Atlantyda pod Krakowem - Anna Zając - ebook

Atlantyda pod Krakowem ebook

Anna Zając

4,0

Opis

To powieść niczym Kod Leonarda, choć tym razem skarb ukryty jest w podziemiach Nowej Huty.

Jest lipiec 2023 roku. Architekt Daniel Cisowski pozornie ma wszystko, czego potrzeba do szczęścia – pasję, którą realizuje, kochającą rodzinę, znajomych, pieniądze.

Niespodziewanie mężczyzna, próbując walczyć o najmłodszą dzielnicę Krakowa – Nową Hutę, zostaje wciągnięty w tajemnicę ukrytego skarbu. W więziennej celi zdesperowany Daniel próbuje uciec w nierzeczywisty świat. Okazuje się, że ma on do wypełnienia misję, której celem jest odnalezienie zakopanych niegdyś skrzyń i przywrócenie pamięci o poprzednich pokoleniach. Musi się spieszyć, bo ktoś depcze mu po piętach.

A jeśli to prawda, że żyłeś już wcześniej? Czy nie wykorzystałbyś w obecnym życiu wiedzy z przeszłości? To jak sen, który śnisz i dzięki któremu możesz zmienić bieg wydarzeń w swoim prawdziwym życiu, nie popełnić błędów, poświęcić sobie więcej czasu, kochać mocniej, rozmawiać więcej, by nie żałować, że jest już za późno. Wiedza z przeszłości być może pozwoliłaby ci zyskać coś lub kogoś wyjątkowego w przyszłości. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?

Anna Zając – autorka bloga o prezentach, która zdobywając swój nepalski pięciotysięcznik postanowiła zmienić coś w swoim życiu. W czasie macierzyństwa zawalczyła o swoje „Ja” pisząc książkę o dzielnicy swojego dzieciństwa, w której zostawiła serce. Z wykształcenia architekt, z zamiłowania twórczyni pokazów multimedialnych. Ciekawi ją też świat ezoteryki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

A jeśli to prawda, że żyłeś już wcześniej? Czy nie wykorzystałbyś w obecnym życiu wiedzy z przeszłości? To jak sen, który śnisz i dzięki któremu możesz zmienić bieg wydarzeń w swoim prawdziwym życiu, nie popełnić błędów, poświęcić sobie więcej czasu, kochać mocniej, rozmawiać więcej, by nie żałować, że jest już za późno. Wiedza z przeszłości być może pozwoliłaby ci zyskać coś lub kogoś wyjątkowego w przyszłości. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?

Rozdział 1. Zapach ziemi

Jest listopad 2025 roku. Zapada zmierzch, cienie zalewają Nową Hutę, ale Daniel nie poddaje się. Kopie już od paru godzin zwykłą sztychówką. Zapach mokrej, świeżej ziemi przechodzi jego nozdrza na wskroś. Jest początek listopada, jest mu coraz chłodniej. Ręce mu zgrabiały, a uczucie niepewności co chwilę przyprawia go o ścisk w żołądku. Z głębokiego dołu widzi już gwiazdy. „Nie poddam się. Skrzynia gdzieś tu musi być – myśli, przypominając sobie wszystkie wskazówki. – A jeśli to wszystko to wytwór mojej wyobraźni?”

Po kolejnym kwadransie Daniel jest zrezygnowany. Kopie jeszcze chwilę, ale zaczyna padać deszcz. Zbiera w pośpiechu sprzęt i zostawia rozkopaną ziemię. Wsiada zły do zimnego, wilgotnego samochodu. Z ciężkim westchnięciem przekręca kluczyk w stacyjce. Nie cierpi tego uczucia porażki. Przepełnia go uczucie pustki, a brak planu sprawia, że czuje się bezradny. Tak długo czekał na tę chwilę. To miało odmienić jego życie. Choć stanął na nogi, liczył, że los wreszcie się do niego uśmiechnie. Będzie musiał zrobić to jeszcze raz. Znowu stać się małą, zagubioną dziewczynką.

Rozdział 2. Walka o Modrą Wodę

Lipiec 2023 roku. W sali konferencyjnej Urzędu Miasta Krakowa było coraz duszniej. Szpitalny wygląd nie inspirował do niczego. Miętowe ściany wcale nie napawały świeżością, pionowo zwisające żaluzje były mocno wybrakowane, olbrzymi stół, a przy nim na zniszczonych biurowych fotelach cała śmietanka krakowskich architektów. Daniel usiłował jeszcze raz zebrać myśli i walczyć. Z drugiej strony chciał jak najszybciej opuścić to przygnębiające miejsce.

– Panie Danielu, wniosek o uznanie Nowej Huty jako miasta przechodzi dalej. Przecież o to panu chodziło. Niech pan już da spokój swoim idyllicznym pomysłom.

– To, że dzielnica będzie teraz autonomicznym miastem, jest podstawą jej dalszego rozwoju. Gdy była częścią Krakowa, nie inwestowaliście w nią. Pod względem urbanistycznym jest przecież idealna. Ma największe perspektywy rozwoju. Spójrzcie chociażby na Park Technologiczno-Przemysłowy w Branicach.

– Chce pan sobie zrobić autoreklamę?

– Nie! Chcę pokazać wam wszystkim, jak bardzo Nowa Huta potrzebuje zmian. To jak strzepnięcie pokomunistycznego kurzu. Skoro funkcje kombinatu uległy diametralnym zmianom, dlaczego nie pójść za ciosem i nie pozbyć się raz na zawsze tej obciążonej peerelowskim wspomnieniem nazwy? – Wiedział, że niewiele wskóra swoimi teoriami. Miał wrażenie, że stoją za tą sprawą większe pieniądze. Nikt z zebranych nie patrzył mu prosto w oczy.

– Powtarzam panu, autonomiczne miasto tak, ale zmiana nazwy na Modrą Wodę nie ma racji bytu! Nie można ot tak zmieniać nazwy. – Stary urzędnik z podwójnym podbródkiem popatrzył po wszystkich, szukając aprobaty.

– Jak to nie?! Do niedawna nikt nie przejmował się Nową Hutą. Uznaliście ją za najniebezpieczniejszą część Krakowa. Pomimo badań socjologów wskazujących Podgórze i Bieżanów jako bardziej niebezpieczne dzielnice.

– Większość mieszkańców nie wyraziła potrzeby zmiany nazwy. Sam pan zbierał te dane. Wynika z nich jasno, że wynik jest niejasny. – Urzędnik zarechotał z ironicznej gry słów, jaka mu wyszła.

– Drogi panie, po pierwsze był to zogniskowany wywiad grupowy. A większość badanych odpowiedziała pozytywnie. Ludzie chcą pozbyć się wszystkiego, co kojarzy im się z przeszłością.

– Przypomnę panu, że do zmian potrzebna jest przeważająca większość. Są ludzie, którzy utożsamiają się z tą nazwą i nic przeciwko niej nie mają. – Urzędnik denerwował się coraz bardziej.

– Zorganizujmy badania socjologiczne wśród mieszkańców. Zapytajmy ich, co o tym sądzą! – Daniela olśniło.

– Ha, ha, ha! Najpierw zróbmy głosowanie wśród nas, czy tego chcemy.

Daniel popatrzył po wszystkich i już znał wynik głosowania. Średnia wieku była bardzo wysoka, a większość ze zgromadzonych stała murem za panem z podwójnym podbródkiem. „Cholera – pomyślał – gdyby był dziś przy mnie Oskar… Nie mam takiej siły przebicia w pojedynkę”. Wsparł głowę o ręce i pochylił się, przeczesując włosy palcami.

Zaczęło się głosowanie. Stary urzędnik uśmiechnął się szyderczo, nie zliczając nawet podniesionych rąk.

– No i jak, panie Danielu? Da pan już spokój? Chyba sobie pan za dużo pozwala, będąc w tej komisji. – Urzędnik znów rozglądnął się po wszystkich, szukając aprobaty krytyki młodego architekta.

– To nie ma znaczenia. Walczę o dobrą sprawę. Mam takie samo prawo do głosu jako architekt co pan jako urzędnik.

– Skąd w ogóle pomysł na taką nazwę? – Pan Podwójny Podbródek próbował odwrócić uwagę.

– Już tłumaczyłem, wszystko jest w dokumentach. – Daniel nabrał powietrza do płuc i powoli je wypuścił. – Modra Woda, ponieważ Zalew Mogilski, który powstał na dawnych Łąkach Nowohuckich, przybrał taki właśnie kolor. Modry. Jak państwo zapewne wiedzą, jest to związane z występowaniem na tym obszarze czarnoziemów. Według mojego wstępnego rozeznania mieszkańcom najbardziej do serc przypadła ta właśnie nazwa.

– Mówi pan zapewne o tej połowie mieszkańców, która wyraziła taką chęć?

– Tak, o tej młodszej ich części, która chce nowego, i o tej starszej, która chce pozbyć się blizn politycznych i społecznych.

– Dlaczego w takim razie nikt wcześniej o to nie prosił? Nowa Huta ma prawie siedemdziesiąt pięć lat.

– Z tego samego powodu, z jakiego dopiero teraz walczy się o jej autonomię. Ci ludzie po prostu do tego dojrzeli. Chcą zrzucić łańcuchy niewygodnej przeszłości. Uatrakcyjnić i uaktywnić miejsce, w którym mieszkają. Znaleźć pracę.

– Ja rozumiem zmieniać nazwy ulic, nawet w Nowej Hucie zmieniono ich parę. O! Choćby aleja Planu 6-letniego to dziś aleja Jana Pawła II albo aleja Rewolucji Październikowej to dziś aleja Generała Andersa. Ale o zmianie nazwy miast czy dzielnic nie słyszałem.

– W takim razie wygląda na to, że nie bardzo pan szukał. Gdyby znał się pan nieco na toponimii[1], wiedziałby pan, że było wiele przypadków zmiany nazw miejscowych, w tym nawet nazw państw. – Daniel z dumą rozglądnął się po sali.

– Państw? Proszę o przykłady. – Pan Podwójny Podbródek pocierał ze zdenerwowania nos, nie lubił, gdy wychodziła na jaw jego niewiedza. A nazwy tej nawet nie znał.

– Proszę bardzo. – Daniel miał chwilową przewagę. – Kampucza na Kambodżę, Cejlon na Sri Lankę, Rodezja na Zimbabwe. Mam wymieniać dalej?

– Proszę o przykłady miast. Co mi pan tu o zapyziałych państwach opowiada.

– Nowy Amsterdam dziś jest Nowym Jorkiem. Pewnie ten przykład już coś panu mówi?

– Oczywiście, że mówi, ale ja proszę o przykład polskiego miasta!

– Proszę bardzo, Kętrzyn był kiedyś Rastemborkiem.

– Mądrala się znalazł – prychnął z oburzenia urzędnik.

– Z ciekawostek dorzucę tylko Rynek Główny w Krakowie, który w czasie wojny nosił nazwę Adolf Hitler Platz.

– To akurat wiedziałem. – Pan Podwójny Podbródek zachowywał się jak mały chłopczyk wywołany do tablicy.

– Panowie, panowie! Więcej powagi. Kłócicie się jak dzieci. Wystarczy tych popisów. To nie zabawa w „państwa, miasta”. To poważne spotkanie! – wtrącił się jeden z profesorów. – Proszę nas już nie dręczyć. Sprawa jest przegłosowana.

– No właśnie. – Urzędnik ucieszył się ze wsparcia. – Może pan próbować innych sposobów na zmianę nazwy Nowej Huty. Naszej przychylności pan nie zyska. – Popatrzył po wszystkich, by upewnić się, że nadal ma w nich wsparcie.

Większość zebranych spuściła wzrok, by ukryć zakłopotanie. Spotkanie zostało oficjalnie zamknięte i wszyscy zaczęli się zbierać do wyjścia, robiąc niemożliwy hałas odsuwanymi krzesłami.

W tym momencie Daniel w kieszeni marynarki, w której szukał telefonu, dotknął jakiegoś papierowego rulonika. „Co to?” Rozejrzał się w poszukiwaniu właściciela liściku, ale nie widział nikogo podejrzanego. Otworzył go więc delikatnie. Na wyrwanej z zeszytu kartce było napisane:

 

Proszę walczyć o tajemnice tej dzielnicy, panie Danielu!

Niech Pan będzie czujny.

 

I tyle. Żadnego podpisu, wskazówki, o co chodzi. Nic. „To przecież normalne, że będę bronił Nowej Huty pod każdym względem” – pomyślał z oburzeniem. Po słownej potyczce z urzędnikiem w jego krwi nadal buzowała adrenalina. Zwinął szybko papierek i włożył go do rudej kieszeni swojej zamszowej kurtki. Chwilę później zbiegał po ogromnych schodach z wyżłobionego od starości lastrika. Rozmyślał o decyzjach podjętych na spotkaniu: „Dobrze, że chociaż zostaniemy uznani za osobne miasto. To oznacza więcej inwestycji i możliwości działania”.

Cisowski od dawna chciał zmienić stereotyp miejsca, w którym mieszkał. Chciał, by ludzie nie byli anonimowi dla siebie, ale by połączyli swoje siły i stworzyli coś wspólnego. Minęły już czasy, gdy „zło” wylewało się na ulice razem z cieniami przy zachodzącym słońcu. Niektórzy zaczynali dumnie mówić o Nowej Hucie: „młodsza siostra Krakowa”, i to było dla niego pocieszające. Ale nawet mimo to najbardziej decyzyjni ludzie w Krakowie nie zauważali drzemiącego tutaj potencjału. Przyklejono mu łatkę Hutasa, młodego gniewnego architekta z Nowej Huty.

Początkowo odrzucano jego projekty. Nie raz miał ochotę wyjechać i stać się wreszcie kimś. Wiedział jednak, że tak naprawdę nie walczy o sławę czy pieniądze, ale o miejsce, w którym się wychował. Za cel postawił sobie pokazanie światu potencjału, który kryje się w tej ziemi. Danielowi marzyło się nocne życie, jakim tętniły centrum Krakowa czy Kazimierz. Piwnice, kamienice pełne rozmawiających ludzi. Gwar i ogólna wesołość. To było to, czego brakowało Nowej Hucie. On sam chciał pracować za dnia, a wieczorem spędzać beztrosko czas z rodziną i przyjaciółmi. Chciał połączyć te dwa światy.

Ocknął się z rozmyślań i spojrzał na zegarek.

– O cholera, jak późno! Miałem jeszcze wpaść do rodziców.

Chwilę później siedział w wagonie, rozmyślając o tym, co się dziś zdarzyło. Metro pędziło ciemnym tunelem, zbliżając się do końcowego przystanku pod placem Reagana w Hucie. Na peronie uderzył Daniela zimny powiew powietrza. „Lipcowe wieczory…” – pomyślał, porównując ten orzeźwiający chłód z tym z klatek schodowych bloków z wielkiej płyty. To właśnie tam najczęściej bawił się z kolegami w upalne dni.

 

Nawet nie wiedział, kiedy znalazł się pod blokiem rodziców. Pukał do drzwi, ale nikt mu nie otwierał. Sięgnął po zapasowe klucze, które zawsze przy sobie nosił. Zamek przeskoczył i Daniel uchylił stare drzwi. Do jego nozdrzy wdarły się zapachy z dziecięcych lat. Świeża pościel, ciasto z brzoskwiniami i boazeria w długim przedpokoju.

– Mamo!? Tato!? Jesteście?

Odpowiedziały mu cisza i ciemność. Daniel poczuł narastający niepokój. Jego myśli się rozszalały. Oczami wyobraźni widział już to, co najgorsze. Z drugiej strony starał się myśleć logicznie. Pomimo że rodzice zaprosili go na kolację, zastał puste mieszkanie? Wszedł szybkim krokiem głębiej i zapalił światło w salonie.

„Gdzie oni się podziali? – pomyślał. – Przecież nie wychodzą o tej porze z domu”. Serce zaczęło mu mocniej bić. Biegał po całym domu, wchodząc do kolejnych pomieszczeń i zapalając w nich światło. Kuchnia. Łazienka. Nic. Uchylił przymknięte drzwi do sypialni. Widział tylko zarys okna. Po ścianach przebiegały światła samochodów z ruchliwej ulicy. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczył zarys jakiejś postaci. Coś poruszyło się w ciemnościach. Był gotowy zaatakować intruza.

„Coś stało się rodzicom” – do głowy wpadła mu niechciana myśl. Nie myśląc wiele i poddając się adrenalinie, uderzył ręką po prawej stronie, by trafić w włącznik światła. Chybił. Ręce zaczęły mu się trząść. Po omacku przejechał dłonią w górę i pstryknął plastikowy włącznik.

– Sto lat! Sto lat! Niech żyje, żyje nam! Jeszcze raz! Jeszcze raz! Niech żyje, żyje nam! – rozległo się dookoła.

Daniel ze stresu nie rozpoznawał osób, ale jego serce i umysł powoli zalewały euforia i poczucie ulgi. Wszyscy byli bardzo bliscy jego sercu. Tata Daniela należał do klasy robotniczej i jeszcze parę lat temu pracował w hucie. Kiedyś nie był z tego dumny, ale dziś w natłoku ludzi wykształconych liczy się fach w ręku. Daniel postawił na wiedzę, a jego projekty pozwalały mu na życie w luksusowej kawalerce. Lubił być niezależny i działać. Jego tata zawsze mówił: „Chodzić! Ruszać się! Nie stać!”. A on powtarzał to jak mantrę, gdy chciał się do czegoś zmobilizować. Rozejrzał się teraz dookoła i głęboko westchnął, przeczesując ręką włosy. Dziś kończył czterdzieści dwa lata. Cieszył się, że ma jeszcze oboje rodziców, siostrę Oliwię, żonę Darię i garstkę przyjaciół – to był dla niego najlepszy prezent. Ci wszyscy ludzie dawali mu poczucie przynależności do czegoś bezcennego. Popatrzył na oświetlone świeczkami twarze, które czekały niecierpliwie, aż pomyśli życzenie. Był zadowolony z życia, ale chciał czegoś więcej. „Hmm… niech spotka mnie coś niesamowitego!” – pomyślał i dmuchnął z całej siły.

– Do takiej ilości świeczek trzeba mieć nie lada płuca – dodał głośno.

Po pokoju rozszedł się zapach dymu. Mama Daniela zaświeciła resztę lamp, zmieniając atmosferę z nastrojowej na radosną. On zaś skorzystał z tego, że jest w centrum uwagi i powiedział:

– Słuchajcie, chcę powiedzieć to głośno: jesteście wspaniali! I choćby nie wiem co się jutro działo, zawsze będę was kochał. A teraz prezentyyy! – Na jego twarzy pojawiła się czysta dziecięca ciekawość i beztroska radość.

Po gwałtownym skoku adrenaliny przyszło rozluźnienie. Gdy rozdzierał kolejne papiery pakunkowe, by dostać się do tego, co skrywają, siostra Oliwia poinformowała go ze smutkiem:

– Daria dzwoniła, że nie zdąży przyjść. Musiała zostać dłużej w pracy.

– Mhmm… – mruknął szybko, nie przerywając rozpakowywania prezentów.

Dwa z nich miały związek z zapachami, które uwielbiał. Pierwszy należał do rzadkiej odmiany kawy z Afryki, którą dostał od rodziców. Do zrobienia tego trunku używał starodawnej kawiarki, choć było go stać na najdroższe ekspresy ciśnieniowe. Drugi zaś zapach, którym się delektował, to książki. Dostał je od siostry. Lubił wtykać nos pomiędzy kartki. Od swojego przyjaciela Pawła dostał bilet na seans w kinie w technologii 5D. Daniel bardziej cieszył się z technologii wielowymiarowości filmu niż z jego fabuły. Widzowie mogli między innymi wdychać zapachy odpowiadające konkretnym scenom w filmie. Hologramy bohaterów nie były dla niego nowością. Sam posiadał jeden na własny użytek w domu. Gdy podziękował każdemu z osobna za prezent, zauważył, że połowa tortu szwarcwaldzkiego zniknęła. Mama dostrzegła jego niepokój i od razu podała mu talerz z jego porcją, mówiąc:

– Daniel, pozwolisz na słówko do drugiego pokoju?

– Jasne! Co się stało?

Odpowiedzi jednak nie usłyszał. Zrozumiał, że to jakaś poważniejsza sprawa do przedyskutowania na osobności. Mama Daniela przymknęła za sobą drzwi do sypialni i zaczęła z niepokojem:

– Był tu jakiś pan i pytał o ciebie.

– O mnie? Jaki pan?

– Nie wiem. Był uśmiechnięty, wzbudził zaufanie. Taki starszy, siwy.

– Mówił, że mnie zna?

– Nie. Ale dał mi to. Kazał ci to przekazać. Mówił, że będziesz wiedział, o co chodzi.

Mama Daniela wyciągnęła z kieszeni fartucha kopertę. Daniel domyślił się, że informacja może mieć związek z wcześniejszą, którą dostał po spotkaniu w Urzędzie Miasta. Charakter pisma tylko to potwierdził:

 

Dunbar otworzy puszkę Pandory ze wschodu.

Jest Pan jedynym, który może ją zamknąć raz na zawsze.

 

– Dawno temu tu był?

– Jakiś kwadrans przed tobą. Chciał dać ci to osobiście, ale się spieszył.

– Skąd wiedział, że tu będę? – Daniel zadał to pytanie bardziej sobie niż mamie.

– Nie wiem, kochany, zaskoczył mnie. Myślałam najpierw, że to ty. Czekaliśmy na ciebie w ukryciu, ale dzwonek do drzwi dzwonił i dzwonił. Wiedziałam, że masz klucze. Poszłam więc sprawdzić, kto to. Wydawał się sympatycznym starszym panem. – Mama Daniela była coraz bardziej zdenerwowana. – Co to za wiadomość? Czy to coś złego?

– Jeszcze nie wiem, ale się dowiem. Nie martw się. – Ucałował ją w czoło i przytulił. Z oparcia krzesła podniósł zamszową kurtkę i szybkim krokiem ruszył do reszty towarzystwa.

– Wybaczcie mi, ale już późno. Jeśli nie macie nic przeciwko, pożegnam się.

Gdy wyszedł, nabrał powoli w płuca chłodnego lipcowego powietrza. Popatrzył w gwiazdy i ruszył w stronę swojego mieszkania, które mieściło się kilka ulic dalej. Rozmyślał o tajemniczym starszym panu i jego wiadomościach. „Co może mieć ze sobą wspólnego niejaki Dunbar, wschód i Nowa Huta?”

Nim się obejrzał, był już na klatce schodowej w swoim bloku. Było już późno, więc wszedł cicho i prawie szeptem spytał:

– Daria, jesteś?

Cisza. Wszedł do salonu. Przez głowę przemknęła mu myśl o kolejnej niespodziance. W mieszkaniu nie było nikogo. Na szklanej ławie leżał pakunek. Podłużny z aksamitną czerwoną kokardą. Pomyślał z uśmiechem, że może to kolejna erotyczna zabawka. Daria ostatnio lubiła kupować takie gadżety. Nie bardzo mu się to podobało. Odbierał to jako ostrzeżenie przed nudą. Odpakował prezent i nie mógł uwierzyć. Było jeszcze gorzej, niż myślał.

– Co?! Jestem aż tak stary?

[1] Toponimia – nauka badająca znaczenie nazw miejscowych (przyp. aut.)

Rozdział 3. Piksele Nowej Huty

Następnego ranka szedł nieco onieśmielony w stronę biura z… kijkami do nordic walkingu. Uwielbiał przemierzać tę trasę pieszo, ale dziś czuł się dziwnie.

– Odciąża stawy, dobre sobie – mruczał pod nosem. – Cholera! Czterdzieści dwa lata to nie powód, by dostawać takie prezenty. Chociaż… może mój długi jak u żyrafy kręgosłup odpocznie? – przyznał.

Minął Teatr Ludowy i zatrzymał się przed drewnianym krzyżem, symbolem, o który walczył sam Karol Wojtyła. Nowa Huta doczekała się niejednego kościoła, a i Daniel, jako znany architekt, miał w tym swój udział. „»Proszę walczyć o tajemnice tej dzielnicy«… O co może chodzić? »Niech Pan będzie czujny«?” – analizował każde tajemnicze słowo z krótkich listów, ale nic nie przychodziło mu do głowy.

Ruszył dalej. Gdy za kościołem skręcił w prawo, ktoś na niego wpadł. Zrobił to z takim impetem, że obydwaj wylądowali na chodniku. Daniel próbował się pozbierać, by pomóc starszemu panu, ale uniemożliwiały mu to wplątane w nogi kijki. Starszy pan był już na czworakach i szukał teraz swojego kapelusza. Danielowi było wstyd. Czuł się nieporadnie. Po chwili obaj strzepywali kurz z ramion i kolan i przepraszali się nawzajem. Starszy pan był nieco zdenerwowany.

– Nic się panu nie stało? Niezdara ze mnie.

– Nie, skąd. Wybaczy pan, ale nieco się spieszę. O! Coś panu wypadło. – Starszy pan wyciągał w stronę Daniela małą tubę oprawioną w starą skórę.

– Nie. To na pewno nie moje.

– Moje też nie. Może panu z teczki wypadło?

– Nie poznaję tej rzeczy. Pewnie ktoś to zgubił.

– Proszę to wziąć i zobaczyć, co to. Ja naprawdę muszę już iść. Jestem spóźniony. – Starszy pan wetknął zdziwionemu Danielowi tubę w dłonie i zniknął za zakrętem.

Skóra miała ciekawą fakturę. Była brązowa i ciepła. Daniel zmarszczył czoło. Gdy udało mu się odkręcić wieczko, ze środka wypadł rulon papieru związany tasiemką. Gdy go podniósł, na chodnik ze środka rulonu wypadła jeszcze mała karteczka.

– O nie! Znam ten papier! Proszę pana!!! – Daniel podbiegł i zajrzał za zakręt, ale po starcu nie było już śladu. – Jak mogłem być taki nieuważny? Przecież to był on! To było oczywiste. To dziwne… Daje mi te zaszyfrowane liściki, jakby chciał chronić coś ważnego. Może ktoś go śledzi? Bo niby dlaczego się ze mną po prostu nie spotka i powie, o co chodzi? Zobaczmy, co tu jest napisane…

 

Młodszej córce Krakowa potrzebna jest nie tyle zmiana nazwy, co zamknięta w jej zakamarkach wiedza – trzeba ją wyzwolić.

Świat powinien poznać prawdę. Właśnie teraz. Proszę się spieszyć!

Niech Pan dobrze ukryje ten fragment mapy podziemnej Nowej Huty.

Znaczenie powyższych słów znajdzie Pan w „Dialogu”, tom 53, RSW „Prasa” 2008, s. 12.

Dalsze wskazówki niebawem.

Niech Pan wybaczy, że nie osobiście, ale ktoś nam depcze po piętach.

 

Daniel automatycznie rozejrzał się po okolicy, sprawdzając, czy ktoś go nie obserwuje, ale prócz starszej pary na ławeczce nie zauważył nikogo podejrzanego. Mimo to schował niewielką tubę z rulonem do wewnętrznej kieszeni kurtki, list zaś do reszty wskazówek, które trzymał w prawej kieszeni od wczoraj. „O co chodzi?” – był coraz bardziej zaniepokojony. Ruszył szybkim krokiem w stronę swojego biura. Złapał się na tym, że nerwowo przekłada kijki z ręki do ręki i przez chwilę chciał je zostawić w krzakach aż do czasu powrotu do domu. Nie chciał urazić Darii. Na razie nie radził sobie z nową aktywnością. Tym bardziej że był cały rozdygotany po zderzeniu ze starszym panem.

Minął swoją dawną podstawówkę nr 91. Spędził tu jedne z najbardziej beztroskich lat. W oddali widział już mały budyneczek, do którego dzieciaki biegały po zakończeniu roku szkolnego na automaty z grami. Dziś to miejsce nie wyglądało już tak zachęcająco, zapomniane i doprowadzone do ruiny przez kolejnych właścicieli, którzy chcieli zrobić z niego melinę. Ten widok wywoływał w Danielu smutek. Odbierał to jak zamach na swoje wspomnienia. Wiedział, że tylko on może zmienić to miejsce na lepsze. Był typem artysty. W jego głowie wybuchały kolory i kształty. Czasem nie umiał oddzielić rzeczywistości od wyobraźni. Godzinami w swej głowie tworzył wizje miejsc, które mogłyby zainteresować rzesze ludzi. Jednym z nich był projekt Centrum Wirtualnego Nieba. Nowoczesne konsole, hologramy, a dla pań fitness z wirtualnym tańcem. Pierwszy raz widział hologram piętnaście lat temu w podziemiach Sukiennic na krakowskim rynku. Obracające się trójwymiarowe zabytki na wyciągnięcie ręki utkwiły mu w pamięci jako marzenie. Teraz można było rozmawiać z czyimś hologramem po wejściu do własnego domu. Pokolenie jego rodziców widziało coś takiego na filmach. Pokolenie jego dziadków było zafascynowane samochodami, a jeszcze wcześniejsze pokolenie nie wierzyło, że człowiek będzie mógł wzbić się wysoko czymś takim jak samolot. Chciał porozmawiać o tym pomyśle ze swoim wspólnikiem Oskarem. Jednak w pierwszej kolejności postanowił sprawdzić informacje, które wyjaśnią tajemnicę liścików od starszego pana. Czuł, że sprawa nie będzie prosta. Sam sposób przekazywania wiadomości był dość intrygujący.

Przyspieszył kroku i doszedł nad wysoką skarpę. Spojrzał w dół na taflę wody. Była to dla niego najprzyjemniejsza część trasy. Szedł wzdłuż dawnych Łąk Nowohuckich, dziś nazywanych Zalewem Mogilskim. Pomimo protestów ekologów dawne koryto Wisły zostało zalane. Daniel uważał, że woda to nieodłączny element krajobrazu. W tym przypadku oaza spokoju i wytchnienia od zgiełku miasta. Uśmiechnął się, gdy po drugiej stronie, obok molo, widać było dwa małe żagle. „Trochę wcześnie jak na żeglugę” – pomyślał. Sam czasem wypożyczał z przystani po drugiej stronie zalewu archaiczny rowerek wodny. Lubił to, gdyż na środku tafli wody był już zupełnie sam. Zamykał oczy i nasłuchiwał odgłosów z miasta lub z pobliskiego Parku Sportowego zbudowanego na terenie dawnych ogródków działkowych. Teraz stał na dziesięciometrowym wzgórzu i patrzył na Mogiłę po lewej stronie i Podgórze, nieco bardziej w prawo. Był to jego stały rytuał. Dziś jednak było inaczej. Nerwowo. Westchnął i zrezygnował z codziennej podróży w czasie. Wiedział, że jeśli nie rozwiąże zagadek, nie uspokoi się.

Zza gęstych liści drzew widać już było budynek starego Nowohuckiego Domu Kultury. „A może to faktycznie za dużo zachodu ze zmianą nazwy. Nawet ten dom kultury musiałby być przemianowany na Modrowodrzański… Dziwnie to brzmi. Biblioteka! – Daniela olśniło. – Która jest? Po dziewiątej. Zdążę. Może uda mi się sprawdzić chociaż jedną rzecz”.

Chwilę później czytał pani z biblioteki symbole i skróty dotyczące informacji od starszego pana, które rzekomo miały mu coś wyjaśnić. Nie skończył jeszcze czytać, gdy starsza pani z czarnym, natapirowanym kokiem przerwała mu bezceremonialnie:

– A tak, wiem, o co chodzi.

– Wie pani?

– Tak. Ostatnio ktoś czytał to tutaj u nas na miejscu.

– Kto?

Starsza pani ściągnęła okulary na łańcuszku i popatrzyła na Daniela przenikliwie.

– A skąd ja to mam wiedzieć? Nie znam wszystkich osób, które tu przychodzą – prychnęła. Daniel wiedział, że więcej od Pani Natapirowanej nie uda mu się dowiedzieć. Znał jednak odpowiedź. Wszedł za nią między regały i czekał, aż znajdzie to, o co prosił.

– Na miejscu? – zapytała po chwili.

– Proszę?

– Pytam, czy będzie pan czytał na miejscu.

– Tak.

Zaprowadziła go szkolnego biurka z niewygodnym krzesłem i zostawiła.

– No dobrze, co my tu mamy?

Gdy Daniel otworzył pięćdziesiąty trzeci tom „Dialogu” na dwunastej stronie, coś wypadło na ziemię. Nie zauważył tego i zaczął pospiesznie czytać. Doszedł do cytatu z Alberta Einsteina: „Dzisiejszemu światu jest potrzebna nie tyle energia termojądrowa, ile raczej energia zamknięta w ludzkim sercu, którą trzeba wyzwolić”. To zdanie do złudzenia przypominało to z liściku, który znalazł po konferencji w urzędzie. Światem była Nowa Huta, a energią ludzkich serc – wiedza, którą on ma niby wyzwolić. Ale z czego, gdzie i jak? Pytania zalewały jego umysł. Zapatrzył się w brudne okno, szukając związku między wszystkimi informacjami. „Może nazwisko Dunbar powie mi coś więcej. Przejrzę fragment mapy. A wschód? Co to wszystko ma znaczyć? – myślał zdezorientowany. – Dobra, czas się zbierać. A co to?” Gdy odsuwał krzesło, pod jego butem coś zaszeleściło. Pomyślał, że może to zakładka do książki. Ale gdy poniósł papierek, poznał jego fakturę i od razu wiedział, od kogo to. Szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi, lekko kłaniając się Pani Natapirowanej. Gdy podniósł głowę, wyrosło przed nim coś czarnego. Zderzył się z jakimś mężczyzną, po czym złapał go za ramiona, przepraszając. Chciał jak najszybciej stąd wyjść. Sytuacja była krępująca. Gdy duże drewniane drzwi obite dermą zamknęły się za nim, wypuścił z ulgą powietrze.

„Co za dziwny dzień – pomyślał. – Ciągle na kogoś wpadam. A tu co mamy?” Jego serce znowu zaczęło mocniej bić, gdy wziął do ręki list. Pomyślał, że czuje się jak w grze w podchody, w którą uwielbiał się bawić jako dziecko. W całej okolicy, szczególnie w wakacje, pojawiały się tajemnicze strzałki, narysowane kredą na chodnikach. Uwielbiał być w drużynie uciekającej, w której wymyślał zadania i dalszą trasę ucieczki. „Teraz młodzież już się nie bawi w takie rzeczy. Tworzą swoje wirtualne światy. Szkoda, bo samo miasto może stać się na chwilę prawdziwym wymiarem pełnym zasadzek, tajemniczych miejsc i punktów do zdobycia” – myślał, gdy rozrywał kopertę z informacją od starszego pana.

 

Na alei – oczko. Sowa ze skrzydłem w górze. Proś o klucz.

 

– Z tego to już nic nie rozumiem. To jakieś miejsce, w którym dostanę klucz do czegoś. Sowa? Muszę to przemyśleć.

Daniel schował kartkę z kolejną informacją do wewnętrznej kieszeni kurtki, zaraz obok mapy, i wyszedł z budynku. Przeszedł obok wystawy z fotografiami sprzed ponad stu lat. Widać było, że przyciągają one turystów i cieszą oko potomków ludzi, którzy mieszkali tu przed Nową Hutą. Zawsze wydawało mu się, że spoglądające na niego postacie są jak żywe i chcą mu coś powiedzieć. Czasem przystawał koło nich i spoglądał głęboko w ich oczy w kolorze sepii. Miał wyrzuty sumienia, że chce projektować i ulepszać Nową Hutę, która zabiła ich tożsamość. Wina nie leżała po jego stronie. Czuł w duchu, że chce naprawić błąd i załagodzić socrealistyczne decyzje, monotonię i szarość. Z zamyślenia wyrwał go tłum ludzi, który wyszedł teraz z tunelu metra. Niestety prace nad metrem bardzo się wloką i końcowa stacja jest właśnie tutaj, naprzeciwko Nowohuckiego Centrum Kultury. Daniel nie mógł się już doczekać, aż połączą Nową Hutę z lotniskiem w Balicach. Wszyscy, którzy przyjechali tu z centrum Krakowa, rozpierzchli się teraz jak mrówki, przechodząc przez światła w stronę kwiaciarni. Miał wrażenie, że jest obserwowany. Obrócił się parę razy za siebie, ale nikogo nie widział. Uśmiechnął się pod nosem rozbawiony myślą, że ma już omamy i poddał się całej tej tajemniczej sprawie.

Skręcił w polną dróżkę w stronę kolejnej odsłony dawnych Łąk Nowohuckich. Chciał jeszcze chwilę odetchnąć rześkim porankiem. Ten widok Zalewu Mogilskiego zapierał dech w piersi. Stąd wyglądał jeszcze lepiej. Za młodu jeździł tu na sankach. Nie raz kończyło się to gipsem na ręce lub nodze albo mocnym potłuczeniem kości ogonowej. Teraz jeździ się tu na łyżwach, jeśli lód mocno skuje zalew. Cisowski stanął teraz przy lekko podrdzewiałej balustradzie, a jej chłód przyjemnie go ożywił. Wiatr wiał tutaj silniej. Zrobiło się nieco cieplej, a spod mgieł wyłoniła się tafla wody. Wiedział, że jest już spóźniony do pracy, ale nie mógł sobie odmówić spojrzenia przez jedną z trzech lunet na krawędzi skarpy. Oślepił go blask białego, skąpanego już w słońcu amfiteatru. Dodatkowego efektu nieziemskiego widoku dodawała skrząca się na osi słońca woda. Zawsze po pracy, gdy nie było zbyt późno, a wieczór przynosił przyjemny chłód znad wody, Daniel schodził schodkami w dół i siadał na widowni amfiteatru, w pierwszym rzędzie, zaraz przy mostku prowadzącym do muszli koncertowej. Tam czytał w spokoju swoje książki. Teraz zdarzało się to dosyć rzadko, gdyż projekt mieszkaniówki zabierał wszystkim z biura dużo prywatnego czasu. Końcówki są zawsze najbardziej wymagające. Nadgodziny wykańczały zespół projektantów, ale wakacje i zaplanowane urlopy mobilizowały. Projekt budowlany był bardzo szczegółowy i nie było w nim miejsca na poprawki. Daniel nagle odskoczył jak poparzony od lunety i krzyknął:

– Cholera jasna! Konferencja o dziewiątej trzydzieści!

Resztę trasy przebiegł co tchu. Kijki do nordic walkingu plątały mu się pod pachą. Biuro ARC-u mieściło się zaraz za Centrum E, naprzeciwko szpitala Żeromskiego. Daniel wpadł na drzwi obrotowe i pchnął szklaną taflę z impetem do przodu. Nie miał za dobrej kondycji. Pot dopiero teraz wystąpił mu na czoło. Jego policzki oblały rumieńce, w klatce piersiowej poczuł ból.

„Nigdy więcej!” – pomyślał i wszedł do sali konferencyjnej, starając się wyglądać na opanowanego. Na szczęście wszyscy pracownicy dopiero zaczęli zajmować swoje miejsca. Daniel wiedział, że przemawia jako pierwszy. Od dużego wysiłku miał chaos w głowie, jednak gdy tylko wyciągnął swoje plany i szkice, słowa same popłynęły, serce zwolniło rytm, a oddech się uspokoił. Po paru minutach Daniel czuł się już idealnie w swojej roli – kochał to. Zasłuchane i zastygłe w bezruchu twarze dodawały mu odwagi. Na koniec wyznaczył nowe zadania, wypytał każdego, co już zrobił oraz co ma w planach, i czekał na pytania.

Kolejny był Oskar. Jako szef od spraw technicznych rozmawiał bardziej z branżystami od instalacji wodno-kanalizacyjnych i z elektrykiem, którego serdecznie nie znosił. Gość był dobry, ale za wysoko się cenił. Jeden „specialist of sanitary system”, bo tak kazali na siebie mówić młodzi „wodkaniarze”, był bardzo dociekliwy, co po dłuższym czasie irytowało każdego. Najbardziej Oskara. Daniel oczami wyobraźni widział wspólnika jako klauna, który z gigantycznym czerwonym nosem wywija nerwowo rękami, jakby to miało pomóc młodemu branżyście w zrozumieniu problemu.

Po dwugodzinnej konferencji Daniel uśmiechnął się znacząco do Oskara i powiedział z uśmiechem:

– Wpadnę do ciebie za pół godziny. Mam sprawę do obgadania.

– Chodź, załatwimy to od razu, też chcę z tobą dogadać parę rzeczy.

– Jeszcze tylko coś sprawdzę. Zaraz będę.

Daniel poszedł do łazienki opłukać twarz zimną wodą. Takie spotkania z pracownikami bardzo go męczyły. Zrobił sobie kawę w swoim biurze i patrzył na filiżankę – języki pary były takie majestatyczne i rozpływały się w powietrzu jak niewypowiedziana myśl. Sama kofeina już na niego nie działała. Pił zdecydowanie za dużo kawy, ale była dla niego kolejnym sposobem na wytchnienie od natłoku myśli. Szukał w jej zapachu inspiracji i weny. Do tego kostka czarnej czekolady, która dodawała mu energii. Połączył się z internetem i wpisał w wyszukiwarce nazwisko Dunbar. Wyświetliło mu się kilka stron w języku angielskim.

– Bitwa pod Dunbar? Nie, to raczej nie to. Dunbar Golf Club? O, mam! To może chodzić o Dunbar’s number. Jeśli coś ma otworzyć puszkę Pandory ze wschodu, to najprawdopodobniej będą to jakieś liczby. Hmm… sto pięćdziesiąt jako graniczna liczba relacji społecznych, które może utrzymywać człowiek – czy to jako społeczność małej wsi, czy jako liczba znajomych na Facebooku. Chyba chodzi o to, że wśród tych stu pięćdziesięciu osób znajduje się jądro, około pięciu najbliższych człowiekowi ludzi. Potem każdego człowieka otacza nieco większa grupa, około piętnastu osób, czasem zwana też grupą współczucia. Aha… chodzi o to, że ich śmierć może zachwiać dotychczasowym życiem danej osoby. Z nimi widujemy się średnio raz na miesiąc. Następnie mamy kontakt z pięćdziesięcioma kolejnymi osobami o coraz luźniejszych powiązaniach. I na końcu ta graniczna, największa grupa stu pięćdziesięciu osób. Z nimi widujemy się średnio raz na rok. O! To jest chyba sedno sprawy. Kręgi tych osób powiększają się za każdym razem mniej więcej trzykrotnie: 5 – 15 – 50 – 150. To pewnie jakiś kod dostępu albo szyfr. Może do jakiegoś sejfu?

Daniel sięgnął do kieszeni kurtki, by na odpowiedniej kartce dopisać kombinację liczb. W środku nic nie znalazł. Zrobiło mu się gorąco. Przeszukał drugą kieszeń. Też była pusta. Zajrzał do obydwóch w nadziei, że może karteczki przykleiły się do materiału. Nic. Złapał kurtkę za kołnierz i włożył szybko rękę do wewnętrznej kieszeni. Była tam tylko ostatnia informacja o oczku i sowie. Nieco głębiej był też rulon z mapą.

– Ożeż…! Jest! – Odetchnął z ulgą, ale i strachem. Informacje z kartek mniej więcej pamiętał. Najważniejsza była mapa. A raczej jej część. – Co się stało z tamtymi listami? Wypadły mi? Niemożliwe. Kieszenie są za głębokie. – W tym momencie jego świadomość podsunęła mu obraz mężczyzny z biblioteki, na którego wpadł, gdy żegnał się z panią bibliotekarką. – Cholera! Ktoś faktycznie depcze mi po piętach. To jakaś poważniejsza sprawa.

Daniel spisał kombinację liczb Dunbara na żółtej samoprzylepnej karteczce i zaczął przeszukiwać internet, wpisując słowo „sowa” i „oczko”. Nie znalazł nic konkretnego. Zrezygnowany ruszył do biura wspólnika, które mieściło się za ścianą. Nie chciał, by Oskar czekał na niego zbyt długo. Postanowił nie mówić mu o swoich tajemniczych poszukiwaniach. Wszedł bez pukania. Zrobiło mu się głupio, bo Oskar, choć jego monitor był niewidoczny, zmieszał się najwyraźniej i zaczął nerwowo zamykać coś w komputerze.

– O, przepraszam, Oskar, przyjść za chwilę?

– Mmm… mmm… poczekaj… nie, nie, już w porządku, wystraszyłeś mnie, coś tylko skończę i już cię słucham – odburknął, nerwowo klikając myszką.

– Oskarze, masz coś na sumieniu, że cię tak wystraszyłem? – zażartował.

Oskar odwzajemnił z niechęcią uśmiech, jakby faktycznie coś skrywał i czuł się niezręcznie. Danielowi przyszło do głowy, że może jego wspólnik ogląda strony pornograficzne i stąd to całe jego zmieszanie. Prawda była zgoła inna.

Rozdział 4. Przekręt

Oskar i Daniel wychowali się na tym samym osiedlu. Rudnicki był o cztery lata starszy od Daniela. Błyskotliwy, inteligentny, charyzmatyczny i przystojny. Wychowany w ostatnich latach komunizmu, nauczył się, jak radzić sobie w życiu. Po wspólnym podwórkowym dzieciństwie ich losy połączyły się ponownie, gdy Cisowski rozpoczął studia na Politechnice Krakowskiej. Serce pchało Daniela na Akademię Sztuk Pięknych, ale Oskar namówił go na Wydział Architektury i Urbanistyki. Przetłumaczył mu, że połączy tam wiedzę budowlaną z jego ukochaną sztuką. Studia poszły gładko, o dziwo, szczególnie przedmioty ścisłe. Uzdolniony artystycznie i polonistycznie, najbardziej się ich obawiał. Pomagał mu w nich Oskar, który obronił się cztery lata wcześniej w Zakładzie Architektury Przemysłowej. Gdy Daniel ukończył studia, w krótkim czasie zdobył doświadczenia w kilku najlepszych biurach architektonicznych. Ostatecznie postanowili, że otworzą własne biuro. Wiedzieli, że w dzisiejszych czasach „duży może więcej”. Rynek budowlany rządził się swoimi prawami. Nie wystarczyło mieć biały kask architekta i ołówek w ręce. Potrzebna była jeszcze siła przebicia, w której pomagały albo „plecy” w urzędach, albo znane nazwisko. Obaj wiedzieli, że jako architekci są zdani tylko na siebie. Zysk, który mieli ze zrealizowanych projektów, często inwestowali w początkową pracę przy kolejnych zleceniach. Piękna i twórcza strona pracy architekta kończyła się po paru dniach fazy koncepcyjnej. Potem zaczynało się mozolne uszczegóławianie fazy budowlanej, poganianie branżystów, bieganie po urzędach i wysłuchiwanie biurokrążców z oczywiście najlepszymi produktami budowlanymi ich firmy. Do tego dochodziła duża rotacja pracowników, najczęściej studentów, którzy nie mogli doczekać się na swoje pensje. Za nadgodziny często słyszeli tylko szczere „dziękuję”. Nie jest to łatwy zawód. Legenda, która wokół niego wyrosła, niewiele miała wspólnego z prawdą. Owszem, na budowie pojawiał się od czasu do czasu pan architekt – najczęściej Daniel – mówił, co przesunąć, a co zrobić od nowa, ale to był tylko mały fragment całości ich pracy. Trzeba było mieć przede wszystkim łokcie. Tak przynajmniej uważał Oskar. Daniel zaś pozostał w świecie fantazji i projektów. Ich pasje po paru latach nieco się rozminęły. Daniel jako typowy artysta tworzył koncepcje i projekty konkursowe, do których często trzeba było dokładać. Oskar z kolei skupiał się przede wszystkim na mało ambitnych artystycznie zleceniach, które jednakże przynosiły jakikolwiek dochód. Taki podział ról, przynajmniej w teorii, nieźle się sprawdzał. Cisowski dobrze wiedział o tym, że bez wspólnika sobie nie poradzi. Nie interesował się metodami, jakimi Oskar zdobywa kolejne kontakty i wygrywa przetargi. Liczyło się to, że jego projekty są wdrażane niemal od ręki. Ufał mu. Tworzyli zgraną parę wspólników, którzy przede wszystkim dobrze się uzupełniali. I tak od 2007 roku działali jako DEO Studio. W 2016 roku zaś przeprowadzili reorganizację firmy i rozpoczęli działalność pod nazwą ARC Architektonika Rudnicki i Cisowski sp. z o.o. Oskar jednak od pewnego czasu pracował na swoje konto. Czuł się wykorzystywany. Co prawda robił to, co lubił, i był z tego powodu bardzo zadowolony, ale Daniel zbierał wszystkie gratulacje i zdobywał uznanie wśród śmietanki architektów. Wiedział, że jego wspólnik ma wybujałą wyobraźnię i potrafi stworzyć designerskie projekty z najwyższej półki. On sam jednak miał już dość odwalania czarnej roboty. Też chciał coś z tego mieć i pojawiła się ku temu okazja. Wczoraj napisał do niego inwestor mieszkaniówki, którą właśnie kończyli. Poprosił o spotkanie. Oskar, nie zastanawiając się wiele, umówił się i wieczorem był już na miejscu. Lokal zapowiadał charakter rozmowy. U góry Muzeum PRL-u, a w podziemiach dawnego kina Światowid – pub. Tonący w dymie i półmroku nie wyglądał przyjaźnie. Tylko jedna postać siedziała w loży na końcu sali. Oskar domyślił się, że to inwestor, i ruszył w jego stronę. Gdy dotarł do stolika, mężczyzna ubrany w czarny garnitur ucinał właśnie końcówkę cygara.

„Zachowaj zimną krew. Nie będzie mi przecież przy wszystkich grozić. Mamy tylko lekki poślizg czasowy z mieszkaniówką. O co mu chodzi?” – Nerwowo szukał powodów, z jakich mógł go tu ściągnąć inwestor. Ten zaś uśmiechnął się i wskazał miejsce, gdzie Oskar powinien usiąść. Odchrząknął i nie podnosząc głowy, próbował odpalić cygaro. Po chwili zza kłębów dymu wyłonił się przenikliwy wzrok. Po kolejnej minucie, która wydawała się wiecznością, zaczął mówić spokojnym głosem:

– Witam pana. Spokojnie, nie chodzi mi o terminy. Widzę strach w pana oczach. To przyjemne spotkanie o charakterze nieco prywatnym.

– Tak, jasne.

– Przepraszam, że nie zaprosiłem pańskiego wspólnika, ale pan wydaje mi się odpowiedniejszy do rozmowy, którą mam zamiar przeprowadzić.

– Chodzi o mieszkaniówkę? – wtrącił z niepokojem Rudnicki.

Kulturalny ton inwestora nie wróżył niczego dobrego. Czuł się, jakby siedział przed „ojcem chrzestnym”. Inwestor przerwał wciąganie dymu z cygara, co sprawiło, że żar na jego końcu przygasł. Popatrzył z dezaprobatą na Rudnickiego, który śmiał mu przerwać, i kontynuował:

– Jak już zacząłem mówić, ta rozmowa nie jest związana z mieszkaniówką. Chodzi mi o następne zlecenie. Jak pan się zapewne domyśla, jest to propozycja nie do odrzucenia. Moi informatorzy powiadomili mnie, że ma pan znajomości w Urzędzie Miasta Krakowa u bardzo wysoko postawionej osoby, mylą się?

– To zależy, o co pan pyta. W czym rzecz…

Oskarowi spociły się ręce, ale starał się zachować pozory spokoju i dyplomacji. Przecież nie raz prowadził już takie rozmowy. Wiedział, że chodzi o jakiś poważny przekręt.

– Powiem krótko. Chodzi o duże zlecenie projektu na Centrum Konferencyjne w okolicach Przylasku Rusieckiego wraz z zagospodarowaniem tamtych terenów. Jak pan się pewnie domyśla, nie są to tereny budowlane, a tylko jedna osoba może zmienić przeznaczenie gruntów. Wiem, że braliście udział w projektowaniu Parku Technologicznego Central Business District, który jest niedaleko. Znacie ten obszar. – Inwestor obserwował znad chmury gęstego dymu każdą reakcję Rudnickiego.

– Nie rozumiem. – Grał na zwłokę, nie wiedząc, co powiedzieć.

W głowie szybko układał plan. Czuł, że to może być pułapka, ale też okazja do szybkiego wzbogacenia się. W razie czego wkopie w to Daniela. Teraz byłoby mu to bardzo na rękę. Miał ku temu dwa powody: chęć zemsty za lata, które spędził w cieniu Daniela, i sprawa ukrytych dokumentów, do których chciał dotrzeć pierwszy. Podczas gdy Daniel dostawał liściki od starszego pana, Oskar dostał do pomocy rosyjskiego „tajniaka” Lebiediewa, który miał mu pomóc w przejęciu poszukiwanych danych. Rudnicki wiedział, że w tej sprawie nie może odmówić. Rosyjski rząd wyraził się jasno co do powagi sprawy. Chcieli mieć dostęp do Daniela i siedzieć mu na ogonie. W ostatnim momencie, gdyby udało mu się odnaleźć to, co ich interesuje, Oskar miał to przejąć. Nie wiedział, o co dokładnie chodzi, ale znał swoje wynagrodzenie. Sprawa rangi międzynarodowej była ryzykowna, ale i dochodowa. Oskar był w swoim żywiole. Do tego jeszcze sprawa projektu na dużą skalę. Czuł się coraz bardziej podniecony. Wiedział, że w krótkim czasie może się nieźle obłowić. Nie chciał jednak popełnić błędu przez zbyt szybko podjęte decyzje. Chciał wszystko dobrze zaplanować. W głowie zaczął mu świtać pewien pomysł. Z rozmyślań wyrwał go inwestor, który odłożył cygaro, by samo wypaliło się do końca.

– Nic nie szkodzi. Spotkamy się tu o tej samej godzinie za dwa dni. Do tego czasu ma pan możliwość, żeby wszystko lepiej zrozumieć i przemyśleć. Dodam tylko parę szczegółów dla rozjaśnienia sytuacji. Płacę panu z góry sto tysięcy, za to, żeby lepiej rozmawiało się z pańskim przyjacielem z urzędu, dwieście tysięcy na dodatkowe wydatki, kolejne sto tysięcy od firmy, która wygra w przetargu dzięki panu. Wy wygrywacie oczywiście w moim przetargu na projekt koncepcyjny i budowlany. A na pokrycie kosztów waszej pracy dostajecie z góry połowę, czyli według mojej wstępnej wyceny dwa i pół miliona. Mam nadzieję, że sytuacja nieco się rozjaśniła? – Inwestor uśmiechnął się triumfalnie.

– Tak, nieco się rozjaśniła. Przyznam, że nie tego spodziewałem się po tej rozmowie.

– Wiem, ale wierzę, że się dogadamy.

– Skontaktuję się jeszcze z panem.

– To ja skontaktuję się tobą. Żegnam.

Oskar wstał nerwowo od stolika i niemal wybiegł. Miał mętlik w głowie. Stąpał po cienkim lodzie, rozważając przyjęcie tak niebezpiecznej propozycji. Sam oczywiście oszukiwał, ale na znacznie mniejszą skalę. Słyszał już wiele o takich przekrętach. Tak duże sprawy mogły dać ogromny zysk, ale też skończyć się bankructwem lub więzieniem. Przez chwilę pomyślał, że być może inwestor już nagrał całą rozmowę i chce go pogrążyć. Szybko jednak zaczął myśleć racjonalnie – nie miałby wtedy żadnego interesu w tej sprawie.

To było wczoraj, a dziś siedział i wpatrywał się w monitor z otwartą stroną banku i przelaną kwotą stu tysięcy na jego koncie. Tytuł przelewu brzmiał: „Zaliczka”. W tym momencie do biura wszedł Daniel. „Cholera jasna! Czy on oduczy się kiedyś wchodzenia razem z drzwiami?!” – przeklął w myślach. Próbując zachować spokój, kliknął w kwadracik minimalizujący stronę banku. „Cholera, nie zdążyłem sprawdzić, pod jaką nazwą widnieje inwestor. Mam nadzieję, że Daniel nie ma jakiejś dłuższej sprawy do mnie. Może zdąży w dziesięć minut, zanim bank mnie automatycznie wyloguje. Nie cierpię wklepywać na nowo pinu i hasła”.

– Nie przestraszyłeś mnie. I nie mam nic na sumieniu – odpowiedział z irytacją w głosie Danielowi. – Siadaj i opowiadaj. – Starał się być uprzejmy.

Na swoim biurku zauważył zdjęcie Daniela i profesora Borkowskiego, jak na siebie wpadają. Dziś rano zrobił je jego człowiek. „Cholera jasna! Może jeszcze tego nie zauważył”. – Oskar poczerwieniał i z impetem rzucił stertę skoroszytów z projektami na zdjęcie. Na jego czoło wystąpiła pionowa bruzda, jakby się czymś poważnie zestresował.

– Co się dzieje? Wyglądasz okropnie – nieogolony, niewyspany…

– Bo nie spałem.

– Skąd te nerwy?

– Z braku snu właśnie. – Próbował uratować sytuację. Zadzwonił telefon. – Halo, słucham? – Oskar odebrał. – Da, Lebiedew? U tiebia jest informacji?[1] – Spojrzał na Daniela. – Ot eto haraszowo, nie ostan ich. Nie wsie? Dobro. Trudno. Prici s nimi sjewodnia na rabotu we wtoroj połodwinie lia[2]. – Oskar rozłączył się z rozmówcą bez pożegnania.

Cisowski patrzył w okno niezainteresowany rozmową.

– To jak, pogadamy chwilkę, Oskar? Mam dla ciebie dwa nowe pomysły do akceptacji. Czerwcowa aura zalewa mnie inspiracjami i nie nadążam z ich spisywaniem – mówił szybko, machając rękami.

– Nie chcę ci przerywać, ale czy możesz przejść do sedna? – Zdenerwowany Oskar miał poczucie, że zaraz krew go zaleje, a nie aura inspiracji.

– O… przepraszam, nie masz czasu? Chodzisz ostatnio jakiś nieswój, coś się stało? – Daniel zaczął się poważnie martwić o Rudnickiego.

– Nie, mam po prostu dużo spraw na głowie. – Przełożył nogę na nogę.

– Firma ma problemy finansowe?

– Nie, skąd. Powiedziałbym ci o tym. Powiedzmy, że rozważam kolejne inwestycje. Powiem ci o tym za chwilę. Teraz mów ty.

– Dobra. Słuchaj. Gdy szedłem do biura, minąłem flipery. Pamiętasz, jak grywaliśmy tam po zakończeniu roku szkolnego? – Daniel spojrzał na Oskara, ale ten był zamyślony i patrzył w jakiś punkt tuż nad głową Daniela. – Słuchasz mnie?

– Tak! Flipery – powtórzył.

Daniel nie lubił, jak Oskar słuchał go bez zrozumienia. Mimo to kontynuował:

– Możemy je przerobić na coś większego i bardziej dochodowego niż ta speluna zarośnięta krzakami. Jest tyle nowych technologii. Moglibyśmy zacząć od…

– Daniel, może innym razem to obgadamy, coś ważnego mi wyskoczyło przed chwilą – przerwał mu niemiło.

– No dobra, ale nie słyszałeś jeszcze tego. – Daniel chciał za wszelką cenę opowiedzieć o wszystkich swoich pomysłach, żeby racjonalnie myślący Oskar przespał się z problemami. Zawsze któryś z pomysłów był w końcu akceptowany.

– No dawaj. Tylko treściwie i na temat. Błagam.

– W Central Business District nadal drzemie niesamowity potencjał. Na terenie Pleszowa i Branic nie wszystko adaptowaliśmy pod logistykę i technologię. Teraz jest dobry czas na to. To coraz atrakcyjniejszy teren. Zostało tam parę zamkniętych miejsc po starej hucie, które można zamienić na sale koncertowe. Przykładowo w budynku Walcowni Zgniatacz. Możemy też wyznaczyć trasę wycieczek po wielkich piecach i halach razem z firmą, która obwozi turystów trabantami po Nowej Hucie. Rozumiesz: metal, łańcuchy, zapach oleju, a wszystko to naszpikowane elektroniką i nowościami ze świata wirtualnego. Ludzie chcą czegoś nowego, chcą dotknąć tego, co niewielu mogło zobaczyć. Nasza młodsza siostra Krakowa nie musi być tylko inkubatorem najnowszych badań technologicznych CERN-u. Postawmy teraz na turystykę i wyeksponujmy też zabytki pachnące historią sprzed czasów tej dzielnicy.

W tym momencie bank wylogował Oskara i emocje mu opadły. Nie dał po sobie poznać rozdrażnienia. Wziął głęboki oddech, co wyglądało, jakby się zastanawiał nad tym, co przed chwilą usłyszał od Daniela. Zwrócił się do niego nieco milszym tonem:

– Te wszystkie pomysły coś w sobie mają. Prócz wirtualnego salonu gier nie są one łatwe do zrealizowania, ale nie niemożliwe. Najgorzej będzie zdobyć pozwolenia od huty na przeróbki lub wykupienie starych hal i magazynów. Przeanalizuję to na spokojnie i powiem ci jutro, co o tym myślę, dobra?

– A tak z ciekawości, słyszałeś coś o podziemnej części Nowej Huty?

– A czemu pytasz?

– Przytrafiło mi się dzisiaj coś dziwnego. Szedłem jak zwykle pieszo do pracy i… a mniejsza z tym. W każdym razie doszły mnie słuchy, że jest pod nami spora sieć tuneli.

– Coś tam słyszałem. – Oskar otworzył szerzej oczy i poprawił się na krześle. – To jakieś stare schrony przeciwatomowe. Podobno ciągną się od Zalewu Mogilskiego aż do Teatru Ludowego. Ale pewnie są niedrożne. Włazy pozamykane na amen. A co, masz coś w tym temacie? – Oskar próbował podejść Daniela.

– Nie, nie. – Daniel był ostrożny. Dziwne zbiegi okoliczności sprawiły, że postanowił być bardziej czujny, tak jak radził mu starszy pan. Nie chciał się tym jeszcze dzielić z Oskarem. – Tak tylko przyszło mi do głowy, że można by się kiedyś zająć tym tematem. Może odkopać te tunele i wykorzystać na kawiarnie, puby pod ziemią. Tak jak w centrum Krakowa. Albo na galerie sztuki czy butiki. Możliwości jest wiele. – Daniel żałował, że w ogóle poruszył ten temat. Musi bardziej się pilnować.

– Ciekawy pomysł, ale też trudny do zrealizowania.

– Gdyby nie było trudno, nie byłoby wyzwań. Wiesz o tym. – Uśmiechnął się.

– Tak, ale to byłoby wyjątkowo trudne. Trzeba by było zdobyć bardzo dużo pozwoleń, bo każda część korytarza czy piwnicy do kogoś należy. Poza tym wzmocnienie konstrukcji pod ziemią. Robota na parę lat. Wszystko mogłoby się ciągnąć w nieskończoność. Sam widzisz. Przede wszystkim trzeba byłoby znaleźć mapę tych tuneli. – Oskar bacznie obserwował mimikę twarzy wspólnika, próbując wyczuć, czy jest w jej posiadaniu.

– No właśnie. Nie masz jakichś znajomości z kimś od map? – Daniel grał na zwłokę.

– Nie. Niestety. Znam paru geodetów, ale z aktualnymi mapami. Takich starych trzeba szukać w jakimś archiwum w Biurze Planowania Przestrzennego.

– To nic. Trudno. Może kiedyś wrócimy jeszcze do tego pomysłu. – Daniel nie chciał powiedzieć za dużo.

– Taaa… To może być strzał w dziesiątkę, ale nie dziś. Drzemie w tym duży potencjał –zakończył z ironią Rudnicki.

Kurtuazja, którą obaj zachowywali, spowodowała, że atmosfera zrobiła się napięta. Cisowski postanowił zmienić temat.

– Rozważ, proszę, te wcześniejsze pomysły. Ty też coś ode mnie chciałeś, prawda?

– Pogadać o mieszkaniówce, ale to mało ważne. Odezwał się do mnie inwestor i planuje kolejne zlecenie na Centrum Konferencyjne w okolicach Przylasku Rusieckiego.

– No to się dzieje. Dobrze, że mamy tyle propozycji i pomysłów.

– Taaa… jeszcze bym się tak nie cieszył. Wiesz, jak jest. Póki nie zobaczę pieniędzy i podpisów, nic nie jest pewne – skłamał, wiedząc, że liczba zer na koncie firmy i jego szwajcarskim znacznie wzrosła. – Póki co badam teren pod inwestycję. Nie wiem, czy warto w to wchodzić. To jest w okolicach naszego Parku Technologiczno-Przemysłowego w Branicach. Mamy tam już funkcje naukowo-badawcze i usługowe, ale przydałoby się zaplecze noclegowe dla turystów. I tę funkcję może przejąć planowana inwestycja w Przylasku Rusieckim. Są tam sztuczne jeziora. Można je wykorzystać jako element widokowy i rekreacyjny. Mam w związku z tym do ciebie małą prośbę.

– Jaką?

– Dasz radę na jutro, do południa, zrobić szkic koncepcyjny dla inwestora? Spieszy mu się, a chciałby już coś zobaczyć.

– I to jest ta mała prośba, tak? – Uśmiechnął się z litością.

– Wiem, że dasz radę. Jesteś w tym najlepszy.

– No dobra. Spróbuję coś wyczarować. Ale na kalkach, OK?

– Jasne.

– Masz podkłady?

– Tak. Proszę. To wszystko, co mi gość przekazał.

– Powinno wystarczyć. – Zerknął szybko na rozwinięte plany i zrolował je.

– To chyba tyle na teraz. Jeśli będę wiedział coś więcej, dam ci znać. – Oskar chciał już zakończyć tę rozmowę.

Daniel wyczuł to i podniósł rękę w geście pożegnania, jakby chciał powiedzieć: „dobra, dobra, już mnie nie ma”, i wyszedł w ciemny korytarz bez słowa. Chwilę później bujał się w wielkim skórzanym fotelu w swoim biurze. Zastanawiał się, co teraz zrobić. Wyciągnął ze swojej kurtki tubę z fragmentem mapy i rozłożył go na stole. Był pod wrażeniem szczegółowości. Połowa mapy nie była w najlepszym stanie, ale wszystko dało się odczytać. „Oskar miał rację. Tunele ciągną się od zalewu. Niestety górny fragment jest oderwany. Czy ciągną się aż po teatr? Koniecznie muszę znaleźć drugą część. Ale… w sumie… skąd Oskar wiedział o tunelach? To dziwne. Nie mówił mi o tym. To dość ciekawa informacja dla architekta. Chciał zachować to dla siebie? A może nie widział w tym potencjału? Albo… nie… skąd mógłby wiedzieć o tajemnicy” – rozmyślał.

Uruchomił komputer, a zanim ten się włączył, Daniel przeczytał jeszcze raz informację na ostatniej kartce. „Sowa i aleje? Może to jakiś symbol?” – zastanawiał się. Spojrzał na skrzynkę e-mailową. Miał tylko jedną wiadomość od Darii: „Może weekend w domku góralskim? Daj znać”. Poniżej był jeszcze link do owego domku.

Wyłączył komputer i wyszedł z biura. „Może ktoś w Łaźni Nowej będzie w stanie powiedzieć mi coś więcej o mapie w całości. Przy okazji się przewietrzę. Trzeba to wszystko złożyć w jakąś sensowną całość” – rozmyślał po drodze.

[1] – Tak, Lebiediew? Masz te… informacje? (tłum. aut.).

[2] – To dobrze, nie zgub ich. Nie wszystkie? Dobra. Trudno. Przyjdź z nimi dziś do biura po południu (tłum. aut.).