie wychowano moją mamę – aby po prostu przetrwać. Nie było w tym nic złego i nie zrobiło jej to żadnej krzywdy. Jej mamie, Wielkiej Lil, także. Dziś ma 90 lat i wciąż dobrze się trzyma.

Dlaczego Wielka Lil? W młodości była sporą dziewczyną. Gdy Rita miała 18 lat, Lil dostała udaru, a ona opiekowała się swoją przykutą do łóżka matką. Nikt nie powiedziałby jednak, że przeszła udar. Lil przeżyła moją drugą babcię i obu dziadków. Jest bardzo twarda. W okolicy wyścigu North West 200, w połowie maja 2013 roku, moja mama powiedziała mi, że Lil trafiła do szpitala z powodu raka. Gdy wróciłem z zawodów w Irlandii Północnej, spędziłem z babcią sporo czasu, zanim pojechałem na wyścigi TT. Nie wiedziałem, co ją czeka, a przy tak napiętym harmonogramie nie miałem możliwości odwiedzać ją wystarczająco często.

Lil poszła do lekarza, bo miała problemy z wypróżnianiem. Trafiła do szpitala, gdzie poinformowano ją, że ma zaawansowanego raka. Miała 89 lat i wciąż była w formie. Kiedy odwiedziłem ją w szpitalu, powiedziała mi, że jest przekonana, iż lekarze się pomylili, bo czuje się dobrze. Nie wiedziałem wówczas, czy chce przekonać mnie, czy siebie samą, ale brzmiała dość pewnie i wyglądała tak jak zawsze. Kilka dni później odwiedził ją lekarz, który przyznał, że faktycznie doszło do pomyłki. To nie był rak, tylko coś innego, więc ją wypuścili. Cały czas miała rację. Wiedziała, że wszystko jest w porządku. Nie zadziera się z Wielką Lil.

Druga wojna światowa miała też na mnie inny wpływ. Mój ojciec urodził się w czasie wyżu demograficznego, do którego doszło, gdy żołnierze wrócili do kraju i ponownie osiedli w domowych pieleszach. Dostałem imię po Guyu Gibsonie, dowódcy 617 Dywizjonu Bombowego RAF, Dambustersów, których baza znajdowała się w Lincolnshire, w RAF Scampton niedaleko Kirmington. Kiedy powiedziano mi o tym po raz pierwszy, niewiele sobie z tego robiłem, ale teraz jestem świadomy, że to była nie lada postać. Decyzję podjęła nie mama, lecz ojciec, który bardzo interesuje się historią drugiej wojny światowej. Jego ojciec służył w piechocie morskiej, a teść, Voldemars, niechętnie walczył z aliantami. Do jedynej rozmowy na ten temat doszło, gdy moi dziadkowie z obu stron zostali zaproszeni do Kirmington. Po kilku drinkach Walter rzucił do mojego drugiego dziadka, Jacka, swoją łamaną angielszczyzną: „Ty i ja po dwóch różnych stronach”. Gdy to powiedział, wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Ojciec często opowiadał o wojnie, bitwie o Anglię i Dunkierce. Gdy byłem mały, zapytałem pewnego razu mamę: „Kiedy skończy się wojna?”. Rita opisała to w pocztówce i wysłała ją na konkurs organizowany przez jeden z tygodników plotkarskich, który czytała. I wygrała!

Ojciec mojego taty, Jack, brał udział w lądowaniu w Normandii, kilka dni po D-Day. Zjechał z rampy sześciokołową ciężarówką GMC i ciągnął przyczepę z najbardziej wówczas zaawansowanym pod względem technicznym radarem na świecie. Jednym z dwóch istniejących. Opowiedział nam o tym właśnie ojciec.

Po zakończeniu wojny Jack wrócił do Anglii i poślubił May, moją babcię, ale wkrótce został wysłany do południowej Afryki, gdzie trwały przygotowania do inwazji na Japonię. Ataki lądowe i powietrzne nigdy nie doszły jednak do skutku po zrzuceniu dwóch bomb atomowych na Nagasaki i Hiroszimę, co na dobre zakończyło wojnę.

Jack dorastał w South Kelsey, kilometr od miejsca, gdzie kupiłem swój pierwszy dom. Jak widać, w przypadku Martinów jabłko nigdy nie pada daleko od jabłoni.

Po odejściu z piechoty Jack pracował jako menedżer ds. transportu w TH Brown’s, firmie przewozowej z siedzibą znajdującą się rzut beretem od warsztatu dla ciężarówek Moody International, gdzie teraz pracuję. Firma ta była pierwszym dilerem ciężarówek marki Scania w kraju. To właśnie tam naukę zaczynał mój ojciec, który pracował wtedy dla swojego taty, podobnie jak później ja. Dziadek Jack pracował w branży transportowej. Mój ojciec pracuje w branży transportowej i ja również. Co ciekawe, ojciec Jacka, mój pradziadek, był brygadzistą drogowym w radzie okręgowej hrabstwa Lincolnshire i brał udział w budowie obwodnicy Caistor. Jego 14-letni syn Jack także był w to zaangażowany, obsługując zwrotnicę na trasie, którą transportowano kamień do Nettleton, by zbudować podjazd o nachyleniu 20 procent do Caistor Top. Jack robił to, aż pewnego razu zapomniał przestawić zwrotnicę i pełen kamieni pociąg się wykoleił, wjeżdżając do warsztatu.

Cztery pokolenia. Mamy to we krwi. Mój dziadek Martin był taki sam jak mój ojciec. Pamiętam, że liczyły się dla niego tylko praca i ciężarówki. Był też uparty. Podobno niezliczoną ilość razy prawie pobił się z ojcem.

Na babcię May Martin zawsze mówiliśmy Nanny, z kolei Lil zawsze była po prostu Babcią. Nanny paliła jednego papierosa za drugim. To właśnie ona zaraziła mnie miłością do herbaty. Zawsze parzyła ją bardzo mocną. Zawsze w kubku ze spodkiem. Pamiętam, jak podnosiła tył spódnicy, aby ogrzać sobie pośladki przy kominku.

Nanny odeszła jako pierwsza z moich dziadków, ale byłem już wtedy pełnoletni. Miałem szczęście, że dorastałem, mając dziadków przy sobie.

Kiedy byłem dzieckiem, cała moja rodzina mieszkała blisko siebie. Walter i Lil w Nettleton, Jack i May w Caistor, a my w Kirmington. Spędzaliśmy wakacje w Skegness, więc rzadko opuszczaliśmy hrabstwo Lincolnshire, w którym spędziłem całe życie.

ROZDZIAŁ 2BAŃKA Z KIRMINGTON

Wszyscy byliśmy trochę zagubieni, ale potrafiliśmy szybko się odnaleźć.

Kirmington. Kirmo. Wioska z jednym pubem przy prowadzącej do lotniska Humberside autostradzie A18. Trzy kilometry od Immingham i jednego z największych portów w Europie oraz nieco dalej od Grimsby. Kirmington, były obóz jeniecki z czasów drugiej wojny światowej. I oczywiście centrum wszechświata.

Przeprowadziliśmy się tam, kiedy miałem roczek, w 1983 roku; w 2010 roku przeniosłem się dziesięć kilometrów dalej, do Caistor. Przez kilka ostatnich z tych 26 lat mieszkałem z moją dziewczyną, Kate, na farmie jej rodziców.

Dom na Gravel Pit Lane, gdzie w większości dorastała czwórka dzieci Martinów, to trzypokojowy bungalow. Rodzice zawsze chcieli przerobić go na loft, ale nigdy tego nie zrobili. Wydaje mi się, że nigdy nie mieli pieniędzy, a kiedy wreszcie je odłożyli, nie było takiej potrzeby, bo wszyscy się już wyprowadziliśmy.

Pomiędzy mną a Sally jest 13 miesięcy różnicy. Mój brat Stuart jest ode mnie o cztery lata młodszy i o dwa lata starszy od Kate. Sally miała więc sześć lat, kiedy urodziła się Kate.

Aż do narodzin Stu miałem swój własny pokój. Później mieszkaliśmy w nim razem, ale rzadko wchodziliśmy sobie w drogę. Gdyby mógł wybierać, pewnie nie zdecydowałby się po raz drugi na spanie pode mną na piętrowym łóżku, ale w porównaniu z tym, jak inni traktują swoich młodszych braci, nie miał źle. Pewnego razu zwymiotowałem na niego po sylwestrze, gdy upiłem się w pobliskim pubie. Moja mama, Duża Rita, zajęła się mną tamtej nocy, a później poszła do właściciela i zrobiła mu awanturę, że sprzedał piwo jej nieletniemu synowi.

Pewnego razu, kiedy dzieliliśmy to piętrowe łóżko, przyprowadziłem do domu dziewczynę. Gdy teraz o tym myślę, zastanawiam się, czy chciała mnie tylko z uwagi na moje GSX-R 600. Bzykaliśmy się na górnym piętrze, a Stu leżał pod nami. Co ja wyprawiałem? Nigdy o tym nie wspomniał. To była chyba kwestia hartowania charakteru. I na tym zakończmy temat.

Gdy byliśmy młodzi, pomiędzy mną i Stu rzadko dochodziło do jakichś napięć. Większość czasu spędzałem w szopie, gdzie składałem lub rozkładałem coś na części, podczas gdy on wolał piłkę nożną, która nigdy mnie nie wciągnęła. Nie mieliśmy tych samych znajomych, a z uwagi na inne zainteresowania nigdy nie robiliśmy tego, co robią zazwyczaj bracia – nie sprzeczaliśmy się, bo nigdy nie chcieliśmy robić tych samych rzeczy jednocześnie. Dopiero lata później, gdy razem pracowaliśmy dla ojca – wszyscy mężczyźni z rodziny Martinów w tym samym warsztacie dla ciężarówek – przez pewien czas nie mogliśmy spojrzeć sobie w oczy. Mieszkaliśmy i pracowaliśmy razem, a to już po prostu było za wiele. W dzieciństwie do pełni szczęścia wystarczyła nam jednak fototapeta z Transformersami, którą tak bardzo chcieliśmy.

Jedno z moich pierwszych wspomnień dotyczy chwili, gdy dostaliśmy na święta stary, ale zadbany motocykl terenowy dla dzieci, yamahę TY80.

Gdy szliśmy spać po Wigilii, ojciec zawsze wyjmował klamkę z drzwi do salonu, żebyśmy nie mogli wejść tam wcześniej i obejrzeć prezentów. Kiedy dostaliśmy małą TY80, czuliśmy się, jakby wszystkie święta nadeszły jednocześnie. Gdy w świąteczny poranek wsiadłem na nią po raz pierwszy, wjechałem prosto w krzaki z różami w naszym ogrodzie i strasznie się pokiereszowałem. Moja mama mówiła wszystkim, że nigdy więcej nie wsiądę już na ten motocykl.

Było jasne, że nie miałem naturalnego talentu do jednośladów. Słyszałem historie o zawodnikach, którzy wsiadali na swoje pierwsze motocykle, zanim jeszcze zaczęli chodzić, i od razu instynktownie wiedzieli, co robić. Wygrali swój pierwszy wyścig i nigdy nie przegrali żadnych zawodów, aż zaczynali startować w mistrzostwach świata. Cóż, nie byłem jednym z nich. Nie mam wrodzonego daru do jazdy motocyklami, ale pokochałem je, od kiedy tylko po raz pierwszy wsiadłem na tę małą yamahę, i nigdy się nie poddawałem.

Mieliśmy dzielić się TY80 z Sally, ale nie podobało mi się to. Dzisiaj świetnie dogaduję się z moją siostrą, ale wtedy było inaczej i to właśnie z powodu motocykla. Miał siedzenie dla jednej osoby, a my oboje chcieliśmy na nim jeździć.

Choć byliśmy dzieciakami, rządziliśmy Kirmington. Pędziliśmy do domu ze szkoły, aby wskoczyć prosto na motocykl. Jeździliśmy wtedy bez końca po polach na farmie pana Lancastera (gdzie lata później zamieszkałem z jego córką), a on gonił nas swoim land roverem. Nie był zadowolony. Musieliśmy doprowadzać go do szału.

Mała yamaha rozpędzała się do ponad 60 km/h, a my nigdy nie zakładaliśmy kasków. Spadaliśmy z niej, ale ani razu nic poważnego się nam nie stało. W tym samym czasie inne dzieciaki z Kirmington traciły palce w łańcuchach od gokartów albo rozcinały stopy o zębatki BMX-ów. My tymczasem wyszliśmy bez szwanku z niezliczonej ilości wypadków motocyklowych.

Przez jakiś czas ojciec miał starą, trialową yamahę, na której lubił poszaleć. To był prawdziwy, pełnowymiarowy motocykl. Trzy razy większy od naszej TY. Ojciec zabierał na nim Sally i mnie na przejażdżki po okolicy. Jedno z nas siadało przed nim na zbiorniku, a drugie za nim na siedzeniu. Oczywiście żadne z nas nie miało kasku. Był dobrym zawodnikiem, dlatego zaskakujące, jak często coś mu się przytrafiało, gdy po prostu jeździł ze swoimi małymi dziećmi. Pewnego razu, w niedzielę rano, przewróciliśmy się, a Sally poparzyła sobie nogę od rozgrzanej do czerwoności rury wydechowej. Mama nie była oczywiście zachwycona i trudno się jej dziwić. Jak widać, Martinowie nie przykładali zbyt dużej uwagi do zdrowia i bezpieczeństwa.

Cała rodzina urodziła się i wychowała w Lincolnshire. Mój ojciec jest dumny ze swojego pochodzenia i ja również. Choć podróżowałem do Azji, Australii, Nowej Zelandii, na Bliski Wschód i do Ameryki, nadam uważam, że Kirmington jest centrum wszechświata.

Od kiedy przeprowadziłem się tam w 1984, wioska niewiele się zmieniła. Z pewnością nie ma w Anglii wielu miejsc, które rozwinęły się w mniejszym stopniu. Z tego, co pamiętam, przez ten czas wybudowano w Kirmo chyba tylko sześć domów. Wpuściliśmy tu zaledwie kilka osób. Nie chcemy jednak osłabić naszej społeczności, włączając do niej zbyt wielu ludzi z zewnątrz.

Kirmington to wioska, gdzie mieszka 400 osób. Czuję, że znów tam wyląduję. Chyba wszyscy mamy takie wrażenie. Ja, moja siostra Sally i nasi przyjaciele: Sally Harris, Mark Nichols, Simon Thorpe, Andrew Thorpe, Aaron Ash, Kate Lancaster, Craig Nichols. Urodziliśmy się w odstępie kilku lat, ale zapytajcie każdego z nas, a wszyscy powiedzą, że Kirmington było centrum wszechświata. Moim zdaniem to zasługa jednego faceta – pana Acuma.

Bert Acum był dyrektorem Kirmington Church of England Primary School pod koniec lat 80. i na początku 90. Co za gość. Młodsze pokolenie, w tym moje rodzeństwo, nie jest tak przywiązane do Kirmo jak ja, bo miało innego dyrektora. Ja byłem zaś ostatnim prawdziwym podopiecznym pana Acuma. Jego żona Norma także uczyła w szkole. Wówczas również mieszkali w Kirmington, razem ze swoim synem. Czasami chodziliśmy do niego do domu, aby pograć w golfa na jego małym polu. Oczywiście w czasie lekcji.

Bardzo lubiłem chodzić do szkoły podstawowej w Kirmington. Mieściła się zaledwie 400 metrów od naszego domu, uczyło się w niej zaledwie 18 dzieciaków, które miały te same lekcje w tym samym czasie, choć oczywiście na innych poziomach. W piątki organizowano nam sprawdziany z matematyki i gramatyki i to by było na tyle, jeśli chodzi o typowe lekcje. Nasza szkoła stawiała na zupełnie inny rodzaj edukacji niż ten, który ma za sobą większość znanych mi ludzi.

Robiliśmy wiele praktycznych rzeczy. Naszym ulubionym zajęciem było robienie dzbanków i figurek z masy papierowej. Przed zajęciami z wychowania fizycznego uczniowie wyznaczali boisko za pomocą walca. W większości szkół takie rzeczy i ogólne porządki wykonywał dozorca, ale w Kirmington nie było takiej potrzeby. Wszystkim zajmowały się dzieciaki.

Jesienią zawsze czuliśmy podekscytowanie na myśl o używaniu maszyny do sprzątania liści. Przypominała kosiarkę, ale zamiast ostrzy miała kolce, które zgarniały liście do umieszczonego z tyłu kosza. To było kolejne z naszych zadań.

Bardzo dobrze pamiętam te początkowe lata szkolne. Budynek szkoły pochodził z końca XIX wieku, ale Kirmington było podczas drugiej wojny światowej bazą bombowców 166 Dywizjonu Bombowego. Nadal istniały więc schrony przeciwlotnicze. W jednym z nich rozpalaliśmy ogniska. W czasie lekcji!

Jestem szczęśliwy, że chodziłem do takiej dziwacznej szkoły. Rzeczy, które były dla nas w 100 procentach normalne, brzmią, jakby były wymyślone. Jakbyśmy przebywali na bezludnej wyspie po katastrofie samolotu lub statku, a jedyni dorośli, którzy przeżyli, postanowili nauczyć nas tego, co sami pamiętali z dzieciństwa. W tym niezbędnych technik przetrwania. Tak dla równowagi.

Raz w tygodniu wszystkie dzieci zawiązywały sobie wokół nóg szmaty i szurając, polerowały lakierowane drewniane podłogi. Naprawdę nie zmyślam. Mam nawet na ręce bliznę po tym, jak składałem stół warsztatowy Black & Decker w wieku sześciu czy siedmiu lat.

Myśleliśmy, że nasza szkoła jest nawiedzona przez szkolnego ducha pana malarza, a nasz dyrektor nie zaprzeczał, dlatego wszystkie najmłodsze dzieci w to wierzyły. Opowiadaliśmy sobie nawet przerażające historie o panu malarzu.

Każdego roku na tydzień lub dwa do szkoły przyjeżdżała do pomocy nauczycielka, która przygotowywała nas do świątecznego przedstawienia. Paliła 50 papierosów dziennie i zawsze wysyłała do sklepu ucznia po paczkę Benson & Hedges. Wysyłała dziecko ze szkoły podstawowej! Dzisiaj za takie coś można trafić do więzienia.

Choć wszyscy uwielbialiśmy pana Acuma, to jednak nie szczędził on nam surowych kar. Jeśli ktoś był niegrzeczny, ale nie na tyle, aby zasłużyć sobie na lanie, musiał zebrać do 100 kamieni z trawnika, by nie wpadły do kosiarki. Tak, uczniowie sami kosili trawnik wokół szkoły, a także prywatne pole golfowe pana Acuma. Jeśli byliśmy bardzo niegrzeczni, dostawaliśmy trzewikiem, który pan Acum rozgrzewał wcześniej na starym żeliwnym grzejniku. Nie wiem, czy robił to po to, aby wszystko trwało dłużej, dając dzieciom więcej czasu na zastanawianie się, co je czeka, i zapamiętanie całego rytuału, czy rzeczywiście wiedział, że uderzenie starym trzewikiem bardziej boli, kiedy jest rozgrzany. Tak czy inaczej, była to dla nas solidna przestroga.

Z okresem szkolnym wiążą się w moim przypadku same dobre wspomnienia, a najlepsze dotyczą szkolnych wycieczek. Pamiętam, jak pewnego razu wszystkie dzieci pojechały przez las z Kirmington do Brocklesby, pokonując na rowerach osiem kilometrów. Dziadek pewnego dziecka był prezesem lokalnego koła myśliwskiego, więc pojechaliśmy zobaczyć schronisko, w którym mieszkały psy. Każdego roku tuż przed letnimi feriami jeździliśmy też na szkolną wycieczkę do Skegness. W drodze na wybrzeże, w autobusie, pan Acum rzucał w nas cukierkami jak Willy Wonka.

Ci z nas, którzy nie wychodzili na co dzień poza bańkę Kirmington, podziwiali Skegness z zapartych tchem. To miasto było niesamowite. Bawiliśmy się na placu zabaw, później jeździliśmy na osłach, a następnie odwiedzaliśmy wesołe miasteczko. Pan Acum zabierał ze sobą wózek dziecięcy firmy Silver Cross i wsadzał do niego pojemnik na wodę, imitując małą beczkę z kranikiem na spodzie, abyśmy wszyscy mieli co pić. Niezbędnym wyposażeniem każdego ucznia z Kirmington podczas wszystkich szkolnych wycieczek była obowiązkowa druga para spodni. Pan Acum najwyraźniej nauczył się tego na podstawie przykrych doświadczeń.

Od czasu do czasu, po cięciach finansowych lub z powodu dziury w budżecie, w odstawkę szedł szkolny minibus, a moja mama zawsze zgłaszała się wtedy na ochotnika. Zabierała całą klasę, około tuzina dzieci, do volkswagena LT35 rodziny Martinów. To był duży bus, większy niż Ford Transit. Ojciec wciąż z dumą przypominał nam, że pod maską znajdował się silnik Porsche, taki sam czterocylindrowiec jak ten z modelu Porsche 924. Mama prowadziła, a wszystkie dzieci siedziały z tyłu. W tamtym czasie razem z Sally szaleliśmy na punkcie serialu Drużyna A. W soboty ojciec wracał z pracy w samą porę, aby usiąść przed telewizorem i oglądać go razem z nami. Uwielbialiśmy ten serial tak bardzo, że ojciec namalował nawet po bokach naszego czarnego vana czerwony pas, aby wyglądał tak samo jak samochód pana T. Takiego właśnie wozu używaliśmy jako szkolnego środka transportu. Kiedy my byliśmy na basenie, Duża Rita robiła cotygodniowe zakupy w Immingham, a następnie odbierała nas po zajęciach.

Patrząc na to z perspektywy czasu, uczniowie Kirmington Church of England Primary School byli niewinną grupką dzieciaków, którą łatwo było zadowolić. Jednym z najlepszych wspomnień, zarówno dla Sally, jak i dla mnie, był dzień, kiedy impreza z okazji zakończenia roku szkolnego zbiegła się z wprowadzeniem w okolicy koszy na śmieci na kółkach. Pierwsze ruchome kontenery w Kirmington zrobiły na nas duże wrażenie. Podczas imprezy nauczyciele wypełnili je wodą, do której uczniowie skakali dwójkami. Później zaś zorganizowaliśmy wyścigi koszów.

Okres szkolny był mega aż do momentu, kiedy skończyłem 12 lat i poszedłem do gimnazjum. Do Vale of Ancholme School w Brigg uczęszczało ponad 500 uczniów, więc różnica była niczym dzień i noc. Podstawówka w Kirmington była bardzo praktycznym miejscem z luźną atmosferą, dlatego gdy poszliśmy do gimnazjum, czuliśmy się trochę zagubieni, ale potrafiliśmy się szybko odnaleźć.

Moja siostra Sally skończyła podstawówkę w Kirmington rok wcześniej niż ja, podobnie jak Wayne Czartowski. Sally mówi dzisiaj, że gdy pierwszy raz weszła do Vale of Ancholme School, poczuła się, jakby właśnie dotarła do Nowego Jorku. Zdecydowanie byliśmy trochę zacofani.

Rok później z Kirmington do Brigg trafiły dwie kolejne ofiary. Tym razem przyszła kolej na mnie i inną mieszkankę Kirmo, Rebeccę Andrews. Bardzo się denerwowałem – i słusznie. Nie byliśmy na to gotowi i czuliśmy się jak ryby wyciągnięte z wody. Byliśmy zupełnie zieloni. Włosy wciąż obcinał mi ojciec, a ja nie miałem problemu z noszeniem tanich butów sportowych Hi-Tec. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że większość dzieciaków nie założyłaby ich za żadne pieniądze.

Takie rzeczy nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia aż do momentu, kiedy trafiłem do gimnazjum. Byłem szczęśliwy, żyjąc w bańce Kirmington, odizolowany od reszty Wielkiej Brytanii i wszystkiego, czym martwił się cały kraj. Gdy byłem w domu, chodziłem w kaloszach z odwróconymi na drugą stronę cholewami i jednoczęściowym niebieskim kombinezonie. W Kirmo nikt niczego sobie z tego nie robił, bo zawsze tak się ubierałem, ale w szkole się wyróżniałem, i to wcale nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Dokuczano mi na przykład z powodu moich szkolnych sztruksowych spodni. Do ostatnich dwóch lat w szkole nie miałem tam praktycznie żadnych kolegów.

Wkrótce po tym, jak trafiłem do gimnazjum, zacząłem odczuwać presję ze strony rówieśników. Przynajmniej przez jakiś czas. Starałem się dopasować, nosząc odpowiednie buty i ubrania, słuchając takiej samej muzyki jak inni w klasie czy nosząc takie same fryzury. Dwa lub trzy lata później zdałem sobie sprawę, że dostosowywanie się nie jest dla mnie, więc zaprzestałem takich prób – i tak jest już do dzisiaj.

W porównaniu z czasem spędzonym w podstawówce w Kirmington okres gimnazjum wspominam z mniejszym sentymentem. Dobrze się dogadywałem z kilkoma nauczycielami, ale z jednym miałem lepsze relacje. Pan Frank uczył wytrzymałości materiałów, czyli w praktyce obróbki metali. Dorabiał, stawiając namioty. Czasami przychodził do szkoły w koszulce ze sloganem „Namioty Franka – specjaliści od erekcji”. Był dla nas legendą. Ścigał się także motocyklami Kreidler o pojemności 50 cm³.

Lubiłem geografię, ale oblałem końcowy egzamin, co mocno mnie rozczarowało. Byłem niezły z chemii. Pan Hutchinson, mój wychowawca przez całe gimnazjum, stawiał na nią spory nacisk. Nauczyłem się kilku rzeczy, ale najlepiej zapamiętałem dmuchanie we wlot gazu, by gasić laboratoryjne palniki Bunsena innych uczniów. Z innymi przedmiotami, jak angielskim czy matematyką, nie szło mi najlepiej. Miałem wrażenie, że przed dzieciakami takimi jak ja, które nie mogły doczekać się zakończenia lekcji, nie było żadnej konkretnej przyszłości. Szkoła miała po prostu zająć nam czas pomiędzy dziewiątą rano a trzynastą.

W szkole byłem odmieńcem. Nie mam dziś żadnych przyjaciół z czasów Vale of Ancholme. Z wyjątkiem jednego – Johnny’ego Ellisa. Został nim jednak tylko dlatego, że po lekcjach chodziliśmy wspólnie na praktyki. Robiłem w szkole tylko tyle, ile musiałem, ale tak naprawdę czekałem jedynie, by wrócić do domu i schować się w szopie.

Tymczasem w Kirmington wszystko wyglądało po staremu. Nasza banda spotykała się niemal co wieczór. Jeśli nie pracowałem akurat w szopie, siedziałem z resztą ekipy na rogu ulicy niedaleko naszego domu. To było nasze miejsce zbiórki, z którego ruszaliśmy wałęsać się po okolicy. Na drugim końcu wioski stał dom rodziny Kingów. Kingowie byli trzema braćmi, starszymi od chłopaków z naszej grupy. Andrew, Nigel i Jason byli buntownikami. Mieli fajne motocykle i samochody, jak ford fiesta XR2. Byli zadymiarzami, ale w dobrym znaczeniu tego słowa. Mieli już prawie po 20 lat, podczas gdy my skończyliśmy 11 lub 12, więc oczywiście nie spędzali z nami czasu.

Często używam słowa „zadymiarz”, więc być może powinienem wyjaśnić, co przez nie rozumiem. Bycie zadymiarzem nie oznacza, że okradasz staruszki. Gdybyś to robił, byłbyś zadymiarzem w złym tego słowa znaczeniu. Zadymiarz nie jest złym człowiekiem, ale cały czas szuka innej, „lepszej” drogi zrobienia czegoś i zarobienia paru groszy bez nadmiernego wysiłku.

Nie biegałem po wiosce tak często jak Sally. Moi koledzy przychodzili do mnie do szopy. Rodzice Marka „Shorty’ego” Nicholsa wyrzucili kiedyś wygodny stary fotel. Zabraliśmy go więc do szopy, a moi koledzy siedzieli na nim, podczas gdy ja rozbierałem stare kosiarki i rozkładałem części na stole roboczym.

Prace w szopie zajmowały mi w młodości wiele nocy, ale nasza banda robiła też inne rzeczy. Jeśli ruch był akurat niewielki, a my widzieliśmy samochód podjeżdżający na tamtejsze miejsce schadzek, Harborough Lane, szliśmy po cichu przez las, zakradaliśmy się do auta, pukaliśmy w szyby i straszyliśmy bzykające się pary.

W tym okresie eksperymentowaliśmy też trochę z tablicami ouija. Nie pytajcie, jak grupa dzieciaków z wioski w Lincolnshire weszła w posiadanie tablicy ouija, ale jedna trafiła w nasze ręce i została schowana u nas w szopie. W jakiś sposób dowiedziała się o niej moja mama, która przestrzegała nas, że bawimy się czymś, czym nie powinniśmy. Oczywiście jej nie posłuchaliśmy. Wręcz przeciwnie. Po jej słowach poczuliśmy się jeszcze bardziej zdeterminowani. Naszą liderką była Sally Harris. Szliśmy za nią do szatni na lokalnym boisku piłkarskim. Za szatnią stał stary kontener budowlany. Siadaliśmy na ławce przed nim. Zrobiliśmy to sześć razy. W skład naszej bandy wchodziłem ja, obie Sally, Aaron Ash, Shorty…

Sally Harris i Aaron palili w tych czasach papierosy. Było to wtedy modne, ale ja nigdy tego nie robiłem. Jedno z nich puściło dym do odwróconego do góry dnem kieliszka i postawiło go na tablicy, a my przyglądaliśmy się, jak dym znika. Gdy położyliśmy ręce na tablicy i rozpoczęliśmy rytuał, który ktoś musiał podejrzeć w horrorze w telewizji lub znać z opowieści, kieliszek zaczął przesuwać się po tablicy. Każde z nas trzymało na nim jeden palec, ale nie czuliśmy, aby ktoś go pchał. Wtedy spróbowaliśmy skontaktować się z duchem i tablica zaczęła pokazywać bardzo dziwne odpowiedzi. Przysięgam, że nie ruszaliśmy kieliszkiem. Spanikowaliśmy, zaczęliśmy krzyczeć jak małe dziewczynki i połamaliśmy tablicę na kawałki. Nie zrobiliśmy tego nigdy więcej. Na samą myśl o tym przechodzą mnie ciarki.

Nie musieliśmy organizować sobie rozrywek nieustannie, ponieważ przez jakiś czas do Kirmington raz w tygodniu przyjeżdżał piętrowy autobus przerobiony na dom kultury na kołach. Jego kierowca, Ian, nosił ręcznie uszyty sweter i krawat. Był dziwakiem, ale też wspaniałym gościem; zgłosił się na ochotnika i poświęcał swój czas dzieciom z małych wiosek, które nie miały własnego domu kultury.

W autobusie były gry, telewizor, konsola Sega Mega Drive i sklepik ze słodyczami. Trzy lata starszy ode mnie Aaron Ash lubił wtedy zadymy i mocno zachodził Ianowi za skórę. Gdy mój ojciec się o tym dowiedział, przyszedł do autobusu, złapał Aarona na kark i nauczył go dobrych manier.

Gdy byłem starszy, alkohol zastąpił dom kultury, ale tylko na krótki czas. Wielu Brytyjczyków żyje pubami i weekendowym piciem na wszelkiej maści imprezach: festiwalach, zawodach, grillach. Ja jednak nie podzielam tego entuzjazmu. Kiedyś myślałem, że pewnego razu się obudzę i jedyne, co będę chciał robić, to upić się i bzykać. Nigdy jednak nie czułem potrzeby posuwania wszystkiego, co się rusza. Swój pierwszy raz przeżyłem dopiero w wieku 19 lat. Rzadko też miałem ochotę się upić.

Moje picie do upadłego przypadło na końcówkę okresu, kiedy próbowałem się dostosować i być fajny. Miałem wtedy około 15 lat. Najbardziej popularnym miejscem była wtedy dyskoteka w Broughton, która nazywała się po prostu Broughton Disco. Wizyty w niej oznaczały wyjście poza moją strefę komfortu w Kirmington. Zawsze istniało ryzyko bójki z powodu bycia kimś spoza miasta, ale w naszej okolicy nie było zbyt wielu innych możliwości. Tak naprawdę nie było żadnych. Piliśmy za dyskoteką, a później wchodziliśmy do środka i tańczyliśmy rave całą noc, próbując jednocześnie, z marnym skutkiem, poderwać jakieś panienki. Nawet teraz, kiedy słyszę kawałek No Limit grupy 2 Unlimited, myślami przenoszę się do Broughton Disco.

Nie licząc kilku innych wyjątkowych okazji później, czas ostrego picia trwał w moim przypadku bardzo krótko. Wszystko się zaczęło, gdy miałem 15 lat, i trwało przez jakiś rok. Nie mogliśmy kupić alkoholu w pubie The Marrowbone and Cleaver w Kirmington, nie licząc kilku szczególnych dni, ponieważ właściciel znał nas lub naszych rodziców. Duża Rita pracowała tam nawet przez pewien czas, ale mój ojciec był dość zazdrosny i nie podobało mu się to zajęcie. Tym sposobem co weekend ruszaliśmy wszyscy z Kirmington do Brigg, gdzie mogliśmy kupić alkohol. Naszymi kierowcami byli Shorty i Si Thorpe. Obaj mieli nissany micra. Niebieska micra Si Thorpe’a miała rejestrację E436 TOH. (Mam przeciętną pamięć, ale wyjątkiem są numery rejestracyjne. Pamiętam wiele nawet sprzed lat. W branży przewozowej odróżniamy ciężarówki właśnie po rejestracjach. Dobrze wiem, że kiedy w grafiku na przyszły tydzień wpisane są numery CV57 EVE, czeka mnie dużo pracy. Kiedy ostatnio pracowałem nad tą ciężarówką, zwróciłem uwagę, że trzeba wymienić tarcze hamulcowe, a w tym modelu to nie lada zadanie. Z drugiej strony, z BD57 EBG nie będzie problemu, bo miesiąc temu robiliśmy jej przegląd i była w świetnym stanie. Firmy transportowe zazwyczaj korzystają z wielu ciężarówek tego samego modelu i w tych samych kolorach, więc jedynym sposobem na ich rozróżnienie są właśnie numery tablic rejestracyjnych. Z tego powodu zapadają mi w pamięć).

Si był ode mnie o cztery lata starszy. Gdybyśmy mieszkali w mieście, ktoś o tyle starszy z pewnością nie trzymałby się z kimś w moim wieku. Wszyscy byliśmy jednak dzieciakami z Kirmington. Było nas niewielu, więc trzymaliśmy się razem. Szliśmy do The White Hart lub The Nelson w Brigg i zalewaliśmy się w trupa. Lubiłem pić cydr, ale zawsze źle się to dla mnie kończyło, więc dzisiaj nie jestem w stanie go tknąć.

Nie jestem całkowitym abstynentem i nie pijam tylko herbaty, co stanie się jasne w dalszej części książki. Tak naprawdę to zalewanie się w trupa pomogło mi ukształtować moją przyszłość. Po prostu życie w małym mieście według schematu: praca, wypłata i picie do upadłego w pubie, który stosuje wielu Brytyjczyków, nigdy nie było dla mnie. Wolałem kupować narzędzia snap-on zamiast piw.

Guy Martin

My Autobiography

 

Copyright © Guy Martin 2014

 

First published by Virgin Books, an imprint of Ebury Publishing. Ebury Publishing is a part of the Penguin Random House group of companies.

 

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2016

Copyright © for the Polish translation Michał Fiałkowski i Bartosz Sałbut 2016

 

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Piotr Królak

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

 

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

 

 

 

Wydanie I, Kraków 2016

ISBN EPUB: 978-83-7924-479-9

ISBN MOBI: 978-83-7924-478-2

 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing wydawnictwosqn WydawnictwoSQN Sprzedaż internetowa labotiga.pl E-booki Zrównoważona gospodarka leśna
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Prolog. Koniec Gry
Rozdział 1. Bez drugiego imienia
Rozdział 2. Bańka z Kirmington
Rozdział 3. Chłopiec w warsztacie
Rozdział 4. Jak chłopiec stał się mężczyzną
Rozdział 5. Lokalny zawodnik
Rozdział 6. Jestem zawodnikiem ulicznym
Rozdział 7. To do ciebie wróci
Rozdział 8. Zostać zauważonym
Rozdział 9. Mak-ał
Rozdział 10. Dwa kroki do przodu, jeden w tył
Rozdział 11. Rowery
Rozdział 12. Zmiana barw
Rozdział 13. Godny zapamiętania senior
Rozdział 14. Odejść z hukiem
Rozdział 15. Fucha w telewizji
Rozdział 16. W opałach
Rozdział 17. Ten gość z telewizora
Rozdział 18. Dwadzieścia funtów za milę i inne sposoby na wydawanie pieniędzy
Rozdział 19. Ulster
Rozdział 20. W pogoni za rekordami
Rozdział 21. Co dalej?
Podziękowania
Wyniki sportowe
Zdjęcia
Strona redakcyjna

.....---