Człowiek z parawanem - Andrzej Strzelecki - ebook

Człowiek z parawanem ebook

Andrzej Strzelecki

4,9

Opis

Andrzej Strzelecki – aktor, reżyser, autor sztuk teatralnych, rektor Akademii Teatralnej i golfista napisał książkę przygodową. O własnych przygodach. To, że – z racji swoich licznych zawodowych aktywności – nieustannie obraca się on wśród ludzi bardzo znanych i uznanych, nie zasługiwałoby na wzmiankę, gdyby nie sposób, w jaki autor postrzega siebie i innych. Jest w tej książce autoironia, poczucie humoru i dobry duch, który unosząc się nad opowieściami i anegdotami, podpowiada jak można zmagać się z upływem czasu w pastelowych kolorach i w tonacji dur, nie moll.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agaroksapap

Nie oderwiesz się od lektury

Super się czyta.
00

Popularność




Opracowanie ‌graficzne: ‌Andrzej Barecki

Redakcja: Agnieszka ‌Dziewulska

Korekta: Dobrosława ‌Pańkowska

Zdjęcie na okładce: G-M Studio ‌Jerzy Malinowski

Autorzy i źródła ‌zdjęć: Marek Grabowski, Tomasz ‌Grochoczyński, ‌Jarosław Kilian, Wowa ‌Makowski, ‌G-M ‌Studio Jerzy ‌Malinowski, ‌Agnieszka ‌Pałucka, Joanna ‌ałucka, ‌Magda Ridley, Joanna Strzelecka-Żylicz, ‌Andrzej ‌Strzelecki, Bartek Warzecha ‌oraz archiwum autora.

Wydawnictwo ‌dołożyło ‌wszelkich starań, by skontaktować się ‌z twórcami zamieszczonych ‌w książce zdjęć i ilustracji. ‌W kilku ‌przypadkach okazało ‌się to ‌niemożliwe, dlatego twórców, z którymi ‌nie zostały podpisane ‌umowy, prosimy pilny ‌kontakt z sekretariatem wydawnictwa.

Copyright ‌© ‌by Andrzej Strzelecki, 2016

Copyright © ‌by Wydawnictwo ‌Iskry, Warszawa ‌2016

ISBN 978-83-244-0443-8

Wydawnictwo ‌ISKRY

Al. Wyzwolenia 18, 00-570 ‌Warszawa

tel. ‌(22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja ‌publikacji do wersji elektronicznej

1

– Otwórz ‌usta, dziecko... Szerzej.

Kobieta zapaliła ‌małą latareczkę. ‌Z miną pomiętą jak psie ‌posłanie ‌i skwaszoną ‌jak ‌po limonce ‌obserwowała moje ‌wnętrze. Miałem wrażenie, ‌że ogląda żołądek. Trochę ‌mnie to krępowało, bo sytuacja ‌była nieplanowana. Jakbym ‌udawał się do dentysty, to przynajmniej ‌zadbałbym o w miarę atrakcyjny ‌wygląd ‌jamy ‌ustnej, ‌choć – ‌prawdę powiedziawszy – ‌widok ‌ten ‌nigdy nie ‌kojarzył ‌mi się z niczym euforycznym. ‌Ale zaszli ‌mnie z zaskoczenia. Zdawałem do Szkoły ‌Teatralnej i wierzyłem głęboko, ‌że to, ‌co jadłem, nie będzie ‌miało decydującego wpływu ‌na wynik egzaminu.

– Zobacz ‌sama... ‌On ma ‌chyba krzywe wiązadełko...

Wezwana do konsultacji ‌koleżanka ‌kwaśnej kobiety ‌skwapliwie skorzystała z zaproszenia ‌i włożywszy okulary, jęła wskazującym palcem przesuwać moje wargi w różne strony.

– Może troszeczkę... Ale i zęby ma nieco za głęboko... Mogą mu przeszkadzać przy mówieniu.

Zaniepokoiłem się tą obserwacją. Z pobieżnego nasłuchu analizy fachowych spostrzeżeń nawet laik zorientowałby się, że nie jest dobrze.

– Powiedz: Purda, wyrna, kurta.

– Przepraszam... co...?

– Purda, wyrna, kurta.

Z nerwów nie mogłem zapamiętać, co mam powiedzieć i w jakiej kolejności. Obawiałem się, że z tego wszystkiego powiem coś brzydkiego, pozbawiając się szansy już na starcie. Z trudem przełykałem ślinę.

– Purda, wyrwa... kurta...

– Słyszałaś?

Zmartwiałem. Czyżby jednak wyrwało mi się coś poza wiedzą i kontrolą? Na szczęście kobiety skupione były nie na tym, co mówię, ale – jak.

– Ma gotyckie podniebienie...

Zaskoczyła mnie. Nie przypuszczałem, że mam w sobie cokolwiek gotyckiego. Raczej stawiałem na zachwaszczone rokoko...

– Wiązadełko krzywe bezdyskusyjnie. Ale zęby – czy ja wiem...?

Okularnica nie była zadowolona, że kwaśna podała w wątpliwość jej niezaprzeczalnie trafną obserwację i z wielką determinacją przystąpiła do obrony swojej tezy.

– Widzę u pana ósemeczki i one mogą szorować o policzek. Niech pan powie...

– Purna...

– Nie, nie. Niech pan powie, czy pana nic nie boli, jak pan mówi?

– Nie.

– Na pewno?

Czułem, że grunt pali mi się pod nogami. Kwaśna prawdopodobnie była już po mojej stronie, ale w tak ważnej sprawie jak egzamin każdy głos się liczy. Musiałem ratować prestiż okularnicy.

– To znaczy... Wczoraj trochę bolała mnie głowa. Powiedziałem o tym koledze. I jak mu o tym mówiłem, to mnie nadal bolało...

– Ale gdzie, przy żuchwie?

– Wszędzie...

– Czyli bolało pana, jak pan mówił, tak?

– Tak.

– No właśnie...

Uświadomiłem sobie, że – być może nieczujnie – popełniam fatalny w skutkach błąd taktyczny. Mogło się bowiem okazać, że zauważona przez okulary przypadłość jest absolutnie dyskwalifikująca. Nie byłem pewien, czy nie strzeliłem samobója. A chciałem się dostać do Szkoły Teatralnej za wszelką cenę.

Nigdy specjalnie nie marzyłem o tym, aby zostać aktorem. Prawdę powiedziawszy – nie przepadałem za teatrem, który zawsze wydawał mi się albo nudny, albo infantylny, ewentualnie głupi. Albo głupi i infantylny, i nudny naraz. Jego synonimem był dla mnie wymalowany szminką dorosły mężczyzna w rajtuzach, który trzymając w rękach kawałek deseczki, zastanawia się nad marnością świata. Jakby spojrzał w lustro, toby wiedział, że gdy ktoś tak wygląda – to się do marności świata przyczynia najbardziej. Nie potrafiłem zrozumieć, na czym polega to, że kilku znanych mi ludzi, mówiąc słowo „teatr”, lekko ściszało głos. Nie pojmowałem, dlaczego sama obecność w teatrze może być świadectwem czyjejś wrażliwości i niemalże dowodem na bogactwo życia wewnętrznego. Z moich wizyt wynikało coś zgoła innego. Owszem – był to test na wytrzymałość własnego organizmu. Rodzaj sprawdzianu, wszelako niewiele różniący się od tego, jaki robiliśmy sobie z chłopakami na podwórku. Chodziło o to, kto dłużej będzie wisiał na trzepaku. W teatrze wyrabiałem spokojnie do dwóch godzin i był to powód do prawdziwej dumy. U kolegów miałem opinię twardziela.

W moim liceum było kółko teatralne. Szczęśliwie nigdy nie uczestniczyłem w jego pracach. Jako wykonawca. Jako widz bowiem uwielbiałem te chwile, kiedy koledzy mówili jakieś teksty, walcząc z przyklejonymi brodami i wąsami, które na ogół odpadały im po kwadransie przedstawienia. Dla moich koleżanek i kolegów teatr był ważnym miejscem, w którym się mogą trochę poprzebierać. Rozumiałem, że w ten sposób przedłużają sobie dzieciństwo, nawet szanowałem ten rodzaj pomysłu na zmagania z czasem. Raz zdarzyło się nawet, że w ferworze tej walki jednej Gabrysi, na którą w klasie były zapisy – jak za komuny w kolejkach po meble – wyszła pierś. Mała – to prawda – ale goła i ładna. Dziewczyna nie zauważyła tego, co zauważyli wszyscy na widowni i na scenie. Zapadła piękna cisza. Publiczność wstrzymała oddech w wielkim napięciu – nie chcąc spłoszyć tej chwili. Gabrysia mówiła jakiś wiersz Herberta... Wtedy po raz pierwszy w szkolnym kółku teatralnym pojawił się teatr. Prawdziwy. Poznałem to po sobie. W zadziwiający sposób po chwili w zasadzie nie dostrzegałem już tej gołej piersi, ale słuchałem tego, co Gabrysia mówi. Uważałem to za niesprawiedliwe, ale wszystko się działo poza mną. Zamiast korzystać z zaistniałej okazji i napawać oko urokiem przypadku, jak kretyn słuchałem słów Herberta! Chciałbym zawsze dostawać takie brawa, jak te, które po występie nagrodziły Gabrysię...

– Dlaczego chcesz zdawać do Szkoły Teatralnej, synku?

Tego pytania obawiałem się najbardziej. Liczyłem na to, że egzaminatorzy nie będą się wygłupiać. Do Szkoły Teatralnej zdaje się z kilku powodów, które im – starym repom – są w końcu dobrze znane. „Bo marzę o teatrze...” – odpowiada większość Gabryś płci obojga. „Bo mażę po teatrze...” – mógłby odpowiedzieć jakiś koleś od graffiti. „Bo... wszyscy mi mówią, że powinnam spróbować...”. „Jacy wszyscy?” „No w rodzinie...”. „Bo chcę zostać aktorem”. „Bo...”. Powody banalne, prawdziwe lub nie.

Ja zdawałem do Szkoły Teatralnej z ciekawości. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć prawdziwego zainteresowania teatrem u innych i bardzo chciałem poznać powody własnej przypadłości. Źródeł braku kontaktu z tą dziedziną sztuki upatrywałem w sobie. Być może były to skutki dawnej, dziecięcej przygody z teatrem lalkowym, kiedy mama, mimo że miałem silne wzdęcie, zabrała mnie na przedstawienie. Pierwszy kwadrans spektaklu był o tyle udany, że towarzyszyła mu głośna muzyka. Kryty tłumem dzieci dawałem upust naturze bez wielkich konsekwencji, tym bardziej że moja mama przyłączyła się do grupy pozostałych matek, starających się zlokalizować źródło doznań zgoła nieteatralnych. Grała pięknie i bardzo wiarygodnie. Nieświadomie, intuicyjnie... Niestety, w chwili niezwykle napiętej ciszy puściłem niekontrolowanego bąka, który mnie zdradził. Matki zachowały się jak rekin, który poczuje krew. Do tej pory zgodnie brały na siebie odpowiedzialność za sytuację, nie będąc pewne, czy inspiratorami nie są ich pociechy. Ale kiedy sprawca sam się zdemaskował – ruszyły na mnie z wielką ulgą i z równą jej determinacją. Z teatru w zasadzie uciekliśmy. Jestem pewien, że spotkała mnie taka sama niesprawiedliwość, jak kiedyś mojego kolegę Jasia na basenie. Pan instruktor zrobił awanturę, że Jaś jako jedyny sika do basenu, a to była całkowita nieprawda, bo wszyscy trochę sikaliśmy. Z tym że Jaś, jako jedyny, ze słupka...

W stopniu niepomiernie mniejszym o moim zdawaniu do Szkoły Teatralnej zadecydowały krążące wśród młodzieży wieści, z których wynikało, że tam na egzaminie z niczego nie pytają. To znaczy, jak ktoś umie te teksty, co się ich nauczył, to to wystarczy. Krążyła nawet wersja superoptymistyczna, dla kompletnych frajerów, że nawet jak się nie do końca umie te teksty, co się je umieć powinno, to nic nie szkodzi, bo wystarczy, że się zainteresuje sobą komisję.

– Dlaczego chcesz zdawać do Szkoły Teatralnej?

– Bo... mieszkam tu obok, bardzo blisko...

Tę prawdziwą skądinąd informację uznano za miły żarcik. Dla rutyniarzy z komisji gość, który chce się dostać do Szkoły Teatralnej, aby oszczędzić na autobusach przy dojazdach na uczelnię, był atrakcyjnym urozmaiceniem nudnych i monotonnych egzaminów.

– Dowcipny chłopak... Synku, czy możesz powiedzieć ten wiersz liryczny bezpośrednio do mnie, prosto w oczy...?

– „Kochałem panią... i miłości mojej

jeszcze się pewnie resztki w duszy tlą...”

– Stop!

No tak – dałem się podpuścić jak dziecko. To był pewnie test na refleks i inteligencję. Jak można było do starego profesora mówić „panią”! Błyskawicznie chciałem odrobić stracony dystans.

– „Kochałem pana...”

– Poczekaj chłopcze. Podejdź tu, blisko... Usiądź naprzeciwko mnie i jeszcze raz zacznij. Spokojnie...

Stary profesor uśmiechał się sympatycznie. Wyraźnie chciał mi pomóc w prawidłowej realizacji zadania, tworząc miły klimat. Jeszcze nic nie powiedziałem, a on już słuchał całym sobą. Był naprawdę wielkim, charyzmatycznym aktorem, rozsiewającym magiczną aurę. W zasadzie – kochałem go – i z wiarygodnym wyznaniem nie miałbym większego problemu, gdyby nie jeden drobiazg.

– Mów mi w oczy...

Profesor miał gigantycznego zeza. Nietypowego, w jednym tylko oku, które w sposób całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek kontroli uciekało gdzieś w bok, w stronę ucha. Drugie oko było całkowicie normalne i przenikliwie obserwowało moje ze sobą zmagania. Chyba nigdy przedtem nie byłem tak skupiony. Przemieszczająca się źrenica profesora była tak absorbującym elementem, że utrzymanie własnego spojrzenia w jakimkolwiek porządku wymagało nieprawdopodobnego wysiłku. Mój organizm nie był przygotowany na tortury. Czułem, że łzawię, ale widocznie taka była cena koncentracji wzroku. W duchu powtarzałem sobie – nie dać się, nie dać się wrąbać w to pływające jajko sadzone... Wydawało mi się nawet, że mam lekkie drżenie dolnej wargi. Po sekundzie przestało mi się wydawać. Byłem pewien, że lata mi szczęka, a spływające po policzkach łzy jęły kapać na stół. Wskutek zawilgotnienia oczu – szczęśliwie straciłem ostrość widzenia profesora. Nie mogąc sobie poradzić z dygotem ust, zacząłem cicho mówić do rozmazanej sylwetki jego głowy...

– „Kochałem panią... i miłości mojej

jeszcze się pewnie resztki w duszy tlą...”

– Stop! Ja już dziękuję.

Profesor był zachwycony. Ku mojemu zaskoczeniu, nie tylko sobą. A niesłusznie, bo tylko dzięki jego charyzmatycznemu spojrzeniu udało mi się przypadkowo wykonać coś, czego prawdopodobnie oczekiwał. Siedząca za stołem, centralnie, bardzo znana aktorka, od której po egzaminie – bez względu na jego wynik – postanowiłem wziąć autograf, odezwała się nagle.

– To bardzo wrażliwy chłopak...

Środkowa musiała być ważna, bo inaczej by jej tam nie sadzali. Jej opinia mogła mieć kluczowe znaczenie. W drużynie piłkarskiej nosiłaby na pewno kultową koszulkę z numerem dziesięć.

– ...delikatny, subtelny...

Powoli zaczynałem zaskakiwać w konwencji. Normalnie ludziom nie mówi się takich rzeczy prosto w oczy. Ani miłych, ani niemiłych. To krępujące. Ludzie teatru widocznie mają w innym miejscu busolę określającą współczynnik wstydu. Kategoria szczerej otwartości jest tu wyraźnie wyżej punktowana niż dyskretna powściągliwość.

– Ale przez to właśnie nie wiemy, czy on w ogóle ma głos.

Tą niepotrzebną kwestią kobieta kwaśna powróciła do dialogu. Myślałem, że się już wyprztykała na „krzywym wiązadełku”, ale gdzie tam. To był dopiero początek jej występu.

– Sprawdzimy. Czy możesz krzyknąć, chłopcze? Ale uważaj – wyobraź sobie, że po drugiej stronie rzeki stoją Niemcy. I ty musisz przez ten rwący nurt przekazać swoim zasadniczą wiadomość. Proszę bardzo...

Kwaśna musiała mieć poważne ambicje reżyserskie. Mogła mieć nawet spore sukcesy, bo kompletnie nie rozumiałem, o co jej chodzi. Jeżeli Niemcy byli po drugiej stronie rzeki, a Polacy po tej, to – żeby krzyczeć przez szalejący nurt – musiałem być w niemieckiej niewoli.

Moja twarz prawdopodobnie musiała zdradzać jakieś oznaki niepokoju, bo kwaśna spytała:

– Czegoś nie rozumiesz, synku?

– Czy ja jestem w niewoli...?

– W jakiej niewoli? Jesteś po drugiej stronie! Stań tam, pod drzwiami. Masz do dyspozycji tekst Puszkina i tyle. Czy to jasne?

Teraz oczywiście wszystko było krystalicznie przejrzyste. Jeżeli nie byłem w niewoli, to musiałem być Niemcem, który stojąc po tej stronie rzeki, przekazuje swoim rodakom, ponad wzburzonymi falami jakiejś Sprewy, komunikat tekstem Puszkina.

– Jeżeli chcesz się napić wody, to się napij...

Głos wyraźnie sprzyjającej mi środkowej – tej z dziesiątką na koszulce – dodał mi odwagi. Zadanie było niełatwe. Postanowiłem więc nie jechać od razu na stówę, ale próbnie zbadać grunt. Zacząłem spokojnie.

– Ich liebe dich, meine frau...

– Co ty tam mamroczesz, dziecko!? Ta rzeka to jest Niagara! Własnych myśli nie słyszysz od tego huku! Niemcy atakują ze wszystkich stron! Latają katiusze! Wszystko lata!

Kwaśna szalała. Była w świetnym uderzeniu i w wieku, który całkowicie dopuszczał jej udział w obronie Warszawy. To ona prawdopodobnie osobiście przewracała tramwaje, robiąc z nich barykady. Podziwiałem ją za to.

– Rozumiesz!?

Nie rozumiałem. Obraz Niemców atakujących Niagarę katiuszami przekraczał ramy mojej wyobraźni. Nie potrafiłem obojętnie przejść nad nieznanym mi epizodem drugiej wojny. To musiało być już po Pearl Harbour, ale kiedy...?

– Jeżeli chcesz się napić wody, to się napij wody...

Nagle drzwi, przy których stałem, prężąc się do artystycznego skoku, otworzyły się z trzaskiem i pojawił się w nich dyżurny student z tacą szczelnie wypełnioną szklankami z kawą i herbatą. Nie zdążyłem odskoczyć i w jednej chwili dwanaście wrzątków znalazło się na moich nogach. Przejmujący, piekący ból oddalił w ułamku sekundy strach i przeniósł mnie poza egzaminacyjną salę.

– Aaaaaaaa!!!

– Ma głos! Wiedziałam...

Kwaśna triumfowała. Kiedy po chwili otworzyłem oczy, zobaczyłem nad sobą środkową, która z karafki lała mi wodę na spodnie. Widząc moje – prawdopodobnie zdziwione – spojrzenie, czuła się w obowiązku wyjaśnić powód swego zachowania.

– Zimne zneutralizuje gorące...

– Napiłbym się wody, jeżeli można...

Niestety, w karafce nie zostało już ani kropli. Jakimś niebywałym zrządzeniem losu ani jedna szklanka nie stłukła się. Dyżurny student pozbierał wszystko z podłogi.

– Jeszcze raz – kto kawa, kto herbata?

– Muszę zdjąć spodnie...

Mój głos zginął w gwarze zgłaszanych profesorskich zamówień. Byłem jednak bardzo zdeterminowany. Środkowa – co prawda – przyniosła mi ulgę, ale moje portki, od krocza do samego dołu, nasiąknięte rozwodnioną miksturą kawowo-mleczno-herbacianą, zdobił fatalny zaciek. Ktoś, kto w takim stanie garderoby opuszcza salę egzaminacyjną, ma nikłe szanse na wytłumaczenie komukolwiek, że to nie dlatego, że nie wytrzymał...

– Dla mnie sypana z mleczkiem, bez cukru...

– Muszę zdjąć spodnie...

– Tutaj? Zwariowałeś, chłopcze.

Środkowa mnie zawiodła. Byłem pewien, że trzyma ze mną, ale rzeczywistość okazała się brutalna. Nie wezmę od ciebie żadnego autografu, kochaniutka... Trudno – kara musi być.

– Dziękujemy ci, dziecko. Możesz już iść.

Tym razem okularnicy się wyrwało. „Nie mogę – tylko muszę, kochana, bo mnie potwornie genitalia pieką”. Chciałbym powiedzieć to głośno, ale kategoria szczerości zarezerwowana jest dla ludzi teatru, a nie dla szmondaków, którzy dopiero chcą wstąpić w czeladnicze szranki. Kiedy odchodziłem, usłyszałem głos starego profesora, tego od jednego oka luzem.

– Mówcie co chcecie, dziewczyny, ale chłopak ma jaja.

Czyżby mi się jednak wyrwało coś półgłosem...?

– Chwileczkę! A piosenka?

Tego się obawiałem. Lubiłem śpiewać... Bardzo lubiłem. To była moja mocna strona. Emocjonalny stosunek do pokonywania głosem różnych melodii byłby moim pewnym egzaminacyjnym atutem, gdyby udało mi się trafić czysto pierwszy dźwięk. Ten pierwszy, ten startowy... Gdyby w sali nikogo nie było – trafiłbym niechybnie...

– Racja, on przecież nie śpiewał! Pokaż chłopcze, co potrafisz.

Stary profesor wyraźnie na mnie stawiał. Nawet jeśli kiedyś miał intuicję, jedno było pewne – w tej chwili go opuściła. Fakt, że śpiewanie sprawiało mi przyjemność, nie wiązał się, niestety, z obdarzaniem nią słuchaczy albo słuchaczów, bo obie formy są poprawne. I jedni, i drudzy w równym stopniu nie tylko nie dzielili mojej radości, ale należało się poważnie liczyć z tym, że z czasem mogą się u nich pojawić elementy niezamierzonej agresji.

– Co nam zaśpiewasz?

To było niewinne pytanie, zadane jeszcze miłym głosem...

Za klawiaturą pianina usiadł nieduży gość z pokrzywionym, lekko haczykowatym nosem. Trochę taki Chopin bez włosów, po przejściach... Zanim zdążyłem wziąć wdech, salę egzaminacyjną wypełniły dźwięki przygrywki. Z łysawym Chopinem byłem wcześniej umówiony precyzyjnie – ma grać „umpa umpa”, dopóki nie ruszę z wokalem. Uprzedziłem go, że może to potrwać, bo u mnie z tonacją jak z dziewczyną – muszę poznać, zanim cokolwiek...

– Jeżeli chcesz – możesz się ruszać...

Nie byłem pewien, czy ta podpowiedź była pisana sercem. Wiedziałem jedno – zbyt wielu „umpa” na sucho czcigodni członkowie komisji nie wyrobią. Przypomniałem sobie mój jedyny w życiu skok z trampoliny. A – w zasadzie – głównie ten piekielny ból brzucha przy zetknięciu z taflą basenu. W takiej sytuacji, kiedy strach paraliżuje wszystko, uniemożliwiając jakąkolwiek decyzję, ważne jest przeniesienie ciężaru ciała poza deskę i reszta już leci, bo musi...

– „Gdybym był bogaczem...”

Leciałem! Nie słyszałem żadnego „umpa umpa”... O tym, że jest, że chyba być musi, domyślałem się tylko z naprzemiennej pracy rąk podniszczonego Chopina. Istniało realne niebezpieczeństwo, że się mijamy.

– „Gdybym był bogaczem...”

W muzyce najważniejsze jest to, żeby równo skończyć. To trochę tak jak przy skokach narciarskich – drobny, skorygowany w locie błąd przez niektórych sędziów nie jest w ogóle brany pod uwagę. Trzeba tylko skończyć telemarkiem. A i tak najważniejsza jest odległość... Swoją drogą ciekawe, czy długość piosenki ma znaczenie w punktacji...?

– „Łabu dibu dibu dibu daj...”

Teraz byłem pewien, że jestem z „umpa” w lekkiej kolizji... Nic to – leciałem... To był w końcu ból nie mojego brzucha przy zetknięciu z taflą wody. Nie zamierzałem współczuć komisji.

– Dodaj ruch... Śmiało.

Chętnie. Intensywny ruch mógł nawet wpłynąć na przyspieszenie wyschnięcia moich spodni. Z emocji zapomniałem, że mam mokro w portkach. Nie mogło to dobrze wyglądać, ale piosenka jest w sumie do słuchania, a nie do patrzenia.

– „Łabu dibu dibu dibu dibu daj...”

Dałem się podpuścić. Ktoś przed egzaminem powiedział mi, że lepiej mieć jakąś ambitną piosenkę, bo to dobrze wygląda na kartce z repertuarem.

– A nie masz jakiejś mniej ambitnej piosenki, synku?

Nie miałem... Chopin przestał przekładać palce na klawiaturze. Zapadła nieprzyjemna cisza. Należało ją przerwać, bo taki egzamin jest jak radio – nie znosi ciszy.

– Ja... mogę zaśpiewać tę piosenkę na jakąś inną melodię – zaproponowałem.

Egzaminatorzy zainteresowali się ofertą, która ich wyraźnie zaskoczyła.

– Czy ja dobrze zrozumiałam, że song Tewiego Mleczarza chcesz zaśpiewać na melodię Sto lat?

Kwaśna wyraźnie powracała do swej normalnej, złośliwej formy.

– Tego nie powiedziałem...

– Daj mu spokój. On dobrze śpiewa, tylko ma kłopoty ze słuchem i poczuciem rytmu. Czy grasz na jakimś instrumencie, chłopcze?

Zezowaty profesor wyraźnie trzymał ze mną. Nie od razu, ale po tym, jak zamoczyłem mu łzami notatki – stał się moim wyraźnym sprzymierzeńcem.

– Na drumli...

– Na czym?

– Na drumli. To taka sprężynka, którą się wkłada w usta... – wyjaśnił Chopin, ku ogólnemu rozbawieniu komisyjnego grona.

– Ależ, panie profesorze – takie metafory przy zdających...

Okularnica bawiła się jak dziecko. Sytuacja stawała się niebezpieczna i zmierzała w złym kierunku. Musiałem wkroczyć.

– Ale ja nie mam drumli przy sobie...

– Nie szkodzi. Może któraś z koleżanek ma... – powiedział, chichocząc, siedzący w drugim rzędzie aktor, którego dobrze znałem z telewizji, ale nie po nazwisku.

Dopiero teraz zapadła cisza. Tamten stan, który uważałem za ciszę, był przy niej rykiem. Profesorki były zbulwersowane. Jeśli nawet istniały między nimi jeszcze przed chwilą jakiekolwiek różnice, to w ułamku sekundy znikły jak sen złoty. Dobre samopoczucie telewizyjnego idola skonsternowało całą komisję. Miałem przerypane. To wszystko stało się, niestety, w mojej obecności, a wiem z filmów amerykańskich, że mafia zawsze usuwa niewygodnych świadków. To, co usłyszałem, potwierdzało moje najgorsze przeczucia.

– Dziękujemy...

Żegnali się ze mną w piekielnej, przepastnej ciszy. Po raz ostatni spojrzałem na ich twarze. Nie byli nawet w stanie ukryć wyroku. Nikt z komisji nie patrzył mi w oczy. Tylko wybitny aktor, ten od jajka sadzonego, niesiony widocznie resztkami ludzkich odruchów, posłał mi na pożegnanie dyskretny uśmiech. A może to był tylko grymas, który błędnie odczytałem jako ślad sympatii...?

Stojąc już przy drzwiach, spojrzałem na wyleniałego Chopina. Rozłożył bezradnie ręce, co mogło znaczyć, że nie tylko dziś nie powystępowaliśmy razem, ale już sobie nigdy nie powystępujemy...

Zamknąłem drzwi i odetchnąłem z ulgą.

– Udało się!... Udało się!!!

Nie będę musiał chodzić do tej szkoły! Nie będę musiał za nikogo się przebierać, doklejać sobie brody, nie będę musiał nikogo innego udawać, nie będę musiał się wygłupiać, nie będę musiał wywalać na wierzch tajników mego wnętrza i nie będę musiał już nigdy śpiewać!

Zapachniało beztroską wolnością.

Dwie godziny później zobaczyłem swoje nazwisko na liście osób przyjętych na studia do Szkoły Teatralnej.

– Przepraszam bardzo, ale czy to jest lista ostateczna?...

Panią w sekretariacie zaskoczyłem przy poprawianiu stanika. Była lekko speszona sytuacją, ale nie straciła rezonu.

– Dobrze, że wpadłeś, chłopcze. Musisz przynieść nowe zdjęcia do indeksu, bo te, co dałeś, się nie nadają. Są stare i nieostre.

To prawda, były takie. Sekretarka nie mogła jednak wiedzieć, że zdecydowałem się na zdawanie do Szkoły w ostatniej chwili i nie dysponowałem aktualną fotografią. Chcąc być w zgodzie z regulaminem, dołączyłem do dokumentów jedno zdjęcie wyrwane z legitymacji w szkole podstawowej i drugie – z wakacji na Mazurach sprzed roku. To było półzbliżenie i roweru nie było widać, tak że uważałem, że się czepia.

– Przepraszam panią, ale mi chodzi o listę przyjętych na studia. Czy jest pani pewna, że umieszczenie na niej mojego nazwiska nie jest jakimś błędem...?

– Z tego co słyszę – jest. Jesteś namolny, krnąbrny i źle wychowany. Mam nadzieję, że cię wywalą po pierwszym roku. Każdy błąd da się naprawić...

Trafiła mnie boleśnie.

– Przepraszam bardzo, dlaczego źle wychowany?...

– Bo wlazłeś bez pukania, kiedy poprawiałam garderobę. Ale nie przejmuj się tym, synku. Gratuluję ci, bo to naprawdę ważny dzień.

Zaczęło mi się tu podobać. Szczerość i otwartość, jaką wyzwala w ludziach teatru ich umiłowana dyscyplina sztuki, trafiała rykoszetem wszystkich pracowników szkoły. Sekretarka pewnie też czuła się jak artystka, a może wręcz nią była. Wyobrażałem sobie, że i sprzątaczki muszą tańczyć tu z miotłami jak w amerykańskim musicalu. W końcu to Szkoła Teatralna... Niedościgłe marzenie ładnych licealistek i ich pozostałych koleżanek z bogatym wnętrzem... Państwowa i Wyższa w dodatku. Nigdy bym nie przypuszczał, że w murach tych spędzę czterdzieści lat.

* * *

Rektor pewnie nie powinien pisać o swojej szkole. Dziś – Akademii. Prawdę powiedziawszy nie zamierzam pisać o niej, ale o kilku moich ostatnich latach. Los zdarzył, że spędziłem je w Akademii Teatralnej na najważniejszym stanowisku. Nie da się więc uczelni nijak ominąć, bo rzecz dzieje się, jak u Alfreda Jarry’ego – „nigdzie, czyli w Polsce”, a przy Miodowej – często... Przeczytałem ostatnio notatki Andrzeja Łapickiego. Nie jestem pewien, czy chciałby je opublikować w całości. Zuzia – jego córka, a moja przyjaciółka od zawsze – będzie z tym miała kłopot przy nieuchronnej, jak mi się zdaje, adiustacji. Aby uniknąć podobnych problemów, będę pisał ostrożnie.

Żartowałem!

– Czy naprawdę tak wyglądał pański egzamin do Szkoły Teatralnej?

Mamusia ze mną na spacerze w Łazienkach. Miałem niezwykle nowoczesny wózek z błotnikami

Co to znaczy „naprawdę”? Przez czterdzieści lat mego zawodowego życia zorientowałem się, że między sztuką i prawdą istnieje rodzaj dżentelmeńskiej umowy, w wyniku której gorset wymagań w odniesieniu do prawdy bywa mocno rozluźniony, a niekiedy wręcz rozpięty – dlatego, by ulżyć sztuce. W działaniu artystycznym prawda bywa tylko dostarczycielem tematu. Sam sposób jego obróbki decyduje o tym, czy zbliżamy się do rejonów czegoś, co można by uznać za sztukę. Jakkolwiek to zabrzmi – goła prawda bywa nieciekawa, prozaiczna, przyziemna, nieatrakcyjna, a niekiedy w swej prostocie – obrzydliwie zwyczajna. Dziś od prawdy są sądy i gazety, czyli te miejsca, w których nie pojawiała się ona w poprzednim ustroju, i jeśli mamy uznać zwycięstwo nowego systemu, to pozostawmy ją tam, gdzie być powinna.

– Rozumiem, że tak nie było, jak pan opisał...

Było!... Może odrobinę inaczej, ale czy to ma znaczenie? Po czterdziestu latach mam prawo do drobnej amnezji. Szczegóły się zacierają, ale pamiętam doskonale, że w komisji egzaminacyjnej od lewej siedzieli: Rena Tomaszewska, Ryszarda Hanin, Aleksandra Śląska, Zofia Mrozowska, Tadeusz Łomnicki, Andrzej Łapicki, Aleksander Bardini i Jan Kreczmar. A nieco z tyłu – Jan Świderski, Zbigniew Zapasiewicz, Janina Romanówna, Wojciech Siemion i jeszcze kilkanaście innych osób. Zobaczenie na żywo takiej obsady było gigantycznym przeżyciem i wcale nie trzeba było dostać się do Szkoły Teatralnej, aby mieć co w domu opowiadać.

– I co pan opowiedział mamie?

– Że jestem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi!

2

– Czy ma pan szczęście?

– Chodzi pani o to, czy jestem szczęśliwy?

– Nie. O to nie pytam, bo wiem, że nikt nie jest. A nawet jeśli jest, to mu się tylko wydaje, że jest. Czy ma pan fart, pytam.

– Oczywiście... Miewam, jak każdy.

Zima. Lecimy z Joasią, Antosiem i Agnieszką na święta do Nowego Jorku. Na Okęciu okazuje się, że nie za bardzo lecimy, bo żaden z samolotów Air France nie wylądował od wczoraj. Nie sposób więc dostać się do Paryża, skąd mieliśmy podróżować dalej. Pod biurem gigantyczna kolejka zdeterminowanych pasażerów, starających się znaleźć jakikolwiek sposób na opuszczenie nieprzychylnej dla nich pory roku, nie nastrajała optymistycznie. Tym bardziej że byliśmy całą rodziną, we czwórkę. Znalezienie nawet jednego miejsca w samolocie lecącym gdziekolwiek graniczyło w tych warunkach z cudem, a co dopiero ulokowanie kwartetu. Nawet Beatlesi w szczytowym okresie swej kariery byliby bezradni. Nie latał też KLM i w ogóle – cała Europa stała przysypana śniegiem ku rozpaczy przewoźników i pasażerów. Dla wszystkich ta sytuacja znaczyła tylko kłopoty. Święta na lotnisku nam wprawdzie nie groziły, bo zawsze mogliśmy wrócić do całkowicie nieprzygotowanego na taką okoliczność domu, ale – jak mawiają sprawozdawcy sportowi – dopóki piłka w grze...

Komunikat, że samolot LOT-u do Nowego Jorku będzie znacznie opóźniony, nas nie dotyczył, nie tylko dlatego, że nie mieliśmy nań biletów, ale i dlatego, że LOT nie ma żadnych koneksji z liniami Air France i KLM. Powoli zacząłem obliczać straty. Za bilety na mecz NY Knicks w Madison Square Garden i za musical Memphis nikt mi nie zwróci. Siła wyższa, a z taką miałem do czynienia, niweluje tytuł do roszczeń odszkodowawczych. Tylko jak zadzwonię albo wyślę maila do hotelu, to może uda się ocalić parę groszy. Święta – niby czas prezentów. Ale dlaczego mam je robić innym...?

– Kiedy lecimy, tato?

– Niebawem, synku. Jak przyjdzie wiosna...

Pies trącał musical. Ale jak mu wytłumaczyć, że nie pójdziemy na mecz koszykówki? Dzieci miewają kłopot z percepcją odległości. Dla Antosia nie ma wielkiej różnicy pomiędzy wyprawą do kina w Warszawie a wyjazdem na mecz do Ameryki. Nie raz staliśmy w korku na Modlińskiej tak długo, że trzeba było zmieniać plany. Samolot jest zbyt atrakcyjną formą przemieszczania się, by warszawskie trudności komunikacyjne nie zdały mu się o wiele uciążliwsze od najdłuższego nawet lotu.

– Zapakowałeś koszulki?

– Jasne...

Nie miałem odwagi powiedzieć mu, że wszystko na to wskazuje, iż granatowo-oranżowe kostiumy zespołu New York Knikcs założymy sobie jutro w domu, by w nocy obejrzeć transmisję meczu w telewizji.

– To dobrze, bo ja mam łapę do machania...

Nie musiał mówić. Widziałem, jak upychał w bagażu podręcznym wielką klubową rękawicę, która przy dopingowaniu jest, zdaniem Antka, absolutnie niezbędna. I wtedy stała się rzecz zupełnie niemożliwa.

Po dwóch godzinach nerwowego oczekiwania bez jakiejkolwiek nadziei na pozytywny rozwój wydarzeń znajomy pracownik Air France sobie znanymi sposobami ulokował nas w komplecie w zapełnionym po brzegi samolocie LOT-u. W dodatku – ponieważ z miejscami w klasie ekonomicznej były kłopoty – jedno z nas miało podróżować w klasie biznes. Do dziś nie pojmuję, jakim cudem wylecieliśmy z Warszawy. Nie jestem pewien, czy jacyś ludzie nie musieli lecieć, w związku z naszą obecnością na pokładzie, w luku bagażowym. Ja w każdym razie, gdyby mi ktoś wtedy to zaproponował, poleciałbym w każdej klatce dla zwierząt z pocałowaniem ręki. Nawet tej służącej dopingowaniu koszykarzy. A tu – proszę – bez pocałunków leciałem w klasie biznes... Nie sam. Fotel, czy też – po rozłożeniu – łóżeczko obok, zajmował Jurek Skolimowski. Leciał na amerykańską premierę Essential killing.

– Co ty tu robisz?... – zapytał.

Przypomniałem sobie sytuację sprzed trzydziestu paru lat. Byłem wtedy w zaawansowanym związku uczuciowym z pewną absolwentką Szkoły Teatralnej i – pech zdarzył, że w tym samym czasie zadurzyłem się poważnie w innej koleżance, jeszcze studentce tej samej uczelni. Spotykaliśmy się tajnie i niezbyt często, bo musiałem do absolutnego minimum ograniczać ryzyko napotkania kogoś znajomego, kto mógłby naszej niezwykle rozwojowej i pięknej sprawie zaszkodzić. Wymyślałem więc miejsca, w których szanse trafienia kogokolwiek z branży były niemożliwe. Idąc tym tropem, pewnej niedzieli udaliśmy się z dziewczyną do Żelazowej Woli. Wizyta w dworku Chopina zdawała mi się niezwykle romantyczna, a nade wszystko – super bezpieczna. W pośpiesznie odtwarzanym katalogu moich znajomych nie znalazłem ani jednego idioty, który w mglisty, pochmurny dzień zapragnąłby spotkać się z paroma Japończykami i trzema wycieczkami rozwydrzonych dzieci w wyleniałym parku, kilkadziesiąt kilometrów od pełnej niedzielnych atrakcji stolicy. Ja – co innego. Miałem silne emocjonalne motywacje, czyniące wolę dotarcia tamże – istotnie – żelazową.

Po podjechaniu małym fiatem, kiedy biegłem otworzyć drzwi ukochanej partnerce eskapady, zdumiony dostrzegłem na parkingu charakterystyczną sylwetkę sportowego mercedesa w kolorze kawy z mlekiem. Tylko jedna osoba w Polsce miała wtedy taki wóz – Jerzy Skolimowski. Złodzieje nie mogli wiedzieć, że będę w Żelazowej Woli. Czuli się pewnie i równie jak ja – bezpiecznie. Nie było chwili do stracenia. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, postanowiłem natychmiast działać. Niespodziewanie nadarzała się okazja istotnego zapunktowania u koleżanki. Byliśmy w tej fazie znajomości, w której liczą się każde drobiazgi, jeśli ma się poważne plany. A ja miałem bardzo poważne. Dziewczyna dotąd nie miała możliwości zetknąć się z moją odwagą i siłą. Podbiegłem więc szybko do samochodu iz całych sił szarpnąłem za klamkę. Zaskoczyłem ich. Trochę się całowali.

– Co ty tu robisz?... – zapytał Jurek.

Nie wiedział, że nie jestem sam... Po chwili już znał odpowiedź. To, że obaj udaliśmy się na randkę do Żelazowej Woli, nie chcąc z całą pewnością spotkać nikogo znajomego, było zabawnym zbiegiem okoliczności. Fakt, że jego koleżanka okazała się moją przyjaciółką, dodatkowo czynił zdarzenie jeszcze głupszym, niż było. We czwórkę spędziliśmy uroczą niedzielę. Najpierw w miejscowej restauracji zjedliśmy to samo co dwie licealne wycieczki, jak na porządnym, kolonijnym turnusie, a następnie – po spacerze wśród wierzb mazowieckich, wyglądających jak na plakatach z konkursu chopinowskiego – podaliśmy sobie na pożegnanie ręce. Dwie prawe ręce genialnego kompozytora, które każdy z nas nabył na pamiątkę pięknego spotkania. Jako gentelmani postawiliśmy też partnerkom naszej romantycznej eskapady po gipsowym odlewie dłoni Chopina, co – pamiętam – lekko nadszarpnęło mój ówczesny budżet, bo zupełnie nie byłem na taki wydatek przygotowany. Ale nie chciałem być gorszy niż Skolim. Modliłem się, żeby mi tylko starczyło na paliwo w drodze powrotnej do Warszawy. Na wsparcie Jurka nie mogłem liczyć, bo kiedy ja z Żelazowej Woli dojeżdżałem do głównej drogi – on swoją rakietą lądował już na przedmieściach stolicy.

– Lecę z rodziną na święta do Nowego Jorku.

– A gdzie rodzina?

– W klasie ekonomicznej. Ja zawsze latam w biznes. Na wszystkich mnie nie stać.

Chyba uwierzył...

– A może przyjdziecie jutro na moją premierę?

Stewardessa podała picie, jedzenie, prasę, picie, pled do przykrycia, picie, poduszeczkę, picie – jak to w business class... Też zjedliśmy w sumie to samo, co reszta wycieczki – prawie jak w Żelazowej Woli, z tą wszakże różnicą, że dziesięć tysięcy metrów nad ziemią i trzydzieści lat później...

– Przyjdziemy.

Kiedy Jurek zasnął, wymknąłem się do klasy ekonomicznej, aby podmienić się z Joasią na czas podróży. W samolocie bowiem zasypiam bez problemu w każdej pozycji, nawet zanim wzlecimy w powietrze. Na długich trasach śpię do chwili, kiedy zostanie podczepiony rękaw do wyjścia. Posiłki pobieram intuicyjnie i bez najdrobniejszego nawet uszczerbku dla objęć Morfeusza. Dzięki tej umiejętności nie mam w samolocie żadnych problemów z głodem nikotynowym. W domu też, jak śpię, zazwyczaj nie palę. Jako partner – w eskapadzie awiacyjnej jestem nieoceniony, bo nie występuję w przyrodzie. Nie męczę nikogo zbędnym dialogiem, a do mnie można spokojnie mówić i w ogóle mi to nie przeszkadza.

Zasypiając, myślałem o tym, że mieliśmy naprawdę dużo szczęścia z tą podróżą. W dodatku, mimo opóźnienia w starcie samolotu, przez to, że lecieliśmy bezpośrednio do Nowego Jorku, bez przesiadek – jeszcze zyskaliśmy na czasie.

– Wylądowaliśmy... – usłyszałem głos, który mógł należeć do Joasi.

– A czy jesteśmy już przy rękawie?...

– Nie...

– To... jeszcze chwilę... – wymamrotałem i zasnąłem natychmiast.

Konferencja prasowa w Lincoln Center po premierze Essential killing na Manhattanie. Na początku głos zabrał reżyser. Do zebranego kompletu widzów wysłał dyskretny message. Powiedział, że w życiu robił bardzo różne filmy, w tym również niezbyt udane czy wręcz złe, ale ten film, który przed chwilą obejrzeli, jest z całą pewnością bardzo dobry. W każdym razie – najlepszy, jaki zrobił. W tym miejscu można byłoby zakończyć konferencję, ale jeden z dziennikarzy poważnie potraktował fakt, że jest w pracy.

– Który z pańskich filmów uważa pan za zły? – spytał.

Chciałeś – to masz, pomyślałem... ale Jurek daleki był od konfuzji. Zaznaczył, że operował trochę metaforycznym językiem, bo złego filmu to – tak naprawdę – nigdy nie nakręcił. Natomiast nie uważa na przykład obrazów Król, dama, walet z Giną Lollobrigidą i Davidem Nivenem czy Przygód Gerarda z Claudią Cardinale za jakieś szczególne osiągnięcie.

Chciałem natychmiast głośno zaprotestować, bo od szkoły podstawowej kochałem się w Claudii Cardinale bardzo i nawet po latach wydawało mi się jawnym nieporozumieniem, że jakikolwiek bliski z nią kontakt można było nazwać nieszczególnym osiągnięciem. Dla Claudii, od czasu filmu Cartouche – zbójca, gdzie grała zachwycającą Cygankę Venus, jako dziecko obejrzałem Osiem i pół! Niczego wprawdzie nie zrozumiałem, ale i Belmondo, i Mastroianni mieli u mnie przerąbane z powodu posiadania bliskich intymnych kontaktów z bohaterką mojej wyobraźni. Ale nim wziąłem wdech, by wypalić z mojego rewolweru, uprzedził mnie jakiś facet z armatą.

– Czy w Polsce były więzienia CIA?

Konferencja dopiero się rozkręcała. Jurek nie miał łatwo. Jego film mógł być w Stanach odebrany jako atak na sposób traktowania więźniów politycznych i swego rodzaju oskarżenie Amerykanów, wyjątkowo czułych na punkcie wolności i swobód obywatelskich.

– To nie ma żadnego znaczenia, czy były, czy nie. Interesuje mnie wyłącznie człowiek postawiony w określonych okolicznościach. To nie jest film dokumentalny, tylko artystyczny. Prawda nie jest tu ani ważna, ani niezbędna do opowiedzenia się po stronie wartości, które uznaję za ważne. Rzecz mogłaby się dziać wszędzie – to tylko kostium.

Jurek po odpoczynku w business class był w bardzo dobrej formie. Nie dał się wciągnąć w żadne polityczne harce i wytrzymał do końca walki, jak Muhammad Ali, dzięki wytrawnej sztuce uników. Jego bokserskie doświadczenie przydało mu się jak nigdy. Na koniec zadał decydujący cios.

– Na Festiwalu w Wenecji dostaliśmy dwie nagrody. Tarantino czyta – nagroda dla najlepszego aktora – Vincent Gallo. Chwila ciszy. Galla nie ma. Wychodzę więc na scenę, biorę mikrofon i mówię: – Vincent, to jest dobry moment, wychodź. Bo wiadomo było, że on jest w Wenecji. Ludzie się śmieją – a ja mówię dalej: z całą pewnością chciałeś podziękować swojemu reżyserowi Jerzemu Skolimowskiemu, a także wyrazić wdzięczność scenarzyście Jerzemu Skolimowskiemu, który napisał ci tak świetną rolę, jak również – producentowi Jerzemu Skolimowskiemu, który załatwił ci tę niezwykle godziwą gażę... A Vincent pewnie siedział w hotelu i z wściekłości gryzł poduszkę, kiedy odbierałem nagrodę specjalną jury...

Amerykanie nagrodzili Jurka sporymi brawami. Dla nich bowiem liczy się nie tylko to, jaki zrobiłeś film, ale i to, w jaki sposób potrafisz siebie sprzedać. Tam pojęcie „skromny artysta” jest w zasadzie inwektywą. Skolimowski z pewnością na nią nie zasłużył.

Wiedziałem to od pierwszego z nim spotkania w późnych latach siedemdziesiątych, kiedy obok Andrzeja Kostenki i Maćka Zembatego znalazłem się w kameralnej ekipie, którą Jurek zorganizował do pracy nad scenariuszem Lady Frankenstein. Było to dla mnie niezwykle pouczające doświadczenie. Pierwszy raz pisałem coś w takim trybie iw takich okolicznościach. Przychodziliśmy rano do położonego pięknie obok Łazienek mieszkania Skolima, które wtedy robiło na mnie spore wrażenie. W zamierzeniu architekta były to trzy, a może nawet cztery nieduże pokoje. Jurek zlikwidował wszystkie ściany, zostawiając tylko sypialnię. Reszta była gigantycznym, świetnie urządzonym salonem z otwartą kuchnią i przestrzenią, która w czasach minionych musiała uchodzić za karalną, bo ustawowo przysługiwało wtedy kilka metrów na osobę. Ówczesne mieszkania składały się głównie z dużej liczby drzwi, oddzielających od siebie parometrowe klitki. A tu – tylko trzy pary – wejściowe, do toalety i do sypialni! Szok!

Sposób pracy nad scenariuszem był dla mnie również pionierski. Jurek dawał każdemu z nas po kartce papieru, mówił, o czym ma być dana scena i kto w niej bierze udział, a następnie znikał w sypialni. Rozbiegaliśmy się z Andrzejem i Maćkiem po salonie, a – jak już wspominałem – było się po czym rozbiegać. Każdy z nas pisał swoją wersję zdarzenia i swój dialog. Po dwudziestu minutach Jurek zabierał od nas kartki – wyznaczał nowe zadanie i ponownie znikał za drzwiami sypialni. Tam z efektów naszych prac powstawała wersja, której Jurek nadawał kształt ostateczny.

Pamiętam, że dawniej w Rosji istniał i – być może nadal istnieje – obyczaj zrzutki na flaszkę. Stojący na ulicy z palcem w górze obywatel zgłaszał gotowość do współinwestowania w butelczynę. Oczekiwanie zazwyczaj nie trwało długo. Po chwili wraz z trzema towarzyszami kupowali pół litra, które następnie zgodnie opróżniali. Obyczaj miał, poza ekonomicznym, również aspekt kulturowo-towarzyski. Picie w grupie z użyciem formy dialogowej było czymś zupełnie innym niż obalanie flaszki w samotności i ciszy.

Między opisywaną rosyjską sytuacją a pracą nad scenariuszem Lady Frankenstein jest paralelność pojęcia „zrzutka”. Tam – forsy, tu – pomysłów. Ale jest też jedna znacząca różnica. U nas – w efekcie flaszkę wypijał sam Jurek. Nie miałem mu tego za złe, bo przy tej okazji wiele się nauczyłem, choć, niestety, film nigdy nie powstał. A była już skompletowana niezwykle interesująca obsada z Michelem Piccolim, Helmutem Bergerem, Tadeuszem Łomnickim, Piotrkiem Fronczewskim i Lidią Korsakówną na czele. Mało tego – nakręcono już tak zwane zdjęcia uciekające, bo chodziło o ważny dla dramaturgii filmu moment pękania i spływu kry na Wiśle. W pewnej chwili dziewczyna, którą gonił Fronczewski, osuwała się do wody. Przez przezroczystą taflę kry Piotrek obserwuje jej walkę o życie. Kiedy wyczerpana dziewczyna pojawia się na moment na powierzchni wody, niesiona wartkim nurtem gigantyczna i ostra kra nagle nadpływa i przez zderzenie z inną krą... obcina jej głowę. I właśnie tę scenę, z Piotrkiem i kaskaderami, udało się zarejestrować.

Filmu nie nakręcono, bo poszło, z tego co wiem, o to – o co zawsze chodzi w takich wypadkach, czyli o pieniądze. Nie moje, bo jako młody człowiek traktowałem tę kilkumiesięczną w sumie przygodę jako inwestycję w siebie samego. Forsa nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Byłem normalnie, po ludzku, ciekaw pracy w filmie z reżyserem, który był dla nas, młodych szaraków z najweselszego baraku w obozie socjalistycznym – obok Romana Polańskiego – synonimem sukcesu. Sukcesu rzetelnego, odniesionego na Zachodzie, czyli najprawdziwszego pod słońcem, o czym najlepiej świadczyły nie filmy czy festiwalowe nagrody, ale mleczno-kawowy sportowy mercedes Skolima.

Kiedyś Jurek, przekraczając nim w godzinach nocnych granicę niemiecko-polską, zabrał kończącego właśnie swój dyżur celnika. Po mniej więcej piętnastu kilometrach celnik zawołał – „O to tu! Już dziękuję”. Jurek zatrzymał swego krążownika szos w szczerym polu. Celnik wysiadł i trzasnął drzwiami tak mocno, że szyba od strony pasażera w ułamku sekundy zmieniła się w grad drobnych, szklanych farfocli. Spłoszony efektem swej siły, której zwykle używał w celu zatrzaśnięcia drzwi prawdopodobnie nysy lub żuka, pracownik pogranicza zniknął w czeluści nocy. Naprawa szyby w Polsce nie wchodziła w rachubę. Najbliższy warsztat ze szkłem do mercedesa znajdował się w Zachodnim Berlinie, czyli na szczęście niedaleko. Kiedy następnego dnia Skolim ponownie przekraczał w tym samym miejscu granicę – jego znajomy celnik miał wolne.

Przypomniałem sobie, że kiedyś, przed laty, Janusz Głowacki i Maciek Karpiński pisali musical o pracy w służbie celnej – Granica. Tytuł zerżnęli z arcydzieła Zofii Nałkowskiej świadomie, bo w czasach minionych przekraczanie granicy miało szereg istotnych konotacji etycznych i wiązało się z poważnymi wyborami moralnymi. Treści musicalu nie pamiętam, ale utkwiła mi w głowie fraza refrenu pieśni pasażera, udającego się na Węgry, której głębi i grozy dzisiejsze młode pokolenie podróżników nie pojmie, tak samo jak szeregu werbalnych konstrukcji u Norwida czy Wyspiańskiego.

Jechałem

Z kryształem...

Na granicy mało co się nie zesrałem...

Celnika o nadludzkiej sile nie było, ale o podwiezienie do wsi obok poprosiła reżysera Skolimowskiego babina, która sprzątała graniczny posterunek. Jurek, któremu trochę się spieszyło, bo stracił pół dnia na niespodziewaną wymianę szyby, wziął kobiecinę do auta i przycisnął gaz. Mniej więcej w tym samym miejscu co wczorajszy celnik babina zawołała: „O tu, tu! Dziękuję!” i wysiadła z samochodu przy prędkości 20–30 kilometrów na godzinę. Dla niej, kiedy przed momentem auto sunęło 180 na godzinę, przy 30 kilometrach wóz już w zasadzie stał. Babina przekatulała się do rowu, odrzucona wielkimi drzwiami sportowego mercedesa. Jurek zatrzymał auto naprawdę i przerażony wyskoczył zeń w celu natychmiastowego udzielenia pierwszej pomocy. Nigdy się nie dowiemy, czy usta-usta również wchodziły w rachubę, bo kobiecina otrzepała się jak kura po zniesieniu jaja i pobiegła w las, znikając w ciemnościach na zawsze. Po tych obu przygodach Skolimowski zrezygnował z brania pasażerów do najkrótszej nawet podwózki. Rzeczonego merca 450 SEL sam osobiście skasował niedługo potem na trasie Warszawa – Łódź, wjeżdżając w ścianę stojącego na jednym z zakrętów domu. To nie było wpadnięcie w poślizg czy próba ominięcia przeszkody na drodze. Jurek po prostu pojechał prosto tam, gdzie należało skręcić pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w lewo. Być może uległ chwilowemu zaćmieniu, że skręcać to on może tylko filmy, a nie kierownicę...? Fakt, że był to mercedes z ponadmetrowym zapasem z przodu i specjalną konstrukcją, która kierowała silnik po czołowym zderzeniu pod podłogę, miał pewne znaczenie w późniejszym rozwoju naszej kinematografii. Bo nadal z udziałem Skolimowskiego...

W sztuce zdarzają się artyści i ludzie uprawiający zawód artystyczny. Jurek z pewnością należy do tych pierwszych.

Jest malarzem. Pracuje w gigantycznych formatach – w okolicach trzech metrów na cztery – zapełniając płótna mrocznymi maziajami. Kilka z nich zdobi ściany zacnych muzeów na świecie, a niektóre – domy na Beverly Hills czy posesje w Malibu. Trudno w tych pracach dopatrzeć się spokoju czy harmonii. Nie jestem znawcą tej formy przekazu, ale zawodna intuicja podpowiada mi, że te impresje są prawdopodobnie pochodną jakiegoś sprzeciwu, być może nawet bólu. Jeśli okazałoby się, że to zwyczajny ból brzucha i tak broniłbym tej sztuki, bo – uwzględniając problemy komunikacyjne z odczytem sensów i znaczeń – jednego jestem pewien. To jest sztuka. Niezbyt optymistyczna, ale Jurek też jest bardziej entuzjastą niż optymistą.

Choć tego ostatniego zdania nie jestem do końca pewien. Po to, aby zastawić własny dom w Kalifornii pod produkcję swego filmu, trzeba mieć... dom w Kalifornii. Ale nie tylko. Niepomiernie ważniejsza jest determinacja i wiara w sztukę, czyli w tym wypadku – w siebie samego. Więc może jednak jest optymistą...?

Otwarcie wystawy prac malarskich Jerzego Skolimowskiego w Domu Artysty Plastyka na Mazowieckiej. Wydarzenie artystyczno-towarzyskie, które się długo nie zaczyna, bo nie ma jeszcze Jurka. Jest za to gigantyczna wiązanka kwiatów – od Zarządu Kinematografii, z którą dzielnie walczy, wspomniany przed chwilą, Maciek Karpiński. Scenarzysta i literat, którego – podobnie jak mnie – los co jakiś czas rzuca w kierownicze rejony na trudne odcinki. W tym wypadku Maciek miał do czynienia z kłopotem niedużego kalibru, gdyż był nim tylko rozmiar bukietu – co całkowicie zrozumiałe – stosowny do formatów obrazów Jurka. Jedyną zaś decyzją do natychmiastowego podjęcia była ta – kto wręcza.

– Czy nie uważasz, że powinna to robić kobieta?

Maciek jest jedną z najszybciej mówiących osób, jakie znam. Skraca samogłoski do całkowitego minimum, co czyni język polski, którym się pięknie posługuje, jakąś jego skandynawską odmianą. Mówi ciasno i gęsto, w dodatku dowcipnie, co niekiedy – wskutek zbyt dużej liczby spółgłosek na centymetr kwadratowy – uchodzi uwadze odbiorcy.

– To nie ma żadnego znaczenia, kto wręczy kwiaty. Ważne, żebyś nie mówił za szybko.

– Masz rację. Ty powiedz dwa słowa, a niech twoja Joasia wręcza. Tak będzie najlepiej...

– Ależ, Maćku...

Zuzia Łapicka i państwo Karpińscy w Rampie. Maciek coś opowiada, używając – jak zwykle – swego karabinu maszynowego do wypluwania słów

W tym momencie wśród braw pojawił się autor prac, swym wtargnięciem uniemożliwiając ustalenie szczegółowych zeznań w powstałym właśnie komitecie powitalnym. W ten sposób z zaproszonych gości staliśmy się współgospodarzami. Dla mnie był to miły i zaszczytny moment, choć dziwił mnie widoczny brak przedstawicieli średniego i młodego pokolenia reżyserów. Starych też nie było, ale – prawdopodobnie – z zupełnie innych powodów. Najlepszym dowodem na nieobecność prominentnych przedstawicieli profesji był fakt zwrócenia się do mnie w sprawie pomocy przy otwarciu wystawy.

– Dlaczego pan mówi, że nie było starych? Pan przecież był...

– Ja jestem starszy, nie – stary. Nie czuje pani różnicy?

– Nie wiem, o czym pan mówi. Pytałam tylko, czy ma pan szczęście?

– Oczywiście, że mam. To, że mogłem i nadal mogę obcować i współdziałać z artystami wielkiego formatu jest rodzajem nieczęsto spotykanego, zawodowego szczęścia. Głupio o tym mówić w moim wieku, ale ciągle się uczę...

– Pan znowu o tym... Mi chodzi o zwykły fart, a nie o pańskie aberracje.

– Wie pani, czym się skończył ten świąteczny amerykański wyjazd, który się w ogóle nie powinien zacząć?

Walizki spakowane, taksówka zamówiona, wymeldowanie z hotelu – z głowy. Pojutrze Nowy Jork powita Nowy Rok, a my – na lotnisko. Trochę szkoda, że już wylatujemy, bo pogoda piękna. Mroźno, ale słonecznie...

– Antosiu, po co ci rękawica Knicksów w bagażu podręcznym? Przecież już wracamy do Polski.

– Ale jest ona lekka...

– Właśnie. Duża i lekka. Idealna do walizki, żeby nie było nadbagażu.

– Ale jest szczęśliwa. Knicksi wygrali...

Przepis na sukces – łapa. Ten mecz w Madison Square Garden Knicksi przegrali. Antek z Agnieszką byli załamani

To prawda. Za to na musicalu Memphis synek nam odjechał. Na początku drugiego aktu dopadł go jet-leg i mimo niewątpliwej atrakcji przedstawienia – spał w najlepsze. Dopiero teraz zrozumiałem ideę przedsprzedaży biletów z 50-procentową zniżką w słynnych kasach na Times Square, na Broadwayu. Ponieważ większość z nich wykupują turyści z Europy lub Azji, których skutek różnicy czasu dopada w godzinach trwania wieczornych spektakli – należy im się zniżka za połowę spektaklu, bo drugą połowę mogą po prostu przespać ze zmęczenia. Oto potęga amerykańskiego systemu, który nawet w takiej sprawie jak dystrybucja biletów potrafi działać wyprzedzająco, profilaktycznie.

Kiedy wsiadaliśmy do taksówki pod hotelem, słońce lekko przygasło, a z nieba nieznacznie zaczął prószyć drobny śnieżek. Kiedy po ponadgodzinnej podróży dojeżdżaliśmy na JFK, nad lotniskiem i nad całym Nowym Jorkiem szalała burza śnieżna. Drobiny miotanej wiatrem brudnobiałej mazi natychmiast zamarzały w miejscach, na które padały. Widoczność była pojęciem umownym. W zasadzie – zanikła na naszych oczach w trakcie drogi na lotnisko, w ciągu 75 minut. Byłem zrozpaczony. Tu, na JFK, nie znałem nikogo! Nie mogło to mieć zresztą żadnego znaczenia, bo nawet dla laika było jasne, że taka aura nie nadawała się z pewnością do latania. Podjechaliśmy pod nasz terminal. Taksówkarz pomógł nam wyładować bagaż i natychmiast odjechał z jakimś szczęśliwym klientem, bo okazało się, że przy takiej pogodzie taksówki są na wagę złota. Spojrzałem na gigantyczną tablicę informującą o wylotach z Nowego Jorku. Wszystkie połączenia zdobiła złowieszcza informacja w kolorze czerwonym – Cancelled! Odwołany!

Ruch na lotnisku Kennedy’ego na dzień przed Nowym Rokiem trudno określić mianem „wzmożony”. To jest to samo do kwadratu, a w niektórych rejonach – nawet do sześcianu! Kiedyś w lesie niechcący wdepnąłem w mrowisko. Dla jego mieszkańców byłem tym, czym dla pasażerów kilkudziesięciu linii lotniczych na jednym z najbardziej ruchliwych lotnisk świata okazało się nagłe załamanie pogody. Mrowie ludzkie, które straciło busolę i całkiem zgubiło orientację w przestrzeni, ma nad mrowiem mrówek tę przewagę, że dysponuje fonią do przekazu emocji. Ludzie krzyczeli, płakali, modlili się... A ja – zachowywałem się jak śnięta mrówka. Stałem w milczeniu, tępo wpatrzony w tablicę informacyjną. Wizja powitania Nowego Roku na Times Square stawała się coraz bardziej realna. Konsekwentnie – jak mrówka – nie przeliczałem niespodziewanych, nieplanowanych wydatków. Sytuacja wyglądała na tyle niewesoło, że nawet beztroski optymizm Antosia szlag trafił.

– Nie lecimy...?

Chwileczkę... Dostrzegłem nagle na tablicy jeden jedyny lot w kolorze białym. To niemożliwe... KLM – Amsterdam! Nasz lot – ten, na który mamy bilety! Ten, który nam przysługuje jak cholera, żeby nie wiem co!

– Lecimy, synku!

Dwa stanowiska do odpraw pasażerów KLM. Jedno eleganckie, puściuteńkie dla tych, którzy dysponują biletami na jedyny lot z Nowego Jorku do Europy, i drugie – przy którym, na odczucie, zebrali się ludzie ze stadionu Maracana, który, jak wiadomo, może pomieścić sto tysięcy krzyczących głów. I tyleż głów tam było i krzyczało we wszystkich możliwych językach świata. Nasze cztery bilety były w tym momencie bezcenne. Kto wie, czy nie mógłbym zrobić interesu życia, sprzedając te miejsca jakimś szczególnie zdeterminowanym pasażerom. Ale wśród oczekujących krzykaczy nie dostrzegłem żadnego szejka, więc spokojnie, z godnością, udaliśmy się do naszego samolotu. Odmrażanie jego skrzydeł trwało ponad dwie godziny, ale wzbił się w powietrze i dowiózł nas tam, gdzie inne jednostki nie dotarły nawet w marzeniach. Nigdy się nie dowiem, dlaczego tylko ten jeden samolot okazał się zdolny do startu, a pozostałych kilkadziesiąt – nie. Szczęście?... Z całą pewnością.

– Dobrze, Antosiu, że miałeś tę łapę w handbagu...