Drugie wejrzenie - Dariusz Filar - ebook + książka

Drugie wejrzenie ebook

Dariusz Filar

2,3

Opis

Jest rok 2008. W Tate Gallery w Londynie odbywa się wielka retrospektywna wystawa malarstwa Francisa Bacona. Na ekrany kin wchodzi nowy film Darrena Aronofsky’ego „Zapaśnik” z fenomenalną rolą Mickeya Rourke. We wrześniu bankrutuje jeden z największych banków inwestycyjnych Lehman Brothers, dając początek ogólnoświatowemu kryzysowi finansowemu. Na krótko przedtem w Polsce, w pociągu relacji Gdynia Główna – Warszawa Centralna dochodzi do, zdawałoby się, zwykłego spotkania. Do niemal sześćdziesięcioletniego wykładowcy dosiada się o połowę młodsza atrakcyjna kobieta. Wymieniają zdawkowe uwagi, obserwują się. W ich spotkaniu jest coś niezwykłego, niepokojącego. Krzysztof ma wrażenie, jakby nie było ono do końca przypadkowe, jakby Emilia go znała i czegoś od niego oczekiwała. A może to tylko pamięć i wyobraźnia płatają mu figle?

Na naszych oczach dokonuje się wielkie odwrócenie ról ukształtowanych przez tysiąclecia patriarchatu. Coraz częściej to kobieta buduje dom, sadzi drzewo i sama, wybrawszy sobie dawcę nasienia, decyduje o przyjściu na świat potomstwa. Ale co się wydarzy, gdy nowoczesna, młoda kobieta sukcesu napotka na swej drodze starzejącego się, upartego męskiego szowinistę?

Dariusz Filar

Debiutował tomem opowiadań fantastycznych „Czaszka olbrzyma” (Nasza Księgarnia, 1976). Opublikował następnie: „We własnej skórze” (NK, 1982), „Pies wyścigowy” (Czytelnik, 1984), „Nieostrość” (NK, 1985) i „Dotyk” (NK, 1989). Niektóre z jego utworów ukazały się w przekładach na niemiecki, rosyjski, czeski, węgierski i esperanto. Po 25 latach literackiej nieobecności powrócił wznowieniem nowel i opowiadań zebranych w tomie „Jeszcze jedna podróż Guliwera” (Solaris, 2014). Napisana w 2012 r. powieść „Drugie wejrzenie” jest siódmą książką w jego dorobku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,3 (3 oceny)
0
0
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy,

Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy.

Dylan Thomas

(w przekładzie Stanisława Barańczaka)

 

 

 

To była właśnie ta dziewczyna,

na którą czeka się i wiek.

A ona z innym szła do kina,

a potem za mąż. I była zima,

padał śnieg…

Jeremi Przybora

(z inspiracji Agnieszki Osieckiej)

 

 

 

 

 

 

Na kartach tej powieści pojawiają się nazwiska rzeczywistych postaci, które związane są z życiem artystycznym, naukowym i politycznym współczesnej Polski. W kolejności wystąpienia w tekście są to: Czesław Tumielewicz (artysta malarz), Stanisław Rosiek (wydawca), Magda Beneda (artystka malarka), Bronisław Świderski (pisarz), Roman Polański (reżyser filmowy), Ireneusz Krzemiński (profesor socjologii), Jadwiga Staniszkis (profesor socjologii), Andrzej Wojtyna (profesor ekonomii), Krzysztof Bień (dziennikarz ekonomiczny), Halina Bińczak (dziennikarka ekonomiczna), Paweł Dunal (artysta malarz), Cezary Szymanek (dziennikarz radiowy) i Mariusz Kulpa (rzeźbiarz).

 

Wszystkie pozostałe postaci – w tym przede wszystkim dwoje protagonistów – są wyłącznie tworem wyobraźni autora.

1. Ekspres

W tunelu łączącym perony zerknął na zegarek i uświadomił sobie, że do odjazdu warszawskiego ekspresu zostały najwyżej dwie lub trzy minuty. Przerzucił torbę na lewe ramię, by prawej stronie ciała dać więcej swobody w czekającym go biegu. Torba była nieznośnie ciężka – dwa grube, sztywno oprawione doktoraty, których zrecenzowanie powierzono mu na ostatnim posiedzeniu rady wydziału, kilka książek mających stanowić pomoc w przygotowaniu najbliższych wykładów i jeszcze skoroszyt z własnymi notatkami; ci, którzy nie muszą podróżować z przenośnymi bibliotekami, nie mają pojęcia, jaka jest waga papieru.

Odetchnął głębiej i zamachnął się lekko prawą ręką, by łatwiej rzucić się naprzód. Ale wtedy stało się coś niedobrego. Prawa noga, która powinna dać mu twarde wybicie i mocny start, okazała się nagle miękka jak kończyna szmacianej lalki. To nie było zwykłe ugięcie kolana; właściwie nie bardzo nawet wiedział, w którą stronę się ono wychyliło. Może na jeden lub drugi bok? A może odrobinę do tyłu? Nie poczuł zbytniego bólu, ale doznana miękkość miała w sobie coś niezwykle przykrego. W pewnym sensie oślizgłego, zimnego i przenikającego dreszczem całe ciało.

Na bieg nie miał już szans. Szedł teraz tylko trochę szybciej, prawą nogę stawiając ostrożniej i próbując ją oszczędzać. Przy schodach na peron była poręcz, więc podciągając się na niej i skacząc na zdrowej nodze, wydostał się na górę.

Zdążył. Dopadł drzwi pierwszego wagonu i uniósł prawą nogę na stopień, co okazało się błędem, bowiem w tej samej chwili poczuł, jak rozżarzony do czerwoności długi gwóźdź wbija się w bok kolana i przenika przez nie aż za połowę łydki. Torba pociągnęła go w tył, nie przewrócił się na plecy tylko dlatego, że w ostatniej chwili zacisnął palce na uchwycie wagonowych drzwi. Zawisnął ciężko nad szczeliną dzielącą peron, szyny i wagon, a zadziwiający mechanizm biegu myśli sprawił, że dokładnie w tej chwili przypomniał mu się napis, który przed podobnymi – chociaż bez porównania mniej groźnymi – sytuacjami ostrzega w londyńskim metrze: Mind the gap.

Nim zdołał przerzucić ciężar ciała na lewą nogę, całe czoło pokryły mu drobne kropelki potu. Prawe kolano pulsowało teraz rytmicznymi uderzeniami gorąca. Kiedy wreszcie wgramolił się na podest, elektrowóz pierwszy raz szarpnął wagonami. Znowu omal nie upadł. Syknął z bólu. Kuśtykając, powlókł się na poszukiwanie swojego przedziału. Na szczęście ekspres rozpoczynał bieg w Gdyni, pasażerów było na razie niewielu i korytarze wagonów świeciły pustkami. To ułatwiało wędrówkę.

Dotarłszy do celu, poddał się wewnętrznemu przymusowi sprawdzenia zapisów na bilecie i miejscówce. Zrobił to już raz wcześniej, w domu, przed wyjściem na dworzec, ale jego zaufanie do własnej pamięci ulegało postępującej erozji i coraz częściej wielokrotnie powracał do różnych drobnych czynności – czy zgasiłem światło w łazience? Czy przekręciłem klucz w zamku? Czy zabrałem ze sobą właściwe książki? Teraz metodycznie przebiegał wzrokiem po rządkach literek i cyfr na różowożółtym kartoniku: „Ekspres IC, GDYNIA GL — WARSZAWA CEN, 25.05.2008, Odjazd/Départ/Abfahrt 15:03, wagon z przedziałami, dla niepalących, Cl.1, 4, okno, Fenêtre, 65”. Na szczęście wszystko okazało się zgodne z tym, czego oczekiwał.

W przedziale poza nim nie było nikogo, więc gdy już usiadł na swoim miejscu przy oknie, podciągnął nogawkę spodni, by obejrzeć kolano. Nie wyglądało dobrze. Zdążyło stracić zwykły kształt i szybko przeobrażało się w wielką, nieforemną banię. Poczuł przypływ graniczącego ze strachem niepokoju. Zrozumiał, że z jego ciałem dzieje się coś naprawdę złego, coś, nad czym nie miał najmniejszej kontroli. I że tym razem nie pomogą żadne proste sposoby, które zwykle skutkowały w zbliżonych okolicznościach – żadne przeciąganie się, podkurczanie palców stopy czy rozmasowywanie uda. Był po prostu chory.

Jego organizm psuł się po trochu od kilku miesięcy. „A po kopie już po chłopie” – to było w ostatnich latach życia ulubione powiedzonko ojca. Ostatecznie tata dociągnął do sześćdziesiątych szóstych urodzin i o całe siedem rocznicowych obchodów przebił dziadka. Ale w ostatnich dwóch latach życia zmagał się z rakiem, który nie oszczędził jego ciału żadnego upokorzenia.

Jemu samemu do pełnej sześćdziesiątki brakowało jeszcze pięciu miesięcy, ale już od ostatniej jesieni nieustannie przytrafiały mu się jakieś dolegliwości. Wcześniej jego jedynymi chorobowymi doświadczeniami były niezbyt ciężkie katary albo kontuzje towarzyszące uprawianiu sportu, więc kolejne przypływy słabości za każdym razem tyleż wprawiały go w zdumienie, co pogrążały w coraz głębszym lęku. Najpierw bóle podbrzusza i ciągła potrzeba oddawania moczu. Telewizja pełna była reklam środków na przerost prostaty, więc zapamiętał nazwę jednego z nich i poszedł do apteki. Odczuł pewną ulgę, nim dotarł do końca pierwszego opakowania, i następnego już nie kupił. Potem ostre dźgnięcia w lewy bok, tuż poniżej żeber. Doktor Olewalski przez chwilę jeździł po jego brzuchu wysmarowaną żelem gałką aparatury: „Nic szczególnie złego na razie nie widać. Chociaż trochę nie podoba mi się coś na styku pańskiej dwunastnicy i żołądka. Moglibyśmy obejrzeć to dokładniej, ale do tego potrzebna byłaby gastroskopia…”. Kojarzył mgliście, że to zabieg polegający na przepychaniu przez gardło plastikowej rury. Wyobraził sobie odruchy wymiotne, jakie muszą temu towarzyszyć, i uznał, że nie ma na takie doświadczenie najmniejszej ochoty. Skierowanie na badania, które wystawił doktor Olewalski, wsunął między rzadko przeglądane książki, a dźgnięcia w bok starał się od tej pory ignorować. Drobne, ale coraz liczniejsze plamki i narośl na skórze dłoni, przedramion i torsu nie były dolegliwe, jednak stanowiły niemiły zgrzyt estetyczny. Wreszcie to, że czasami nie mógł rozróżnić kierowanych ku niemu słów albo na stronie czytanej książki zaczynał widzieć zamiast liter tylko rozmazane, czarne pasemka, przyjmował z najmniejszymi obawami. Co nie znaczy, że bez irytacji.

Dlaczego tak się dzieje, że na pewnym etapie życia istotnym jego składnikiem staje się odkrywanie w naszych ciałach wciąż nowych słabych punktów i ognisk bólu? Ojciec mawiał także: „Starość się Panu Bogu nie udała”.

Za oknem pociągu przemknęły przystanki w Redłowie i Orłowie. Przypomniawszy sobie ojcowe powiedzonko, w którym obecny był Bóg, skręcił myślami ku zmarłemu przed trzema laty Janowi Pawłowi II. To był kiedyś wysportowany, silny mężczyzna. Ale później rany odniesione w zamachu, choroby i wiek osłabiły jego ciało. I nawet z daleka, tylko w obrazach, jakie uchwyciły telewizyjne kamery, można było niekiedy dostrzec, jak ta słabość ciała bardzo go niecierpliwi. Papieskie gesty i grymasy zdradzały, że JP II na swoje ciało się złości, że chętnie by je skarcił za zawód, jaki mu sprawiało, a gdyby tylko mógł – przymusiłby je do posłuszeństwa. I że równocześnie drażnią go nieco ci wszyscy, którzy próbują spieszyć z pomocną dłonią.

Z pełnym czułości rozbawieniem myślał o tych żachnięciach starego papieża aż do chwili, gdy pociąg zaczął hamować przed Sopotem. Wtedy skierował wzrok w tę stronę, gdzie za kępą drzew i ścianą starych kamienic powstawał dom, w którym kiedyś – za trzy kwartały, a może za rok – miał zamieszkać. Nie udało mu się tym razem odwiedzić budowy, zobaczyć, czy jego piętro już stoi i czy można policzyć – raz! dwa! trzy! – otwory w murze, które będą oknami jego mieszkania. Teraz z pociągu udało mu się dostrzec tylko ramię dźwigu sunące wolno na tle nieba. Dźwig w ruchu był dobrym znakiem; jego obecność dowodziła, że deweloper raczej nie zbankrutował.

W Sopocie nikt się nie dosiadł. W Oliwie i Wrzeszczu też nie. W Gdańsku ekspres zatrzymał się na całe osiem minut. Gdy dobiegały końca, a w przedziale nadal nie pojawił się żaden współpasażer, zaczął mieć nadzieję, iż całą podróż do Warszawy uda mu się odbyć w samotności. O zgięciu nogi nie było już mowy, więc mógłby zdjąć but i oprzeć stopę na przeciwległym siedzeniu. Albo wbić się w kąt i wyciągnąć nogę w poprzek przedziału. Przelotnie wypełniła go wdzięczność dla tych, którzy rozliczając koszty jego podróży, gotowi byli akceptować bilety pierwszej klasy.

Jednak kiedy ekspres zostawił za sobą gdańskie wiadukty, szczęknęły suwane drzwi i stanęła w nich młoda kobieta.

– O! Dzień dobry panu! – powiedziała.

To pozdrowienie mogło być czymś najzwyklejszym i najbardziej konwencjonalnym. Ale jednocześnie wykrzyknik na początku, jej spojrzenie i ostrożny uśmiech, jakim go obdarzyła, nasuwały przypuszczenie, że być może nie jest jej zupełnie obcy. I że jako znajomego powitała go naprawdę.

– Dzień dobry – odpowiedział.

To także zdarzało mu się coraz częściej. Pozdrawiali go młodzi ludzie, których twarze nic mu nie mówiły. W takich sytuacjach mógł jedynie z wysokim prawdopodobieństwem zakładać, że to jego dawni studenci. Że należeli kiedyś do jednej z tych stukilkudziesięcioosobowych grup, które każdego roku wypełniały wykładowe sale, a później, podczas egzaminu, nie wyróżnili się niczym na tyle szczególnym, by utkwić w jego pamięci na dłużej. Ocenił, że młoda kobieta może być rówieśniczką jego córki; gdyby rzeczywiście niedawno przekroczyła trzydziestkę i rzeczywiście była dawną studentką, to na jego wykłady uczęszczałaby osiem czy dziewięć lat temu.

Ale współpasażerka nie próbowała – przynajmniej na razie – odświeżyć w jego pamięci swojej tożsamości ani też wszcząć rozmowy w jakiś inny sposób. Ku jego uldze nie zajęła także miejsca bezpośrednio naprzeciw niego, lecz po przekątnej przedziału, od strony korytarza.

Do podróży szykowała się starannie – na składany stoliczek przy wejściu do przedziału odłożyła bilet i telefon komórkowy, wyjęła stosik kolorowych pism z bocznej kieszeni torby i dopiero wtedy odłożyła ją na półkę. A nie była to taka sobie zwykła torba. Wykonano ją z grubej, mięsistej skóry w ciemnoszarym kolorze – pomyślał, że tak wygląda skóra słonia – i uformowano na kształt namiotu; bardzo szeroka u podstawy, po liniach dwóch bocznych trójkątów zwężała się ku górze, a krawędź jej wierzchołka, będąca jednocześnie rączką, jaśniała blado drążkami z polerowanego aluminium. Takie starannie obmyślane, piękne torby zobaczyć można na wystawach luksusowych sklepów od Tokio po Nowy Jork, a ich ceny rzadko schodzą poniżej dwóch czy trzech tysięcy dolarów. A beautiful leather carry-on bag reflects a woman’s personality and status. W jakim mieście i na jakiej wystawie dostrzegł to reklamowe hasło? I dlaczego je zapamiętał? Skromna nauczycielka matematyki, jaką była jego córka, musiałaby pewnie pracować na taką torbę przynajmniej przez połowę roku szkolnego.

W normalnych okolicznościach zerwałby się z miejsca i zaoferował swoją pomoc w umieszczeniu torby na półce, ale teraz nawet nie wiedział, czy udałoby mu się nie stracić równowagi i nie upaść. Zresztą współpasażerka bardzo łatwo poradziła sobie sama, a gdy unosząc torbę, wyciągnęła w górę ramiona, mógł w pełni ocenić jej sylwetkę: szczupłą talię i bardzo kształtną pupę.

Zawsze lubił układać idiotyczne wierszyki. Umieszczał je na imieninowych kartkach, wpisywał jako dedykacje do ofiarowywanych książek, a niekiedy podrzucał po prostu na czyimś biurku czy za wycieraczką samochodu. Teraz przypomniał mu się jeden z nich:

„Bywają prześliczne tyłeczki, krąglutkie niczym piłeczki,

Lecz i szynki obfite jak piłki lekarskie wywołują niekiedy nastroje huzarskie”.

Do kształtów współpasażerki ponad wszelką wątpliwość odnosiła się pierwsza część wierszyka. Przyglądał się jej dyskretnie i sprawiało mu to coraz większą przyjemność. Chwilami zapominał nawet o wciąż pęczniejącym kolanie.

Jej portret przyszłoby rysować bardzo cienką kreską. Ciemne oczy nosiły niezwykle delikatny ślad skośności, a kości nad pociągłymi policzkami były odrobinę wysunięte, może właściwie tylko zaznaczone przez ledwo dostrzegalny cień. Takie twarze spotyka się na wschodnich obrzeżach Polski, gdzie zadomowiły się geny tatarskich najeźdźców. Wargi dość wąskie, raczej napięte niż miękkie i chyba niezbyt skłonne do rozległych uśmiechów. Łatwiej było dopasować do tej twarzy smutek niż radość, a jedynym znakiem drzemiącej w niej figlarności był lekko zadarty czubek nosa.

Wysokie czoło do połowy przesłaniała równo przyciętą grzywką. Ta grzywka i cała jej fryzura ułożone były tak jak na portretach renesansowych paziów; i jak na głowach tamtych włoskich chłopców, jej włosy także nie przylegały płasko do skóry czaszki, lecz puszyły się w miękki, lśniący hełm. Chwilę później obrazy przesuwające się na ekranie jego imaginacyjnego fryzjerskiego katalogu przywiodły go ku skojarzeniu, że tak samo strzygła się księżniczka Fantaghiro, bohaterka filmowej baśni, którą oglądał przed laty z dziećmi, a całkiem niedawno w telewizyjnej powtórce z wnukami. Po kilku następnych minutach ustalił jeszcze z całą pewnością, że takie uczesanie zawsze stanowiło element wizerunku Mireille Mathieu.

Przywiązywał wielką wagę do włosów kobiet. Może nawet większą niż one same. Kobiety martwiły się zmarszczkami na szyi i wokół oczu, kolejnymi centymetrami w biodrach, puchnięciem kostek u nóg. A przecież to włosy najwcześniej zdradzały odchodzenie młodości. Stawały się coraz cieńsze, rosły rzadziej, pozwalając biało prześwitywać łysej skórze, matowiały, schły i traciły miękkość… Z zachwytem, jaki budziły w nim włosy bujne i pełne życia, szedł w parze wstręt do włosów farbowanych. Zwłaszcza wtedy, gdy osiągnięty stopień nienaturalności czynił obecność farby oczywistą – biel lub błękitna srebrzystość ekstremalnych blondynek, ostra czerwień mniemanej judejskości czy irlandzkości, papuzie pasemka… Nie potrafił pojąć mężczyzn, których to przyciągało.

Współpasażerka nie udawała ciemnej szatynki. Jeśli nawet prawdziwy ton i lśnienie jej włosów zostały podkreślone przez jakąś tajemną płukankę, to dokonano tego w sposób bardzo subtelny. Czuł, że mógłby jej włosy polubić.

Zresztą nie tylko włosy. Sympatię budził w nim także jej strój. Pod grafitowym dopasowanym żakietem nosiła bluzkę skrojoną na wzór męskiej koszuli – z usztywnionymi rogami kołnierzyka i podwójnymi mankietami na spinki. Uderzała w tym stroju troska o szczegóły; spinki miały kształt niewielkich, srebrnych ramek, które po przekątnej przecięte były cieniutkimi osiami z drucików, a na nich obracały się maleńkie, sześcienne kostki z bursztynu. Czy ten bursztyn miał podkreślać jej związek z Wybrzeżem? Czy może stanowił tylko pamiątkę po zakończonym właśnie wyjeździe do Gdańska, dowód chwili słabości przeżytej w jednym z jubilerskich warsztacików na Mariackiej? Nie znalazłszy odpowiedzi na te pytania, opuścił wzrok na jej spodnie. Gdy przed chwilą podziwiał jej kształty, myślał, że spodnie, które je kryły, uszyte są z bardzo cienkiej, czarnej skóry. Przyjrzawszy się uważniej, doszedł do wniosku, że to gęsto tkany, lekko lśniący jedwab. Bluzka była starannie wsunięta w spodnie, a przez ich szlufki biegł wąski, lakierowany na czarno pasek ze srebrną klamerką; znowu bardziej dekoracyjny akcent niż faktyczne dopięcie odzieży, ale dla niego miało to pewne znaczenie. Maj dobiegał końca, późna wiosna przechodziła już w lato i coraz więcej kobiet decydowało się na odsłonięcie brzuchów. Zakładały zbyt krótkie bluzki i zbyt nisko na biodra opuszczały spodnie lub spódnice, a między dwiema krawędziami materiału pozwalały wylewać się białym fałdom tłuszczu. Dostrzeżenie wśród tych wszystkich gołych brzuchów jednego, który mógłby się podobać, graniczyło z nieprawdopodobieństwem. Był pewien, że współpasażerka nigdy nie ubrałaby się w taki sposób. Chociaż akurat linia jej brzucha prezentowałaby się bez zarzutu.

Rozważania o gołych kobiecych brzuchach przypomniały mu uliczne spięcie, w którego samym środku znalazł się przed rokiem w Jerozolimie. Przeżył je bardzo bezpośrednio, chociaż w gruncie rzeczy wcale nie był jego uczestnikiem. Stanowił tylko przypadkowe piąte koło u wozu, podczas gdy prawdziwa istota zdarzenia rozegrała się między czworgiem innych ludzi.

Wiele razy wracał myślami do tamtych kilku chwil; wykreślił sobie nawet w głowie plan sytuacyjny, całą scenę widzianą z góry, z rozstawionymi na niej figurami. To mała uliczka w Mea Szearim, dzielnicy, w której bycie Żydem wciąż traktuje się z najwyższą, może nawet trochę przesadnie celebrowaną powagą i na sposób ze wszech miar ortodoksyjny. Centralne miejsce wśród figur rozstawionych w tej scenerii zajmuje on sam. Nieco przed nim, po lewej stronie chodnika, lekko oparty o mur niewysokiego domku stoi ośmioletni może chłopczyk. Spod jego czarnej aksamitnej, jakby za dużej na jego główkę, kipy wypływają pierścienie dziecięcych pejsów. Pejsów tak bardzo jasnych, że można by je określić mianem lnianych i porównać z włosami wiejskich dzieci na obrazach Wyspiańskiego. Widząc takie piękne dzieci na jerozolimskich ulicach, nieodmiennie czuł skurcz w gardle i ucisk w sercu. Stawały mu przed oczyma sceny z Borowskiego, w których takie dzieci pędzono w otwarte wrota komór gazowych. I wracała zaczerpnięta skądś informacja, że w Chełmnie nad Nerem, przez Niemców nazywanym Kulmhofem, trucicielskie urządzenia przed pełnym rozruchem testowano właśnie na dzieciach, które dowożono z łódzkiego getta.

Uśmiecha się do malca, żeby odpędzić budzące ból skojarzenia, ale ten nie zwraca na niego najmniejszej uwagi; jego oczy wlepione są w coś, co znajduje się za jego plecami, w tej części uliczki, którą zdążył przemierzyć przed chwilą. Właściwie ma ochotę obejrzeć się i sprawdzić, co przykuło uwagę dziecka, ale ostatecznie dochodzi do wniosku, że byłoby to nieco niepoważne. Nadal patrzy przed siebie i dlatego dopiero parę chwil później dowie się, że chłopczyk patrzy na jeszcze dwie figury, które odegrają istotną rolę w dojrzewającym już zdarzeniu. Póki co – on o istnieniu tych figur wiedzieć nie może. Właśnie dlatego, że pozostają w tyle, a on nie zdecydował się obejrzeć.

Ostatnia z figur ulicznej sceny to mężczyzna, który nadchodzi z przeciwka. Zamaszyście kroczy przeciwległym chodnikiem: wysoki i postawny, wygląda tak, jak gdyby właśnie zszedł z fotografii w przewodniku po Izraelu, z tych stronic, na których opisano społeczność chasydów. Nosi czarny kapelusz z szerokim rondem, poły jego atłasowego chałatu falują w rytm zdecydowanych kroków, nogawki krótkich spodni zapięte ma pod kolanami, a jego muskularne łydki opinają białe pończochy. W rytm kroków falują także jego kruczoczarne pejsy, a im jest bliżej, tym wyraźniej widać, że jego twarz wykrzywia grymas gniewu.

On mija właśnie chłopczyka, kiedy wspaniały chasyd zaczyna przechodzić na skos przez jezdnię. Teraz widoczny jest już nie tylko grymas na jego twarzy, ale i niebezpieczny błysk w jego czarnych oczach. I właściwie trudno rozstrzygnąć, w czyją stronę zmierza; dokładnie w tym momencie tworzą we trójkę – chasyd, on i chłopczyk spod muru – punkty jednej linii, z perspektywy chasyda on chłopczyka w gruncie rzeczy przesłania i stoi na drodze ku niemu. Ale czymże on sam mógłby wzbudzić chasydzki gniew? Ma na sobie długie spodnie, a nie szorty, jego koszula jest z długimi rękawami i mimo upału pozostawił je niepodwinięte, a czubek głowy przykrywa mu mała, zrobiona z włóczki kipa, którą za radą jednego z izraelskich znajomych zawsze nosi przy sobie zwiniętą w kieszeni spodni: „Wejdziesz w bardziej religijne rewiry – założysz, przejdziesz na teren bardziej świecki – możesz zdjąć. Ja sam też tak robię”.

Postępuje jeszcze jeden krok naprzód i już wie, że to nie on dopuścił się czegoś niestosownego; wzrok gniewnego chasyda tylko prześlizguje się po nim. Mijają się i obaj idą dalej, znikając ze swoich pól widzenia.

Ale już w sekundę później tuż za jego plecami rozlega się potworny krzyk. Wrzask. A może nawet ryk – wydobyty z głębi trzewi i dudniący, niosący ze sobą gromy bezgranicznego potępienia lub miażdżący taran jakiegoś strasznego przekleństwa. Tak mógł krzyczeć w swojej ciemnicy święty Jan, zanim na złotym półmisku poniesiono jego głowę w prezencie dla Salome (przynajmniej jeśli można w tej kwestii zaufać nie tyle Ewangeliom, co Oscarowi Wilde’owi). Chłopczyk, którego przed chwilą zostawił za sobą, wyprzedza go teraz w szaleńczych susach spłoszonego zająca. Dopada najbliższej bramy i błyskawicznie w niej znika, jeszcze tylko przez chwilę słychać gęsty tupot dziecięcych stóp.

Ryk, pod którego nawałą odruchowo skulił ramiona, już się nie powtarza. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że krzyczał chasyd. I że w jakiś sposób musiało to dotyczyć chłopczyka, bo przecież ten nie bez powodu w takiej panice uciekał. O co poszło? Dręczy go ciekawość, ale oglądanie się w tej chwili uznaje za jeszcze mniej zręczne niż wtedy, gdy zaintrygował go przedmiot skupionej uwagi dziecka. Gdyby teraz odwrócił głowę i napotkał wzrok chasyda, poczułby ogromne zażenowanie. A może zażenowany byłby także chasyd.

Dopiero kilkanaście kroków dalej zatrzymuje się przed wystawą sklepiku, udając, że zaciekawiło go coś wśród wyłożonych towarów. Ostrożnie zerka przez lewe ramię. Chasyd zniknął już tak samo jak chłopczyk. Ale za to teraz natychmiast wpadają mu w oczy dwie uczestniczące w scenie figury, o których istnieniu do tej pory nie wiedział. Właśnie te dwie, które od początku pozostawały za jego plecami. To dwie bardzo młode, wyzywająco ubrane i ostro umalowane dziewczyny. Obie na bardzo wysokich obcasach. Jedna w niezwykle krótkiej spódniczce, a druga w mocno dopasowanych szortach. Obie o pełnych udach i z odsłoniętymi, pulchnymi brzuchami. W pępku tej, która nosi spódniczkę, błyszczy srebrny kolczyk.

Może już teraz ułożyć rozsypane kostki układanki: chłopczyk z fascynacją wpatrywał się w dziewczyny (ciekawe, jak by je narysował Bruno Schulz?). Chasyd, któremu obie musiały wydać się babilońskimi wszetecznicami, skarcił malca za patrzenie na to, od czego wzrok powinien z odrazą odwrócić. Być może jego ryk odnosił się także wprost do dziewczyn. On zaś nie miał w tym zdarzeniu żadnego udziału, bo przecież trudno jako udział określić wzdrygniecie się na wybuch strasznego głosu tuż za plecami.

Dziewczyny przechodzą obok niego z obojętnymi i nieco wyniosłymi minami kobiet z rysunków Brunona Schulza. Kim są? Głupiutkimi, niczego nieświadomymi turystkami? Całkiem świadomymi prowokatorkami, postępowymi Żydówkami, które za dziejową misję uznały drażnienie ortodoksów? A może same urodziły się kiedyś w Mea Szearim, zbuntowały przeciwko prawom rodziców i teraz nadal się z tym swoim buntem obnosiły? Na te pytania nie otrzyma już odpowiedzi. Będzie już tylko wiedział, że chasydzi, podobnie jak on, nie lubią, gdy kobiety pokazują na ulicy gołe brzuchy.

Zestawiając wysmakowany strój współpasażerki z ubiorami, których nie lubił, wywołał z pamięci jeszcze jedną sytuację. Odległą, sprzed ponad półwiecza. To było w czerwcu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego roku; on właśnie zdał do trzeciej klasy podstawówki – „na samych piątkach”, jak się wówczas mówiło – a dziadek postanowił to uczcić, zabierając go na ciastka. Dziadek miał wtedy pięćdziesiąt osiem lat i przed sobą niespełna rok życia, ale tego oczywiście nikt wówczas nawet nie przeczuwał. Usiedli na werandzie sopockiego Grand Hotelu i po chwili kelner postawił przed nim tortowe ciastko, którego zwieńczenie stanowiła kandyzowana wiśnia ze sterczącym ogonkiem. Dlaczego po pięćdziesięciu latach wciąż tkwił w jego głowie taki idiotyczny szczegół jak ogonek owej wiśni? Pamiętał też, że patrząc na nią, rozważał, czy w owocu jest pestka. Ale tego, czy ostatecznie była, już nie mógł sobie przypomnieć.

Kto pierwszy dostrzegł dziewczynę przy sąsiednim stoliku? Dziadek, za którego wzrokiem pobiegły jego oczy? Chyba raczej tak, bo on sam w zbyt dużym stopniu skupiony był na ciastku. Miała na sobie białą bluzkę i falbaniastą, granatową spódnicę w białe grochy. Jej ciemne włosy były ściągnięte w gruby, puszysty koński ogon.

– Urodziwa i bardzo akuratna niewiasta – powiedział dziadek. To wtedy pierwszy raz dorosły mężczyzna wyraził w jego obecności – a nawet wprost do niego skierował – opinię o zauważonej kobiecie; dokonał się swoisty obrzęd inicjacji. Był niemal pewien, że dziadek, gdyby jeszcze żył, o współpasażerce powiedziałby coś bardzo podobnego.

Wyobrażenie zgodności dziadkowych odczuć z jego własnymi powiększyło jeszcze jego sympatię dla współpasażerki. To, że nadal istniały kobiety, które mogłyby się dziadkowi podobać, z jakichś powodów napełniło go radosnym ciepłem. Ale niemal równocześnie doznał przypływu dojmującego smutku – kości dziadka leżały już w ziemi na tyle długo, że gdyby je teraz za sprawą jakiegoś przypadku odkopano, zostałyby uznane za kości bardzo stare. A tamta dziewczyna – „urodziwa i bardzo akuratna” – była dzisiaj, oczywiście o ile wciąż jeszcze żyła, starowinką gdzieś pomiędzy siedemdziesiątym piątym i osiemdziesiątym rokiem życia. Myśl o nieuchronnej przemijalności wszystkiego – urody, zdrowia, dobrych chwil i całego życia – nie raziła go w tym momencie swoją trywialnością; miał poczucie, że odkrywa, przynajmniej dla siebie, najgłębszą z głębokich prawdę.

Współpasażerka nie mogła wiedzieć, że jej obecność popycha go w myślowe wędrówki przez czas i przestrzeń. Cała jej uwaga była skupiona na ekraniku i klawiaturze komórki. Aparacik raz po raz rozbrzmiewał ściszonym, podwójnym uderzeniem gongu, ekranik rozbłyskał zimnym światłem, a na jej twarzy odmalowywała się mniej lub bardziej żywa reakcja. Zaraz potem leciuteńko przygryziona dolna warga wymykała się ku delikatnemu uśmieszkowi albo zmarszczone brwi ustępowały miejsca wyrazowi rozstrzygniętych wahań, a jej kciuk rozpoczynał nieprawdopodobnie szybki taniec na klawiszach. Oczywiście wiedział, co robiła – odbierała i wysyłała krótkie teksty, zwane SMS-ami (wiedział nawet, że to skrót od anglojęzycznego pojęcia Short Message Service). Ale wiedzieć nie znaczyło potrafić – swojej komórki używał jedynie do prowadzenia najzupełniej koniecznych, a więc i niezbyt częstych rozmów; SMS-ów do nikogo nie wysyłał, a objaśnienia w tym zakresie, jakich kiedyś udzielił mu syn, zdążyły kompletnie ulecieć z jego pamięci. Pomyślał, że ta sprawa ma zresztą w jego przypadku szerszy wymiar. Z nowymi urządzeniami, które nieustannie przynosiła technika, potrafił sobie od biedy radzić, ale od biegłości był bardzo daleki. Wierne i niezawodne narzędzie przy zdobywaniu wszystkich stopni naukowych, ukochaną maszynę do pisania – „Olympia” wyprodukowana w Berlinie w trzydziestym ósmym roku i porzucona w Gdańsku siedem lat później, z niemieckimi umlautami na klawiaturze, ale ze zręcznie przyspawanymi polskimi nosówkami w miejscu odpowiednich czcionek; „ä” wystukiwało „ą”, a pod „ö” kryło się „ę” – zastąpił komputerem i nawet opanował sztukę sporządzania wykresów, którymi ilustrował wykłady, ale już próby wkomponowania tych wykresów w tekst albo ich wydłużenia w ślad za publikacją nowych danych prowadziły go często na zupełne manowce. Karty płatnicze – zwłaszcza gdy przychodziło ich użyć za granicą – nieprzerwanie budziły w nim najgłębszą nieufność i znacznie pewniej czuł się, mając przy sobie gotówkę. To, że kilkuletnie wnuki o wiele sprawniej niż on potrafiły wykorzystać pełen zakres możliwości pilota do telewizora, wynikało zapewne z większej roli telewizji w ich niż jego codziennym życiu, ale także bywało deprymujące. Rzeczywistość owocująca wciąż nowymi urządzeniami i gadżetami była coraz szybciej pędzącym pociągiem, a jemu udawało się jedynie rozpaczliwie uczepić klamki w otwartych drzwiach ostatniego wagonu. Niekiedy ulegał złudzeniu, że już, już i wskoczy na stopień, ale zaraz potem przekonywał się, iż nadal szoruje podeszwami po betonowych płytach peronu. Ale przynajmniej nie odpadł całkiem i nie musiał bezradnie patrzeć na niknące w dali tylne światła!

Współpasażerka odłożyła komórkę i sięgnęła po przygotowane wcześniej pisma. Ciekawiło go bardzo, co będzie przedmiotem jej lektury, i odczuł lekkie rozczarowanie, gdy okazało się, że to kilka kolejnych dodatków do „Financial Times”, tych, w których doradza się bardzo zamożnym ludziom, jak najlepiej wydać pieniądze. Gdy zdarzało mu się czasem przeglądać te kolorowe strony, nieodmiennie ogarniało go głębokie rozdrażnienie. Drażniący był już sam tytuł dodatku: „How to Spend It”. Pogodne zastanawianie się nad tym, jak wydawać na luksusy, gdy zdecydowana większość ludzkości rozpaczliwie głowi się, czym zapłacić za egzystencjalne minimum, uważał co najmniej za nietakt lub niezręczność. Ale przecież musiał też przyznać, przynajmniej przed samym sobą, że jego niechęć do doskonałych produktów, produktów tak świetnie sfotografowanych i opisanych, miała nie tylko ogólnoludzki, ale i najzupełniej indywidualny, osobisty kontekst. Te krawaty po pięćset funtów, wizytowe półbuty za dwa tysiące, sportowe marynarki za dwa i pół, jedwabne sukienki za siedem i przypięte do nich broszki z platyny i diamentów za tysięcy dwanaście, meble z drewna czereśni lub orzecha, których rynkowej wartości dyskretnie nie ogłaszano drukiem, informując jedynie: price on request, wreszcie hotele w najpiękniejszych zakątkach świata, gdzie jedna noc kosztowała dokładnie tyle, co nieprzyzwoicie drogi krawat – wszystko to składało się na świat, który był dla niego zamknięty. Klucz stanowiły takie sumy pieniędzy, jakich nigdy nie miał posiadać. Z całą pewnością nie był high-net-worth client i nie miał żadnych szans, by nim zostać. I bynajmniej nie szło o to, że w jakiś szczególnie intensywny sposób pragnął tych pięknych i bardzo kosztownych rzeczy. Wręcz przeciwnie – ich posiadanie kojarzyło mu się raczej ze skrępowaniem i uciążliwościami: nie poplamić! nie zgubić! nie dać się okraść! Jego irytacja brała się więc nie z tego, że czegoś nie miał, lecz wyłącznie z faktu, że istnieją takie salony, na które nie może wejść z przyczyny tak banalnej, jak niedostatek pieniędzy. A wszelka ekskluzywność, której istotę stanowiło wykluczenie jego własnej osoby, dotykała go głęboko już od czasów dzieciństwa. Być może musiał przyznać przed samym sobą jeszcze jedno: od pewnego czasu w stan rozdrażnienia wprawiały go także prześliczne modelki, które towarzyszyły na fotografiach jubilerskim, szewskim i krawieckim cackom. Instynkt podpowiadał mu, że jakakolwiek próba zbliżenia się do tych młodych kobiet byłaby najpewniej równie kosztowna jak sięgnięcie po przedmioty, w których reklamowaniu uczestniczyły. Więc one także poruszały się w sferach, do których nie miał dostępu.

Zmory, które go dręczyły, współpasażerce najwyraźniej nie były znane. Duże kartki odwracała powoli, wręcz z namaszczeniem, a na jej twarzy malowała się mieszanina zaciekawienia, skupionej uwagi i chyba pewnego zadowolenia. Nad niektórymi stronami zatrzymywała się dłużej, przysuwała pismo bliżej do oczu lub nawet manipulowała nim tak, by zmienić kąt patrzenia. Pomyślał, że swobodnie i bez reszty otwierała się na nastrój, jakiego wywołanie zamierzyli sobie redaktorzy. I zdał sobie sprawę, że tej zdolności do otwarcia się trochę jej zazdrości.

Gdy za oknem wagonu przemknęła przetwórnia ziemniaków w Iławie, poczuł, że ani chwili dłużej nie może odkładać udania się do toalety. Zacisnąwszy lewą dłoń na podłokietniku, a prawą chwyciwszy się stolika pod oknem, jakoś zdołał stanąć. Zaraz potem uczepił się przeciwległych półek na bagaże i niemal zawisnął na rozkrzyżowanych ramionach; cała prawa noga sprawiała mu już taki ból, że nawet na chwilę nie mógł się na niej oprzeć. Przesuwając dłonie wzdłuż półek, pokonywał przedział krótkimi skokami na lewej nodze, a współpasażerka wcisnęła się w fotel i podciągnęła kolana, by umożliwić mu łatwiejsze przejście. Wychodząc na korytarz, uśmiechnął się do niej przepraszająco, a ona odpowiedziała mu uważnym, pytającym spojrzeniem.

Korytarz przebrnął, uwieszając się klamek przedziałów i podpórkowych rurek zamontowanych pod oknami. W toalecie spróbował raz jeszcze sprawdzić, jak wygląda jego kolano, ale okazało się, że to niemożliwe. Opuchlizna urosła już tak bardzo, że nogawka spodni zaczęła go uciskać i nie był w stanie zsunąć jej w dół. Perspektywy nadchodzących godzin rysowały się dosyć beznadziejnie: Warszawa, niedziela, hotel, późna pora… Od kogo miałby oczekiwać pomocy? Na pogotowiu mogli mu najwyżej zrobić zastrzyk przeciwbólowy… Poczuł, że ogarnia go wściekłość, chociaż trudno byłoby mu wskazać stronę, w którą naprawdę była skierowana. Był wściekły na własne, starzejące się i słabnące ciało i na to, że następnego dnia czeka go wiele godzin zajęć ze studentami, że musi je przeprowadzić aż w Warszawie, a honorarium nie przeniesie go do warstwy bogaczy, i na służbę zdrowia, która nie mogła mu dostarczyć cudownego, natychmiast uzdrawiającego eliksiru, i na całe zasrane życie, które nieodmiennie przynosiło więcej porażek niż sukcesów i więcej goryczy niż radości. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze nad umywalką: był bardzo blady, czoło znowu zroszone miał potem, a jego oczy nabrały niezdrowego blasku.

Powrót do przedziału okazał się jeszcze trudniejszy niż droga w przeciwnym kierunku. Kiedy wreszcie opadł ciężko na swoje miejsce przy oknie, czuł się kompletnie wyczerpany.

– Źle się pan czuje? – zapytała współpasażerka.

– Ożywiają się stare blizny – odpowiedział.

I zaraz dodał:

– „Nadmiar śmiałości w zamierzchłej przeszłości dzisiaj wywołuje moc dolegliwości”.

W tej samej chwili zaczął się zastanawiać, dlaczego po prostu nie przytaknął: „Tak, bardzo boli mnie kolano”. Albo nie powiedział: „Tak, chyba doznałem jakiejś kontuzji”. Taka odpowiedź byłaby wystarczająco grzecznym skwitowaniem jej troski i nie musiałaby prowadzić do dalszej rozmowy. Odzywając się w taki sposób, jak to faktycznie zrobił, dawał jej wyraźnie znać, że pragnie, by popłynęło między nimi więcej słów. Jednocześnie próbował ją trochę kokietować swoim wiekiem („stare blizny”, „zamierzchła przeszłość”), chociaż z drugiej strony, ubierając opis swoich cierpień w formę rymowanki, sygnalizował, że potrafi traktować samego siebie z dystansem i przesadnie nie użala się nad sobą.

Roześmiała się: „Ale chyba aż tak bardzo źle nie jest…”.

Rozmowa, którą rozpoczęli, jeszcze tylko przez chwilę dotyczyła stanu jego zdrowia. Nie omieszkał jej wyznać, że chore kolano martwi go głównie z tego powodu, iż od lat jego ulubionym wypoczynkiem były piesze wędrówki po dalekich krajach. Ostatnia z nich prowadziła brzegiem Morza Martwego, więc nawet nie spostrzegł, kiedy i jak przeskoczył na pobocza mało uczęszczanych szos, którymi z okolic biblijnej Sodomy podążał na północ – w stronę ujścia Jordanu, mijając po drodze Masadę, gdzie przed dziewiętnastoma wiekami wojownicy Eleazara woleli popełnić zbiorowe samobójstwo, niż poddać się Rzymianom i gdzie dzisiaj składają przysięgę żołnierze elitarnych jednostek izraelskiej armii („Masada nigdy się nie podda!”), a także En Gedi, gdzie przyszły król Dawid ukrył się przed zazdrosnym o swą władzę Saulem i gdzie w półmroku jaskini odcięty został brzeg królewskiego płaszcza (Pierwsza Księga Samuela, 1 Sm 24:1–23), i wreszcie Qumran, gdzie Mesjasza oczekiwali esseńczycy i gdzie pozostawione przez nich rękopisy odnaleźli beduińscy pasterze. Zdawała się słuchać z zainteresowaniem, więc opowiedział jej także przygodę w Jerozolimie, o której rozmyślał kilka kwadransów wcześniej. Jednak o tym, że pośrednio to jej wygląd o zdarzeniu w Mea Szearim mu przypomniał, nie odważył się powiedzieć.

Odwzajemniła się wrażeniami z wyprawy do Bhutanu, gdzie warunki są surowe, ale widoki gór wynagradzają każdą niewygodę.

– Mają walutę, która nazywa się ngultrum– wymawiała tonul-tram– a na ich banknotach wyobrażone są buddyjskie klasztory… To są masywne, kanciaste budowle, ale wyglądają tak, jakby zawieszono je na skałach. Na jednym ngultrumie jest klasztor Simtokha Dzong…

– Jest pani buddystką? – zapytał.

– Nie – odpowiedziała. – Ale znam wielu buddystów. I to właśnie oni zabrali mnie ze sobą do Bhutanu. W ogóle znam bardzo wielu ciekawych ludzi… Myślę sobie czasem, że właśnie poznawanie takich ciekawych ludzi i przebywanie w ich towarzystwie jest tym, co ma dla mnie największe znaczenie… Tym, na czym najbardziej mi zależy…

Po tym wyznaniu – bo to przecież było coś w rodzaju wyznania – oboje zamilkli. Czuł się odrobinę zakłopotany jej bezpośredniością, a ona najwyraźniej nad czymś się zastanawiała.

– Pan, jak się zdaje, woli wędrować samotnie? – spytała wreszcie.

– Tak – odparł. – Osiągnąłem taki etap, że najłatwiej mi przebywać z samym sobą… Najlepiej odpoczywam, gdy nie muszę dopasowywać moich tras do oczekiwań kogoś innego… Zarzucam plecak na ramiona i idę tak długo, jak chcę, robię sobie przerwy, kiedy chcę, zwiedzam tylko to, co chcę…

– A jednak… – roześmiała się bardzo lekko, a może tylko się uśmiechnęła. – Jednak odnoszę wrażenie, że gdybyśmy kiedyś wyruszyli dokądś razem, to w drodze potrafilibyśmy całkiem dobrze się dogadywać.

Po raz drugi doznał takiego samego uczucia jak wtedy, gdy pozdrowiła go, wchodząc do przedziału. Tamto powitanie – „O! Dzień dobry panu!” – mogło nie mieć żadnego podtekstu i znaczenia, ale mogło też stanowić przypomnienie o tym, że kiedyś już się spotkali i przynajmniej trochę się znają. Tak samo teraz jej słowa mogły być niewinnym żartem wplecionym w ich najzupełniej przypadkową konwersację nieznajomych z jednego przedziału, miłym zwróceniem uwagi na to, że dobrze im się ze sobą rozmawia. Ale mogły też świadczyć o tym, że możliwość ich wspólnej podróży do odległych krajów była przez nią rozważana na serio – i to nie tylko teraz, ale może także kiedyś w przeszłości. Spojrzał na nią uważnie, ale jej oczy i wyraz twarzy niczego mu nie podpowiedziały.

Chwilę później wdali się w spór na temat przeglądanych przez nią pism. Próbował jej wyjaśnić niechęć, jaką w nim budziły; oczywiście wskazując przesłanki tej niechęci, wybierał wyłącznie te najbardziej wzniosłe – nędzę jednych ludzi zderzoną z bogactwem drugich, zanurzenie tych ostatnich w bezrefleksyjnej konsumpcji, obsesję markowych produktów i uzależnienie od gadżetów…

– Kompletnie nie ma pan racji! – zaprotestowała gwałtownie. – Takie pisma należy traktować tak samo, jak traktuje się katalogi dzieł sztuki. Wybitni krawcy, szewcy czy jubilerzy to przecież też artyści! Na tych łamach… – sięgnęła po jeden z egzemplarzy „How to Spend It” – mogą zaprezentować swoje dokonania, podzielić się ze światem swoimi poszukiwaniami, zainspirować innych…

– Jasne! I podać ceny, jakich zapłacenia oczekują! Wywalając na to cacko dwa czy trzy tysiące dolarów – uniesieniem brody wskazał półkę nad jej głową – poczuła się pani kolekcjonerem i mecenasem…

– I znowu pudło! – parsknęła śmiechem. – Tę torbę uszył dla mnie zaprzyjaźniony rymarz z Łomianek i kosztowała mnie tylko półtora tysiąca złotych. Fakt, że pokazałam mu zdjęcie w „How to Spend It”, a on bezbłędnie skopiował wzór. Ale właśnie na tym to między innymi polega – rymarze-artyści tworzą po to, by rymarze-rzemieślnicy mieli co naśladować, każdy uczestniczy w wielkim procesie tworzenia tak, jak potrafi, a to pismo, które tak pana irytuje, stanowi tylko jeden z niezliczonych strumieni rozprzestrzeniania informacji o najświeższych dokonaniach… Dostrzega pan w tym coś złego?

Nie przychodziła mu do głowy żadna błyskotliwa riposta, więc zmieniając temat, zapytał ją, czym zajmuje się zawodowo. Zresztą gdyby odparła, że jest specjalistą w zakresie wzornictwa przemysłowego, że prowadzi butik albo że sama redaguje jakiś magazyn poświęcony pięknemu nakrywaniu stołu albo urządzaniu łazienek (a w ramach jego podejrzeń mieściła się każda z tych możliwości), zmiana tematu nie byłaby aż tak ewidentna, a on mógłby wtedy okazać pobłażliwe zrozumienie dla jej fascynacji pismami bogatych konsumentów.

– Zarządzam dużymi pieniędzmi – powiedziała.

– Co to są duże pieniądze?

– Kilkanaście miliardów złotych. Właściwie już prawie dwadzieścia.

– To mniej więcej tyle, ile wynosi w tym roku deficyt budżetowy naszej ukochanej ojczyzny. Zarządza pani naszym deficytem?

– Nie! – szczerze się roześmiała – tym akurat nie zarządzam. Na szczęście. Chociaż w moim portfelu jest sporo krajowych obligacji…

Na jej twarzy na jedno mgnienie pojawił się wyraz zawahania, ale zaraz potem zdecydowanie wyciągnęła ku niemu dłoń i jednym tchem wypowiedziała swoje imię, nazwisko oraz nazwę funduszu inwestycyjnego, dla którego pracowała.

Jak zwykle w takich sytuacjach imienia i nazwiska nie dosłyszał; jego uszy uchwyciły jedynie strzępy dźwięków, których nie potrafił złożyć w całość. Natomiast nazwa jej funduszu inwestycyjnego nie była mu całkiem obca, więc to, co rzeczywiście usłyszał, mógł uzupełnić domysłem i przynajmniej w tym zakresie poczuł pod nogami w miarę pewny grunt.

– Krzysztof Merst – przedstawił się. – Kształcę pani przyszłych konkurentów na rynku pracy. Miałem mieć jutro w Warszawie dwa wykłady i seminarium, ale teraz nie jestem już pewien, czy zdołam na nie dotrzeć…

– Ja się zupełnie nie obawiam konkurencji. – Uścisk jej dłoni był zdecydowany i raczej męski w stylu, ale mimo to – a może właśnie dlatego, podkreślając swoją staroświeckość i pogląd na właściwe relacje między płciami – spróbował złożyć na tej dłoni pocałunek. Wypadło to dosyć niezgrabnie, bo mając oparcie jedynie w lewej nodze i ręce, musiał się podanej mu dłoni przytrzymać i w pewnym sensie na niej podciągnąć. Zaraz potem na powrót ciężko klapnął na swój fotel.

Za Nasielskiem, gdy na przebudowywanych torowiskach szybkość ekspresu zrównała się z osiągami przeciętnego rowerzysty, współpasażerka wyjaśniła mu, co przywiodło ją do Trójmiasta na czas minionego weekendu: odwiedzała jedną z najbliższych przyjaciółek. Przed kilku laty, zaraz po studiach, razem rozpoczynały zawodowe życie w warszawskiej centrali jednego z banków, potem Basia urodziła córeczkę i zrobiła sobie dłuższą przerwę w pracy, więc miały nieco mniej kontaktu, ale kiedy rozleciały się małżeństwa ich obu, co zdarzyło się niemal równocześnie, znowu zaczęły spotykać się częściej, chociaż pracowały już w różnych firmach. Wreszcie Basia dostała awans na dyrektora gdańskiego oddziału i przeniosła się na Wybrzeże, a tutaj jej życie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmieniło się na lepsze, bo poznała świetnego, odpowiedzialnego faceta i ponownie wyszła za mąż, razem kupili piękny apartament niedaleko plaży w Jelitkowie, a teraz urodził im się chłopczyk, który jest o cztery lata młodszy od jej córki z pierwszego małżeństwa, a to przecież nie najgorsza różnica wieku między dziećmi…

Słuchał jej, nie przerywając, i myślał, że wszystkie takie najzwyklejsze ludzkie sprawy – rozpadanie się jednych małżeństw i zawieranie innych, narodziny dzieci, wicie rodzinnych gniazd i robienie zawodowych karier, słowem: budowanie fundamentów pod życiową stabilizację i wyglądanie z nadzieją jej choćby odrobinę dłuższych perspektyw – zostały gdzieś daleko za nim, w jakiejś innej i bezpowrotnie zamkniętej epoce; teraz istniał już tylko w czasie teraźniejszym i prawie nigdy nie wybiegał myślą poza sprawy bieżące. Sposób, w jaki o układaniu sobie życia mówiła ta młoda kobieta, dowodził, że dla niej należy to do najściślejszego kręgu priorytetów, że jest tym, co skłonna była uznawać za najistotniejszą treść egzystencji. Słuchając jej, w pewnej chwili pomyślał także, że nie lubi słowa „facet” – miało szlachetny, łaciński rodowód, ale z jakichś powodów wydawało mu się, że w ustach współpasażerki nie powinno zagościć. To, że tak się stało, po prostu sprawiło mu lekką przykrość. Dowiedział się już, że miała za sobą przynajmniej jedno nieudane małżeństwo, ale jej relacje „z facetami” jeszcze bardziej psułyby obraz, jaki zdążył sobie stworzyć.

Mijali Legionowo, gdy zapytała, w jaki sposób zamierza wydostać się z dworca i dotrzeć do miejsca, w którym będzie nocował. Gdy odpowiedział, że po prostu weźmie taksówkę, szybko zaproponowała, że z przyjemnością go podrzuci; przed wyjazdem na Wybrzeże zostawiła samochód na podziemnym parkingu Złotych Tarasów, na drugim poziomie, ale niemal przy samej windzie… Bronił się słabo, a ona tę słabość natychmiast zauważyła i już na dobry kwadrans przed Warszawą Wschodnią było jasne, że peron na Centralnym opuszczą razem.

Pomoc, jaką zechciała mu ofiarować, okazała się niezbędną koniecznością. Sam nie wyniósłby swojej torby z wagonu, a nawet uwolniony od jej ciężaru potrzebował podtrzymującej dłoni, by zejść po wąskich, metalowych stopniach. Gdy chwilę później wyciągnął rękę po swój bagaż, napotkał pełen nieudanego zniecierpliwienia odpór.

– Niech pan przestanie rżnąć bohatera! – parsknęła. – Raczej proszę się na mnie oprzeć i jakoś powolutku dotrzemy na parking.

Krok za krokiem przebijali się przez dworzec. Ona – z jego torbą przewieszoną przez prawe ramię i własną, której aluminiowy uchwyt ściskała w prawej dłoni. On – o pół kroku z tyłu, z prawą dłonią spoczywającą ciężko na jej lewym ramieniu, raczej podskakujący na lewej nodze niż stawiający normalne kroki. Koślawość ich połączonych ruchów sprawiała, że torby obijały się o siebie i na przemian uderzały współpasażerkę w biodro lub łydkę, a on z poczuciem winy myślał o tym, że muszą zostawiać w tych punktach jej ciała sińce lub otarcia. Stanowili parę, o której na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że wszystko wzięła w niej na swoje barki kobieta, i odnosił wrażenie, że wśród ludzi, których mijali, przynajmniej niektórzy właśnie tak o nich myślą i oceniają całą sytuację z dezaprobatą. Czuł się mocno skrępowany ich spojrzeniami, ale jego towarzyszka zdawała się niczego nie zauważać lub też kompletnie lekceważyła cudze oceny.

Jej samochodem był nowiuteńki, pachnący jeszcze fabryką mini morris – w wesołym kolorze ostrej czerwieni, ale z czarnym dachem i osłonami wstecznych lusterek, ozdobionymi czerwono-czarną szachownicą. Przemknęło mu przez myśl, że podobnymi szachownicami ozdabiane są także czapeczki dżokejów, i niemal w tym samym momencie spostrzegł na tylnym siedzeniu samochodu właśnie takie nakrycie głowy, nieco zabłocone oficerki i zakończony packą bacik. Współpasażerka dorzuciła tam jeszcze ich torby, a potem maksymalnie przesunęła do tyłu fotel obok kierowcy.

– Chyba uda się panu wsiąść? – spytała. – To nie jest największy samochód, ale powinien pan mieć dosyć miejsca na wyciągnięcie nogi…

Uczepiony drzwi i oparcia fotela wykonał półprzysiad na lewej nodze i ostrożnie wsunął się do wnętrza pojazdu. Dopiero potem, pomagając sobie obydwiema rękami, jak obcy, klocowaty przedmiot wciągnął za sobą do środka prawą nogę. Po raz kolejny tego dnia poczuł przypływ przerażenia, uświadamiając sobie, jak łatwo najprostsze czynności mogą się zmieniać w niemal niewykonalne wyczyny; gdyby choroba zaatakowała nie prawą, lecz lewą stronę jego ciała, do samochodu po prostu wsiąść by nie zdołał. Równocześnie z trawieniem tego przerażenia jego umysł bawił się rozkładaniem na części słów „czyn-ność” i „wy-czyn”; opisywały działania o kompletnie różnym stopniu trudności i odmiennej skali towarzyszących im emocji, ale przecież „czyn” obecny był w obu.

Toczyli się już po wyjeździe z parkingu prowadzącym ku ulicy Emilii Plater i rakietowym kształtom Pałacu Kultury i Nauki, gdy zaczął jej objaśniać najdogodniejszą trasę do swojego hotelu. Zdawała się słuchać z uwagą, ale chwilę później skręciła w przeciwnym od wskazanego kierunku.

– Tędy będzie dużo dalej! – zaprotestował.

Jej oczy były utkwione w tylnych światłach samochodu jadącego przed nimi i przez to jej słowa zabrzmiały tak, jakby nie kierowała ich specjalnie do niego, lecz wygłaszała obiektywną, dla uszu ogółu przeznaczoną analizę sytuacji: „To zupełnie bez sensu. W hotelu nie da się niczego sensownego zjeść. Nie sądzę także, by w niedzielny wieczór ktokolwiek miał ochotę zaprzątać sobie głowę obolałym gościem. Co pozostaje? Samotne siedzenie w pokoju, oglądanie telewizyjnych bzdur i pogrążanie się w depresji. A ja mam w zamrażalniku filety z soli i obrane warzywa, potrafię je błyskawicznie przyrządzić na parze, z sosem własnego pomysłu – to jedna z moich popisowych potraw. Mam też dwie butelki doskonałego białego wina z Piemontu, są już schłodzone do właściwej temperatury, wystarczy odkorkować. Zjemy rybę i napijemy się wina, a później spokojnie pomyślimy, jak pana dalej ratować…”.

Potrafiła sobie wyobrazić i odmalować – niemal dokładnie tak jak on sam – to wszystko, o czym z bezsilną wściekłością myślał wcześniej w toalecie ekspresu: samotność w wypranym z wyrazu hotelowym wnętrzu, poczucie kalectwa i uwięzienia, z coraz większym rozdrażnieniem przerzucane telewizyjne kanały… Zamiast tego mógł zjeść wyśmienitą kolację w towarzystwie młodej, urodziwej kobiety i chociaż w jakimś stopniu obudzić w sobie nadzieję, że to ona znajdzie rozwiązanie problemów, z którymi sam nie potrafił sobie poradzić. Alternatywa, którą pokazała, oznaczała wybór między nieuchronnym narastaniem napięcia i obietnicą ukojenia. Musiałby być zupełnym idiotą, żeby nie ulec tej obietnicy.

– Dziękuję – powiedział – ale nie wiem, czym zasłużyłem sobie na tyle łaskawości z pani strony… – dodał. Pomyślał jednocześnie, że zwrot „zasłużyć sobie na łaskawość” odziedziczył po dziadku.

– Może dopiero będzie pan musiał zasłużyć! – Jej głos wyraźnie poweselał. – Za pięć minut jesteśmy na miejscu!

Mieszkała w nowym apartamentowcu posadowionym w jednym z najpiękniejszych zakątków Powiśla. W podziemnym garażu drogę od samochodu do windy pokonali w taki sam sposób jak przestrzenie Dworca Centralnego i parkingu pod Złotymi Tarasami. Na szczęście tym razem odcinek do przejścia był znacznie krótszy.

Na drzwiach jej mieszkania była prosta tabliczka, która drukowanymi literami obwieszczała imię i nazwisko właścicielki: Emilia Ogorzelska.

– Ma pani na imię Emilia… – mruknął ostrożnie.

– No tak! Oczywiście! Przecież się przedstawiałam… – odparła, a w jej głosie zadźwięczała leciutka nuta zdziwienia.

Uznał, że będzie lepiej, jeśli powstrzyma się od opowiadania o swoich problemach ze słuchem i wyjaśniania, iż na ogół nie jest w stanie uchwycić imion i nazwisk, które podają przedstawiający się ludzie. Chyba że czynią to wyjątkowo dobitnie i głośno. Póki co najważniejsze było to, że jednak dowiedział się, pod jakim szyldem funkcjonowała w świecie. „Emilia. Ogorzelska. Emilia” – powtórzył sobie bezgłośnie.

Obszerny hol płynnie łączył się z salonem i lśniącą nierdzewnymi blachami kuchnią. Po przeciwległej stronie holu brał początek wypełniony rozproszonym światłem korytarz. A z rogu salonu pięły się ku górze umocowane na pojedynczej belce stopnie; poręczy nie było.

– Z korytarza są drzwi do łazienki, gabinetu i pokoju gościnnego – objaśniała. – A na górze jest moja sypialnia z garderobą i druga łazienka.

– Spora przestrzeń… – powiedział.

– Tak, prawie sto dziewięćdziesiąt metrów kwadratowych – potwierdziła z wyraźną satysfakcją w głosie, a on pomyślał, że to ponad pięć razy więcej, niż będzie miała jego wciąż nieukończona sopocka dziupla. – Spłaciłam co do grosza wszystkie kredyty – ciągnęła – i przy żadnym z moich wariackich pomysłów biznesowych nie obciążam hipoteki tego mieszkania. To jest mój azyl i cokolwiek się zdarzy – stąd nikt mnie nie zdoła ruszyć! Mogę stracić wszystko, ale tego mieszkania – nie!

Kiedy