Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tej niezwykłej książce Gustaw Holoubek wraca do czasów dzieciństwa i młodości w rodzinnym Krakowie. Opowiada o swoich bliskich, przyjaciołach, kolegach i nauczycielach, pierwszej miłości i pierwszych krokach w teatrze. Prowadzi nas ulicami ukochanego miasta, którymi chodził codziennie, pozwala odczuć jego klimat, koloryt i magię, z pietyzmem odtwarzając atmosferę lat przedwojennych, czasu okupacji i pierwszych lat po wojnie. Kolejna edycja Wspomnień z niepamięci ukazuje się w piątą rocznicę śmierci Gustawa Holoubka. Została wzbogacona wieloma zdjęciami z archiwów rodzinnych i zbiorów muzealnych oraz po raz pierwszy publikowaną młodzieńczą twórczością aktora. To książka dla miłośników teatru i pięknego słowa, dla tych, którzy podziwiali i kochali Gustawa Holoubka, i dla tych, w których pamięci wciąż żyje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 156
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSPOMNIENIA Z NIEPAMIĘCI
Copyright © by Magdalena Zawadzka
Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2013
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Późną jesienią 2006 roku przystąpiłem do realizacji filmu dokumentalnego o moim Ojcu i jego wielkim przyjacielu Tadeuszu Konwickim, zatytułowanego Słońce i cień. Zdjęcia rozpoczynaliśmy zwykle około ósmej rano, a kończyliśmy już o czternastej, ponieważ panowie po obiedzie odmawiali dalszej współpracy, tłumacząc się zmęczeniem i znużeniem. Była to zresztą prawda. W dzikim, nietkniętym cywilizacją lesie warunki były trudne nawet dla naszej młodej ekipy, a co dopiero dla starszych panów, którzy dzielnie przedzierali się w mroźnym już wtedy powietrzu przez podmokłe tereny i gęste krzaki. Zdaje mi się, że trzeciego dnia zdjęciowego dobrnęliśmy do kolejnego tematu ich rozmowy, którym była śmierć. Postanowiłem poruszyć z Ojcem tę kwestię przed kamerą, ponieważ przez całe swoje życie, obserwując i słuchając Go, nigdy nie słyszałem w jego ustach słowa „śmierć”. On tego unikał, nie obciążał ani mnie, ani nikogo z bliskich tym znanym wszystkim zdaniem, używanym często przez dziadków i babcie: „…Bo kiedy ja umrę, to ty zrozumiesz…” albo „…zobaczysz”. Może dzięki takiej, a nie innej Jego postawie zawsze traktowałem Go jak młodego człowieka, wciąż idącego przed siebie, snującego fantastyczne plany mimo wyniszczających chorób i okrutnej starości.
Pamiętam, że kiedy Ojciec zaczął mówić przed kamerą, wszyscy zamilkli, nie tylko w sensie dosłownym, ale także zamilkli wewnątrz. Widziałem to w twarzach: dźwiękowca, asystenta kamery, kierowników produkcji i innych członków ekipy. Ja także czułem, że mówi coś bardzo ważnego, ale wtedy jeszcze nie do końca rozumiałem, co miał na myśli. Zaczął wywód od dowcipu. To było w Jego stylu. Mówić o rzeczach ważkich lekko, z dystansem, nie nadawać im zbyt patetycznego tonu. Potem padły słowa:
…To jest ciekawe, co powiedział mój syn mi,
że nigdy z moich ust nie słyszał słowa „śmierć”.
Są tacy ludzie, którzy na przykład wykupują miejsca na cmentarzach…
Pomniki sobie szykują już z napisami…
…Celebrują.
Dla mnie to jest nie do pojęcia.
Ja po prostu nie wierzę w śmierć, nie wierzę.
To jest strasznie głupie, co mówię,
ale to jest wynikiem
po pierwsze mojego lęku przed śmiercią,
a po drugie pewnego takiego domniemania,
czy ja wiem, jak to nazwać, jakiegoś przeczucia,
poczucia, że nikt nigdy jeszcze nie umarł.
Wszyscy, którzy odeszli, cały krąg moich przyjaciół,
znajomych, ludzi, których kochałem,
z którymi obcowałem bez przerwy,
łącznie z moimi rodzicami,
którzy odeszli, nie umarli.
Oni wszyscy nie umarli,
w dalszym ciągu żyją w mojej wyobraźni…
Tego dnia kiedy Ojciec zmarł, to, co powiedział dwa lata wcześniej przed kamerą, dotarło do mnie w całej swojej prostocie i mądrości. I wtedy, i teraz czuję się spokojny, bo wiem, że Ojciec tak naprawdę nie umarł i nigdy nie umrze. Żyje w mojej wyobraźni realny i prawdziwy. Wiem, że jest ze mną i przy mnie prawie na wyciągnięcie ręki.
Dla mnie Jego autobiografia Wspomnienia z niepamięci niesie w sobie nie tylko ładunek wspaniałej historii i pięknej literatury, ale także, a może przede wszystkim wielką pochwałę i umiłowanie życia, życia, w którym śmierć jest nieważna.
Jan Holoubek
Warszawa, styczeń 2009
Ojciec Gustawa Holoubka – Gustaw Holoubek, lata trzydzieste XX w.
Matka moja była ze wsi. Pochodziła gdzieś ze wschodniej Małopolski i nigdy nie dowiedziałem się, jakim cudem znalazła się w Krakowie, aby wyjść za mąż za magistrackiego urzędnika. Zdążyła z nim mieć trzech synów, kiedy ten cichy, ujmujący człowiek zmarł na serce w wieku trzydziestu sześciu lat. Na fotografii miał ogromne, ciemne oczy, drobną, bladą twarz i czarne, podkręcone do góry wąsy.
Natomiast mój ojciec, Gustaw, mieszkał na tej samej ulicy – naprzeciwko. Miał może czterdzieści trzy albo czterdzieści cztery lata, kiedy umarła jego czeska żona, zostawiając syna i córkę. Matka mówiła, że był piękny, kiedy w letnią, słoneczną niedzielę stawał na balkonie swojego mieszkania, wśród pelargonii i nasturcji, rozglądając się pogodnie i bez powodu. Zwłaszcza jego koszula była olśniewająca, biała aż do niebieskości, dopasowana ściśle do ciała.
Tak więc kiedy się pobierali, mieli już pięcioro dzieci. Matka lubiła opowiadać, jak to kryła się ze mną przez pierwsze parę miesięcy, zanim objawiła ojcu radosną niespodziankę. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jak to się odbyło w naszym dwupokojowym mieszkaniu. Czy ojciec siedział zamknięty w kuchni z pięciorgiem dzieci, czy wysłano je do sąsiadów, kiedy akuszerka wniosła mnie na dłoni. Ojciec, wściekły, zapytał: „Chłopiec czy dziewczynka?”. „Dziecko” – odpowiedziała basem i zanurzyła mnie w wanience.
Matka Eugenia Holoubek z trzema synami z pierwszego małżeństwa: Janem, Józefem i Zdzisławem, ok. 1920 r.
Pamiętam zapach matki, gdy pochylała się wieczorem nad moim łóżeczkiem, ubrana do wyjścia, wydekoltowana, ze sznurem pereł zwisającym z szyi. Kładła je ciężko na moich piersiach i ustami dziwnie małymi i wilgotnymi dotykała mojej buzi. Był to zapach perfum, słodkich, rozlewających się perfum. Zapach, który utkwił mi w pamięci na zawsze, ponieważ nigdy już takiego nie spotkałem. Łóżeczko było żelazne, z siatką, która zamykała się z trzaskiem, odcinając mnie od bezpiecznego świata, gdzie wszystko było dostępne i pełne przestrzeni. Teraz trzeba było się kulić, wtulać w najdalszy kąt, przykrywać szczelnie aż po czubek głowy, by stać się niewidzialnym dla oczu wszystkich potworów i zmór, które przychodziły do mnie zaraz po zamknięciu oczu. Miały kształt przenikających się nawzajem ramion i rozwartych ust – chciały mnie połknąć, udusić, wchłonąć. Tylko raz jeszcze powróciły do mnie te sny – później, w okresie dojrzewania, inne, ale równie uporczywe. Tym razem prześladowały mnie formy mniej konkretne, obłe, cielesne, ale bez twarzy, w ciągłym ruchu szukania najdogodniejszej pozycji do wzajemnego kontaktu, czułe, tulące się do siebie. Nie budziły grozy, ale męczyły ogromnie tym, że uciekały przed dotknięciem mojej dłoni, że nie dawały się objąć. Od tego czasu opuściły mnie sny albo straciłem umiejętność ich zapamiętywania. Ale te pierwsze, pełne zmór, powodowały, że za każdym razem byłem bliski umierania, i gdyby nie mój krzyk, wydarty ostatnim wysiłkiem woli i rozpaczy, pewnie doszłoby do tego. Płakałem potem cichutko, szczęśliwy z odzyskanej rzeczywistości, czekając na ojca sakramentalne: „Chodź już, chodź”. Biegłem w długiej aż do ziemi różowej koszulce, wślizgiwałem się dokładnie w tym miejscu, gdzie schodziły się dwa łóżka, potem, zagarniany przez matkę, ze szczęścia traciłem zmysły, zapadałem w sen bez snów.
Matka chrzestna Gustawa – Maria Jezerowska. Córka najstarszej siostry Marii Holoubek, Bożeny, i jej męża Augusta. Wyszła za mąż za Antoniego Prokopa, inżyniera z Wiednia. Umarła pod koniec II wojny światowej. Na zdjęciu w ludowym stroju bawarskim
Ojciec Gustaw Holoubek z dziećmi: Sławkiem i Helenką, lata dwudzieste XX w.
Ojciec z córką Helenką i synem Sławomirem, dziećmi z pierwszego małżeństwa, ok. 1910 r.
A ojciec był rzeczywiście cudowny. Widzę go na końcu naszej ulicy, kiedy skręcając z placu Na Stawach, idzie prosto w kierunku domu, coraz bardziej wyrazisty, wsparty na lasce, którą za każdym krokiem wyrzuca wysoko w górę, w kapeluszu na bakier, w szerokim rozpiętym palcie, z pakunkiem zwisającym na sznurku zaczepionym o środkowy guzik kamizelki.
Pięcioletni Gucio na Plantach w Krakowie
Ojciec Gustaw Holoubek na czele pochodu drużyny Sokołów, Kraków, lata dwudzieste XX w.
Płynął jak okręt, kołysząc się lekko na boki, a mnie zamierało serce z lęku i dzikiej ciekawości – co za jego powrotem spadnie na mnie nowego, olśniewającego. Pędziłem jak wariat na górę, krzycząc od progu: „Ojciec idzie!”, i dom w jednej chwili zamieniał się w ul rojny od czynienia porządków, ustawiania wszystkiego na swoim miejscu – jakby złapany na gorącym uczynku chciał zdążyć jeszcze zatrzeć ślady występku. Bo ojciec był wojakiem z temperamentu i powołania.
Ojciec Gustaw Holoubek, zdjęcie z ok. 1900 r. wykonano w zakładzie artystyczno-fotograficznym ARTUR w Krakowie, na rewersie zdjęcia znajduje się dedykacja dla pierwszej żony Marii: Me předrahe Maránce vénuje Twuj Gustaw (Mojej najdroższej Mariance dedykuje Twój Gustaw)
Oficer Drugiej Brygady Legionów Polskich, uczestnik kampanii karpackiej, swą niewielką resztkę życia, tę właśnie, którą wypełnił moje dzieciństwo, poświęcił innym, poza własnym domem. Działacz „Sokoła” krakowskiego, jeździł na zloty do miasteczek małopolskich, do Pragi czeskiej, przybrany w piękną czamarę zwisającą z jednego ramienia, w pąsowej koszuli, w butach z cholewami, w czapce z gołębim piórem pieczętowanym biało-czerwoną rozetą. Patronował klubom sportowym, uczył gimnastyki. W zapamiętaniu, bez chwili zmęczenia. Uciekał z domu o ósmej rano, by wracać – niekoniecznie tego samego dnia – późnym popołudniem albo wieczorem. I te powroty właśnie były jak powrót słońca. Rozpromieniony, oszalały z radości, obdarowywał nas jakimiś straszliwymi dziwadłami. Za dużymi albo za małymi butami, nie na tę porę roku, albo kwiatami zaklętymi w szklanych kulach, albo ciastkami w ilości mogącej pożywić kompanię wojska. Nie miał gustu, a może jeszcze bardziej wstydził się kupować. Brał wszystko, co mu podsunięto albo co wydawało mu się ładne, bez wybierania, w panicznym pośpiechu. Biedna matka musiała używać podstępów, aby dowiedzieć się, skąd wytrzasnął dla niej np. niebieskie pończochy. Biegła potem do sklepu z pretensjami, domagając się zamiany: „Ten pan – mówiła sprzedawczyni – żądał tych z wystawy. Tłumaczyłam mu, że są spłowiałe od słońca, ale on oświadczył, że nic mnie to nie obchodzi”. „Na drugi raz niech pani nie słucha wariatów” – oświadczyła matka.
Czy pamiętam ojca? Wyłania mi się tylko z mgły, z nierzeczywistości, w kilku miejscach, na chwilę. W sali „Sokoła”.
Siedmioletni Gustaw pomiędzy młodzieńcami z drużyny „Sokoła”. Czwarty od prawej strony siedzi jego ojciec
W czasie popisów gimnastycznych. Wśród widzów otaczających parkiet siedzi na wydzielonej ławce, pośrodku dłuższego boku prostokąta, w otoczeniu wąsatych panów, z których każdy ma założoną nogę na nogę, cwikier na nosie i zwisającą przy kamizelce dewizkę od zegarka. Ojciec ma przyklejony do twarzy napięty uśmiech i od czasu do czasu, podczas oklasków po udanym ćwiczeniu, sprawdza, jakie wrażenie zrobiło to na sąsiadach. Albo w czasie świąt Bożego Narodzenia. Przed wojną w dniach Wigilii i Bożego Narodzenia zawsze padał śnieg. Zmierzch zapadał podobnie jak dziś, koło wpół do czwartej, i wtedy w blasku gazowych latarni można było zobaczyć tysiące tańczących płatków, które bardzo długo utrzymywały się w powietrzu, zanim z niechęcią kładły się na chodniku lub jezdni. Patrząc z okna ciepłego domu, przez wychuchaną „dziurkę” w zamarzniętej szybie, nie można było oderwać oczu od tego białego wirowania.
Wysportowani – Gustaw (na szczycie piramidy) i bracia, lata dwudzieste XX w.
Na ulicy robiło się coraz ciszej, tak że kroków biegnących przechodniów nie było już słychać. A spieszyli się wszyscy. W dzień wigilijny było nie do pomyślenia, by po godzinie piątej pozostawać poza domem. Kiedy otwór w szybie znowu wypełniał się szronem, wracałem do pokoju. Pachniał świeżą pastą do podłogi, czystością olbrzymiego stołu nakrytego białym obrusem i ledwie wyczuwalnym zapachem choinki. Nie było jej jeszcze. Stała, byłem tego prawie pewien, w sąsiednim pokoju zamkniętym na klucz, do którego wstęp był kategorycznie wzbroniony. Drzwi otwierały się nieskończenie później, po wigilijnej wieczerzy, kiedy z olbrzymiej tuby gramofonu, z szumu i charkotu postarzałej płyty wybuchała kolęda.
Gmach Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” przy ul. Józefa Piłsudskiego 27, 1932 r.; fot. Agencja Fotograficzna „Światowid”
Grupa działaczy i sportowców przed budynkiem Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Pierwszy od prawej strony siedzi Gustaw Holoubek ojciec, Kraków, lata trzydzieste XX w.
Ale najpierw był ranek tego cudownego dnia. A właściwie świt. Zdumiewający jest świat widziany oczami nagle obudzonego dziecka. W ten niezupełnie jeszcze jasny dzień, rozświetlony sztucznie przez pierwszy śnieg. Ciężar snu opada tak nagle, jak gwałtownie zdarta zasłona z czarodziejskiego lustra, i widzi się wszystko w ostrości jednoczesnej wszystkich planów. Włochatego konia na biegunach, ciepłą puszystość dywanu, przejrzystość firanek, śpiące jeszcze okna domu naprzeciwko, graficzną suchość zmarzniętych wokół niego drzew. Porażająca radość sprawia, że chciałoby się posiąść to wszystko naraz, wtulić w siebie, nikomu nigdy nie oddać. Skąd się bierze to olśnienie, to samolubne przywłaszczanie świata, jakby dany był tylko nam i nam jedynie objawiony? Może z potwornie mocnego bicia serca, z krwi, która – słyszysz to – płynie zasobnie przez wszystkie arterie, dociera w niezmierzonej obfitości do policzków, brzucha, czubków palców. Albo z wcześniejszego wyroku, z którego wówczas, u zarania świadomości, nie zdajemy sobie sprawy, którego nie tylko nie przeczuwamy, ale o którym w ogóle nie wiemy, że zapadł. Że oto w tym ułamku sekundy, w tej jednej chwili niezawinionego uniesienia powiek zostaliśmy skazani na wieczną pamięć o piękności świata. Choć całe życie będzie temu przeczyć. Choroby, ciemnota naszego umysłu, brzydota i nikczemność ludzi, rozpaczliwa odległość Boga i codzienna bliskość zła – na tym jednym śladzie, na tym jednym porażającym skurczu pamięci oprzemy cały sens istnienia, nieustającą tęsknotę do miłości. Bo czymże innym, jeśli nie znakiem miłości jest owo pragnienie, aby choć raz otoczyć czułością wszystko: ludzi, przedmioty, niebo i ziemię.
Gustaw Holoubek ojciec w mundurze Legionów Polskich, 1915 r.
Awers i rewers karty pocztowej, której adresatem był Gustaw Holoubek ojciec. Nadawca prosi uprzejmie o zakupienie podręcznika. Być może to fotografia nadawcy i jego kolegów z drużyny
Ojciec siedział u szczytu wigilijnego stołu. Już przy barszczu z uszkami sytuacja była napięta. Wyszukana grzeczność dzieci i liryczne milczenie matki nie mogły zmylić nikogo. Katastrofa wisiała w powietrzu. Jedynie ojciec nic nie przeczuwał. Gadał i był szczęśliwy. I dokładnie wtedy gdy nasza wytrzymałość osiągała kres – zawsze o tej samej porze, przy pierwszych kęsach smażonego karpia – ojciec przerywa w pół zdania, czerwienieje jak indyk, oczy wychodzą mu z orbit, rozpoczynając dziki taniec, ściąga wraz z obrusem filiżanki i talerze, po czym uderzony w kark przez najbliższego pasierba w szalonych spazmach odzyskuje oddech. „Ta cholerna ryba” – brzmi w ustach ojca jak tryumfalne bicie dzwonów. Na to właśnie czekaliśmy. Dalej leci już wszystko jak lawina. Babki, makowce, serniki, przekładańce, boski strudel jeszcze gorący, pachnący jabłkami i cynamonem, wreszcie otwarcie zakazanych drzwi, a za nimi rozżarzona choinka, wielka, do sufitu, i prezenty, prezenty. A wszystko w obłędnej radości, śmiechu i łzach.
Ojciec Gustaw Holoubek w młodości
Ojciec Gustaw Holoubek, lata dwudzieste XX w.
Była w naszym mieszkaniu nyża. Nie pamiętam, czy w jednym z pokoi, czy może w kuchni. Chyba w kuchni, która była olbrzymia i pełna zakamarków. W tej nyży stało łóżko, szerokie, przyparte do ściany, otoczone makatkami. Spały tam od czasu do czasu osoby spoza domu. Jakieś ciotki z prowincji, zapóźnieni koledzy braci albo szwaczka, która obszywała dom. Na dłuższy czas zajmowałem to łóżko ja, kiedy nawiedzała mnie gorączka. Na taborecie, tuż przy mojej głowie, siadywała siostra i przy naftowej lampie, bo elektryczność tam nie docierała, czytała mi książki.
Cytujemy opis Heleny Słysz z rewersu fotografii: Zdjęcie w Czeskim Dubie podczas I wojny światowej. Siedzą: pierwsza – Ciocia Bożena (Jezerowska), za nią mama, dzieci – Mania Jezerovska (pierwsza żona Gustawa Holoubka ojca, siostra Bożeny), ja (Helena Słysz w chustce na głowie) i Sławek (brat Heleny w stroju marynarskim), Tatuś (Gustaw Holoubek w mundurze) – siedzi, a stoi wujek (prawdopodobnie August Jezerowski, mąż Bożeny) i znajomy wujka. Dziewczynka w jasnej, plisowanej sukience to prawdopodobnie córka Bożeny i Augusta – Maria, przyszła matka chrzestna Gustawa
Gustaw Holoubek ojciec (trzeci od lewej) na strzelnicy, lata trzydzieste XX w.