31,90 zł
Wychowawca i pisarz, który ukrywa przed światem własne słabości. Pamiętnik jest pełen emocji, strachu, wspomnień.
Autorem posłowia jest Jacek Leociak.
Korczak podczas wojny z oddaniem zabiegał o dobro swoich podopiecznych, a jeszcze starał się ratować kolejny dom dziecka, w którym panowały wyjątkowo ciężkie warunki. Pamiętnik przedstawia nie tylko bieżące wydarzenia z życia Domu Sierot i warszawskiego getta, Korczak dokonuje w nim także przeglądu swojego życia, wraca do czasów dzieciństwa i młodości. Najbardziej wstrząsające są ostatnie refleksje Korczaka, który wie już, że wysiedlenie z getta jest nieuchronne. Pamiętnik to lektura pełna emocji, strachu, wspomnień. Ukazuje wychowawcę i pisarza, który dzielnie zmaga się z okrucieństwem losu, ale też ukrywa przed światem własne słabości.
Na pozostałe teksty zamieszczone w książce składają się m.in. rozmyślania pesachowe, wspomnienia, przypowieści, teksty do gazetki Domu Sierot, zapiski o Głównym Domu Schronienia, sprawozdania wychowawcze i gospodarcze, listy do Adama Czerniakowa, przyjaciół, księdza, do piekarzowej. Z tych pism wyłania się obraz wnikliwego, wrażliwego na krzywdę obserwatora codzienności i opiekuna do głębi przejętego losem tych, za których czuł się odpowiedzialny. Pisanie Pamiętnika Janusz Korczak rozpoczął w maju 1942 roku. Ostatnia notatka pochodzi z 4 sierpnia. Następnego dnia poszedł ze współpracownikami i z dziećmi na Umschlagplatz, skąd trafili do Treblinki.
Znacie ulicę Smoczą. Taka była jak zawsze. Tylu ludzi - tłoczą się - śpieszą się - kłócą się i targują - wykrzykują, co ma kto na sprzedaż: ten kartofle, ten papierosy, ten garderobę, ten cukierki.
A piękny chłopiec cicho, bardzo cicho, najciszej - leżał na śniegu, leżał na białym, leżał na czystym białym śniegu.
Obok niego stała matka i powtarzała raz po raz: - Ludzie, ratujcie. To była z pewnością jego matka. - Tylko te dwa słowa - i nie krzyczała - powtarzała wyraźnym szeptem tylko to i nic więcej: - Ludzie, ratujcie, ludzie, ratujcie.
A ludzie przechodzili, nikt go nie ratował - nie robili nic złego, bo ratunek nie był mu już potrzebny.
Leży cichy i taki pogodny, tak jasny na białym śniegu.
Usta ma uchylone, jakby uśmiechał się - nie zauważyłem, jakiego koloru wargi, ale chyba różowe. I zęby białe.
I oczy ma uchylone, a w jednym oku, w samej źrenicy - mała iskierka, chyba gwiazdka najmniejsza z małych - świeci gwiazda.
- Ludzie, ratujcie, ludzie, ratujcie.
(fragment maszynopisu Dwie trumny, zima 1941/1942)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 263
Janusz Korczak
PAMIĘTNIK I INNE PISMA Z GETTA
Przypisy opracowała Marta Ciesielska
Posłowie Jacek Leociak
Książka współfinansowana jest ze środków Instytutu Książki w ramach ROKU KORCZAKA.
Copyright © by Instytut Książki
Posłowie: Copyright © Jacek Leociak
Wydanie I w tej edycji
Warszawa 2012
maj – 4 sierpnia 1942
Ponura, przygnębiająca jest literatura pamiętnikowa. Artysta czy uczony, polityk czy wódz wchodzą w życie, niosąc pełnię ambitnych zamierzeń, mocnych, zaczepnych i gładkich poruszeń, żywy mobilizm działania. Wspinają się w górę, zwalczają przeszkody, zwiększają zasięg wpływów, zbrojni w doświadczenie i liczbę przyjaciół, coraz owocniej i łatwiej, etap po etapie zmierzają do swych celów. Trwa to lat dziesiątek, czasem dwa, trzy dziesiątki. A potem...
Potem już zmęczenie, potem już tylko krok za krokiem, uparcie w raz obranym kierunku, już wygodniejszym gościńcem, z mniejszym zapałem i z przeświadczeniem bolesnym, że nie tak, że zbyt mało, że daleko trudniej samotnie, że przybywa już tylko biel włosów, więcej zmarszczek na gładkim dawniej i zuchwałym czole, że oko słabiej już widzi, krew wolniej krąży, a nogi niosą z wysiłkiem.
Cóż? – Starość.
Jeden opiera się i [nie] dopuszcza, pragnie po dawnemu, nawet szybciej i silniej, by zdążyć. Łudzi się, broni się, buntuje się i miota. Drugi w smutnej rezygnacji zaczyna nie tylko zrzekać się, ale nawet cofać.
– Już nie mogę.
– Już nawet nie chcę próbować.
– Nie warto.
– Już nie rozumiem.
– Gdyby zwrócono mi urnę spopielonych lat, energię strwonioną w błądzeniach, rozrzutny rozmach dawnych sił...
Nowi ludzie, nowe pokolenie, nowe potrzeby. – Już jego drażnią i on drażni – zrazu nieporozumienia, a potem i stale już nierozumienie. Ich gesty, ich kroki, ich oczy, białe zęby i gładkie czoło, choć usta milczą...
Wszystko i wszyscy wokoło, i ziemia, i ty sam, i gwiazdy twoje mówią:
– Dosyć... Twój zachód... Teraz my... Twój kres... Twierdzisz, że my [nie] tak... Nie spieramy się z tobą – wiesz lepiej, doświadczony, ale pozwól samodzielnie próbować.
Taki jest porządek życia.
Tak człowiek i zwierzęta, tak bodaj drzewa, a kto wie, może nawet kamienie, ich teraz wola, moc i czas.
Twoja dziś starość, a pojutrze zgrzybiałość.
I coraz spieszniej krążą wskazówki na tarczy zegarów.
Kamienne sfinksa spojrzenie zadaje odwieczne pytanie:
– Kto rano na czterech nogach, w południe raźnie na dwóch, a wieczorem na trzech.
Ty na kiju wsparty, zapatrzony w gasnące, chłodne promienie słoń[ca], które zachodzi.
1. Pierwsza strona kopii maszynowej jedynego ocalałego przekazu Pamiętnika
Spróbuję inaczej w własnym życiorysie. Może myśl szczęśliwa, może uda się, może tak właśnie trzeba.
Gdy kopiesz studnię, zaczynasz robotę nie od głębokiego dna, poruszasz szeroko zrazu górną warstwę, odrzucasz ziemię łopata za łopatą, nie wiedząc, co niżej, ile splątanych korzeni, jakie przeszkody i braki, ile uciążliwych, zakopanych przez innych i przez ciebie, zapomnianych kamieni i różnych twardych przedmiotów.
Decyzja powzięta. Dosyć sił, by zacząć. – A w ogóle, czy jest kiedy jaka robota skończona. Spluń w garść. Mocny chwyt łopaty. Śmiało.
– Raz, dwa, raz, dwa.
– Boże, dopomóż.
– Dziaduniu, co zamierzasz?
– Widzisz przecie. Szukam podziemnych źródeł, czysty, chłodny żywioł wody odgarniam i rozgarniam wspomnienia.
– Pomóc ci?
– O nie, kochanie ty moje, każdy to musi sam. Nikt nie pospieszy z wyręką ani nie zastąpi. Wszystko inne razem, jeśli ufasz mi jeszcze i nie ważysz lekce, ale tę ostatnią moją robotę ja sam.
– Szczęść Boże.
Tak tedy...
Zamierzam odpowiedzieć na kłamliwą książkę fałszywego proroka. Książka ta wiele wyrządziła szkody.
Tak[o] rzecze Zaratustra1.
I ja rozmawiałem, miałem honor z Zaratustrą rozmawiać. Mądre jego wtajemniczenia, ciężkie, twarde i ostre. Ciebie, biedny filozofie, zaprowadziły za mroczne mury i ciasne kraty szpitala wariatów, bo tak przecież było. Stoi czarne na białym:
„Nietzsche zmarł w rozterce z życiem – obłąkany”.
Chcę w mojej książce dowieść, że w bolesnej rozterce z prawdą.
Ten sam Zaratustra inaczej mnie nauczał. Może miałem lepszy słuch, może czujniej słuchałem.
Na jedno zgadzamy się: droga mistrza i moja, ucznia – były uciążliwe. Wiele częściej porażki niż powodzenia, wiele krzywizn, więc czas i wysiłek na marne, pozornie na marne.
Bo w godzinie wypłaty nie w samotnej celi najsmutniejszego szpitala, [– –] i motyle, i polne koniki, i świętojańskie robaczki, i koncert świerszczów, i solista w błękitach wysokich – skowronek.
Dobry Boże.
Dzięki Ci, dobry Boże, za łąkę i barwne zachody, za rześki wietrzyk wieczorny po upalnym dniu znoju i mozołu.
Dobry Boże, który wymyśliłeś tak mądrze, że kwiaty mają zapach, świętojanki świecą na ziemi, iskry gwiazd na niebie.
Jakże radosna jest starość.
Jaka miła cisza.
Miły wypoczynek.
„Człowiek, który bez miary obsypany Twymi dary, coś go stworzył i ocalił...”2
Ano dobrze. – Zaczynam.
– Raz, dwa.
Grzeją się na słońcu dwa dziady.
– Powiedz, stary grzybie, jak to się stało, że żyjesz jeszcze.
– Ba, życie wiodłem solidne, rozważne, bez wstrząsów i nagłych zwrotów. Nie palę, nie piję, w karty nie gram, za dziewczętami nie biegałem. Nigdy głodny ani nazbyt zmęczony, ani pospiesznie, ani ryzykownie. Zawsze w porę i w miarę. Nie dręczyłem serca, nie forsowałem płuc, nie fatygowałem głowy. Umiar, spokój i rozwaga. Dlatego żyję jeszcze. A kolega?
– Ja nieco inaczej. Zawsze tam, gdzie łatwo o guzy i sińce. Szczenięciem byłem, gdy pierwsza rewolta i pukanina. Były noce bezsenne i tyle kozy, ile trzeba młodziakowi pokazać, by z gruba bodaj utemperować3. – Potem wojna. Taka sobie. Trzeba jej było szukać daleko, za górą uralską, za morzem bajkalskim, poprzez Tatarów, Kirgizów, Buriatów aż do Chińczyków. O wieś mandżurską Taołajdżou oparłem się i znów rewolucja. Potem krótki niby spokój. Wódkę piłem, owszem, nieraz na kartę stawiałem życie, nie zmięty papierek. Tylko na dziewczęta nie miałem czasu, bo gdyby nie to, że juchy zachłanne i na noce łase, no i rodzą dzieci. Paskudny obyczaj. Raz mi się zdarzyło. Pozostał niesmak na całe życie. Dość mi tego było. I gróźb, i łez. Papierosy paliłem bez miary. I w dzień, i w dyskusji szukania, raz w raz, jak komin. I nie ma we mnie zdrowego kawałka. Zrosty, bóle, przepukliny, blizna, rozłażę się, skwierczę, pruję, żyję. I to jak jeszcze. Wiedzą coś o tym ci, co mi włażą w drogę. Kopniaki moje są wcale i owszem. Bywa i teraz, że cała banda chyłkiem przede mną. Mam zresztą stronników i przyjaciół.
– Ja też. Mam dzieci i wnuków. A wy? A pan, a kolega?
– Ja mam dwieście.
– Filut z waści.
Teraz rok 1942. Maj. Chłodny maj w tym roku. I ta dzisiejsza noc najcichsza z cichych. Godzina piąta rano. Dzieciaki śpią. Jest ich naprawdę dwie setki. Na prawym skrzydle pani Stefa4, ja na lewo w tzw. izolatce5.
Łóżko moje w środku pokoju. Pod łóżkiem butelka wódki. Na nocnym stoliku razowy chleb i dzbanek wody.
Poczciwy Felek6 naostrzył ołówki, każdy z dwóch stron. Mógłbym pisać piórem wiecznym, jedno dała mi Hadaska7, drugie pewien papa niesfornego synka.
Rowek mi się od tego ołówka na palcu wyżłobił. Teraz dopiero przypomniało mi się, że można inaczej, że można wygodniej, że łatwiej piórem.
Nie darmo tatulo8 nazywał mnie w dzieciństwie gapą i cymbałem, a w burzliwych momentach nawet idiotą i osłem. Jedna tylko babcia9 wierzyła w moją gwiazdę. A tak to leń, beksa, mazgaj (mówiłem już), idiota i do luftu.
Ale o tym potem.
Mieli słuszność. Po równo. Pół na pół. Babunia i papa.
Ale o tym potem.
2. Janusz Korczak i Stefania Wilczyńska w „Różyczce”, lata 30
Leń... słusznie... Nie lubię pisać. Rozmyślać to tak. Nie sprawia mi to trudności. Tak jakbym bajeczki sobie opowiadał.
Czytałem gdzieś:
„Są ludzie, którzy tak samo nie myślą, jak inni mówią: «Nie palę»”.
Ja myślę.
– Raz, dwa, raz, dwa. – Na każdą niezdarną łopatę mojej studni obowiązkowo zagapię się. Zamyślę się na minut dziesięć. I nie, że słaby dziś jestem, bo stary. Tak zawsze było.
Babcia dawała mi rodzynki i mówiła:
– Filozof.
Podobno już wtedy zwierzyłem babuni w intymnej rozmowie mój śmiały plan przebudowy świata. Ni mniej, ni więcej, tylko wyrzucić wszystkie pieniądze. Jak i dokąd wyrzucić, i co potem robić, zapewne nie wiedziałem. Nie należy sądzić zbyt surowo. Liczyłem wówczas pięć lat, a zagadnienie żenująco trudne: co robić, żeby nie było dzieci brudnych, obdartych i głodnych, z którymi nie wolno mi bawić się na podwórku, gdzie pod kasztanem pochowany był w wacie, w blaszanym pudełku od landrynek pierwszy mój zmarły, bliski i kochany, na razie tylko kanarek. Jego śmierć wysunęła tajemnicze zagadnienie wyznania.
Chciałem na jego grobie postawić krzyż. Służąca powiedziała, że nie, bo on ptak, coś bardzo niższego niż człowiek. Płakać nawet grzech.
Tyle służąca. Ale gorsze to, że syn dozorcy domu orzekł, że kanarek był Żydem.
I ja.
Ja też Żyd, a on – Polak katolik. On w raju, ja natomiast, jeżeli nie będę mówił brzydkich wyrazów i będę mu posłusznie przynosił kradziony w domu cukier – dostanę się po śmierci do czegoś, co wprawdzie piekłem nie jest, ale tam jest ciemno. A ja bałem się ciemnego pokoju.
Śmierć. – Żyd. – Piekło. Czarny, żydowski raj. – Było co rozważać.
Leżę w łóżku. Łóżko na środku pokoju. Sublokatorzy moi: Moniuś młodszy (Moniusiów mamy czterech10), potem Albert, Jerzyk. Z drugiej strony pod ścianą Felunia, Genia i Haneczka.
Drzwi otwarte do sypialni chłopców. Jest ich sztuk sześćdziesiąt. Nieco na wschód śpi najcichszym snem sześćdziesiąt dziewcząt.
Reszta na górnym piętrze. – Jest maj, więc chociaż zimny, jednakże w górnej sali mogą od biedy sypiać starsi chłopcy.
Noc. – Mam o niej i o dzieciach śpiących notatki. Trzydzieści cztery bloczki notatek. Dlatego właśnie tak długo nie mogłem zdecydować się na pisanie pamiętników.
Zamierzam napisać:
1. – Gruby tom o nocy w sierocińcu i w ogóle o śnie dzieci.
2. – Dwutomową powieść. Rzecz dzieje się w Palestynie. Noc poślubna pary chaluców u podnóża góry Gilboa, w miejscu, skąd wytryska źródło11; o górze tej i o źródle tym mówi księga Mojżesza.
(Głęboka będzie, jeśli zdążę, ta moja studnia).
3. 4. 5. 6. – Napisałem przed kilku laty opowieść o życiu Pasteura dla dzieci12. – Teraz dalszy ciąg serii: Pestalozzi, da Vinci, Kropotkin, Piłsudski13 i jeszcze parę tuzinów innych, bo i Fabre, Multatuli, Ruskin i Grzegorz Mendel, Nałkowski i Szczepanowski, Dygasiński, Dawid14.
Nie wiecie, kto to Nałkowski?
Nie wie świat o wielu wielkich Polakach.
7. – Napisałem przed laty powieść o królu Maciusiu15.
Teraz kolej na króla-dziecko: król Dawid Drugi16.
8. – Jak zmarnować materiał pół tysiąca wykresów wagi i miary wychowańców17 i nie opisać w pięknej, rzetelnej, radosnej pracy wzrostu człowieka?
[– –] za najbliższych pięć tysięcy lat. – Gdzieś tam w przepastnej przyszłości socjalizm, teraz anarchia. Wojna poetów i muzyków w najpiękniejszej Olimpiadzie – wojna o najpiękniejszą modlitwę – na jeden dla świata na rok hymn do Boga.
Zapomniałem nadmienić, że i teraz jest wojna.
10. – Autobiografia.
Tak. – O sobie, o swojej małej i ważnej osobie.
Ktoś napisał gdzieś złośliwie, że świat jest kropelką błota, zawieszonego w bezkresie; a człowiek jest zwierzęciem, które zrobiło karierę.
Może być i tak także. Ale dopełnienie: ta kropla błota zna cierpienie, umie kochać i płakać i pełna jest tęsknoty.
A kariera człowieka, jeśli zważyć sumienie [sumiennie?] – wątpliwa, bardzo wątpliwa.
Godzina szósta i pół.
Krzyknął ktoś w sypialni:
– Chłopaki, kąpiel, wstawać.
Odkładam pióro. Wstać czy nie? Dawno nie kąpałem się. Wczoraj złapałem na sobie i zamordowałem bez skrupułów jednym zręcznym uciskiem paznokcia – wesz.
Jeśli zdążę, napiszę apologię wszy. Bo niesprawiedliwy i niegodny jest nasz stosunek do tego pięknego owada.
Rozgoryczony chłop rosyjski orzekł:
– Wesz nie człowiek: wszystek krwi nie wypije.
Ułożyłem krótką powiastkę o wróblach, które lat dwadzieścia karmiłem. Postanowiłem sobie za zadanie zrehabilitować małych złodziejaszków. Ale kto wejrzy w upośledzenie wszy?
Kto, jeśli nie ja?
Kto wystąpi, kto będzie miał odwagę wystąpić w jej obronie?
3. Szósta strona Pamiętnika
„Za cyniczną próbę zwalenia na barki społeczeństwa obowiązku opieki nad sierotą, za bezwstyd obelg, przekleństw i gróźb miotanych w wściekłości, że próba została udaremniona – ma pani złożyć złotych pięćset – na rzecz «Pomocy dla Sierot»18 w terminie dni pięciu.
Biorąc pod uwagę niski poziom środowiska i bodaj domu, gdzie pani przebywa, kwota kary wypada tak nisko. Przewiduję kłamliwe usprawiedliwienie, że nie wiedziałyście, kto przeprowadza wywiad: kiedy wasza najmłodsza latorośl wysłana dla eskortowania mnie widziała już legitymację moją okazywaną policjantowi19, rzuciła na pożegnanie okrzyk: «bydlę». Nie nalegałem na aresztowanie podlotka z uwagi na wiek i na to, że była bez opaski.
Na zakończenie dodam, że był to drugi zatarg mój z meliną wytwornego domu Waliców 14 – bo w czasie oblężenia Warszawy w łajdacki sposób odmówiono mi pomocy, by konającego, z rozpłataną piersią żołnierza przenieść do bramy, by nie konał jak pies w rynsztoku”.
A oto komentarze.
Właścicielkami lokalu, skąd zostałem wyrzucony okrzykami: „Won, stary draniu, złam ręce i nogi” – są „przyjaciółki” nie mniej, nie więcej, tylko Stefanii Sempołowskiej20.
Pragnę obszerniej na ten temat wypowiedzieć się, ile że sprawa ma ogólniejsze znaczenie.
Sempołowska była orędowniczką fanatyczną Żydów przeciw oszczerstwom i słusznym zarzutom, czynionym nam przez równie fanatycznych wrogów.
Trzy Żydówki z Walicowa – to te typy, które drogą gładkich słówek, ba – nawet chrztu, wciskały się przemocą, bezwstydnie do polskiego towarzystwa, do domów i rodzin, by tam reprezentować Żydów.
Wielokrotnie i bezskutecznie tłumaczyłem entuzjastce – pani Stefanii, że być nie może i nie powinno ani porozumienia, ani luźnego nawet kontaktu między kanalią żydowską i elitą duchową, moralną Polaków.
Na przestrzeni lat trzydziestu naszej znajomości bywały przykre zatargi i oddalenia właśnie dlatego.
Wojciechowski – Piłsudski – Norwid – Mickiewicz – Kościuszko – Zajączek, kto wie, może i Łukasiewicz21 – ba, Kreon i Antygona – czy nie dlatego właśnie dalecy, że bliscy.
Dawniej Nałkowski, Ludwik Straszewicz22 z pozoru wrogowie, a pełni ku sobie tęsknoty.
Jakże łatwo porozumieć się dwóm szubrawcom dla wspólnej zdrady, zbrodni, szalbierstwa, jak niemożliwe jest zgodne współdziałanie, gdy dwoje tak samo kocha, ale inaczej rozumie, bo inny zasób doświadczenia.
Nienawiść i obrzydzenie czułem do Żydów – handełesów23 idej i frazesów. Widziałem dostojeństwo tych Żydów, którzy uciekali i kryli się przed przyjaciółmi spoza okopów.
Jakże nie wspomnieć kochanego „Wojtka” – bojowego endeka, który przy czarnej kawie z rozpaczą nieomal pytał się:
– Powiedz, co robić? Żydzi kopią nam grób.
A Godlewski24:
– Jesteśmy słabi. Za kieliszek wódki sprzedajemy się w niewolę żydowską.
A Moszczeńska25:
– Wasze zalety są dla nas wyrokiem śmierci.
Róg Żelaznej i Chłodnej. Wędliniarnia. – Rozwalona na krześle, obrosła sadłem Żydówa przymierza pantofle. – Szewc klęczy przed nią. – Twarz przeduchowiona. Włosy siwe, oczy mądre i dobre, głos poważny i głęboki, na twarzy wyraz beznadziejnej rezygnacji.
– Przecież uprzedzałem, że te pantofle...
– A ja pana uprzedzam, że schowaj pan te pantofle dla swojej żony. Jak pan jesteś szewc, to pan potrzebuje wiedzieć. – Jak ta moja noga wygląda.
I majta tłustą nogą przed nosem – nieomal dotyka.
– Czy pan ślepy? Nie widzi pan, że się marszczy?
Scena jedna z najgorszych, których byłem świadkiem, ale nie jedyna.
– Nasi nie lepsi.
– Wiem.
Więc co robić?
4. Odezwa Do Obywateli Chrześcijan
Radio ma ten, kto je sobie kupi. I samochód. I bilet na premierę. I podróże, i książki, i obrazy.
Opowiem może o wycieczce polskiej, spotkanej w Atenach26. Ni mniej, ni więcej, tylko fotografowali się na tle Panteonu. – Rozszczebiotane, rozchełstane – każde szczenię kręci się koło własnego ogona, pragnąc pochwycić.
Po co ja to właściwie piszę?
No tak. Jest szatan. Jest. Ale i wśród nich są więcej i mniej złośliwi.
Zrobił Januszek z Ireczką ogródek z piasku i domek, i kwiatki, i parkan. – Nosili wodę w pudełku od zapałek. Na zmianę. Naradzili się, dobudowali drugi domek. Naradzili się: komin. Naradzili się: studnia. Naradzili się: psia buda.
Rozległ się dzwonek na posiłek. Z drogi do jadalni dwa razy cofali się, żeby poprawić, żeby popatrzyć.
A Musiek obserwował z daleka. A potem kopnął, nogą podeptał, długo kijem walił.
Kiedy powrócili po obiedzie, Irka powiedziała:
– Ja wiem: to Musiek.
Urodzony w Paryżu, wrócony został ojczyźnie i trzy lata zatruwał życie trzydzieściorga sierot przedszkola.
Napisałem o nim artykuł do „Pedagogiki Specjalnej”27, że potrzebne kolonie karne, wspomniałem nawet o karze śmierci. Przecież on mały! Przecież on będzie grasował całych pięćdziesiąt lat.
Kochana Pani Maria z zażenowanym uśmiechem:
– Pan chyba żartował?
– Ani trochę. – Ile krzywdy ludzkiej, ile bólu, ile łez...
– Więc pan nie wierzy w poprawę.
– Nie jestem Adlerem28 – powiedziałem szorstko.
Z panią doktór Grzegorzewską nie można długo gniewać się. Kompromis: skreśliłem karę śmierci – tylko zakład poprawczy (i to z trudem).
Czy ludzie uczciwi, z górnych szczebli – już tak na amen skazani na Kalwarię?
Po co ja to piszę?
Rozumie się, noc. Godzina dwunasta trzydzieści.
Ciężki miałem dzień.
Konferencja z dwoma panami, magami opieki społecznej. – Potem dwa wywiady – jeden ten właśnie z awanturą. – Potem posiedzenie Zarządu.
Jutro – Dzielna 3929.
Powiedziałem:
– Proszę pana (mecenasa), jeśli co dzień o milimetr lepiej, to zachęta większego wysiłku. – Jeżeli co dzień gorzej, nadejdzie katastrofa i jakiś zwrot. A my drepczemy w miejscu.
Uważaj. To, co powiem, może się przydać.
Są cztery sposoby unieszkodliwienia niepożądanych przybyszów.
1. Przekupić. Dopuścić do sitwy i ocyganić.
2. Godzić się na wszystko i korzystając z nieuwagi, robić nadal, co się chce. Toć ja jeden, ich gromada. Ja myślę o nich, licząc bogato, trzy godziny dziennie, oni myślą, jak podejść, całą dobę. Wytłumaczę to, mówiąc o myśleniu w śnie. Zresztą są to rzeczy znane.
3. Poczekać, przeczekać, przyczaić się i w odpowiednim momencie skompromitować.
Patrzcie. To on tak zarządził. Można zełgać. (Chcieli mi oddać kasę).
4. Zmęczyć. Albo sobie pójdzie, albo przestanie patrzeć. Bo i co?
Wyczerpał się atrament.
Stary jestem, ilekroć wspominam przeszłość, lata i zdarzenia ubiegłe.
Chcę być młody, więc układam plan na przyszłość.
Co zrobię po wojnie?
Może powołają mnie do współpracy w budowie nowego ładu w świecie albo w Polsce? – Jest to bardzo wątpliwe. I nie chcę tego. Musiałbym urzędować, więc niewola przymusowych godzin pracy i kontaktów z ludźmi, jakieś gdzieś biurko, fotel i telefon. Strata czasu na bieżące, powszednie, małe sprawy i zwalczanie małych ludzi z ich małymi ambicjami, protekcjami, hierarchią, celem.
W sumie kierat.
Wolę na własną rękę.
W czasie tyfusu30 miałem następujące widzenie:
Olbrzymia sala teatralna czy koncertowa. Tłumy odświętnie ubrane.
Opowiadam o wojnie i głodzie, sieroctwie i niedoli.
Przemawiam po polsku. Tłumacz przekłada krótko na język angielski. – (Rzecz dzieje się w Ameryce). – Nagle głos mi się załamuje. – Cisza. – Gdzieś w głębi rozlega się krzyk. Biegnie ku mnie Regina31. Zatrzymuje się przed wzniesieniem, rzuca na estradę zegarek i woła: „Oddaję panu, wszystko”. – I oto deszcz rzęsisty banknotów, złota i klejnotów. Rzucają mi pierścionki, bransolety, kolie... – Wybiegają na scenę chłopcy z Domu Sierot: bracia Gelblat, Fałka, Mario Kulawski, Gluzman, Szejwacz32 – i wkładają to wszystko do sienników. – Rozlegają się okrzyki, oklaski i płacz wzruszonych słuchaczów.
Nie nazbyt ufam proroctwom, mimo to od lat z górą dwudziestu czekam na spełnienie widzenia.
O Reginie opowiem, gdy przyjdzie kolej na dziwne losy wychowańców białego domu na ulicy Krochmalnej. W szarej Warszawie.
Posiądę więc środki nieograniczone i ogłaszam konkurs na budowę wielkiego sierocińca w górach Libanu. W pobliżu Kwar Geladi33.
Będą tam wielkie koszarowe jadalnie i sypialnie. – Będą małe „domki pustelników”. – Dla siebie na tarasie płaskiego dachu mam jeden pokój nieduży z przezroczystymi ścianami, bym nie stracił ani jednego wschodu i zachodu, aby w nocy pisząc, móc raz w raz spojrzeć na gwiazdy.
Młoda Palestyna ubiega się mozolnie i rzetelnie o porozumienie z ziemią. Ale przyjdzie kolej na niebo. – W przeciwnym razie byłyby [byłaby?] nieporozumieniem i błędem.
Czemu nie Bir Bidżan, Uganda, Kalifornia, Abisynia, Tybet, Madagaskar, Indie, południe Rosji34 czy Polesie. – Nawet Anglia życzliwa i świadoma świata nie wie, gdzie skupić tę niewielką zresztą garstkę żydostwa.
Corocznie do ojczystego miasta i przyjaciół przyjeżdżam na kilka tygodni i rozmowy o sprawach ważnych i wiecznych...
Juści nie powtarzam monotonnie marzenia. – Za każdym razem jakaś zmiana.
Najwięcej mam trosk z budową chat dla pustelników. Ci, którzy zasłużyli na samotność, dążą do szczęścia przez samotność, czytają ją i tłumaczyć ją mają na język zrozumiały – orbi et urbi35– powinni, powinni mieć. Ale co powinni mieć – w tym sęk.
Mosiek znów nawalił za mało karbidu. Lampa gaśnie.
Przerywam.
5. Odezwa Do Żydów
Godzina piąta rano.
Poczciwy Albert odciemnił pokój.
Bo szyby przysłonięte roletami z czarnego papieru, by światła okien nie przeszkadzały władzom wojskowym rozmawiać szyfrem świetlnym, a podobno dlatego, żeby nieprzyjacielskim samolotom nie ułatwiać drogi. Jak gdyby nie było dziesięciu i innych narzędzi i drogowskazów. – Ludziska mimo to wierzą.
Jest tedy znów jasno.
Naiwni i poczciwi są ludzie. Chyba nieszczęśliwi. Nie bardzo wiedzą, na czym polega szczęście. – Każdy inaczej je rozumie.
Jeden: smaczny czulent36 albo kiełbasa z kapustą. – Drugi: spokój, komfort – wygoda. – Trzeci: dziewczęta – liczne i różne. – Czwarty: muzyka albo karty, albo podróże.
A każdy broni się inaczej przed nudą i tęsknotą.
Nuda – głód ducha.
Tęsknota – pragnienie, pragnienie wody i lotu, wolności i człowieka – powiernika, spowiednika, doradcy – rady, spowiedzi, życzliwego ucha dla mojej skargi.
Duch tęskni w ciasnej klatce ciała. – Ludzie czują i rozważają śmierć pod kątem końca, a jest ona tylko dalszym ciągiem życia, innym życiem.
Jeśli nie wierzysz w duszę, musisz przecież uznać, że ciało twoje żyć będzie jako trawa zielona, jako obłok. Jesteś przecież wodą i prochem.
„Świat jest przemianą zła, wieczyście trwałą” – mówi Tetmajer37.
Ten niedowiarek, pesymista, ironista, nihilista też mówi o wieczności.
Nieśmiertelna jest ameba, człowiek jest kolonią sześćdziesięciu biliardów, jak podaje Maeterlinck38. A on mógł dotrzeć do autorytetów. Bo ja przez lat kilkanaście usiłowałem bez powodzenia dowiedzieć się, ile razy po dwa miliardy.
Kolega profesor Paszkiewicz39 powiedział, że astronomiczna liczba. Aż przypadkiem znalazłem odpowiedź w Termitach.
Ludzi na świecie jest dwa miliardy, a ja jestem społeczeństwem wiele milionów razy liczniejszym, więc mam prawo, mam obowiązek dbać o własne swe miliardy, wobec których mam zobowiązania.
Niebezpieczne może mówić o tym ogółowi, choć i tak każdy to czuje, jeśli nawet nie bardzo wie. A zresztą czy mój wszechświat życia i jego pomyślność nie są zależne od pomyślności całego pokolenia od wysp ludożerców australijskich aż do gabinetu poety, uczonego, aż do wpatrzonego w otwór teleskopu na szczycie śnieżnym, na równinie bieguna.
Jeśli mała Geńka kaszle w nocy, altruistycznie współczuję, ale egoistycznie ważę niepokój nocny, troskę o jej zdrowie; a może zaraźliwe, koszt dożywiania, fatyga i koszt wysłania na wieś.
Spać mi się chce. Zanim mój ul brzęczeć pocznie, zdrzemnę się godzinę.
Pewien jestem, że w przyszłym rozumnym społeczeństwie skończy się dyktatura zegara. Śpię i jem, kiedy się chce.
Co za szczęście, że lekarze i policja nie mogą przepisać, ile razy mi wolno oddychać na minutę i ile razy ma prawo moje serce uderzać.
Niechętnie sypiam w nocy, bo potem w dzień spać nie mogę. – Chleb z wodą smakuje mi wiele lepiej w nocy.
To nonsens kłaść dziecko do łóżka na dziesięciogodzinny nieprzerwany sen.
Ze zdumieniem dowie się człowiek przyszłości, że jako ozdobę mieszkań używaliśmy cięte kwiaty. I obrazy na ścianach. I jako dywany skórę zwierząt.
– Skalpy, skalpy kwiatów i szlachetnych młodszych naszych braci w życiu.
I płótno wypacykowane, na które po pewnym czasie przestaje się patrzeć, a na których osiada kurz, a pod nim gnieździ się robactwo.
– Jakże mały, biedny, dziki był ten człowiek pierwotny sprzed tysięcy lat.
I ze współczuciem myśleć będą o naszych prymitywnych formach nauczania.
– Nieuctwo martwej mowy.
„Wszedłszy w lud” – raz w raz wyławiałem wśród dzieci talenty:
Gdzieś na Solcu w izdebce wyrobnika pokazano mi rysunki chłopaka: koń był koniem, drzewo drzewem, okręt okrętem.
Zaniosłem rulon obrazków, które wydawały mi się najlepsze – by pokazać znanemu malarzowi.
Obejrzał, skrzywił się:
– To zupełnie bez wartości. Przerysowane. A to ujdzie od biedy.
Powiedział rzecz dziwną:
– Każdy powinien umieć utrwalać ołówkiem to, co chce zachować w pamięci. Analfabetą jest każdy, kto tego nie może.
Ile razy wspominałem tę prawdę niezbitą.
Oto scena, oto twarz, oto drzewo, które za chwilę zniknie dla mnie na zawsze. Jaki żal, jaka szkoda.
Radzą sobie turyści: fotografia. – Już nawet taśma filmowa. Rosną dzieci i młodzież, którzy oglądać mogą swe pierwsze niedołężne kroki.
Niezapomniane obrazy budzącej się sypialni. Spojrzenie, ruchy ociężałe bądź wypryskiwanie nagłe z łóżek. Ten przeciera oczy, ten rękawem koszuli pociera kąciki ust, ten gładzi ucho, przeciąga się, trzymając jakąś część odzieży, zastyga na długo zapatrzony.
Żywo, flegmatycznie, zręcznie, niezgrabnie, pewnie, bojaźliwie, dokładnie, niedbale, przytomnie bądź automatycznie.
To są testy: widzisz od razu, kto zacz i dlaczego tak zawsze albo akurat dziś tak.
Wykładowca komentuje film:
– Proszę przyjrzeć się uważnie (wskazuje laseczką jak na mapie). Niechętne spojrzenie tych dwojga na prawo wskazuje, że nie lubią się, łóżka ich nie powinny stać w sąsiedztwie.
Zmrużenie powiek tego oto dowodzi niezbicie, że jest krótkowzroczny.
Nie dowierzajcie wytrwałości tego oto malca: znać wysiłek, nerwowość poruszeń, zmienne tempo, przerwy w pozornie zdecydowanym pośpiechu. Może założył się, zapowiedział, ściga się z tym oto na lewo, na którego raz w raz spogląda.
Temu to przepowiadam zły dzień. Coś mu dolega. Przy myciu, przy słaniu łóżka, przy rannym posiłku, za chwilę czy za godzinę pokłóci się lub pobije, niegrzecznie odpowie wychowawcy.
6. Aula Domu Sierot na Krochmalnej w 1940 roku
Staliśmy we dwójkę w oknie, gdy montowała się nowa partia „dwóch ogni”.
Szlachetna, rycerska gra.
Dziesięcioletni spec był moim wykładowcą.
– Tego od razu wybiją, bo zmęczony. Ten dopiero w połowie gry zacznie się starać. Tego odrzucą. Ten ma na plecach oczy: patrzy w prawo, a bije w lewo. Ten umyślnie podda się, bo chce wybić tych dwóch. – Ten obrazi się, pokłóci się, rozpłacze się.
Jeśli przepowiednia zawiedzie, spec wie dlaczego i tłumaczy dlaczego. Bo w obliczeniach i ocenie czegoś nie wziął pod uwagę:
– Gra tak, bo wczoraj stłukł szybę, więc teraz boi się. – Tego słońce razi w oczy. Ten nieprzyzwyczajony do tej piłki, dla niego za twarda. Tego noga boli. Ten świetny rzut zawdzięcza przyjacielowi: zawsze mu pomaga.
Czyta grę jak partyturę, komentuje ruchy jak w partii szachów.
Jeśli to i owo rozumiem, zawdzięczam to ofiarnym swym profesorom. – Jacy oni cierpliwi, ofiarni, życzliwi, jaki ja niezdolny i niedołężny uczeń.
Nic dziwnego: powyżej czterdziestu lat miałem, gdy urodził się u nas futbol, a oni raczkowali z piłką pod pachą.
Pięć grubych tomów:
1. – Piłka zwyczajna.
2. – Piłka nożna (futbol).
3. – Dwa ognie.
4. – Psychologia i filozofia gry w piłkę.
5. – Życiorysy, wywiady. Opis sławnych rzutów, partyj, boisk.
I sto kilometrów taśmy.
Nie drażni, nie niecierpliwi, nie gniewa, nie oburza, gdy reakcję z góry przewidziałem.
Dziś klasa będzie niespokojna, bo prima aprilis, bo upał, bo za trzy dni wycieczka, bo za tydzień święta, bo mnie głowa boli.
Pamiętam już zaawansowaną w lata pracy wychowawczynię, która oburzała się, że chłopcom włosy tak szybko odrastają – i pamiętam młodziutką bursistkę40, która rozpoczynała sprawozdanie z dyżuru kładzenia spać dziewczynek od uwagi:
– Dziewczynki dziś były nieznośne. O dziewiątej był jeszcze gwar. O dziesiątej jeszcze szepty i śmiechy. A wszystko dlatego, że kierowniczka dała mi burę, bo byłam zła, bo spieszyłam się, bo jutro mam seminarium, bo zarzuciły mi się pończochy, bo otrzymałam niedobry list z domu.
Powie ktoś:
– Co wart film, jeśli dzieci wiedzą, że je fotografują?
Łatwo:
Aparat stale stoi. Operator o różnych porach i w różnych kierunkach nakręca pusty aparat. Dzieciom obiecuje się pokazać film, gdy będzie skończony, ale zawsze nie udaje się coś. Fotografuje się po wielekroć dzieci natrętne, niemiłe, niepopularne i sceny nieciekawe. – Ani razu nie zapowiada się, że mają być naturalne, że mają patrzeć się tu, nie tam, żeby „robiły swoje”. Bezładnie zapala się i gasi jupitery. – To znów przerywa się zabawę i zarządza uciążliwą próbę.
Po okresie sensacji okres zniecierpliwienia. Przestają wreszcie widzieć. Po tygodniu, po miesiącu. Niepotrzebnie zresztą piszę. Tak zapewne robią. Na pewno tak robią – inaczej być nie może.
Analfabetą jest wychowawca, który tego nie wie, matołem, gdy nie rozumie.
W przyszłości każdy wychowawca będzie stenografem i kinooperatorem.
A parlograf 41, a radio?
A epokowe eksperymenty Pawłowa42?
A ów ogrodnik, który drogą krzyżowania czy też wychowywania roślin – otrzymuje róże bez kolców i „gruszki na wierzbie”.
Człowieka kontur już posiadamy – może nawet fotografię? Może niewiele już brakuje? – Potrzebny tylko zdolny i sumienny retuszer.
Inni boją się spać w dzień, żeby nie psuć nocy. Ja odwrotnie. Niechętnie śpię w nocy – wolę w dzień.
15 maja, godzina szósta. Dziewczynki już do połowy43.
Było mniej więcej tak. – Mówią:
– Wiesz, Helciu, ty jesteś niespokojnym człowiekiem.
Ona:
– Ja jestem człowiekiem?
– No tak. Przecież nie pieskiem.
Zamyśliła się. Po długiej pauzie zdziwiona:
– Jestem człowiekiem. Jestem Helcia. Jestem dziewczynka. Jestem Polka. Jestem córeczka mamusi, jestem warszawianka... Jak ja dużo jestem.
Innym razem:
– Mam mamusię, tatusia, babcię, dwie babcie, dziadziusia, sukienkę, rączki, lalkę, stolik, kanarka, fartuszek. – Czy ja pana mam?
Powiedział mi pewien narodowiec:
– Żyd, szczery patriota, jest w najlepszym razie dobrym warszawianinem czy krakowianinem, ale nie Polakiem.
Zaskoczyło mnie to.
Przyznałem lojalnie, że istotnie, nie wzrusza mnie Lwów, Poznań, Gdynia, jeziora augustowskie ani Zaleszczyki, ani Zaolzie. Nie byłem w Zakopanem (taki potworny), nie pasjonuje mnie Polesie, morze, Puszcza Białowieska. Obca mi Wisła spod Krakowa, nie znam i nie pragnąłbym poznać Gniezna. Ale kocham Wisłę warszawską i oderwany od Warszawy odczuwam żrącą tęsknotę.
Warszawa jest moja i ja jestem jej. Powiem więcej: jestem nią.
Razem z nią cieszyłem się i smuciłem, jej pogoda była moją pogodą, jej deszcz i błoto moim też. Z nią razem wzrastałem. Oddaliliśmy się ostatnio. Powstawały nowe ulice i dzielnice, których już nie rozumiałem. Wiele lat czułem się cudzoziemcem na Żoliborzu44. Wiele bliższy jest mi Lublin i nawet nigdy niewidziany Hrubieszów45.
Warszawa była terenem czy warsztatem mojej pracy, tu miejsca postoju, tu groby.
Podczas całego przedstawienia kukiełek46 wspominałem raz szopkę z ulicy Miodowej i jasełka z ulicy Freta47.
A było tak.
Poczynając od Bożego Narodzenia chodzili po zamożniejszych podwórzach bezrobotni w tym czasie murarze i wzywani do mieszkań dawali przedstawienia.
Skrzynia-scena, harmonia albo katarynka. A na scenie figurki: król Herod na tronie, diabeł z widłami.
Przedstawienie odbywało się w kuchni, żeby nie błocili mieszkania. Kucharka chowała drobiazgi, bo kradli – raz dwie frażetowskie łyżki48 z kompletu. – Było pięknie i strasznie, i pouczająco.
Na zakończenie wychodził dziadek z workiem i prosił o jałmużnę.
Ojciec kazał mi własnoręcznie wrzucać do worka dziadka nowe, srebrne dziesięciogroszówki, a ja zamieniałem całą posiadaną gotowiznę na dwojaki i drżąc z emocji, wrzucałem do worka.
A dziadek zaglądał do worka, potrząsał długą, siwą brodą i mówił:
– Malutko, malutko, daj, kawalerze, jeszcze.
W tymże czasie byłem z ojcem na jasełkach.
Długa sala sierocińca, kurtyna, tajemnica, ciasnota, oczekiwanie.
Jakieś dziwne istoty w granatowych fartuchach i białych czapkach na głowie, z sztywnymi skrzydłami.
Bałem się. Łzy mnie dusiły.
– Nie odchodź, tatusiu.
– Nie bój się.
Tajemnicza pani posadziła mnie w pierwszym rzędzie.
Nie róbcie tego, jeśli dziecko nie chce. Wolałem gdzieś z boku, choćby zasłaniali, choćby najciaśniej i najgorzej.
Bezradnie:
– Tatusiu.
– Siedź. Głupiś.
W drodze pytałem się, czy będzie Herod i diabeł.
– Zobaczysz.
Rozpaczliwa jest ta rezerwa dorosłych. Nie róbcie dzieciom niespodzianek, jeśli nie chcą. Powinny wiedzieć, zawczasu być uprzedzone, czy będą strzelali, czy na pewno, kiedy i jak. Trzeba się przygotować przecież do długiej, dalekiej, niebezpiecznej podróży.
Oni o jedno tylko dbają.
– Zrób siusiu, bo tam nie można.
A ja teraz nie mam czasu, zresztą nie potrzebuję. Nie umiem na zapas.
Wiedziałem, że to będzie jakaś ważniejsza i stokroć wspanialsza szopka i bez dziadka z torbą.
Lepiej, że bez dziadka.
Mówiłem już. Pouczająca godzina. Tak. – Ten dziadek. – Nie tylko on, ale on w pierwszym rzędzie.
Był nienasycony.
Do jego worka szły zrazu obojętne rodzicielskie srebrniaki, potem własne mozolnie uzbierane miedziaki. Nauczony gorzkim, gorzkim i poniżającym doświadczeniem, gromadziłem je długo, skąd mogłem. Często padał ofiarą żywy dziadek na ulicy; myślałem:
– Nie dam, schowam dla tego swojego z workiem z szopki.
Mój dziadek był nienasycony, a worek jego bez dna. Maleńki był i worek pięciokroć mniejszy od mojej portmonetki, a pochłaniał, pożerał, ostatnie wyduszał.
Dawałem, dokładałem. Spróbuję jeszcze raz, może powie nareszcie, że dosyć.
– Tatusiu. – Babciu. – Katarzyno, ja oddam, pożycz. Na pniu sprzedam zbiory całego roku.
Ciekawość. Może podpatrzę, jak on znika na chwilę za sceną i dalej nalega i zachęca.
I obawa, smutna świadomość, że po dziadku już koniec, już nic.
Gorzej: fatygujący rytuał mycia przed spaniem, może nawet tran?
W dnie wyjątkowe nie powinno się obarczać dzieci i drażnić tym wszystkim, co historia, co wiedza, co doświadczenie słusznie zleciło na użytek dziatwy. Ale urlop.
Całe skupienie, cała wolność, cała w szarzyznę wpleciona bajka.
Dziadek z szopki z Miodowej ulicy, jakże po oblężeniu Warszawy rozpaczliwej – nauczył mnie bardzo wiele. Beznadziejność obrony przed natarczywą prośbą i nieskończoność żądań, których zaspokoić nie można.
Dajesz zrazu ochotnie, potem bez entuzjazmu, w poczuciu obowiązku, potem z niepokojem, potem według praw inercji, zwyczajowo i bez udziału serca, potem z niechęcią, z gniewem, z rozpaczą.
A on chce wszystko twoje i ciebie też.
W szopce chwytam się tego dziadka, jak ostatniej nici wiążącej z czarowną bajką w życiu, z czarodziejskim misterium życia, z magią barwnych i świątecznych wzruszeń.
Przeszło – nie powróci. Skonało – pogrzebione. Jeden tylko ten dziwny [– –] I ten jego przerażający. – Dobro. Zło. – Chęć gorąca, niemoc, mnogość, nicość.
Opowiem może, jak wróble karmiłem w lat czterdzieści później.
Nie odmawiaj, jeśli dziecko prosi o powtórzenie bajki jeszcze i jeszcze, i jeszcze raz tej samej.
Dla pewnych dzieci, liczniejszych może, niż sądzimy, przedstawienie powinno składać się z jednego tylko, wielekroć powtarzanego raz w raz numeru.
Jeden słuchacz – to częstokroć liczne i wdzięczne audytorium. Nie stracisz czasu.
Stare nianie i murarze, częstokroć lepsi pedagodzy niż dyplomowana psychotechniczka.
Przecież dorośli też wołają: bis.
– Bis.
Ta sama bez końca powtarzana bajka – to jak sonata, jak sonet ukochany, jak rzeźba, bez której widoku dzień staje się bezbarwny.
Znają galerie obrazów maniaków jednego eksponatu.
Mój Święty Janek Murilla z muzeum Wiednia i dwie rzeźby Rygiera49: Rzemiosło i Sztuka w Krakowie.
Zanim człowiek bez reszty ugrzęźnie i pogodzi się z niechlujstwem przeżyć... Broni się... Cierpi... Wstydzi się, że inny i gorszy niż tłum, a może tylko boleśnie odczuwa własną samotność i obcość w życiu.
Szopka bez dziadka. Nie szopka, ale jasełka.
Było źle, bardzo źle.
Słusznie mama50 niechętnie powierzała dzieci opiece ojca i słusznie dreszczem zachwytu i porywem radości witaliśmy i wspominaliśmy – siostra51 i ja – nawet najbardziej forsowne, męczące, nieudane i opłakane w skutkach „przyjemności”, jakie z przedziwną intuicją odnajdywał nie nazbyt zrównoważony pedagog – tatuś.
Boleśnie ciągnął za uszy mimo najsurowszych osądów mamy i babci.
– Jeżeli dziecko ogłuchnie, to będzie twoja sprawa.
Na sali było gorąco do niemożliwości. Przygotowania wlokły się w nieskończoność. Szmery za kotarą napinały uwagę poza wszelkie dopuszczalne dla nerwów granice. Lampy kopciły. Dzieci pchały się.
– Posuń się. Zabierz rękę. Odsuń nogę. Nie kładź się na mnie.
Dzwonek. Wieczność. Dzwonek. Takich uczuć doznaje lotnik pod obstrzałem, który wystrzelał już wszystko ku obronie, ale ma jeszcze i to najważniejsze zadanie. – Nie ma odwrotu i nie ma woli, chęci, myśli o odwrocie.
Nie sądzę, by porównanie nie było na miejscu.
Zaczęło się. Coś niepowtarzalnego, jedynego, ostatecznego.
Ludzi nie pamiętam. Nie wiem nawet, czy diabeł był czerwony, czy czarny. Raczej czarny. Miał ogon i rogi. Nie lalka. Żywy. Nie przebrane dziecko.
Dziecko przebrane?
Podobnym dziecinnym bajkom wierzyć mogą tylko ludzie dorośli.
Sam król Herod mówi do niego:
– Szatanie.
I takiego śmiechu, i takich skoków, i takiego ogona prawdziwego, i takiego „nie”, i takich wideł, i takiego „chodź” – nie widziałem, nie słyszałem i dzi[ś] nie przeczuwam nawet, jeśli nawet prawdą jest, że jest naprawdę piekło.
Wszystko było autentyczne.
Lampa gaśnie, papierosy, kaszlą – to przeszkadza.
Ulica Miodowa i Freta. I na Freta była szkoła Szmurły52. – Tam rózgi dawali. Też autentyczne. Ale nie ma porównania.
Godzina czwarta. Odciemniłem jedno okno, żeby nie budzić dzieci.
Reginka maerythema nodosum53.
Zapewne dziś niemądrą metodą zaaplikowałem salicylę 10,0 na 200,0 po łyżce co dwie godziny aż do szumu w uszach i żółtego widzenia. Zamiast tego wczoraj dwa razy wymiotowała. Ale guzy na nogach już blade, małe i bezbolesne.
Boję się u dzieci wszystkiego, co pokrewne z reumatyzmem.