Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Biografia Anny German złożona ze wspomnień jej bliskich, przyjaciół, współpracowników. Traumatyczne dzieciństwo opowiedziane przez matkę, droga do muzycznej kariery – przez przyjaciół z lat młodości i sceny, tragiczny wypadek i rehabilitacja – przez lekarzy, historia miłości – przez męża i przyjaciół rodziny.
Prawdziwe wydarzenia – nie zawsze wiernie oddane przez film, jeszcze ciekawsze i bardziej przejmujące niż serial – wzbogacone zostały dużymi kolorowymi reprodukcjami ponad 200 zdjęć i dokumentów.
„Śpiew był jej życiem. W jednym z wywiadów powiedziała: Myślę, że każdy z nas ma swoją gwiazdę. Może nią być miłość, praca, macierzyństwo… Tylko trzeba zrobić wszystko, żeby nie gasł jej blask. Moja gwiazda – to piosenka.
Los nie szczędził Annie German nieszczęść już w dzieciństwie. A potem, u progu międzynarodowej kariery, w sierpniu 1967 roku, uległa poważnemu wypadkowi na Autostradzie Słońca we Włoszech. Zakuta w gipsowy pancerz, długie tygodnie walczyła o życie, a następnie o powrót do zdrowia i śpiewania. Zaskoczyła wtedy niezwykłym męstwem, optymizmem, siłą woli i walki. Kilkanaście lat później tej siły już jej nie wystarczyło…” (ze wstępu do książki).
Mariola Pryzwan, wybitna biografistka (ze wspomnień złożyła biografie m.in. Zbigniewa Cybulskiego, Haliny Poświatowskiej, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Władysława Broniewskiego, Marii Dąbrowskiej, Marii Kownackiej, Anny Jantar; z wypowiedzi samych bohaterów książki: „Anna German o Sobie” i „Zbigniew Cybulski o sobie”) od lat zafascynowana jest postacią Anny German.
Na kartach jej książki śledzimy trudny i barwny „człowieczy los” Anny German: dzieciństwo spędzone w Azji Środkowej, młodość we Wrocławiu, początki kariery w Estradach: Wrocławskiej, Rzeszowskiej i Olsztyńskiej. Sukcesy na festiwalach piosenki w Opolu, Sopocie i Ostendzie, występy we Włoszech, a potem tragiczny wypadek, długą rehabilitację i triumfalny powrót na scenę; uwielbienie w Związku Radzieckim i… powolne odchodzenie w cień w Polsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Mariola Pryzwan
Copyright © by Aleksandr Zhygaryov Estate
Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2013
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Synowi Anny German
Śpiew był jej życiem. W jednym z wywiadów powiedziała: „Myślę, że każdy z nas ma swoją gwiazdę. Może nią być miłość, praca, macierzyństwo… Tylko trzeba zrobić wszystko, żeby nie gasł jej blask. Moja gwiazda – to piosenka”.
Była nie tylko wspaniałą piosenkarką, ale także inteligentnym, wrażliwym, pełnym ciepła człowiekiem.
Los nie szczędził Annie German nieszczęść już w dzieciństwie. A potem, u progu międzynarodowej kariery, w sierpniu 1967 roku, uległa poważnemu wypadkowi na Autostradzie Słońca we Włoszech. Zakuta w gipsowy pancerz, długie tygodnie walczyła o życie, a następnie o powrót do zdrowia i śpiewania. Zaskoczyła wtedy niezwykłym męstwem, optymizmem, siłą woli i walki. Kilkanaście lat później tej siły już jej nie wystarczyło…
Została pamięć i miłość tych, którzy ją kochali. Zostały piosenki, wśród nich te niezapomniane – Tańczące Eurydyki i Człowieczy los. Pozostał głos o niepowtarzalnej barwie. Głos, za którym tęsknią miliony wielbicieli Anny German na całym świecie.
Stefan Rachoń powiedział, że „była najlepszą piosenkarką swego pokolenia”, Jerzy Ficowski twierdził, że „zamiast duszy miała muzykę”, a Irena Santor przyznała, iż „całe życie była jej fanką”.
Anna German była kobietą z klasą. Na jej nienaganne maniery, zachowanie, podejście do drugiego człowieka miało wpływ protestanckie wychowanie. W każdym człowieku starała się dostrzec dobro. Pomagała, usprawiedliwiała, wybaczała.
Od roku 1987 Anna German ma swoją ulicę w rodzinnym Urgenczu, a od lutego 2012 tablicę na domu we Wrocławiu, w którym spędziła młodość.
Wokół Słońca, między Marsem a Jowiszem, krąży odkryta przez Tamarę Smirnową, zarejestrowana pod numerem 2519, niewielka asteroida o nazwie annagerman.
W uznaniu wybitnych zasług piosenkarki dla kultury rosyjskiej w maju 2003 roku przed salą koncertową Rosja w Moskwie odsłonięto gwiazdę z jej nazwiskiem.
Uwielbienie w Związku Radzieckim towarzyszyło Annie przez wszystkie lata jej kariery. W Rosji i na Ukrainie wciąż jest ikoną, a dla wielu mieszkańców tych krajów – synonimem Polski. Dla nich Polska to… Anna German.
Rosjanie uważają Annę German za swoją. To tam powstał (i istnieje do tej pory) Międzynarodowy Klub Wielbicieli Anny German Jesteś moją miłością. Wydano dziesiątki płyt CD i DVD, zrealizowano wiele programów wspomnieniowych i filmów dokumentalnych. W 2010 roku powstał film fabularno-dokumentalny Anna German. Echo miłości, a w 2012 serial Anna German. Tajemnica Białego Anioła.
Była międzynarodową gwiazdą – w Polsce najpierw kochaną, a potem nieco zapomnianą, popularną i cenioną we Włoszech, uwielbianą i czczoną w krajach byłego Związku Radzieckiego. Dla Rosjan Anna German jest kimś wyjątkowym do dziś. Dla mnie również. Od dawna mnie fascynuje. Jest moim ideałem, niedościgłym wzorem.
Tańcząca Eurydyka jest zbiorem wspomnień rodziny, przyjaciół i znajomych piosenkarki przeplatanym fragmentami pierwszej biografii Anny German pióra rosyjskiego dziennikarza, autora tekstów piosenek, tłumacza Aleksandra Żygariowa. Miałam okazję go poznać. W maju 1987 roku w czasie uroczystości nadania amfiteatrowi w Zielonej Górze imienia Anny German. W tymże amfiteatrze w latach 2002–2007 odbywał się Festiwal im. Anny German Tańczące Eurydyki.
Na kartach książki śledzimy trudny i barwny „człowieczy los” Anny German: dzieciństwo spędzone w Azji Środkowej, młodość we Wrocławiu, początki kariery w Estradach: Wrocławskiej, Rzeszowskiej i Olsztyńskiej. Sukcesy na festiwalach piosenki w Opolu, Sopocie i Ostendzie, występy we Włoszech, a potem tragiczny wypadek, długą rehabilitację i triumfalny powrót na scenę. Uwielbienie w Związku Radzieckim i… powolne odchodzenie w cień w Polsce.
Wspominają ją najbliżsi – matka i mąż oraz przyjaciółka Anna Kaczalina. Wspominają koleżanki i koledzy ze środowiska artystycznego, m.in. Krzysztof Cwynar, Jerzy Ficowski, Katarzyna Gärtner, Witold Gruca, Marek Sewen, Sława Przybylska, Irena Santor, Stefan Rachoń, Szymon Szurmiej, Roman Ziemlański. Obecne wydanie Tańczącej Eurydyki uzupełniłam m.in. o teksty Joanny Kulmowej, Asji Łamtiuginy, Krzysztofa Krawczyka, Mariana Lichtmana i Wiesławy Tucholskiej-Rozenek.
Istotną częścią książki są niezwykle bogate kolorowe materiały ilustracyjne. Większość z nich pochodzi z prywatnego archiwum męża Anny German, pana Zbigniewa Tucholskiego, któremu składam serdeczne podziękowania.
Dziękuję także Iwanowi Iliczowowi, założycielowi i przewodniczącemu Międzynarodowego Klubu Wielbicieli Anny German Jesteś moją miłością, za pomoc w zdobyciu nieznanych w Polsce fotografii.
Specjalne podziękowania kieruję do mojej przyjaciółki Doroty Koman, która jako redaktor kolejny już raz wędruje ze mną śladami Anny German, służąc zrozumieniem i cennymi uwagami.
Mariola Pryzwan
Warszawa, 23.04.2013
Matka Anny German
Gdy miałam sześć, może siedem lat, matka opowiedziała mi o naszym pochodzeniu. Dowiedziałam się wówczas, że ojczyzną moich przodków była Fryzja, prowincja w północnej Holandii, skąd protoplasta rodu po kądzieli przybył do Rosji jako emigrant około 1850 roku. Mój prapradziadek – zamożny hrabia Johan Friesen, menonita – opuścił Holandię wraz z trzema synami. Czwarty syn pozostał we Fryzji, by zarządzać gospodarstwem i dbać o konto bankowe. Niestety przegrał cały majątek w kasynie. Prapradziadek, dowiedziawszy się o tym, miał wyrzec słowa: „Teraz nie ma dla mnie powrotu i nie jestem już hrabią”.
Na szczęście prapradziad przywiózł do Rosji trzynaście wozów najszlachetniejszych, bardzo cennych nasion, sadzonek kwiatów i drzewek, niemały dobytek ruchomy oraz ludzi, których zatrudniał w swoim majątku. Mógł więc upowszechniać wysoko rozwiniętą holenderską kulturę ogrodniczą.
Przodkowie rodziny po mieczu także byli holenderskimi emigrantami, ale o ich przybyciu do Rosji wiem znacznie mniej.
Dzięki opowieści mamy zrozumiałam, dlaczego w domu rozmawiamy nie po rosyjsku, lecz po holendersku.
Rodzice [Anna i Dawid Martensowie – przypis autorki; wszystkie przypisy w nawiasach kwadratowych pochodzą od autorki] mieszkali w założonej przez Holendrów w 1863 roku kolonii Wielikokniażeskoje, w obwodzie kubańskim, niedaleko Niewinnomyska. W naszej kolonii chętnie osiedlali się także ludzie innych narodowości, zwłaszcza Niemcy, Polacy i Rosjanie. Prawdopodobnie zachęcał ich do tego porządek, dostatek i dobra organizacja życia pracowitych mieszkańców. W Wielikokniażeskoje i okolicach mieszkali, obok menonitów i prawosławnych, także adwentyści oraz katolicy. Wszyscy ci ludzie żyli zgodnie, niezależnie od narodowości i wyznania, szanując i tolerując się wzajemnie. Z upływem lat zmieniał się i zacierał pierwotny holenderski charakter kolonii.
Rodzice Anny – Irma i Eugeniusz
Nadszedł rok 1934. Przeniosłyśmy się [z matką i siostrą] do odległej o tysiące kilometrów, położonej na wschodnich rubieżach Uzbekistanu Fergany, gdzie odbywał służbę wojskową mój brat Wilmar. Zostałam zatrudniona w szkole powszechnej w pobliskiej miejscowości Czimion, niedaleko skąd rozciągały się pola naftowe.
W Nieftiennych Promysłach pracował jako księgowy mój przyszły mąż [Irma Berner, z domu Martens, i Eugeniusz German nigdy nie byli formalnie małżeństwem] Eugeniusz German [Eugen Hörmann]. Urodził się 25 marca 1909 roku w Łodzi, w rodzinie ewangelickiego pastora. Wysoki, przystojny, o szaroniebieskich oczach i ciemnych kędzierzawych włosach. Niegdyś dyrygent chóru. Doskonale mówił po niemiecku, holendersku i rosyjsku. Czytał mnóstwo książek, na pamięć znał niezliczoną ilość wierszy, śpiewał, grał na gitarze i skrzypcach. Zwierzył mi się, że uciekł z Donbasu na Ukrainie, gdyż był na czarnej liście.
Nasze szczęście i upragniony spokój nie trwały długo. „O waszego męża pytali – doniosła mi telefonistka. – Nie wiecie? W Leningradzie zabili Kirowa…”.
Postanowiliśmy wyjechać jak najprędzej i jak najdalej, gdzieś, gdzie nas nie znają i nie znajdą. Udaliśmy się do Urgencza, położonego w północno-zachodniej części Uzbekistanu, zabierając ze sobą także moją matkę i siostrę. Po ukończeniu służby wojskowej mieszkał tam i pracował jako zootechnik mój brat Wilmar.
Trudy podróży znosiłam, będąc w ciąży.
Dotarliśmy do Urgencza, udało nam się wynająć mieszkanie: izbę w gliniance z oknem w suficie. Prędko też znaleźliśmy zajęcia: ja w szkole jako nauczycielka niemieckiego, mąż zaś w miejskiej piekarni jako księgowy.
14 lutego 1936 roku urodziła się nam córeczka. Nadaliśmy jej imiona Anna Wiktoria. Nasza radość nie miała granic. Aneczka była zdrowym i ładnym dzieckiem. Na główkę włożyłam jej białą chusteczkę. „Wygląda jak mała kołchoźnica” – pisałam wówczas do mamy ze szpitala. Po kilku dniach przyjechał po nas Eugeniusz. Dwukołową „karetą” zabrał nas do nowego, lepszego mieszkania. Była to również glinianka, ale większa i z normalnymi oknami ściennymi, położona na wzgórzu blisko piekarni.
Po krótkim urlopie musiałam wrócić do pracy. Mama przynosiła Aneczkę do szkoły, bym mogła ją nakarmić. Moi uczniowie krzyczeli wówczas: „Opa, opa! Oje kieldy! Seneke kizimka dżuda czorajlek” [„Pani, pani! Babcia przyszła! Twoja dziewczynka jest bardzo ładna”].
Ania, Urgencz 1936
Nadeszło upalne lato 1937 roku i Aneczka zachorowała. Dosłownie chudła w oczach. Pojechaliśmy całą rodziną do lekarza w Taszkiencie. Jego diagnoza brzmiała: paratyfus. Postanowiłam pozostać z córeczką, matką i siostrą w Taszkiencie. Wynajęliśmy mieszkanie w starej części miasta. Gdy nasz gospodarz, Uzbek, zobaczył Anię, powiedział: „Zaraz przyniosę lekarstwo”. Dostałam owoc granatowca, którego skórkę, wedle recepty Uzbeka, należało zalać trzema szklankami wody i gotować, aż pozostanie jedna szklanka płynu. Otrzymany w ten sposób wywar podawaliśmy Ani do picia. Wkrótce córeczka zaczęła powracać do zdrowia. Chwała Bogu!
Maleńka Ania z babcią i rodzicami, 1936
Mąż i brat wyjechali do Urgencza, by po załatwieniu niezbędnych spraw powrócić do nas. Postanowiliśmy bowiem osiedlić się w Taszkiencie. Miasto jak na owe czasy było dość zadbane. Szczególnie piękny i obszerny park Puszkina, w którym były mównice jak w londyńskim Hyde Parku. Uzbekowie ubrani w kolorowe, jedwabne chałaty i misternie haftowane czapeczki „ciubiciejki” wyśpiewywali tam miłosne pieśni: „Oj, opodżon menga kereń syz, dżuda czorajlek” [„Ach, droga pani, patrz na mnie, jesteś bardzo ładna”]. Przy ustach trzymali wtedy porcelanowy talerzyk i obracali nim w różne strony, a odbity od niego głos brzmiał niezwykle, wibrował i docierał na przemian do słuchaczy z różnych stron, by chwilami milknąć zupełnie.
Już w sierpniu 1937 roku rozpoczęłam pracę wykładowcy języka niemieckiego w tamtejszej szkole średniej im. Czapajewa. Mama opiekowała się Anią.
Niecierpliwie wyglądałyśmy przyjazdu Eugeniusza i Wilmara. Niestety, 25 września 1937 roku w Urgenczu mój mąż i brat zostali aresztowani. Przez wiele dni i miesięcy żyłam nadzieją, że ich odnajdę, gdziekolwiek byliby uwięzieni. Oczekiwałam wówczas drugiego dziecka. Tak bardzo chciałam usłyszeć dobrą wiadomość o Eugeniuszu. Lecz prokurator obwieścił mi rzecz najokrutniejszą: „Wasz mąż został zesłany na dziesięć lat bez prawa korespondencji z rodziną”. „Za co?”.
Odpowiedzi nie otrzymałam. Nie zezwolono mi nawet na jedno widzenie. O bracie również nie miałam żadnych konkretnych wiadomości.
Nadszedł 28 lutego 1938 roku. Spóźniona karetka pogotowia wiozła mnie do szpitala. Trzeba było ją jednak zatrzymać, gdyż rozpoczął się poród. Niespodziewanie moja matka została położną. Urodziłam zdrowego i dużego syna. Otrzymał imię Fryderyk – po teściu. Potem żartowałam, że gdy syn pójdzie do wojska, napisze w życiorysie: „Urodziłem się w Taszkiencie na ulicy”. Życiorys w ZSRR musiał być zawsze bardzo dokładny.
I oto dowiedziałam się, że w Moskwie jest biuro, w którym można uzyskać wiadomości o aresztowanych z całego Związku Radzieckiego. Postanowiłam tam jechać. Maluchy pozostawiłam pod opieką mamy i siostry. W Moskwie, oczywiście, niczego się nie dowiedziałam, choć godzinami, w tłumie kobiet z całej Rosji, stałam w kolejce po informacje.
Wracałam pociągiem kompletnie załamana. Sympatyczne konduktorki, częstując mnie herbatą i chlebem, pytały, po co przyjechałam do Moskwy. „Ty nie płacz. Jesteś młoda, a Moskwa nie wierzy łzom. Nie wiesz o tym? Módl się i proś Boga o pomoc. Przyjedź do nas, do Stalińska. Dookoła jest tajga i niedaleko obóz na 18 tysięcy więźniów. Może są tam twoi? Pójdziesz i dowiesz się”.
Postanowiliśmy wszyscy wyjechać z Taszkientu do Stalińska, położonego we wschodniej Syberii, gdzieś między Jenisejem a Obem.
Niestety, Fryderyk zaczął wówczas chorować, zapewne z powodu zbyt upalnego klimatu. W sierpniu 1939 roku zrezygnowałam z pracy i w końcu wyruszyliśmy na Syberię. W miarę oddalania się od upalnych rejonów synek czuł się lepiej, a koło Nowosybirska zaczął się nawet uśmiechać. Aneczka też była zdrowa. Znajdę męża i brata, pokażę im moje skarby – myślałam.
Dotarliśmy do miasteczka Osinniki w obwodzie nowosybirskim, niedaleko Stalińska, gdzie przyjęto mnie do pracy w szkole średniej. Należało jak najprędzej rozpocząć poszukiwania Żeni i Wilmara. Przygotowałam dla nich paczkę. Specjalną linią kolejową, przez tajgę, dotarłam do końcowej stacyjki w rejonie obozu, skąd mogłam dojść jedynie do obozowej administracji. Poszukując kancelarii, natknęłam się na obcego mężczyznę, jak się okazało, byłego więźnia obozu. „Odsiedziałem już swoje, sprowadziłem żonę z Krymu i tutaj pracuję. Pomogę pani, przejrzę spisy zesłanych”.
Z wielkim niepokojem czekałam na jakąkolwiek wiadomość od niego i oto dowiedziałam się, że Wilmar jest w ósmej kolonii, a Eugeniusza w obozie nie ma. Natomiast w kancelarii odbyła się krótka, urzędowa (nie patrzono nawet na mnie) rozmowa: „Jeśli wasi są w obozie, to paczkę przekażemy, ale widzenia nie damy! Wsio!”.
Bałam się nawet otworzyć usta. Po wyjściu spotkałam poznanego wcześniej życzliwego mężczyznę. Przedstawił mi ryzykowny plan przeniesienia brata do bliżej położonej kolonii. Oczywiście za duże pieniądze. Namawiał mnie także na nielegalne widzenie. Również za odpowiednią opłatą. Mogłam na teren obozu zostać wpuszczona jako… pielęgniarka. Dziękowałam Bogu, że tak się nie stało. Nie potrafiłabym dobrze odegrać tej roli. Być może sama siebie skazałabym na zesłanie.
Kiedy nastała zima, do obozu wyruszyła matka, mając nadzieję na widzenie z synem. W kancelarii obozu usłyszała od starszego mężczyzny: „Matko, wracaj. Widzenia z synem nie dadzą, a paczkę przekażę”.
Nadszedł rok 1940. Jego początek świętowaliśmy w szkole. W dużej sali Ania i Fryderyk patrzyli urzeczeni na olbrzymią, ozdobioną i oświetloną choinkę, słuchali także śpiewu dzieci. W pewnej chwili Ania objęła braciszka i pocałowała go. Panie Boże! Moje sieroty!
Postanowiliśmy, że mama z Fryderykiem i Anią wiosną powrócą do Taszkientu. Było tam więcej żywności, zwłaszcza owoców i warzyw. Przyjemny był również tamtejszy klimat, poza latem, kiedy dokuczał brak deszczu i należało chronić dzieci przed upałami. Ja z siostrą miałam pozostać w Osinnikach do zakończenia roku szkolnego. Jedyną pociechą była myśl, że Wilmar otrzymał od nas paczki, a tym samym wiedział, że odnalazłyśmy go. Pisał o tym później do siostry, kiedy miał możliwość wysłania kilku listów.
Niespodziewanie otrzymałam od matki telegram: „Natychmiast przyjeżdżaj. Dzieci chore”. W Taszkiencie Ania i Fryderyk zachorowali na szkarlatynę i zostali umieszczeni w szpitalu. Niezwłocznie wyjechałam do matki, pozostawiając w Osinnikach siostrę, która była wówczas uczennicą. Dotarłam do Taszkientu po pięciu dniach. Gdy weszłam do domu, zobaczyłam tylko Aneczkę. Matka z płaczem wykrztusiła: „Syneczek nie żyje!”.
Krzyk i płacz. Nie potrafiłam wypowiedzieć ani jednego słowa. Aneczka, blada po chorobie, tuliła się do mnie.
Fryderyk zmarł w maju 1940 roku, w dniu, kiedy miał być wypisany ze szpitala wraz z Anią. Matka właśnie przyniosła odzież i kiedy weszła do sali szpitalnej, Fryderyk leżał już martwy. Musiała go natychmiast pochować. Wynajęła Uzbeka, który wózkiem zaprzęgniętym w osiołka zawiózł trumienkę na cmentarz.
Z babcią, mamą i młodszym braciszkiem Fryderykiem
Nie powróciłam już do Osinnik. Wróciłam do pracy w szkole, gdzie byłam zatrudniona przed wyjazdem na Syberię. Niespodziewanie też Wieczorowy Instytut Pedagogiczny w Taszkiencie zaproponował mi prowadzenie zajęć z leksyki, fonetyki i gramatyki języka niemieckiego. Nie chciałam przyjąć tej pracy, bałam się zwracać na siebie uwagę. Może wiedzą, że szukam po łagrach swoich bliskich i chcą mnie mieć na oku? – myślałam. Matka jednak namówiła mnie i od września 1940 roku uczyłam również w Instytucie. Niedługo potem zatrudnił mnie jako lektorkę niemieckiego uniwersytet w Taszkiencie. Rozpoczęłam także przygotowania do aspirantury i kurs angielskiego.
W wynajętym od życzliwych i uśmiechniętych Uzbeków mieszkaniu czułyśmy się bezpiecznie. Wszystko było lub wydawało się być z gliny: dom, nawierzchnia podwórza, ogrodzenie posesji. Idąc ulicą, wzdłuż której nieprzerwanie ciągnęły się mury zwane „duwałami”, miało się wrażenie, że to wędrówka przez wąwóz.
Wracałam kiedyś do domu wąskimi uliczkami, pełna najgorszych obaw. Przede mną wolno jechał samochód, którego nie mogłam wyminąć, obok szedł mężczyzna w skórzanym płaszczu. Podążali w naszym kierunku. Byłam przerażona. Ominęli jednak nasz dom. Od kiedy nie miałam wieści o Eugeniuszu, żyłam w ciągłym strachu. Sił dodawała mi matka, a moją wielką radością była malutka i spokojna Ania. W jej piąte urodziny poszłyśmy do sklepu z zabawkami – z radości Ania pocałowała mnie w rękę… i wybrała tylko jedną zabawkę.
Polski student Władysław Krauze ostrzegł mnie przed aresztowaniem. A więc nieszczęście nie śpi. Zawsze mnie znajdzie – pomyślałam. Pojawiły się obawy: co będzie z Anią, mamą i siostrą? Zazwyczaj dzieci w takich sytuacjach odłączano od matek i przekazywano do domów dziecka, zmieniając im nawet imiona i nazwiska.
Ania z matką, Taszkient grudzień 1937
W styczniową noc 1942 roku zbudziło mnie łomotanie do drzwi. Otrzymałam powiadomienie o likwidacji naszego meldunku i wysiedleniu. Ania z mamą były akurat w Ferganie i – z braku biletów kolejowych – nie mogły do mnie natychmiast wrócić. W drodze do Taszkientu przeżyły straszne chwile. „Nie wolno, nie wolno!” – krzyknęła konduktorka, gdy matka z Anią chciały wejść do pustego wagonu. Pociąg właśnie ruszał, a one stały na stopniach. „Ja muszę, nas wysiedlają” – powiedziała wówczas matka. Siedzące w pustym wagonie konduktorki otworzyły drzwi…
Wagonami towarowymi wywieziono nas za Bucharę, do powiatu Rometan. Zamieszkałyśmy w ziemiance. Z obcymi ludźmi. Nie miałam pracy. Nie było co jeść. Mamie udało się sprzedać resztki bielizny pościelowej za szklankę kaszy… a kiedy zatrudniono mnie w odległej o 15 kilometrów szkole, okazało się, że uczniowie, tak jak i ich rodzice, nie znali rosyjskiego, natomiast ja nie rozumiałam uzbeckiego. I znowu byłam bezrobotna.
Aneczka zachorowała. Siedziałam przy niej i czytałam bajki. „Mamoczka, czytaj, tylko czytaj” – prosiła Ania. Myślę, że w taki sposób zapominała o głodzie.
W Rometanie o mało nie zginęła moja siostra, gdy odmówiła współpracy z NKWD. Cyniczny enkawudzista chciał ją wówczas zastrzelić na śmietniku w podwórzu. Siostra jednak, sparaliżowana strachem, w ostatniej chwili zdołała wybiec na ulicę. Natychmiast wyjechała z Rometanu. Dotarła do Buchary. Tamtejszy oficer, Uzbek, zezwolił jej przenieść się do Urgencza, gdzie zaczęła pracować na lotnisku.
Mojej siostrze udało się wreszcie ustalić, co się stało z Eugeniuszem i Wilmarem w Urgenczu. Mojego męża Żenię spotkał los najtragiczniejszy. W 1938 roku został rozstrzelany i pochowany we wspólnej mogile. Niewiarygodny był powód jego aresztowania – miejsce urodzenia: Polska. Wilmara przesłuchiwano aż 82 godziny, bezskutecznie namawiając do podpisania zeznań szpiega. Zesłany na Syberię, został następnie przeniesiony w rejon Archangielska, do obozu w Kotlas.
Ja również, za namową matki, opuściłam Rometan. Uciekłam z Anią do wsi Orłówka w Kirgizji, gdzie mieszkali potomkowie holenderskich imigrantów. Dostałam pracę w szkole. Wszędzie jednak panowała straszna bieda i głód.
W Orłówce poznałam Polaka, Hermana Bernera. Pomagał nam przetrwać najcięższe chwile, dzieląc się tym, co sam dostawał. Pobraliśmy się 4 kwietnia 1942 roku. Jednak już w grudniu zmobilizowano mnie do „trudarmii”, czyli do pracy przymusowej. Czym prędzej wraz z Anią musiałam stawić się w Leninpolu, siedzibie rejonu. Znów ogarnęła mnie rozpacz. Nie ma przy mnie matki. Co będzie z Anią? – myślałam. Dano mi mały wózek, na którym posadziłam córeczkę, i tak powędrowałyśmy do rejonu, w którym zastałam tłumy kobiet pod eskortą konnej milicji. Aneczka, ubrana w beżowy płaszczyk, zaśpiewała wówczas smętną piosenkę: „My prostimsia s toboj u poroga i byt’ możet na wsiegda”. [„Żegnamy się z tobą na progu, być może już na zawsze”]. „O czym to dziecko myśli? Boże!” – westchnęłam.
Wkrótce rzeczywiście musiałyśmy się rozstać. Córeczka trafiła na szczęście pod opiekę znajomej. Gdy żegnałyśmy się, Ania strasznie płakała i krzyczała. Do dzisiaj to pamiętam i brakuje mi słów, by o tym pisać.
Mnie wraz z innymi kobietami odtransportowano do Uzbekistanu, do stacji Czimion, gdzie pracowałam przy budowie drogi. Dzięki życzliwości i wyrozumiałości lekarza udało mi się powrócić do Orłówki, gdzie czekała już Aneczka, przywieziona przez jej opiekunkę, oraz mama i Herman.
Mąż wkrótce wyjechał, by wstąpić do tworzonego w ZSRR wojska polskiego. Żegnaliśmy się, nie przeczuwając, że więcej się nie spotkamy. Herman zaginął na wojnie.
Żyliśmy wówczas w biedzie tak strasznej, że odważyłam się ukraść z kołchozowych pól trzcinę na opalenie zimnego pokoju, w którym mieszkaliśmy. Mama piekła wtedy placuszki z otrębów. Mnie udało się wymienić zapas zeszytów – papier był towarem deficytowym – na odzież. Odtąd wojskowy szynel służył mi za płaszcz.
Jesienią 1943 roku Ania poszła do pierwszej klasy. Wkrótce jednak zachorowała. Lekarz, Karaczajec przesiedlony z Kaukazu, zalecił zmianę miejsca zamieszkania z powodu klimatu. Chciałyśmy powrócić do Taszkientu, ale ostrzeżono mnie, że to grozi aresztowaniem, gdyż obowiązywał zaostrzony system kontroli dokumentów. Pozwolono nam osiedlić się w niedalekim Dżambule, położonym tuż za granicą, w Kazachstanie. Pracowałam jako nauczycielka języka niemieckiego.
W 1944 roku niespodziewanie dotarła do nas wiadomość o śmierci Wilmara. Zmarł na gruźlicę 25 grudnia 1943 roku w obozie koło Kotlas. Został pochowany w zbiorowej mogile, której nigdy nie było mi dane odwiedzić.
Koniec wojny zastał nas w Dżambule. Jako żona Polaka złożyłam wraz z matką dokumenty repatriacyjne. Boże, jak się cieszyłyśmy z otrzymania pozwolenia na emigrację. 30 marca 1946 roku wręczono nam zaświadczenia umożliwiające wyjazd do Polski na stały pobyt. I znowu na stacji czerwono-bure wagony towarowe. Tym razem wsiadałyśmy do nich z radością i już 5 maja jechałyśmy do nowej ojczyzny. Na granicy, po stronie sowieckiej, usłyszałam: „Wy jeszcze zobaczycie, że tam nie jest tak dobrze”.
Milczałam. Wiedziałam swoje: jesteśmy wolne.
W Polsce zamieszkałyśmy początkowo w Szczecinie-Stołczynie, skąd w lipcu 1946 roku wyjechałyśmy na Dolny Śląsk, do Nowej Rudy. Dopiero w 1949 roku przeniosłyśmy się do Wrocławia, gdzie z łatwością mogłam otrzymać pracę lektora języków obcych. Ania mówiła już wtedy płynnie po polsku.
Dziennikarz, autor pierwszej biografii Anny German
Za oknem pociągu – Polska. Ania siedzi na wprost mamy i babci. Patrzy przez okno. Jeszcze kilka miesięcy temu nie przypuszczała, że opuści rodzinny Uzbekistan.
Dwa miesiące po Dniu Zwycięstwa przyszedł list: „Szanowna pani Irmo, jako frontowy towarzysz pani męża uważam, że powinienem powiadomić o tym, co się wydarzyło. Herman nie wrócił z bitwy pod Lenino w październiku 1943. Nie znaleziono także jego ciała. Bardzo lubiłem pani męża, przywiązałem się do niego. Dużo mi opowiadał o pani i pani córce. Mówił też, że po wojnie chcecie przyjechać do Polski, do Warszawy. Wyobrażam sobie, co pani teraz czuje! Słowa pocieszenia byłyby bezsensowne.
Jeśli zechce pani zamieszkać w ojczyźnie swego męża, może pani liczyć na moją pomoc. Ludwik Kowalski, porucznik, Kraków”. Dalej był adres. I dopisek: „Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że Herman żyje i że zatańczymy jeszcze u was na chrzcinach”.
Ten list – jak później wspominała Irma – ostatecznie wpłynął na jej decyzję przyjazdu do dalekiej i obcej Polski.
Dziewczynka zaczęła właśnie dziesiąty rok życia. O wojnie i zniszczonych miastach wiedziała niewiele. To, co zobaczyła, wstrząsnęło nią. Warszawa leżała w gruzach. Na placu przy dworcu podszedł do nich nieogolony mężczyzna: „Co, paniusie, macie? Wódkę, kiełbasę, masło? Mogę was zaprowadzić na nocleg”. Nie miały ani wódki, ani tym bardziej kiełbasy czy masła, więc spekulant poszedł szukać innych klientów.
Nocowały na dworcu. Rano Irma poszła do komendanta. Pokazała dokumenty: „Szukam męża zaginionego podczas wojny. Mieszkał kiedyś na Długiej 7”. „O losie pani męża nic nam nie wiadomo. Ma pani kogoś w Warszawie? Zresztą, to nie ma znaczenia. Sama pani widzi, jak tu u nas z mieszkaniami, same ruiny. Jest tylko jedno wyjście: jako żona polskiego żołnierza otrzyma pani skierowanie na Ziemie Zachodnie. Tam dostaniecie mieszkanie, żywność i pracę”.
Ania szybko nauczyła się polskiego. Już trzy tygodnie po przekroczeniu granicy mówiła tak, jakby polski był jej ojczystym językiem.
Pewnego dnia matka oznajmiła radośnie: „No, Aniuta, od jutra będziesz żyła jak wszystkie dzieci. Pójdziesz do szkoły!”. Ania podniosła na nią zdziwione oczy: „Do szkoły? Czy to prawda?”.
Ania uczennica
Trzecioklasiści powitali nową koleżankę życzliwie. „Skąd jesteś?” – spytał piegowaty rudzielec w białej nakrochmalonej koszuli i w śmiesznych krótkich spodenkach na szelkach. „Ja jestem ze Lwowa”. „A ja z Urgencza”. „Gdzie to jest?” – zainteresował się chłopczyk. „Bardzo daleko – zaśmiała się Ania – stąd nie widać”.
Mijały miesiące. Wiadomości o losie Hermana nadal nie było. Irma pisała do Biura Politycznego Wojska Polskiego, do ministra obrony narodowej. Kilka razy jeździła do Warszawy, chcąc spotkać się z kolegami męża, lecz nie mogła ich odnaleźć.
Kiedy Irma otrzymała list z Ministerstwa Obrony Narodowej, nie krzyknęła, nie zaczęła płakać, tylko usiadła przy stole, podparła głowę i zapatrzyła się w przestrzeń. List potwierdził dawno przeczuwaną prawdę, w którą jednak nie mogła uwierzyć. Jedynie nadzieja trzymała ją przy życiu i dodawała sił. „Jak szczegółowo zbadano – pisano – mąż pani poległ śmiercią bohatera pod Lenino w 1943 roku. Na zawsze wszedł do historii naszego narodu. Jest przykładem polsko-radzieckiego braterstwa”.
Mieszkały teraz we Wrocławiu, w starym ciemnym domu z końca XIX wieku. Słabo ogrzewanym, z wieloma sąsiadami, przeważnie przesiedleńcami ze Wschodu. Lubili rodzinę Ani, czasami zapraszali na niedzielny obiad. Nakrywali stół czystym obrusem, stawiali ziemniaki, kiszone ogórki, kołduny, wódkę. Takie spotkania kończyły się zawsze wspólnym śpiewaniem. Śpiewano piosenki, które kiedyś słyszała od ojczyma. Ania milczała. Myślała, że swoim śpiewaniem będzie przeszkadzać sąsiadom.
W kamienicy mieszkał pan Jurek, który nigdy nie bywał na tych przyjęciach. Grał w orkiestrze w restauracji, często zaczynał pracę po północy. Ania czasami odwiedzała go w jego małej, zagraconej komórce, pośrodku której stało rozstrojone pianino.
„Chcesz, zaśpiewam ci?” – pytał pan Jurek. I nie czekając na odpowiedź, przymknąwszy oczy, nucił cichutko. „Aby śpiewać, trzeba mieć dobre serce i wspaniały słuch. Trzeba też kochać śpiew i wierzyć w sens wypowiadanych słów. A nasza pani Lucyna nie ma ani głosu, ani serca, ani duszy. I śpiewa… To skandal”.
Ania nie wiedziała, kiedy pan Jurek żartuje, a kiedy mówi poważnie. „Lubisz muzykę? – pytał. – Jak można jej nie lubić, prawda? Gdyby nie wojna, mógłbym zostać drugim Paderewskim. Uczyłbym się w konserwatorium, grał Bacha, Chopina, Mozarta… a teraz już za późno. Muzyki trzeba się uczyć w dzieciństwie”.
Czy Ania lubiła muzykę? Gdy miała pięć lat, matka zabrała ją na koncert znanego pianisty. Ania siedziała jak zahipnotyzowana, nie odrywając oczu od artysty.
Śledziła każdy jego ruch.
Później, po koncercie, prosiła matkę o kupno pianina. Ania rzadko prosiła o cokolwiek, więc Irma potraktowała tę prośbę bardzo poważnie. Zaprowadziła córkę do znajomej nauczycielki muzyki. Ta, przesłuchawszy Anię, uśmiechnęła się: „Trzeba ją uczyć, bo ma słuch absolutny”.
Ania zaczęła brać lekcje muzyki. Ćwiczyła z wielkim oddaniem, ale wybuchła wojna i… zapomniano o muzyce.
Któregoś dnia pan Jurek posadził dziewczynkę na taborecie przy pianinie. Ania spróbowała jednym palcem ułożyć melodię. „Zuch z ciebie! – pochwalił pan Jurek. – Masz znakomity słuch… Zajmiesz u nas miejsce Lucynki. Będziesz gwiazdą!”.
Kim być? To pytanie po raz pierwszy zadała sobie w ósmej klasie i stwierdziła ze smutkiem, że nie wie. Uczyła się dobrze, ze wszystkich przedmiotów miała świetne oceny. Stawiano ją za wzór innym. Na zebraniach wychowawczyni powtarzała: „Ania German żyje w trudnych warunkach. W jej mieszkaniu nie można nawet postawić stołu, a spójrzcie, proszę, zawsze jest przygotowana”.
W tym czasie Irma pracowała już w szkole. Życie stało się łatwiejsze.
Zostanę nauczycielką jak mama – myślała Ania. – Nie, nie jestem taka cierpliwa, nie mam takiej silnej woli.
Wielokrotnie widziała, jak matka wstaje w złym nastroju, z bólem głowy, ale na lekcjach musi się przeobrazić w opanowaną, dobroduszną i spokojną nauczycielkę.
Ania gimnazjalistka
Znajoma posadziła Anię przy maszynie do szycia. Szyciem można by zarobić więcej od matki, a przede wszystkim nauczyć się kroju i szyć dla siebie i bliskich…
Ania coraz częściej myślała o przyszłości. Szczególnie gdy w wieku piętnastu lat błyskawicznie, w ciągu kilku miesięcy, wystrzeliła w górę. Chłopcy zaczęli żartować: „Aniu, sięgnij po tego wróbelka! Mówią, że chcesz pracować na drabince strażackiej”.
Zrozumiała, że nie powinna się obrażać, tylko drwić ze swego wzrostu, obracać w żart każdą aluzję i przykre docinki kolegów. Przyzwyczaiła się do tego, że chłopcy nie proszą jej do tańca, nie umawiają się na spotkania. Na pewno całe życie będę musiała spędzić z mamą i babcią! – rozmyślała. – Komu potrzebny taki drab?!
Tak bardzo chciała być szczęśliwa i kochana. Za wzór stawiała sobie ulubione bohaterki literackie: Tatianę z Eugeniusza Oniegina i Annę Kareninę. Poemat Puszkina znała po rosyjsku i zachwycała się mistrzowskim przekładem Juliana Tuwima. Ale gdzie ten Oniegin, który przybiegnie do niej przez zaułki starego Wrocławia? Gdzie Wroński, który na ławce naprzeciw ratusza będzie jej szeptać miłe słowa? A jeśli szczęście nie przyjdzie? To i tak trzeba robić coś sensownego w życiu.
Z koleżanką w Szklarskiej Porębie
Anna złożyła dokumenty do wrocławskiej Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych. Szczupły profesor długo i uważnie oglądał jej prace.
„Od dawna pani rysuje?” – spytał. „Dokładnie nie pamiętam” – odpowiedziała zawstydzona. „Taka jest dziewczęca pamięć – powiedział profesor obojętnie. – Jak na początek zupełnie nieźle – zakończył. – Wprawdzie brak techniki, ale nie miała pani nauczyciela profesjonalisty”.
Ania wybiegła ze szkoły szczęśliwa, wierząc, że zostanie malarką. Tyle czytała o życiu i twórczości Rembrandta, van Gogha, Picassa, Chagalla… Ania lubiła rysować znajome twarze i ulubione miejsca starego Wrocławia: rynek, ratusz, kościół św. Anny.
Wróciła do domu pełna wiary w siebie i swój wybór. Krótka, zwyczajna rozmowa z matką zniszczyła jej marzenia. „Czy wiesz, Aniu, co to takiego bieda?” – cicho spytała matka. „Wiem, mamusiu”. „Masz dziewiętnaście lat. Można powiedzieć: panna na wydaniu. A my ciągle nie mamy własnego mieszkania. Masz jedną wyjściową sukienkę. Jesteś już dorosła i wiesz, że pragnę dla ciebie szczęścia. Chcesz zostać malarką. Oczywiście, będę ci pomagała… Ale co potem, po skończeniu nauki? Czy myślisz, że twoje prace będą się podobać? Przypomnij sobie, ilu wielkich mistrzów żyło i umarło w nędzy! Uznanie przychodziło dopiero po śmierci…”.
Irma mówiła długo, ale Ania już jej nie słuchała. Myślała o zawodzie, który mógłby zapewnić jej normalne życie.
Została studentką geologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Na trzecim roku Anna zapisze w swoim dzienniku: „Geologia, jak wiadomo, jest nauką o Ziemi. Ale nie tylko o jej budowie, lecz także o jej wnętrzu. Aby zrozumieć procesy zachodzące w sercu wulkanów, na dnie oceanów i jeszcze głębiej, trzeba dobrze znać procesy zachodzące na powierzchni Ziemi, dotyczące samego człowieka, który, jak wiadomo, jest cząstką przyrody, Ziemi i ma wielki wpływ na jej kształt. Dlatego też wszystko, co ludzkie, musi być bliskie geologowi”.
Ania nabrała wdzięku, stała się – mimo wysokiego wzrostu [184 cm] – proporcjonalna i zgrabna. Nosiła modną krótką spódnicę, która dobrze podkreślała jej piękne nogi. Chłopcy oglądali się za nią, zapraszali na filiżankę kawy. Odmawiała delikatnie, patrząc prosto w oczy. Mówiła, że nie ma czasu, że jest zajęta. Nauka rzeczywiście pochłaniała jej mnóstwo czasu. „Przebudzenie”, jak sama mówiła, przychodziło wiosną, w przeddzień sesji. Rozwiązywała zadania matematyczne, przygotowywała się do egzaminu z filozofii, uczyła wzorów chemicznych.
Zapisała się do sekcji grotołazów. Powodem był Piotruś. Jak dobrze czuć dotyk jego dłoni, oddech, gdy pomaga ci wejść do ciemnej i zimnej jaskini. Jeszcze bardziej Ania lubiła powroty z wypraw. Mogła wówczas położyć głowę na jego kolanach, pomilczeć, a potem zasnąć, wiedząc, że Piotr jest tuż obok… Pierwsza miłość!
Po trzecim roku studiów Anię i jej dwie przyjaciółki – maleńką Janeczkę i Bogusię – skierowano na praktykę do Pszowa na Górnym Śląsku. Była tam kopalnia węgla kamiennego „Anna”, którą obie przyjaciółki nazwały „Imienniczka”.
„Trzy bohaterki? – spytał ironicznie główny inżynier kopalni, przeglądając dokumenty praktykantek. Spojrzał na Anię i pokręcił głową. – Przy takim wzroście będzie pani ciężko w kopalni. Przyjaciółkom nie, one mają idealny wzrost”.
O słuszności tego ostrzeżenia przekonała się już następnego dnia, gdy winda zwiozła je na sam dół kopalni. Po wyjściu z windy Ania dostała mdłości, ale wzięła się w garść, uśmiechnęła (uśmiechała się zawsze, gdy było jej ciężko) i weszła w wąski tunel. Korytarz zwężał się i obniżał. Ania musiała się czołgać.
„No i jak, piękne panny, rozumiecie teraz, co to górniczy trud?” – spytał przewodnik groźnie. „Rozumiemy” – wyszeptały. Czołgały się, nie chcąc zostać w tyle. Ania uderzyła się o jakiś odłamek skały. Później często wspominała to zdarzenie.
Następny dzień spędziły w łóżku, lecząc pokaleczoną skórę. Wieczorem zaś wyglądały rześko i radośnie. W stołówce podszedł do nich inżynier. „No i jak, nie przestraszyłyście się? Przyjdziecie pracować u nas? Kopalnia to nie uniwersytecka aula. To życie”.
Po latach Anna napisze: „Często pytają mnie: Czy nie żałuje pani tego czasu poświęconego na naukę na wydziale geologii? Przecież nie pracowała pani w swoim zawodzie ani jednego dnia? Czy nie jest to stracony czas?”. „Nie, to nie są stracone chwile. Wprost przeciwnie, jestem szczęśliwa, że mogłam choć odrobinę zgłębić wiedzę o Ziemi. Pozwoliło mi to zobaczyć i zrozumieć wiele problemów dotyczących Ziemi teraz i we wcześniejszych okresach geologicznych. Inne studia, muzyka czy malarstwo, nie wzbogaciłyby aż tak mojego światopoglądu jak właśnie geologia”.
Janeczka Wilk – szkolna przyjaciółka Ani, energiczna gaduła o chłopięcym spojrzeniu, niezawodna uczestniczka wszystkich zabaw dziecięcych – była pierwszą osobą, która zrozumiała, że Anna powinna zostać piosenkarką.
Pewnego dnia, gdy Ania była w piątej klasie, mama zabrała ją i Janeczkę na noworoczną zabawę dla dzieci. Przywitał je wesoły Święty Mikołaj i powiedział, że Śnieżka zachorowała, a on nie wie, czy ma występować sam, czy nie. „Jest pan artystą, nie może pan rozczarować dzieci – zawstydziła go Irma. – Proszę coś wymyślić! Jeśli pan chce, moja córeczka będzie Śnieżką”.
Ania czuła, że rumieniec oblewa jej policzki. Matka poprosiła: „Zaśpiewasz dla dzieci, prawda?”. „Oczywiście!”. „A ty, Janeczko?”. „Ja też zaśpiewam” – odpowiedziała natychmiast przyjaciółka.