Pamiętnik i inne pisma z getta - Janusz Korczak - ebook

Pamiętnik i inne pisma z getta ebook

Janusz Korczak

4,0
31,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Wychowawca i pisarz, który ukrywa przed światem własne słabości. Pamiętnik jest pełen emocji, strachu, wspomnień.
Autorem posłowia jest Jacek Leociak.

Korczak podczas wojny z oddaniem zabiegał o dobro swoich podopiecznych, a jeszcze starał się ratować kolejny dom dziecka, w którym panowały wyjątkowo ciężkie warunki. Pamiętnik przedstawia nie tylko bieżące wydarzenia z życia Domu Sierot i warszawskiego getta, Korczak dokonuje w nim także przeglądu swojego życia, wraca do czasów dzieciństwa i młodości. Najbardziej wstrząsające są ostatnie refleksje Korczaka, który wie już, że wysiedlenie z getta jest nieuchronne. Pamiętnik to lektura pełna emocji, strachu, wspomnień. Ukazuje wychowawcę i pisarza, który dzielnie zmaga się z okrucieństwem losu, ale też ukrywa przed światem własne słabości.
Na pozostałe teksty zamieszczone w książce składają się m.in. rozmyślania pesachowe, wspomnienia, przypowieści, teksty do gazetki Domu Sierot, zapiski o Głównym Domu Schronienia, sprawozdania wychowawcze i gospodarcze, listy do Adama Czerniakowa, przyjaciół, księdza, do piekarzowej. Z tych pism wyłania się obraz wnikliwego, wrażliwego na krzywdę obserwatora codzienności i opiekuna do głębi przejętego losem tych, za których czuł się odpowiedzialny. Pisanie Pamiętnika Janusz Korczak rozpoczął w maju 1942 roku. Ostatnia notatka pochodzi z 4 sierpnia. Następnego dnia poszedł ze współpracownikami i z dziećmi na Umschlagplatz, skąd trafili do Treblinki.


Znacie ulicę Smoczą. Taka była jak zawsze. Tylu ludzi - tłoczą się - śpieszą się - kłócą się i targują - wykrzykują, co ma kto na sprzedaż: ten kartofle, ten papierosy, ten garderobę, ten cukierki.
A piękny chłopiec cicho, bardzo cicho, najciszej - leżał na śniegu, leżał na białym, leżał na czystym białym śniegu.
Obok niego stała matka i powtarzała raz po raz: - Ludzie, ratujcie. To była z pewnością jego matka. - Tylko te dwa słowa - i nie krzyczała - powtarzała wyraźnym szeptem tylko to i nic więcej: - Ludzie, ratujcie, ludzie, ratujcie.
A ludzie przechodzili, nikt go nie ratował - nie robili nic złego, bo ratunek nie był mu już potrzebny.

Leży cichy i taki pogodny, tak jasny na białym śniegu.
Usta ma uchylone, jakby uśmiechał się - nie zauważyłem, jakiego koloru wargi, ale chyba różowe. I zęby białe.
I oczy ma uchylone, a w jednym oku, w samej źrenicy - mała iskierka, chyba gwiazdka najmniejsza z małych - świeci gwiazda.
- Ludzie, ratujcie, ludzie, ratujcie.

(fragment maszynopisu Dwie trumny, zima 1941/1942)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 263

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ja­nusz Kor­czak

PA­MIĘT­NIK I INNE PI­SMA Z GET­TA

Przy­pi­sy opra­co­wa­ła Mar­ta Cie­siel­ska

Po­sło­wie Ja­cek Le­ociak

Książ­ka współ­fi­nan­so­wa­na jest ze środ­ków In­sty­tu­tu Książ­ki w ra­mach ROKU KOR­CZA­KA.

Co­py­ri­ght © by In­sty­tut Książ­ki

Po­sło­wie: Co­py­ri­ght © Ja­cek Le­ociak

Wy­da­nie I w tej edy­cji

War­sza­wa 2012

PAMIĘTNIK

maj – 4 sierp­nia 1942

[CZĘŚĆ PIERWSZA]

Po­nu­ra, przy­gnę­bia­ją­ca jest li­te­ra­tu­ra pa­mięt­ni­ko­wa. Ar­ty­sta czy uczo­ny, po­li­tyk czy wódz wcho­dzą w ży­cie, nio­sąc peł­nię am­bit­nych za­mie­rzeń, moc­nych, za­czep­nych i gład­kich po­ru­szeń, żywy mo­bi­lizm dzia­ła­nia. Wspi­na­ją się w górę, zwal­cza­ją prze­szko­dy, zwięk­sza­ją za­sięg wpły­wów, zbroj­ni w do­świad­cze­nie i licz­bę przy­ja­ciół, co­raz owoc­niej i ła­twiej, etap po eta­pie zmie­rza­ją do swych ce­lów. Trwa to lat dzie­sią­tek, cza­sem dwa, trzy dzie­siąt­ki. A po­tem...

Po­tem już zmę­cze­nie, po­tem już tyl­ko krok za kro­kiem, upar­cie w raz ob­ra­nym kie­run­ku, już wy­god­niej­szym go­ściń­cem, z mniej­szym za­pa­łem i z prze­świad­cze­niem bo­le­snym, że nie tak, że zbyt mało, że da­le­ko trud­niej sa­mot­nie, że przy­by­wa już tyl­ko biel wło­sów, wię­cej zmarsz­czek na gład­kim daw­niej i zu­chwa­łym czo­le, że oko sła­biej już wi­dzi, krew wol­niej krą­ży, a nogi nio­są z wy­sił­kiem.

Cóż? – Sta­rość.

Je­den opie­ra się i [nie] do­pusz­cza, pra­gnie po daw­ne­mu, na­wet szyb­ciej i sil­niej, by zdą­żyć. Łu­dzi się, bro­ni się, bun­tu­je się i mio­ta. Dru­gi w smut­nej re­zy­gna­cji za­czy­na nie tyl­ko zrze­kać się, ale na­wet co­fać.

– Już nie mogę.

– Już na­wet nie chcę pró­bo­wać.

– Nie war­to.

– Już nie ro­zu­miem.

– Gdy­by zwró­co­no mi urnę spo­pie­lo­nych lat, ener­gię str­wo­nio­ną w błą­dze­niach, roz­rzut­ny roz­mach daw­nych sił...

Nowi lu­dzie, nowe po­ko­le­nie, nowe po­trze­by. – Już jego draż­nią i on draż­ni – zra­zu nie­po­ro­zu­mie­nia, a po­tem i sta­le już nie­ro­zu­mie­nie. Ich ge­sty, ich kro­ki, ich oczy, bia­łe zęby i gład­kie czo­ło, choć usta mil­czą...

Wszyst­ko i wszy­scy wo­ko­ło, i zie­mia, i ty sam, i gwiaz­dy two­je mó­wią:

– Do­syć... Twój za­chód... Te­raz my... Twój kres... Twier­dzisz, że my [nie] tak... Nie spie­ra­my się z tobą – wiesz le­piej, do­świad­czo­ny, ale po­zwól sa­mo­dziel­nie pró­bo­wać.

Taki jest po­rzą­dek ży­cia.

Tak czło­wiek i zwie­rzę­ta, tak bo­daj drze­wa, a kto wie, może na­wet ka­mie­nie, ich te­raz wola, moc i czas.

Two­ja dziś sta­rość, a po­ju­trze zgrzy­bia­łość.

I co­raz spiesz­niej krą­żą wska­zów­ki na tar­czy ze­ga­rów.

Ka­mien­ne sfink­sa spoj­rze­nie za­da­je od­wiecz­ne py­ta­nie:

– Kto rano na czte­rech no­gach, w po­łu­dnie raź­nie na dwóch, a wie­czo­rem na trzech.

Ty na kiju wspar­ty, za­pa­trzo­ny w ga­sną­ce, chłod­ne pro­mie­nie słoń[ca], któ­re za­cho­dzi.

1. Pierw­sza stro­na ko­pii ma­szy­no­wej je­dy­ne­go oca­la­łe­go prze­ka­zu Pa­mięt­ni­ka

Spró­bu­ję in­a­czej w wła­snym ży­cio­ry­sie. Może myśl szczę­śli­wa, może uda się, może tak wła­śnie trze­ba.

Gdy ko­piesz stud­nię, za­czy­nasz ro­bo­tę nie od głę­bo­kie­go dna, po­ru­szasz sze­ro­ko zra­zu gór­ną war­stwę, od­rzu­casz zie­mię ło­pa­ta za ło­pa­tą, nie wie­dząc, co ni­żej, ile splą­ta­nych ko­rze­ni, ja­kie prze­szko­dy i bra­ki, ile uciąż­li­wych, za­ko­pa­nych przez in­nych i przez cie­bie, za­po­mnia­nych ka­mie­ni i róż­nych twar­dych przed­mio­tów.

De­cy­zja po­wzię­ta. Do­syć sił, by za­cząć. – A w ogó­le, czy jest kie­dy jaka ro­bo­ta skoń­czo­na. Spluń w garść. Moc­ny chwyt ło­pa­ty. Śmia­ło.

– Raz, dwa, raz, dwa.

– Boże, do­po­móż.

– Dzia­du­niu, co za­mie­rzasz?

– Wi­dzisz prze­cie. Szu­kam pod­ziem­nych źró­deł, czy­sty, chłod­ny ży­wioł wody od­gar­niam i roz­gar­niam wspo­mnie­nia.

– Po­móc ci?

– O nie, ko­cha­nie ty moje, każ­dy to musi sam. Nikt nie po­spie­szy z wy­rę­ką ani nie za­stą­pi. Wszyst­ko inne ra­zem, je­śli ufasz mi jesz­cze i nie wa­żysz lek­ce, ale tę ostat­nią moją ro­bo­tę ja sam.

– Szczęść Boże.

Tak tedy...

Za­mie­rzam od­po­wie­dzieć na kłam­li­wą książ­kę fał­szy­we­go pro­ro­ka. Książ­ka ta wie­le wy­rzą­dzi­ła szko­dy.

Tak[o] rze­cze Za­ra­tu­stra1.

I ja roz­ma­wia­łem, mia­łem ho­nor z Za­ra­tu­strą roz­ma­wiać. Mą­dre jego wta­jem­ni­cze­nia, cięż­kie, twar­de i ostre. Cie­bie, bied­ny fi­lo­zo­fie, za­pro­wa­dzi­ły za mrocz­ne mury i cia­sne kra­ty szpi­ta­la wa­ria­tów, bo tak prze­cież było. Stoi czar­ne na bia­łym:

„Nie­tz­sche zmarł w roz­ter­ce z ży­ciem – obłą­ka­ny”.

Chcę w mo­jej książ­ce do­wieść, że w bo­le­snej roz­ter­ce z praw­dą.

Ten sam Za­ra­tu­stra in­a­czej mnie na­uczał. Może mia­łem lep­szy słuch, może czuj­niej słu­cha­łem.

Na jed­no zga­dza­my się: dro­ga mi­strza i moja, ucznia – były uciąż­li­we. Wie­le czę­ściej po­raż­ki niż po­wo­dze­nia, wie­le krzy­wizn, więc czas i wy­si­łek na mar­ne, po­zor­nie na mar­ne.

Bo w go­dzi­nie wy­pła­ty nie w sa­mot­nej celi naj­smut­niej­sze­go szpi­ta­la, [– –] i mo­ty­le, i po­lne ko­ni­ki, i świę­to­jań­skie ro­bacz­ki, i kon­cert świersz­czów, i so­li­sta w błę­ki­tach wy­so­kich – skow­ro­nek.

Do­bry Boże.

Dzię­ki Ci, do­bry Boże, za łąkę i barw­ne za­cho­dy, za rześ­ki wie­trzyk wie­czor­ny po upal­nym dniu zno­ju i mo­zo­łu.

Do­bry Boże, któ­ry wy­my­śli­łeś tak mą­drze, że kwia­ty mają za­pach, świę­to­jan­ki świe­cą na zie­mi, iskry gwiazd na nie­bie.

Jak­że ra­do­sna jest sta­rość.

Jaka miła ci­sza.

Miły wy­po­czy­nek.

„Czło­wiek, któ­ry bez mia­ry ob­sy­pa­ny Twy­mi dary, coś go stwo­rzył i oca­lił...”2

Ano do­brze. – Za­czy­nam.

– Raz, dwa.

Grze­ją się na słoń­cu dwa dzia­dy.

– Po­wiedz, sta­ry grzy­bie, jak to się sta­ło, że ży­jesz jesz­cze.

– Ba, ży­cie wio­dłem so­lid­ne, roz­waż­ne, bez wstrzą­sów i na­głych zwro­tów. Nie palę, nie piję, w kar­ty nie gram, za dziew­czę­ta­mi nie bie­ga­łem. Nig­dy głod­ny ani na­zbyt zmę­czo­ny, ani po­spiesz­nie, ani ry­zy­kow­nie. Za­wsze w porę i w mia­rę. Nie drę­czy­łem ser­ca, nie for­so­wa­łem płuc, nie fa­ty­go­wa­łem gło­wy. Umiar, spo­kój i roz­wa­ga. Dla­te­go żyję jesz­cze. A ko­le­ga?

– Ja nie­co in­a­czej. Za­wsze tam, gdzie ła­two o guzy i siń­ce. Szcze­nię­ciem by­łem, gdy pierw­sza re­wol­ta i pu­ka­ni­na. Były noce bez­sen­ne i tyle kozy, ile trze­ba mło­dzia­ko­wi po­ka­zać, by z gru­ba bo­daj utem­pe­ro­wać3. – Po­tem woj­na. Taka so­bie. Trze­ba jej było szu­kać da­le­ko, za górą ural­ską, za mo­rzem baj­kal­skim, po­przez Ta­ta­rów, Kir­gi­zów, Bu­ria­tów aż do Chiń­czy­ków. O wieś man­dżur­ską Tao­łaj­dżou opar­łem się i znów re­wo­lu­cja. Po­tem krót­ki niby spo­kój. Wód­kę pi­łem, owszem, nie­raz na kar­tę sta­wia­łem ży­cie, nie zmię­ty pa­pie­rek. Tyl­ko na dziew­czę­ta nie mia­łem cza­su, bo gdy­by nie to, że ju­chy za­chłan­ne i na noce łase, no i ro­dzą dzie­ci. Pa­skud­ny oby­czaj. Raz mi się zda­rzy­ło. Po­zo­stał nie­smak na całe ży­cie. Dość mi tego było. I gróźb, i łez. Pa­pie­ro­sy pa­li­łem bez mia­ry. I w dzień, i w dys­ku­sji szu­ka­nia, raz w raz, jak ko­min. I nie ma we mnie zdro­we­go ka­wał­ka. Zro­sty, bóle, prze­pu­kli­ny, bli­zna, roz­ła­żę się, skwier­czę, pru­ję, żyję. I to jak jesz­cze. Wie­dzą coś o tym ci, co mi wła­żą w dro­gę. Kop­nia­ki moje są wca­le i owszem. Bywa i te­raz, że cała ban­da chył­kiem przede mną. Mam zresz­tą stron­ni­ków i przy­ja­ciół.

– Ja też. Mam dzie­ci i wnu­ków. A wy? A pan, a ko­le­ga?

– Ja mam dwie­ście.

– Fi­lut z wa­ści.

Te­raz rok 1942. Maj. Chłod­ny maj w tym roku. I ta dzi­siej­sza noc naj­cich­sza z ci­chych. Go­dzi­na pią­ta rano. Dzie­cia­ki śpią. Jest ich na­praw­dę dwie set­ki. Na pra­wym skrzy­dle pani Ste­fa4, ja na lewo w tzw. izo­lat­ce5.

Łóż­ko moje w środ­ku po­ko­ju. Pod łóż­kiem bu­tel­ka wód­ki. Na noc­nym sto­li­ku ra­zo­wy chleb i dzba­nek wody.

Po­czci­wy Fe­lek6 na­ostrzył ołów­ki, każ­dy z dwóch stron. Mógł­bym pi­sać pió­rem wiecz­nym, jed­no dała mi Ha­da­ska7, dru­gie pe­wien papa nie­sfor­ne­go syn­ka.

Ro­wek mi się od tego ołów­ka na pal­cu wy­żło­bił. Te­raz do­pie­ro przy­po­mnia­ło mi się, że moż­na in­a­czej, że moż­na wy­god­niej, że ła­twiej pió­rem.

Nie dar­mo ta­tu­lo8 na­zy­wał mnie w dzie­ciń­stwie gapą i cym­ba­łem, a w burz­li­wych mo­men­tach na­wet idio­tą i osłem. Jed­na tyl­ko bab­cia9 wie­rzy­ła w moją gwiaz­dę. A tak to leń, bek­sa, ma­zgaj (mó­wi­łem już), idio­ta i do lu­ftu.

Ale o tym po­tem.

Mie­li słusz­ność. Po rów­no. Pół na pół. Ba­bu­nia i papa.

Ale o tym po­tem.

2. Ja­nusz Kor­czak i Ste­fa­nia Wil­czyń­ska w „Ró­życz­ce”, lata 30

Leń... słusz­nie... Nie lu­bię pi­sać. Roz­my­ślać to tak. Nie spra­wia mi to trud­no­ści. Tak jak­bym ba­jecz­ki so­bie opo­wia­dał.

Czy­ta­łem gdzieś:

„Są lu­dzie, któ­rzy tak samo nie my­ślą, jak inni mó­wią: «Nie palę»”.

Ja my­ślę.

– Raz, dwa, raz, dwa. – Na każ­dą nie­zdar­ną ło­pa­tę mo­jej stud­ni obo­wiąz­ko­wo za­ga­pię się. Za­my­ślę się na mi­nut dzie­sięć. I nie, że sła­by dziś je­stem, bo sta­ry. Tak za­wsze było.

Bab­cia da­wa­ła mi ro­dzyn­ki i mó­wi­ła:

– Fi­lo­zof.

Po­dob­no już wte­dy zwie­rzy­łem ba­bu­ni w in­tym­nej roz­mo­wie mój śmia­ły plan prze­bu­do­wy świa­ta. Ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko wy­rzu­cić wszyst­kie pie­nią­dze. Jak i do­kąd wy­rzu­cić, i co po­tem ro­bić, za­pew­ne nie wie­dzia­łem. Nie na­le­ży są­dzić zbyt su­ro­wo. Li­czy­łem wów­czas pięć lat, a za­gad­nie­nie że­nu­ją­co trud­ne: co ro­bić, żeby nie było dzie­ci brud­nych, ob­dar­tych i głod­nych, z któ­ry­mi nie wol­no mi ba­wić się na po­dwór­ku, gdzie pod kasz­ta­nem po­cho­wa­ny był w wa­cie, w bla­sza­nym pu­deł­ku od lan­dry­nek pierw­szy mój zmar­ły, bli­ski i ko­cha­ny, na ra­zie tyl­ko ka­na­rek. Jego śmierć wy­su­nę­ła ta­jem­ni­cze za­gad­nie­nie wy­zna­nia.

Chcia­łem na jego gro­bie po­sta­wić krzyż. Słu­żą­ca po­wie­dzia­ła, że nie, bo on ptak, coś bar­dzo niż­sze­go niż czło­wiek. Pła­kać na­wet grzech.

Tyle słu­żą­ca. Ale gor­sze to, że syn do­zor­cy domu orzekł, że ka­na­rek był Ży­dem.

I ja.

Ja też Żyd, a on – Po­lak ka­to­lik. On w raju, ja na­to­miast, je­że­li nie będę mó­wił brzyd­kich wy­ra­zów i będę mu po­słusz­nie przy­no­sił kra­dzio­ny w domu cu­kier – do­sta­nę się po śmier­ci do cze­goś, co wpraw­dzie pie­kłem nie jest, ale tam jest ciem­no. A ja ba­łem się ciem­ne­go po­ko­ju.

Śmierć. – Żyd. – Pie­kło. Czar­ny, ży­dow­ski raj. – Było co roz­wa­żać.

Leżę w łóż­ku. Łóż­ko na środ­ku po­ko­ju. Sub­lo­ka­to­rzy moi: Mo­niuś młod­szy (Mo­niu­siów mamy czte­rech10), po­tem Al­bert, Je­rzyk. Z dru­giej stro­ny pod ścia­ną Fe­lu­nia, Ge­nia i Ha­necz­ka.

Drzwi otwar­te do sy­pial­ni chłop­ców. Jest ich sztuk sześć­dzie­siąt. Nie­co na wschód śpi naj­cich­szym snem sześć­dzie­siąt dziew­cząt.

Resz­ta na gór­nym pię­trze. – Jest maj, więc cho­ciaż zim­ny, jed­nak­że w gór­nej sali mogą od bie­dy sy­piać star­si chłop­cy.

Noc. – Mam o niej i o dzie­ciach śpią­cych no­tat­ki. Trzy­dzie­ści czte­ry blocz­ki no­ta­tek. Dla­te­go wła­śnie tak dłu­go nie mo­głem zde­cy­do­wać się na pi­sa­nie pa­mięt­ni­ków.

Za­mie­rzam na­pi­sać:

1. – Gru­by tom o nocy w sie­ro­ciń­cu i w ogó­le o śnie dzie­ci.

2. – Dwu­to­mo­wą po­wieść. Rzecz dzie­je się w Pa­le­sty­nie. Noc po­ślub­na pary cha­lu­ców u pod­nó­ża góry Gil­boa, w miej­scu, skąd wy­try­ska źró­dło11; o gó­rze tej i o źró­dle tym mówi księ­ga Moj­że­sza.

(Głę­bo­ka bę­dzie, je­śli zdą­żę, ta moja stud­nia).

3. 4. 5. 6. – Na­pi­sa­łem przed kil­ku laty opo­wieść o ży­ciu Pa­steu­ra dla dzie­ci12. – Te­raz dal­szy ciąg se­rii: Pe­sta­loz­zi, da Vin­ci, Kro­pot­kin, Pił­sud­ski13 i jesz­cze parę tu­zi­nów in­nych, bo i Fa­bre, Mul­ta­tu­li, Ru­skin i Grze­gorz Men­del, Nał­kow­ski i Szcze­pa­now­ski, Dy­ga­siń­ski, Da­wid14.

Nie wie­cie, kto to Nał­kow­ski?

Nie wie świat o wie­lu wiel­kich Po­la­kach.

7. – Na­pi­sa­łem przed laty po­wieść o kró­lu Ma­ciu­siu15.

Te­raz ko­lej na kró­la-dziec­ko: król Da­wid Dru­gi16.

8. – Jak zmar­no­wać ma­te­riał pół ty­sią­ca wy­kre­sów wagi i mia­ry wy­cho­wań­ców17 i nie opi­sać w pięk­nej, rze­tel­nej, ra­do­snej pra­cy wzro­stu czło­wie­ka?

[– –] za naj­bliż­szych pięć ty­się­cy lat. – Gdzieś tam w prze­past­nej przy­szło­ści so­cja­lizm, te­raz anar­chia. Woj­na po­etów i mu­zy­ków w naj­pięk­niej­szej Olim­pia­dzie – woj­na o naj­pięk­niej­szą mo­dli­twę – na je­den dla świa­ta na rok hymn do Boga.

Za­po­mnia­łem nad­mie­nić, że i te­raz jest woj­na.

10. – Au­to­bio­gra­fia.

Tak. – O so­bie, o swo­jej ma­łej i waż­nej oso­bie.

Ktoś na­pi­sał gdzieś zło­śli­wie, że świat jest kro­pel­ką bło­ta, za­wie­szo­ne­go w bez­kre­sie; a czło­wiek jest zwie­rzę­ciem, któ­re zro­bi­ło ka­rie­rę.

Może być i tak tak­że. Ale do­peł­nie­nie: ta kro­pla bło­ta zna cier­pie­nie, umie ko­chać i pła­kać i peł­na jest tę­sk­no­ty.

A ka­rie­ra czło­wie­ka, je­śli zwa­żyć su­mie­nie [su­mien­nie?] – wąt­pli­wa, bar­dzo wąt­pli­wa.

Go­dzi­na szó­sta i pół.

Krzyk­nął ktoś w sy­pial­ni:

– Chło­pa­ki, ką­piel, wsta­wać.

Od­kła­dam pió­ro. Wstać czy nie? Daw­no nie ką­pa­łem się. Wczo­raj zła­pa­łem na so­bie i za­mor­do­wa­łem bez skru­pu­łów jed­nym zręcz­nym uci­skiem pa­znok­cia – wesz.

Je­śli zdą­żę, na­pi­szę apo­lo­gię wszy. Bo nie­spra­wie­dli­wy i nie­god­ny jest nasz sto­su­nek do tego pięk­ne­go owa­da.

Roz­go­ry­czo­ny chłop ro­syj­ski orzekł:

– Wesz nie czło­wiek: wszy­stek krwi nie wy­pi­je.

Uło­ży­łem krót­ką po­wiast­kę o wró­blach, któ­re lat dwa­dzie­ścia kar­mi­łem. Po­sta­no­wi­łem so­bie za za­da­nie zre­ha­bi­li­to­wać ma­łych zło­dzie­jasz­ków. Ale kto wej­rzy w upo­śle­dze­nie wszy?

Kto, je­śli nie ja?

Kto wy­stą­pi, kto bę­dzie miał od­wa­gę wy­stą­pić w jej obro­nie?

3. Szó­sta stro­na Pa­mięt­ni­ka

„Za cy­nicz­ną pró­bę zwa­le­nia na bar­ki spo­łe­czeń­stwa obo­wiąz­ku opie­ki nad sie­ro­tą, za bez­wstyd obelg, prze­kleństw i gróźb mio­ta­nych w wście­kło­ści, że pró­ba zo­sta­ła uda­rem­nio­na – ma pani zło­żyć zło­tych pięć­set – na rzecz «Po­mo­cy dla Sie­rot»18 w ter­mi­nie dni pię­ciu.

Bio­rąc pod uwa­gę ni­ski po­ziom śro­do­wi­ska i bo­daj domu, gdzie pani prze­by­wa, kwo­ta kary wy­pa­da tak ni­sko. Prze­wi­du­ję kłam­li­we uspra­wie­dli­wie­nie, że nie wie­dzia­ły­ście, kto prze­pro­wa­dza wy­wiad: kie­dy wa­sza naj­młod­sza la­to­rośl wy­sła­na dla eskor­to­wa­nia mnie wi­dzia­ła już le­gi­ty­ma­cję moją oka­zy­wa­ną po­li­cjan­to­wi19, rzu­ci­ła na po­że­gna­nie okrzyk: «by­dlę». Nie na­le­ga­łem na aresz­to­wa­nie pod­lot­ka z uwa­gi na wiek i na to, że była bez opa­ski.

Na za­koń­cze­nie do­dam, że był to dru­gi za­targ mój z me­li­ną wy­twor­ne­go domu Wa­li­ców 14 – bo w cza­sie ob­lę­że­nia War­sza­wy w łaj­dac­ki spo­sób od­mó­wio­no mi po­mo­cy, by ko­na­ją­ce­go, z roz­pła­ta­ną pier­sią żoł­nie­rza prze­nieść do bra­my, by nie ko­nał jak pies w rynsz­to­ku”.

A oto ko­men­ta­rze.

Wła­ści­ciel­ka­mi lo­ka­lu, skąd zo­sta­łem wy­rzu­co­ny okrzy­ka­mi: „Won, sta­ry dra­niu, złam ręce i nogi” – są „przy­ja­ciół­ki” nie mniej, nie wię­cej, tyl­ko Ste­fa­nii Sem­po­łow­skiej20.

Pra­gnę ob­szer­niej na ten te­mat wy­po­wie­dzieć się, ile że spra­wa ma ogól­niej­sze zna­cze­nie.

Sem­po­łow­ska była orę­dow­nicz­ką fa­na­tycz­ną Ży­dów prze­ciw oszczer­stwom i słusz­nym za­rzu­tom, czy­nio­nym nam przez rów­nie fa­na­tycz­nych wro­gów.

Trzy Ży­dów­ki z Wa­li­co­wa – to te typy, któ­re dro­gą gład­kich słó­wek, ba – na­wet chrztu, wci­ska­ły się prze­mo­cą, bez­wstyd­nie do pol­skie­go to­wa­rzy­stwa, do do­mów i ro­dzin, by tam re­pre­zen­to­wać Ży­dów.

Wie­lo­krot­nie i bez­sku­tecz­nie tłu­ma­czy­łem en­tu­zja­st­ce – pani Ste­fa­nii, że być nie może i nie po­win­no ani po­ro­zu­mie­nia, ani luź­ne­go na­wet kon­tak­tu mię­dzy ka­na­lią ży­dow­ską i eli­tą du­cho­wą, mo­ral­ną Po­la­ków.

Na prze­strze­ni lat trzy­dzie­stu na­szej zna­jo­mo­ści by­wa­ły przy­kre za­tar­gi i od­da­le­nia wła­śnie dla­te­go.

Woj­cie­chow­ski – Pił­sud­ski – Nor­wid – Mic­kie­wicz – Ko­ściusz­ko – Za­ją­czek, kto wie, może i Łu­ka­sie­wicz21 – ba, Kre­on i An­ty­go­na – czy nie dla­te­go wła­śnie da­le­cy, że bli­scy.

Daw­niej Nał­kow­ski, Lu­dwik Stra­sze­wicz22 z po­zo­ru wro­go­wie, a peł­ni ku so­bie tę­sk­no­ty.

Jak­że ła­two po­ro­zu­mieć się dwóm szu­braw­com dla wspól­nej zdra­dy, zbrod­ni, szal­bier­stwa, jak nie­moż­li­we jest zgod­ne współ­dzia­ła­nie, gdy dwo­je tak samo ko­cha, ale in­a­czej ro­zu­mie, bo inny za­sób do­świad­cze­nia.

Nie­na­wiść i obrzy­dze­nie czu­łem do Ży­dów – han­de­łe­sów23 idej i fra­ze­sów. Wi­dzia­łem do­sto­jeń­stwo tych Ży­dów, któ­rzy ucie­ka­li i kry­li się przed przy­ja­ciół­mi spo­za oko­pów.

Jak­że nie wspo­mnieć ko­cha­ne­go „Wojt­ka” – bo­jo­we­go en­de­ka, któ­ry przy czar­nej ka­wie z roz­pa­czą nie­omal py­tał się:

– Po­wiedz, co ro­bić? Ży­dzi ko­pią nam grób.

A Go­dlew­ski24:

– Je­ste­śmy sła­bi. Za kie­li­szek wód­ki sprze­da­je­my się w nie­wo­lę ży­dow­ską.

A Mosz­czeń­ska25:

– Wa­sze za­le­ty są dla nas wy­ro­kiem śmier­ci.

Róg Że­la­znej i Chłod­nej. Wę­dli­niar­nia. – Roz­wa­lo­na na krze­śle, ob­ro­sła sa­dłem Ży­dó­wa przy­mie­rza pan­to­fle. – Szewc klę­czy przed nią. – Twarz przed­ucho­wio­na. Wło­sy siwe, oczy mą­dre i do­bre, głos po­waż­ny i głę­bo­ki, na twa­rzy wy­raz bez­na­dziej­nej re­zy­gna­cji.

– Prze­cież uprze­dza­łem, że te pan­to­fle...

– A ja pana uprze­dzam, że scho­waj pan te pan­to­fle dla swo­jej żony. Jak pan je­steś szewc, to pan po­trze­bu­je wie­dzieć. – Jak ta moja noga wy­glą­da.

I maj­ta tłu­stą nogą przed no­sem – nie­omal do­ty­ka.

– Czy pan śle­py? Nie wi­dzi pan, że się marsz­czy?

Sce­na jed­na z naj­gor­szych, któ­rych by­łem świad­kiem, ale nie je­dy­na.

– Nasi nie lep­si.

– Wiem.

Więc co ro­bić?

4. Ode­zwa Do Oby­wa­te­li Chrze­ści­jan

Ra­dio ma ten, kto je so­bie kupi. I sa­mo­chód. I bi­let na pre­mie­rę. I po­dró­że, i książ­ki, i ob­ra­zy.

Opo­wiem może o wy­ciecz­ce pol­skiej, spo­tka­nej w Ate­nach26. Ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko fo­to­gra­fo­wa­li się na tle Pan­te­onu. – Roz­sz­cze­bio­ta­ne, roz­cheł­sta­ne – każ­de szcze­nię krę­ci się koło wła­sne­go ogo­na, pra­gnąc po­chwy­cić.

Po co ja to wła­ści­wie pi­szę?

No tak. Jest sza­tan. Jest. Ale i wśród nich są wię­cej i mniej zło­śli­wi.

Zro­bił Ja­nu­szek z Irecz­ką ogró­dek z pia­sku i do­mek, i kwiat­ki, i par­kan. – No­si­li wodę w pu­deł­ku od za­pa­łek. Na zmia­nę. Na­ra­dzi­li się, do­bu­do­wa­li dru­gi do­mek. Na­ra­dzi­li się: ko­min. Na­ra­dzi­li się: stud­nia. Na­ra­dzi­li się: psia buda.

Roz­legł się dzwo­nek na po­si­łek. Z dro­gi do ja­dal­ni dwa razy co­fa­li się, żeby po­pra­wić, żeby po­pa­trzyć.

A Mu­siek ob­ser­wo­wał z da­le­ka. A po­tem kop­nął, nogą po­de­ptał, dłu­go ki­jem wa­lił.

Kie­dy po­wró­ci­li po obie­dzie, Irka po­wie­dzia­ła:

– Ja wiem: to Mu­siek.

Uro­dzo­ny w Pa­ry­żu, wró­co­ny zo­stał oj­czyź­nie i trzy lata za­tru­wał ży­cie trzy­dzie­ścior­ga sie­rot przed­szko­la.

Na­pi­sa­łem o nim ar­ty­kuł do „Pe­da­go­gi­ki Spe­cjal­nej”27, że po­trzeb­ne ko­lo­nie kar­ne, wspo­mnia­łem na­wet o ka­rze śmier­ci. Prze­cież on mały! Prze­cież on bę­dzie gra­so­wał ca­łych pięć­dzie­siąt lat.

Ko­cha­na Pani Ma­ria z za­że­no­wa­nym uśmie­chem:

– Pan chy­ba żar­to­wał?

– Ani tro­chę. – Ile krzyw­dy ludz­kiej, ile bólu, ile łez...

– Więc pan nie wie­rzy w po­pra­wę.

– Nie je­stem Ad­le­rem28 – po­wie­dzia­łem szorst­ko.

Z pa­nią dok­tór Grze­go­rzew­ską nie moż­na dłu­go gnie­wać się. Kom­pro­mis: skre­śli­łem karę śmier­ci – tyl­ko za­kład po­praw­czy (i to z tru­dem).

Czy lu­dzie uczci­wi, z gór­nych szcze­bli – już tak na amen ska­za­ni na Kal­wa­rię?

Po co ja to pi­szę?

Ro­zu­mie się, noc. Go­dzi­na dwu­na­sta trzy­dzie­ści.

Cięż­ki mia­łem dzień.

Kon­fe­ren­cja z dwo­ma pa­na­mi, ma­ga­mi opie­ki spo­łecz­nej. – Po­tem dwa wy­wia­dy – je­den ten wła­śnie z awan­tu­rą. – Po­tem po­sie­dze­nie Za­rzą­du.

Ju­tro – Dziel­na 3929.

Po­wie­dzia­łem:

– Pro­szę pana (me­ce­na­sa), je­śli co dzień o mi­li­metr le­piej, to za­chę­ta więk­sze­go wy­sił­ku. – Je­że­li co dzień go­rzej, na­dej­dzie ka­ta­stro­fa i ja­kiś zwrot. A my drep­cze­my w miej­scu.

Uwa­żaj. To, co po­wiem, może się przy­dać.

Są czte­ry spo­so­by uniesz­ko­dli­wie­nia nie­po­żą­da­nych przy­by­szów.

1. Prze­ku­pić. Do­pu­ścić do si­twy i ocy­ga­nić.

2. Go­dzić się na wszyst­ko i ko­rzy­sta­jąc z nie­uwa­gi, ro­bić nadal, co się chce. Toć ja je­den, ich gro­ma­da. Ja my­ślę o nich, li­cząc bo­ga­to, trzy go­dzi­ny dzien­nie, oni my­ślą, jak po­dejść, całą dobę. Wy­tłu­ma­czę to, mó­wiąc o my­śle­niu w śnie. Zresz­tą są to rze­czy zna­ne.

3. Po­cze­kać, prze­cze­kać, przy­cza­ić się i w od­po­wied­nim mo­men­cie skom­pro­mi­to­wać.

Pa­trz­cie. To on tak za­rzą­dził. Moż­na ze­łgać. (Chcie­li mi od­dać kasę).

4. Zmę­czyć. Albo so­bie pój­dzie, albo prze­sta­nie pa­trzeć. Bo i co?

Wy­czer­pał się atra­ment.

Sta­ry je­stem, ile­kroć wspo­mi­nam prze­szłość, lata i zda­rze­nia ubie­głe.

Chcę być mło­dy, więc ukła­dam plan na przy­szłość.

Co zro­bię po woj­nie?

Może po­wo­ła­ją mnie do współ­pra­cy w bu­do­wie no­we­go ładu w świe­cie albo w Pol­sce? – Jest to bar­dzo wąt­pli­we. I nie chcę tego. Mu­siał­bym urzę­do­wać, więc nie­wo­la przy­mu­so­wych go­dzin pra­cy i kon­tak­tów z ludź­mi, ja­kieś gdzieś biur­ko, fo­tel i te­le­fon. Stra­ta cza­su na bie­żą­ce, po­wsze­dnie, małe spra­wy i zwal­cza­nie ma­łych lu­dzi z ich ma­ły­mi am­bi­cja­mi, pro­tek­cja­mi, hie­rar­chią, ce­lem.

W su­mie kie­rat.

Wolę na wła­sną rękę.

W cza­sie ty­fu­su30 mia­łem na­stę­pu­ją­ce wi­dze­nie:

Ol­brzy­mia sala te­atral­na czy kon­cer­to­wa. Tłu­my od­święt­nie ubra­ne.

Opo­wia­dam o woj­nie i gło­dzie, sie­roc­twie i nie­do­li.

Prze­ma­wiam po pol­sku. Tłu­macz prze­kła­da krót­ko na ję­zyk an­giel­ski. – (Rzecz dzie­je się w Ame­ry­ce). – Na­gle głos mi się za­ła­mu­je. – Ci­sza. – Gdzieś w głę­bi roz­le­ga się krzyk. Bie­gnie ku mnie Re­gi­na31. Za­trzy­mu­je się przed wznie­sie­niem, rzu­ca na es­tra­dę ze­ga­rek i woła: „Od­da­ję panu, wszyst­ko”. – I oto deszcz rzę­si­sty bank­no­tów, zło­ta i klej­no­tów. Rzu­ca­ją mi pier­ścion­ki, bran­so­le­ty, ko­lie... – Wy­bie­ga­ją na sce­nę chłop­cy z Domu Sie­rot: bra­cia Gel­blat, Fał­ka, Ma­rio Ku­law­ski, Glu­zman, Szej­wacz32 – i wkła­da­ją to wszyst­ko do sien­ni­ków. – Roz­le­ga­ją się okrzy­ki, okla­ski i płacz wzru­szo­nych słu­cha­czów.

Nie na­zbyt ufam pro­roc­twom, mimo to od lat z górą dwu­dzie­stu cze­kam na speł­nie­nie wi­dze­nia.

O Re­gi­nie opo­wiem, gdy przyj­dzie ko­lej na dziw­ne losy wy­cho­wań­ców bia­łe­go domu na uli­cy Kroch­mal­nej. W sza­rej War­sza­wie.

Po­sią­dę więc środ­ki nie­ogra­ni­czo­ne i ogła­szam kon­kurs na bu­do­wę wiel­kie­go sie­ro­ciń­ca w gó­rach Li­ba­nu. W po­bli­żu Kwar Ge­la­di33.

Będą tam wiel­kie ko­sza­ro­we ja­dal­nie i sy­pial­nie. – Będą małe „dom­ki pu­stel­ni­ków”. – Dla sie­bie na ta­ra­sie pła­skie­go da­chu mam je­den po­kój nie­du­ży z prze­zro­czy­sty­mi ścia­na­mi, bym nie stra­cił ani jed­ne­go wscho­du i za­cho­du, aby w nocy pi­sząc, móc raz w raz spoj­rzeć na gwiaz­dy.

Mło­da Pa­le­sty­na ubie­ga się mo­zol­nie i rze­tel­nie o po­ro­zu­mie­nie z zie­mią. Ale przyj­dzie ko­lej na nie­bo. – W prze­ciw­nym ra­zie by­ły­by [by­ła­by?] nie­po­ro­zu­mie­niem i błę­dem.

Cze­mu nie Bir Bi­dżan, Ugan­da, Ka­li­for­nia, Abi­sy­nia, Ty­bet, Ma­da­ga­skar, In­die, po­łu­dnie Ro­sji34 czy Po­le­sie. – Na­wet An­glia życz­li­wa i świa­do­ma świa­ta nie wie, gdzie sku­pić tę nie­wiel­ką zresz­tą garst­kę ży­do­stwa.

Co­rocz­nie do oj­czy­ste­go mia­sta i przy­ja­ciół przy­jeż­dżam na kil­ka ty­go­dni i roz­mo­wy o spra­wach waż­nych i wiecz­nych...

Ju­ści nie po­wta­rzam mo­no­ton­nie ma­rze­nia. – Za każ­dym ra­zem ja­kaś zmia­na.

Naj­wię­cej mam trosk z bu­do­wą chat dla pu­stel­ni­ków. Ci, któ­rzy za­słu­ży­li na sa­mot­ność, dążą do szczę­ścia przez sa­mot­ność, czy­ta­ją ją i tłu­ma­czyć ją mają na ję­zyk zro­zu­mia­ły – orbi et urbi35– po­win­ni, po­win­ni mieć. Ale co po­win­ni mieć – w tym sęk.

Mo­siek znów na­wa­lił za mało kar­bi­du. Lam­pa ga­śnie.

Prze­ry­wam.

5. Ode­zwa Do Ży­dów

Go­dzi­na pią­ta rano.

Po­czci­wy Al­bert od­ciem­nił po­kój.

Bo szy­by przy­sło­nię­te ro­le­ta­mi z czar­ne­go pa­pie­ru, by świa­tła okien nie prze­szka­dza­ły wła­dzom woj­sko­wym roz­ma­wiać szy­frem świetl­nym, a po­dob­no dla­te­go, żeby nie­przy­ja­ciel­skim sa­mo­lo­tom nie uła­twiać dro­gi. Jak gdy­by nie było dzie­się­ciu i in­nych na­rzę­dzi i dro­go­wska­zów. – Lu­dzi­ska mimo to wie­rzą.

Jest tedy znów ja­sno.

Na­iw­ni i po­czci­wi są lu­dzie. Chy­ba nie­szczę­śli­wi. Nie bar­dzo wie­dzą, na czym po­le­ga szczę­ście. – Każ­dy in­a­czej je ro­zu­mie.

Je­den: smacz­ny czu­lent36 albo kieł­ba­sa z ka­pu­stą. – Dru­gi: spo­kój, kom­fort – wy­go­da. – Trze­ci: dziew­czę­ta – licz­ne i róż­ne. – Czwar­ty: mu­zy­ka albo kar­ty, albo po­dró­że.

A każ­dy bro­ni się in­a­czej przed nudą i tę­sk­no­tą.

Nuda – głód du­cha.

Tę­sk­no­ta – pra­gnie­nie, pra­gnie­nie wody i lotu, wol­no­ści i czło­wie­ka – po­wier­ni­ka, spo­wied­ni­ka, do­rad­cy – rady, spo­wie­dzi, życz­li­we­go ucha dla mo­jej skar­gi.

Duch tę­sk­ni w cia­snej klat­ce cia­ła. – Lu­dzie czu­ją i roz­wa­ża­ją śmierć pod ką­tem koń­ca, a jest ona tyl­ko dal­szym cią­giem ży­cia, in­nym ży­ciem.

Je­śli nie wie­rzysz w du­szę, mu­sisz prze­cież uznać, że cia­ło two­je żyć bę­dzie jako tra­wa zie­lo­na, jako ob­łok. Je­steś prze­cież wodą i pro­chem.

„Świat jest prze­mia­ną zła, wie­czy­ście trwa­łą” – mówi Tet­ma­jer37.

Ten nie­do­wia­rek, pe­sy­mi­sta, iro­ni­sta, ni­hi­li­sta też mówi o wiecz­no­ści.

Nie­śmier­tel­na jest ame­ba, czło­wiek jest ko­lo­nią sześć­dzie­się­ciu bi­liar­dów, jak po­da­je Ma­eter­linck38. A on mógł do­trzeć do au­to­ry­te­tów. Bo ja przez lat kil­ka­na­ście usi­ło­wa­łem bez po­wo­dze­nia do­wie­dzieć się, ile razy po dwa mi­liar­dy.

Ko­le­ga pro­fe­sor Pasz­kie­wicz39 po­wie­dział, że astro­no­micz­na licz­ba. Aż przy­pad­kiem zna­la­złem od­po­wiedź w Ter­mi­tach.

Lu­dzi na świe­cie jest dwa mi­liar­dy, a ja je­stem spo­łe­czeń­stwem wie­le mi­lio­nów razy licz­niej­szym, więc mam pra­wo, mam obo­wią­zek dbać o wła­sne swe mi­liar­dy, wo­bec któ­rych mam zo­bo­wią­za­nia.

Nie­bez­piecz­ne może mó­wić o tym ogó­ło­wi, choć i tak każ­dy to czu­je, je­śli na­wet nie bar­dzo wie. A zresz­tą czy mój wszech­świat ży­cia i jego po­myśl­ność nie są za­leż­ne od po­myśl­no­ści ca­łe­go po­ko­le­nia od wysp lu­do­żer­ców au­stra­lij­skich aż do ga­bi­ne­tu po­ety, uczo­ne­go, aż do wpa­trzo­ne­go w otwór te­le­sko­pu na szczy­cie śnież­nym, na rów­ni­nie bie­gu­na.

Je­śli mała Geń­ka kasz­le w nocy, al­tru­istycz­nie współ­czu­ję, ale ego­istycz­nie ważę nie­po­kój noc­ny, tro­skę o jej zdro­wie; a może za­raź­li­we, koszt do­ży­wia­nia, fa­ty­ga i koszt wy­sła­nia na wieś.

Spać mi się chce. Za­nim mój ul brzę­czeć po­cznie, zdrzem­nę się go­dzi­nę.

Pe­wien je­stem, że w przy­szłym ro­zum­nym spo­łe­czeń­stwie skoń­czy się dyk­ta­tu­ra ze­ga­ra. Śpię i jem, kie­dy się chce.

Co za szczę­ście, że le­ka­rze i po­li­cja nie mogą prze­pi­sać, ile razy mi wol­no od­dy­chać na mi­nu­tę i ile razy ma pra­wo moje ser­ce ude­rzać.

Nie­chęt­nie sy­piam w nocy, bo po­tem w dzień spać nie mogę. – Chleb z wodą sma­ku­je mi wie­le le­piej w nocy.

To non­sens kłaść dziec­ko do łóż­ka na dzie­się­cio­go­dzin­ny nie­prze­rwa­ny sen.

Ze zdu­mie­niem do­wie się czło­wiek przy­szło­ści, że jako ozdo­bę miesz­kań uży­wa­li­śmy cię­te kwia­ty. I ob­ra­zy na ścia­nach. I jako dy­wa­ny skó­rę zwie­rząt.

– Skal­py, skal­py kwia­tów i szla­chet­nych młod­szych na­szych bra­ci w ży­ciu.

I płót­no wy­pa­cy­ko­wa­ne, na któ­re po pew­nym cza­sie prze­sta­je się pa­trzeć, a na któ­rych osia­da kurz, a pod nim gnieź­dzi się ro­bac­two.

– Jak­że mały, bied­ny, dzi­ki był ten czło­wiek pier­wot­ny sprzed ty­się­cy lat.

I ze współ­czu­ciem my­śleć będą o na­szych pry­mi­tyw­nych for­mach na­ucza­nia.

– Nie­uc­two mar­twej mowy.

„Wszedł­szy w lud” – raz w raz wy­ła­wia­łem wśród dzie­ci ta­len­ty:

Gdzieś na Sol­cu w iz­deb­ce wy­rob­ni­ka po­ka­za­no mi ry­sun­ki chło­pa­ka: koń był ko­niem, drze­wo drze­wem, okręt okrę­tem.

Za­nio­słem ru­lon ob­raz­ków, któ­re wy­da­wa­ły mi się naj­lep­sze – by po­ka­zać zna­ne­mu ma­la­rzo­wi.

Obej­rzał, skrzy­wił się:

– To zu­peł­nie bez war­to­ści. Prze­ry­so­wa­ne. A to uj­dzie od bie­dy.

Po­wie­dział rzecz dziw­ną:

– Każ­dy po­wi­nien umieć utrwa­lać ołów­kiem to, co chce za­cho­wać w pa­mię­ci. Anal­fa­be­tą jest każ­dy, kto tego nie może.

Ile razy wspo­mi­na­łem tę praw­dę nie­zbi­tą.

Oto sce­na, oto twarz, oto drze­wo, któ­re za chwi­lę znik­nie dla mnie na za­wsze. Jaki żal, jaka szko­da.

Ra­dzą so­bie tu­ry­ści: fo­to­gra­fia. – Już na­wet ta­śma fil­mo­wa. Ro­sną dzie­ci i mło­dzież, któ­rzy oglą­dać mogą swe pierw­sze nie­do­łęż­ne kro­ki.

Nie­za­po­mnia­ne ob­ra­zy bu­dzą­cej się sy­pial­ni. Spoj­rze­nie, ru­chy ocię­ża­łe bądź wy­pry­ski­wa­nie na­głe z łó­żek. Ten prze­cie­ra oczy, ten rę­ka­wem ko­szu­li po­cie­ra ką­ci­ki ust, ten gła­dzi ucho, prze­cią­ga się, trzy­ma­jąc ja­kąś część odzie­ży, za­sty­ga na dłu­go za­pa­trzo­ny.

Żywo, fleg­ma­tycz­nie, zręcz­nie, nie­zgrab­nie, pew­nie, bo­jaź­li­wie, do­kład­nie, nie­dba­le, przy­tom­nie bądź au­to­ma­tycz­nie.

To są te­sty: wi­dzisz od razu, kto zacz i dla­cze­go tak za­wsze albo aku­rat dziś tak.

Wy­kła­dow­ca ko­men­tu­je film:

– Pro­szę przyj­rzeć się uważ­nie (wska­zu­je la­secz­ką jak na ma­pie). Nie­chęt­ne spoj­rze­nie tych dwoj­ga na pra­wo wska­zu­je, że nie lu­bią się, łóż­ka ich nie po­win­ny stać w są­siedz­twie.

Zmru­że­nie po­wiek tego oto do­wo­dzi nie­zbi­cie, że jest krót­ko­wzrocz­ny.

Nie do­wie­rzaj­cie wy­trwa­ło­ści tego oto mal­ca: znać wy­si­łek, ner­wo­wość po­ru­szeń, zmien­ne tem­po, prze­rwy w po­zor­nie zde­cy­do­wa­nym po­śpie­chu. Może za­ło­żył się, za­po­wie­dział, ści­ga się z tym oto na lewo, na któ­re­go raz w raz spo­glą­da.

Temu to prze­po­wia­dam zły dzień. Coś mu do­le­ga. Przy my­ciu, przy sła­niu łóż­ka, przy ran­nym po­sił­ku, za chwi­lę czy za go­dzi­nę po­kłó­ci się lub po­bi­je, nie­grzecz­nie od­po­wie wy­cho­waw­cy.

6. Aula Domu Sie­rot na Kroch­mal­nej w 1940 roku

Sta­li­śmy we dwój­kę w oknie, gdy mon­to­wa­ła się nowa par­tia „dwóch ogni”.

Szla­chet­na, ry­cer­ska gra.

Dzie­się­cio­let­ni spec był moim wy­kła­dow­cą.

– Tego od razu wy­bi­ją, bo zmę­czo­ny. Ten do­pie­ro w po­ło­wie gry za­cznie się sta­rać. Tego od­rzu­cą. Ten ma na ple­cach oczy: pa­trzy w pra­wo, a bije w lewo. Ten umyśl­nie pod­da się, bo chce wy­bić tych dwóch. – Ten ob­ra­zi się, po­kłó­ci się, roz­pła­cze się.

Je­śli prze­po­wied­nia za­wie­dzie, spec wie dla­cze­go i tłu­ma­czy dla­cze­go. Bo w ob­li­cze­niach i oce­nie cze­goś nie wziął pod uwa­gę:

– Gra tak, bo wczo­raj stłukł szy­bę, więc te­raz boi się. – Tego słoń­ce razi w oczy. Ten nie­przy­zwy­cza­jo­ny do tej pił­ki, dla nie­go za twar­da. Tego noga boli. Ten świet­ny rzut za­wdzię­cza przy­ja­cie­lo­wi: za­wsze mu po­ma­ga.

Czy­ta grę jak par­ty­tu­rę, ko­men­tu­je ru­chy jak w par­tii sza­chów.

Je­śli to i owo ro­zu­miem, za­wdzię­czam to ofiar­nym swym pro­fe­so­rom. – Jacy oni cier­pli­wi, ofiar­ni, życz­li­wi, jaki ja nie­zdol­ny i nie­do­łęż­ny uczeń.

Nic dziw­ne­go: po­wy­żej czter­dzie­stu lat mia­łem, gdy uro­dził się u nas fut­bol, a oni racz­ko­wa­li z pił­ką pod pa­chą.

Pięć gru­bych to­mów:

1. – Pił­ka zwy­czaj­na.

2. – Pił­ka noż­na (fut­bol).

3. – Dwa ognie.

4. – Psy­cho­lo­gia i fi­lo­zo­fia gry w pił­kę.

5. – Ży­cio­ry­sy, wy­wia­dy. Opis sław­nych rzu­tów, par­tyj, bo­isk.

I sto ki­lo­me­trów ta­śmy.

Nie draż­ni, nie nie­cier­pli­wi, nie gnie­wa, nie obu­rza, gdy re­ak­cję z góry prze­wi­dzia­łem.

Dziś kla­sa bę­dzie nie­spo­koj­na, bo pri­ma apri­lis, bo upał, bo za trzy dni wy­ciecz­ka, bo za ty­dzień świę­ta, bo mnie gło­wa boli.

Pa­mię­tam już za­awan­so­wa­ną w lata pra­cy wy­cho­waw­czy­nię, któ­ra obu­rza­ła się, że chłop­com wło­sy tak szyb­ko od­ra­sta­ją – i pa­mię­tam mło­dziut­ką bur­sist­kę40, któ­ra roz­po­czy­na­ła spra­woz­da­nie z dy­żu­ru kła­dze­nia spać dziew­czy­nek od uwa­gi:

– Dziew­czyn­ki dziś były nie­zno­śne. O dzie­wią­tej był jesz­cze gwar. O dzie­sią­tej jesz­cze szep­ty i śmie­chy. A wszyst­ko dla­te­go, że kie­row­nicz­ka dała mi burę, bo by­łam zła, bo spie­szy­łam się, bo ju­tro mam se­mi­na­rium, bo za­rzu­ci­ły mi się poń­czo­chy, bo otrzy­ma­łam nie­do­bry list z domu.

Po­wie ktoś:

– Co wart film, je­śli dzie­ci wie­dzą, że je fo­to­gra­fu­ją?

Ła­two:

Apa­rat sta­le stoi. Ope­ra­tor o róż­nych po­rach i w róż­nych kie­run­kach na­krę­ca pu­sty apa­rat. Dzie­ciom obie­cu­je się po­ka­zać film, gdy bę­dzie skoń­czo­ny, ale za­wsze nie uda­je się coś. Fo­to­gra­fu­je się po wie­le­kroć dzie­ci na­tręt­ne, nie­mi­łe, nie­po­pu­lar­ne i sce­ny nie­cie­ka­we. – Ani razu nie za­po­wia­da się, że mają być na­tu­ral­ne, że mają pa­trzeć się tu, nie tam, żeby „ro­bi­ły swo­je”. Bez­ład­nie za­pa­la się i gasi ju­pi­te­ry. – To znów prze­ry­wa się za­ba­wę i za­rzą­dza uciąż­li­wą pró­bę.

Po okre­sie sen­sa­cji okres znie­cier­pli­wie­nia. Prze­sta­ją wresz­cie wi­dzieć. Po ty­go­dniu, po mie­sią­cu. Nie­po­trzeb­nie zresz­tą pi­szę. Tak za­pew­ne ro­bią. Na pew­no tak ro­bią – in­a­czej być nie może.

Anal­fa­be­tą jest wy­cho­waw­ca, któ­ry tego nie wie, ma­to­łem, gdy nie ro­zu­mie.

W przy­szło­ści każ­dy wy­cho­waw­ca bę­dzie ste­no­gra­fem i ki­no­ope­ra­to­rem.

A par­lo­graf 41, a ra­dio?

A epo­ko­we eks­pe­ry­men­ty Paw­ło­wa42?

A ów ogrod­nik, któ­ry dro­gą krzy­żo­wa­nia czy też wy­cho­wy­wa­nia ro­ślin – otrzy­mu­je róże bez kol­ców i „grusz­ki na wierz­bie”.

Czło­wie­ka kon­tur już po­sia­da­my – może na­wet fo­to­gra­fię? Może nie­wie­le już bra­ku­je? – Po­trzeb­ny tyl­ko zdol­ny i su­mien­ny re­tu­szer.

Inni boją się spać w dzień, żeby nie psuć nocy. Ja od­wrot­nie. Nie­chęt­nie śpię w nocy – wolę w dzień.

15 maja, go­dzi­na szó­sta. Dziew­czyn­ki już do po­ło­wy43.

Było mniej wię­cej tak. – Mó­wią:

– Wiesz, Hel­ciu, ty je­steś nie­spo­koj­nym czło­wie­kiem.

Ona:

– Ja je­stem czło­wie­kiem?

– No tak. Prze­cież nie pie­skiem.

Za­my­śli­ła się. Po dłu­giej pau­zie zdzi­wio­na:

– Je­stem czło­wie­kiem. Je­stem Hel­cia. Je­stem dziew­czyn­ka. Je­stem Po­lka. Je­stem có­recz­ka ma­mu­si, je­stem war­sza­wian­ka... Jak ja dużo je­stem.

In­nym ra­zem:

– Mam ma­mu­się, ta­tu­sia, bab­cię, dwie bab­cie, dzia­dziu­sia, su­kien­kę, rącz­ki, lal­kę, sto­lik, ka­nar­ka, far­tu­szek. – Czy ja pana mam?

Po­wie­dział mi pe­wien na­ro­do­wiec:

– Żyd, szcze­ry pa­trio­ta, jest w naj­lep­szym ra­zie do­brym war­sza­wia­ni­nem czy kra­ko­wia­ni­nem, ale nie Po­la­kiem.

Za­sko­czy­ło mnie to.

Przy­zna­łem lo­jal­nie, że istot­nie, nie wzru­sza mnie Lwów, Po­znań, Gdy­nia, je­zio­ra au­gu­stow­skie ani Za­lesz­czy­ki, ani Za­ol­zie. Nie by­łem w Za­ko­pa­nem (taki po­twor­ny), nie pa­sjo­nu­je mnie Po­le­sie, mo­rze, Pusz­cza Bia­ło­wie­ska. Obca mi Wi­sła spod Kra­ko­wa, nie znam i nie pra­gnął­bym po­znać Gnie­zna. Ale ko­cham Wi­słę war­szaw­ską i ode­rwa­ny od War­sza­wy od­czu­wam żrą­cą tę­sk­no­tę.

War­sza­wa jest moja i ja je­stem jej. Po­wiem wię­cej: je­stem nią.

Ra­zem z nią cie­szy­łem się i smu­ci­łem, jej po­go­da była moją po­go­dą, jej deszcz i bło­to moim też. Z nią ra­zem wzra­sta­łem. Od­da­li­li­śmy się ostat­nio. Po­wsta­wa­ły nowe uli­ce i dziel­ni­ce, któ­rych już nie ro­zu­mia­łem. Wie­le lat czu­łem się cu­dzo­ziem­cem na Żo­li­bo­rzu44. Wie­le bliż­szy jest mi Lu­blin i na­wet nig­dy nie­wi­dzia­ny Hru­bie­szów45.

War­sza­wa była te­re­nem czy warsz­ta­tem mo­jej pra­cy, tu miej­sca po­sto­ju, tu gro­by.

Pod­czas ca­łe­go przed­sta­wie­nia ku­kie­łek46 wspo­mi­na­łem raz szop­kę z uli­cy Mio­do­wej i ja­seł­ka z uli­cy Fre­ta47.

A było tak.

Po­czy­na­jąc od Bo­że­go Na­ro­dze­nia cho­dzi­li po za­moż­niej­szych po­dwó­rzach bez­ro­bot­ni w tym cza­sie mu­ra­rze i wzy­wa­ni do miesz­kań da­wa­li przed­sta­wie­nia.

Skrzy­nia-sce­na, har­mo­nia albo ka­ta­ryn­ka. A na sce­nie fi­gur­ki: król He­rod na tro­nie, dia­beł z wi­dła­mi.

Przed­sta­wie­nie od­by­wa­ło się w kuch­ni, żeby nie bło­ci­li miesz­ka­nia. Ku­char­ka cho­wa­ła dro­bia­zgi, bo kra­dli – raz dwie fra­że­tow­skie łyż­ki48 z kom­ple­tu. – Było pięk­nie i strasz­nie, i po­ucza­ją­co.

Na za­koń­cze­nie wy­cho­dził dzia­dek z wor­kiem i pro­sił o jał­muż­nę.

Oj­ciec ka­zał mi wła­sno­ręcz­nie wrzu­cać do wor­ka dziad­ka nowe, srebr­ne dzie­się­cio­gro­szów­ki, a ja za­mie­nia­łem całą po­sia­da­ną go­to­wi­znę na dwo­ja­ki i drżąc z emo­cji, wrzu­ca­łem do wor­ka.

A dzia­dek za­glą­dał do wor­ka, po­trzą­sał dłu­gą, siwą bro­dą i mó­wił:

– Ma­lut­ko, ma­lut­ko, daj, ka­wa­le­rze, jesz­cze.

W tym­że cza­sie by­łem z oj­cem na ja­seł­kach.

Dłu­ga sala sie­ro­ciń­ca, kur­ty­na, ta­jem­ni­ca, cia­sno­ta, ocze­ki­wa­nie.

Ja­kieś dziw­ne isto­ty w gra­na­to­wych far­tu­chach i bia­łych czap­kach na gło­wie, z sztyw­ny­mi skrzy­dła­mi.

Ba­łem się. Łzy mnie du­si­ły.

– Nie od­chodź, ta­tu­siu.

– Nie bój się.

Ta­jem­ni­cza pani po­sa­dzi­ła mnie w pierw­szym rzę­dzie.

Nie rób­cie tego, je­śli dziec­ko nie chce. Wo­la­łem gdzieś z boku, choć­by za­sła­nia­li, choć­by naj­cia­śniej i naj­go­rzej.

Bez­rad­nie:

– Ta­tu­siu.

– Siedź. Głu­piś.

W dro­dze py­ta­łem się, czy bę­dzie He­rod i dia­beł.

– Zo­ba­czysz.

Roz­pacz­li­wa jest ta re­zer­wa do­ro­słych. Nie rób­cie dzie­ciom nie­spo­dzia­nek, je­śli nie chcą. Po­win­ny wie­dzieć, za­wcza­su być uprze­dzo­ne, czy będą strze­la­li, czy na pew­no, kie­dy i jak. Trze­ba się przy­go­to­wać prze­cież do dłu­giej, da­le­kiej, nie­bez­piecz­nej po­dró­ży.

Oni o jed­no tyl­ko dba­ją.

– Zrób siu­siu, bo tam nie moż­na.

A ja te­raz nie mam cza­su, zresz­tą nie po­trze­bu­ję. Nie umiem na za­pas.

Wie­dzia­łem, że to bę­dzie ja­kaś waż­niej­sza i sto­kroć wspa­nial­sza szop­ka i bez dziad­ka z tor­bą.

Le­piej, że bez dziad­ka.

Mó­wi­łem już. Po­ucza­ją­ca go­dzi­na. Tak. – Ten dzia­dek. – Nie tyl­ko on, ale on w pierw­szym rzę­dzie.

Był nie­na­sy­co­ny.

Do jego wor­ka szły zra­zu obo­jęt­ne ro­dzi­ciel­skie srebr­nia­ki, po­tem wła­sne mo­zol­nie uzbie­ra­ne mie­dzia­ki. Na­uczo­ny gorz­kim, gorz­kim i po­ni­ża­ją­cym do­świad­cze­niem, gro­ma­dzi­łem je dłu­go, skąd mo­głem. Czę­sto pa­dał ofia­rą żywy dzia­dek na uli­cy; my­śla­łem:

– Nie dam, scho­wam dla tego swo­je­go z wor­kiem z szop­ki.

Mój dzia­dek był nie­na­sy­co­ny, a wo­rek jego bez dna. Ma­leń­ki był i wo­rek pię­cio­kroć mniej­szy od mo­jej port­mo­net­ki, a po­chła­niał, po­że­rał, ostat­nie wy­du­szał.

Da­wa­łem, do­kła­da­łem. Spró­bu­ję jesz­cze raz, może po­wie na­resz­cie, że do­syć.

– Ta­tu­siu. – Bab­ciu. – Ka­ta­rzy­no, ja od­dam, po­życz. Na pniu sprze­dam zbio­ry ca­łe­go roku.

Cie­ka­wość. Może pod­pa­trzę, jak on zni­ka na chwi­lę za sce­ną i da­lej na­le­ga i za­chę­ca.

I oba­wa, smut­na świa­do­mość, że po dziad­ku już ko­niec, już nic.

Go­rzej: fa­ty­gu­ją­cy ry­tu­ał my­cia przed spa­niem, może na­wet tran?

W dnie wy­jąt­ko­we nie po­win­no się obar­czać dzie­ci i draż­nić tym wszyst­kim, co hi­sto­ria, co wie­dza, co do­świad­cze­nie słusz­nie zle­ci­ło na uży­tek dzia­twy. Ale urlop.

Całe sku­pie­nie, cała wol­ność, cała w sza­rzy­znę wple­cio­na baj­ka.

Dzia­dek z szop­ki z Mio­do­wej uli­cy, jak­że po ob­lę­że­niu War­sza­wy roz­pacz­li­wej – na­uczył mnie bar­dzo wie­le. Bez­na­dziej­ność obro­ny przed na­tar­czy­wą proś­bą i nie­skoń­czo­ność żą­dań, któ­rych za­spo­ko­ić nie moż­na.

Da­jesz zra­zu ochot­nie, po­tem bez en­tu­zja­zmu, w po­czu­ciu obo­wiąz­ku, po­tem z nie­po­ko­jem, po­tem we­dług praw in­er­cji, zwy­cza­jo­wo i bez udzia­łu ser­ca, po­tem z nie­chę­cią, z gnie­wem, z roz­pa­czą.

A on chce wszyst­ko two­je i cie­bie też.

W szop­ce chwy­tam się tego dziad­ka, jak ostat­niej nici wią­żą­cej z cza­row­ną baj­ką w ży­ciu, z cza­ro­dziej­skim mi­ste­rium ży­cia, z ma­gią barw­nych i świą­tecz­nych wzru­szeń.

Prze­szło – nie po­wró­ci. Sko­na­ło – po­grze­bio­ne. Je­den tyl­ko ten dziw­ny [– –] I ten jego prze­ra­ża­ją­cy. – Do­bro. Zło. – Chęć go­rą­ca, nie­moc, mno­gość, ni­cość.

Opo­wiem może, jak wró­ble kar­mi­łem w lat czter­dzie­ści póź­niej.

Nie od­ma­wiaj, je­śli dziec­ko pro­si o po­wtó­rze­nie baj­ki jesz­cze i jesz­cze, i jesz­cze raz tej sa­mej.

Dla pew­nych dzie­ci, licz­niej­szych może, niż są­dzi­my, przed­sta­wie­nie po­win­no skła­dać się z jed­ne­go tyl­ko, wie­le­kroć po­wta­rza­ne­go raz w raz nu­me­ru.

Je­den słu­chacz – to czę­sto­kroć licz­ne i wdzięcz­ne au­dy­to­rium. Nie stra­cisz cza­su.

Sta­re nia­nie i mu­ra­rze, czę­sto­kroć lep­si pe­da­go­dzy niż dy­plo­mo­wa­na psy­cho­tech­nicz­ka.

Prze­cież do­ro­śli też wo­ła­ją: bis.

– Bis.

Ta sama bez koń­ca po­wta­rza­na baj­ka – to jak so­na­ta, jak so­net uko­cha­ny, jak rzeź­ba, bez któ­rej wi­do­ku dzień sta­je się bez­barw­ny.

Zna­ją ga­le­rie ob­ra­zów ma­nia­ków jed­ne­go eks­po­na­tu.

Mój Świę­ty Ja­nek Mu­ril­la z mu­zeum Wied­nia i dwie rzeź­by Ry­gie­ra49: Rze­mio­sło i Sztu­ka w Kra­ko­wie.

Za­nim czło­wiek bez resz­ty ugrzęź­nie i po­go­dzi się z nie­chluj­stwem prze­żyć... Bro­ni się... Cier­pi... Wsty­dzi się, że inny i gor­szy niż tłum, a może tyl­ko bo­le­śnie od­czu­wa wła­sną sa­mot­ność i ob­cość w ży­ciu.

Szop­ka bez dziad­ka. Nie szop­ka, ale ja­seł­ka.

Było źle, bar­dzo źle.

Słusz­nie mama50 nie­chęt­nie po­wie­rza­ła dzie­ci opie­ce ojca i słusz­nie dresz­czem za­chwy­tu i po­ry­wem ra­do­ści wi­ta­li­śmy i wspo­mi­na­li­śmy – sio­stra51 i ja – na­wet naj­bar­dziej for­sow­ne, mę­czą­ce, nie­uda­ne i opła­ka­ne w skut­kach „przy­jem­no­ści”, ja­kie z prze­dziw­ną in­tu­icją od­naj­dy­wał nie na­zbyt zrów­no­wa­żo­ny pe­da­gog – ta­tuś.

Bo­le­śnie cią­gnął za uszy mimo naj­su­row­szych osą­dów mamy i bab­ci.

– Je­że­li dziec­ko ogłuch­nie, to bę­dzie two­ja spra­wa.

Na sali było go­rą­co do nie­moż­li­wo­ści. Przy­go­to­wa­nia wlo­kły się w nie­skoń­czo­ność. Szme­ry za ko­ta­rą na­pi­na­ły uwa­gę poza wszel­kie do­pusz­czal­ne dla ner­wów gra­ni­ce. Lam­py kop­ci­ły. Dzie­ci pcha­ły się.

– Po­suń się. Za­bierz rękę. Od­suń nogę. Nie kładź się na mnie.

Dzwo­nek. Wiecz­ność. Dzwo­nek. Ta­kich uczuć do­zna­je lot­nik pod ob­strza­łem, któ­ry wy­strze­lał już wszyst­ko ku obro­nie, ale ma jesz­cze i to naj­waż­niej­sze za­da­nie. – Nie ma od­wro­tu i nie ma woli, chę­ci, my­śli o od­wro­cie.

Nie są­dzę, by po­rów­na­nie nie było na miej­scu.

Za­czę­ło się. Coś nie­po­wta­rzal­ne­go, je­dy­ne­go, osta­tecz­ne­go.

Lu­dzi nie pa­mię­tam. Nie wiem na­wet, czy dia­beł był czer­wo­ny, czy czar­ny. Ra­czej czar­ny. Miał ogon i rogi. Nie lal­ka. Żywy. Nie prze­bra­ne dziec­ko.

Dziec­ko prze­bra­ne?

Po­dob­nym dzie­cin­nym baj­kom wie­rzyć mogą tyl­ko lu­dzie do­ro­śli.

Sam król He­rod mówi do nie­go:

– Sza­ta­nie.

I ta­kie­go śmie­chu, i ta­kich sko­ków, i ta­kie­go ogo­na praw­dzi­we­go, i ta­kie­go „nie”, i ta­kich wi­deł, i ta­kie­go „chodź” – nie wi­dzia­łem, nie sły­sza­łem i dzi[ś] nie prze­czu­wam na­wet, je­śli na­wet praw­dą jest, że jest na­praw­dę pie­kło.

Wszyst­ko było au­ten­tycz­ne.

Lam­pa ga­śnie, pa­pie­ro­sy, kasz­lą – to prze­szka­dza.

Uli­ca Mio­do­wa i Fre­ta. I na Fre­ta była szko­ła Szmur­ły52. – Tam ró­zgi da­wa­li. Też au­ten­tycz­ne. Ale nie ma po­rów­na­nia.

Go­dzi­na czwar­ta. Od­ciem­ni­łem jed­no okno, żeby nie bu­dzić dzie­ci.

Re­gin­ka maery­the­ma no­do­sum53.

Za­pew­ne dziś nie­mą­drą me­to­dą za­apli­ko­wa­łem sa­li­cy­lę 10,0 na 200,0 po łyż­ce co dwie go­dzi­ny aż do szu­mu w uszach i żół­te­go wi­dze­nia. Za­miast tego wczo­raj dwa razy wy­mio­to­wa­ła. Ale guzy na no­gach już bla­de, małe i bez­bo­le­sne.

Boję się u dzie­ci wszyst­kie­go, co po­krew­ne z reu­ma­ty­zmem.