Cienie moich czasów DODRUK - Bronisław Wildstein - ebook

Cienie moich czasów DODRUK ebook

Bronisław Wildstein

4,4

Opis

Bronisław Wildstein, autor „Cieni moich czasów”, uczestnik i obserwator najnowszej historii Polski, opowiada o swoich doświadczeniach od wczesnego dzieciństwa po chwilę obecną, koncentrując się głównie na ostatnim ćwierćwieczu losów naszego kraju. Książka jest więc także rodzajem eseju, w którym autor próbuje się zmierzyć z dziejami III RP oraz pokazać Polskę na tle gwałtownie zmieniającej się cywilizacji Zachodu. Historia oglądana jest z bliska poprzez losy konkretnych ludzi i wydarzenia, w których sam Wildstein brał udział, a pokazywana jest w wielu wymiarach: od anegdotycznej warstwy wydarzeń przez szkice biograficzne jej głównych aktorów po historiozoficzną refleksję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 621

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
7
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamMielcarek

Nie oderwiesz się od lektury

Super, choć niepełna autobiografia prywatno-polityczna.
00

Popularność




Bronisław Wildstein Cienie moich czasów ISBN: 978-83-7785-939-1 Copyright © by Bronisław Wildstein, 2015 All rights reserved Redaktor: Monika Ślusarska Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Herman Zdjęcie na okładce: Jacek Herok/Newsweek Polska/REPORTER Projekt graficzny i opracowanie techniczne: Rafał Kłos Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Rozdział I

Światło. To pierwsze, co pamiętam. Wchodzę do pokoju rodziców. Leżą w pościeli na tapczanie pod oknem, z którego wlewa się do wewnątrz słońce. A może raczej światło, które jest białe. Moje pierwsze wspomnienia są czarno-białe. Taka jest ich większość, jakby zatrzymana na kliszy starego filmu.

Inne wspomnienie, też jedno z pierwszych, to Boże Narodzenie. W każdym razie zabawa pod choinką. Stoję w mroku, a ojciec straszy mnie bengalskimi ogniami. Do teraz pozostała mi fascynacja eksplozją iskier z drobnego patyczka. Zachwycają i wtedy, ale trochę się boję, kiedy w palcach ojca otaczają mnie piruetami świetlistych rozprysków. Wreszcie zaczynam płakać i ojciec bierze mnie na ręce. To wspomnienie jest intensywnie barwne. Zanurzony w atakowanych przez zimne ognie ciemnościach widzę w tle kolorową choinkę. I nawet ojciec oświetlany żywym blaskiem wydaje się barwny. To też wczesne wspomnienie, ale chyba późniejsze niż to, gdy o świcie wchodzę do pokoju śpiących rodziców. Te wspomnienia przywołują aurę szczęścia.

Są to czasy najdawniejsze, jeszcze z ulicy Partyzantów w Olsztynie, gdzie mieszkałem przez pierwsze dwa, może trzy lata życia. Chyba raczej dwa, bo tak wynikało z obliczeń, których dokonywałem później z matką. To były pierwsze próby porządkowania wspomnień, które zacząłem robić stosunkowo wcześnie, w wieku kilkunastu lat.

Równie intensywnie radosne jest wspomnienie nieco późniejsze, już z ulicy Działdowskiej. Zabawa z matką. Kończy się dzień. Na łące, po drugiej stronie ulicy, naprzeciw naszego domu, roześmiana matka kręci się ze mną. Wirujemy wokół siebie, trzymając się za wyprostowane ręce.

Tak beztrosko wesoła matka potrafiła być w Olsztynie. Z upływem czasu, w Przemyślu, do którego przyjechaliśmy, gdy miałem pięć lat, zdarzało się to coraz rzadziej. Matka stała się morfinistką. W nałóg wpędzili ją lekarze, którzy uznali, że ma raka, i w ten sposób uśmierzali jej bóle. Matka rzeczywiście była chora, ale rak okazał się pomyłką, natomiast nałóg pozostał. Ojcu dopiero w ostatnich latach życia udało się ją w końcu z niego wyciągnąć. Wymusił na niej kolejną, wreszcie skuteczną terapię, a potem pomógł przetrwać późniejszy, może najgorszy czas niedługo przed swoją śmiercią. Choroba i nałóg matki wypełniły moje dzieciństwo i naznaczyły nasz dom na wiele lat.

Napady bólu, gniewu i rozpaczy, które przydarzały się i wcześniej, zdominowały jej życie prawie do śmierci ojca. Ich przejawy potrafiły być straszne. Godzinami matka wyła albo oskarżała wszystkich — a zwłaszcza najbliższych — o najgorsze rzeczy. Niszczyła sprzęty, kiedyś podarła dokładnie niemal wszystkie rodzinne zdjęcia. Niekiedy uciekała, usiłowała wyjechać z miasta. Odgrażała się, że zostanie prostytutką. To wszystko działo się w Przemyślu. Ojcu udało się ją uwolnić od nałogu pod koniec naszego tam pobytu.

W Krakowie zaczęły się poważniejsze kłopoty z moją trzy i pół roku starszą siostrą. Jej pierwsza próba samobójcza, której konsekwencją był kilkutygodniowy pobyt w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie, miała miejsce już w Krakowie, gdzieś na przełomie 1967 i 1968 roku, niedługo przed śmiercią ojca. Odwiedzając siostrę, zetknąłem się z koszmarem szpitala psychiatrycznego w komunistycznym wydaniu. Przerażające warunki, często dwie pacjentki musiały spać razem w jednym łóżku, brud, oddanie chorych we władanie niższemu personelowi pielęgniarskiemu, który wykorzystywał to niekiedy w sadystyczny sposób, przywiązane do łóżek wyjące, zanieczyszczone ofiary — to było znaczące doświadczenie.

Towarzyszyłem siostrze na pogotowiu, potem odwiedzałem ją, gdy tylko mogłem, w szpitalu, ale nie miałem jeszcze szesnastu lat. Personel nie traktował mnie poważnie. Znowu gros obowiązków spadało na ojca, który był już ciężko chory, chociaż nikt poza nim o tym nie wiedział. Lalka — tak nazywaliśmy moją siostrę w domu — nie była jego córką. Jej (i moja) matka traktowała ją fatalnie. Później zrozumiałem, że to nieświadome odreagowywanie urazów związanych z ojcem siostry, pierwszym mężem matki, alkoholikiem, oficerem, który wylądował w więzieniu za defraudacje. Mój ojciec często musiał bronić nie swojej córki przed agresją jej matki.

Czasami myślę, że to matka uśmierciła ojca. Przeżyła go o dwadzieścia trzy lata. Bezpośrednio po jego śmierci miałem wrażenie, że rozkwitła. To niewypowiedziane oskarżenie pod jej adresem dręczyło mnie długo, było rodzajem obsesji. Dopiero z czasem uległo uśmierzeniu, stonowaniu, tak jak mój stosunek do matki.

Pisząc „uśmierciła”, mam na myśli fakt, że to stres wywołany walką o jej życie mógł okazać się decydujący dla pierwszej i ostatniej choroby ojca. A przecież to on był opoką mojego dzieciństwa i naszej rodziny, a zagrożenie życia matki było nieustającym koszmarem. O swojej śmierci, na której progu miała być, matka opowiadała nieomal bez przerwy. Kiedy kolejny raz trafiła do szpitala, zdobywając się na odwagę, zapytałem ojca: kiedy matka umrze? Obawiałem się, że to już bardzo bliska perspektywa, a może także, nie przyznając się do tego, liczyłem, że skończy się groza naszego domu. Byłem w wieku przedszkolnym. Ojciec uspokajał mnie — być może pytałem go właśnie po to — ale chociaż miałem do niego bezgraniczne zaufanie, nie uwolnił od lęku (a może i nadziei — chociaż przecież kochałem matkę). Może w tej jednej sprawie przyznawałem mu prawo do zwodzenia mnie, a w każdym razie do niemówienia pełnej prawdy.

To wtedy, w nocy, za oknem naszego mieszkania w Przemyślu na drugim piętrze poaustriackiej kamienicy, która służyła jako urzędowy budynek szpitala, gdzie zajmowaliśmy mieszkanie, zobaczyłem uśmiechniętą i machającą do mnie matkę. Potraktowałem to jako coś naturalnego i szarpnąłem ojca za ramię, aby mu ją pokazać, ale kiedy wreszcie udało mi się odciągnąć go od książek w bibliotece, za oknem był już tylko mrok.

To zdumiewające, że matka w koszuli nocnej, która uśmiechnięta ukazała się za szybą w wyrwanej nocy plamie światła, nie wzbudziła mojego zdziwienia. A przecież miałem już prawie siedem lat. Dopiero później, tej samej nocy, zacząłem zastanawiać się nad niezwykłością tego zjawiska. W momencie pojawienia się nie dostrzegłem w nim nic wyjątkowego. Matka za oknem drugiego piętra objawiła mi się jako coś zupełnie zwyczajnego.

Wspomnienie to kojarzy mi się jakoś z innym, chyba nieco późniejszym, z Knurowca, wsi, z której pochodziła moja matka. Wspomnienie, o którym piszę, jest wyjątkowo wyraziste.

Wracałem z lasu za domem cioci Oli, siostry mojej matki. Był południowy upał i w jego wibracjach usłyszałem coś za plecami. Od lasu biegł na mnie wielki, biały koń. Przerażony zacząłem uciekać, ale kiedy, za chwilę, gnając co sił, rzuciłem okiem przez ramię, konia nie było, chociaż nie miał gdzie zbiec z drogi. Wspomnienia te łączą się, gdyż nie mogły wydarzyć się w zwyczajnym porządku rzeczy, a jednak przyjąłem je jako takie.

Do Knurowca przyjeżdżałem z matką od urodzenia (a pewnie i wcześniej), a pierwsze obrazy stamtąd jawią mi się niepewne, nieomal poza progiem pamięci. To impresje, o których nie wiem nawet, czy nie przywidziały mi się później, chociaż na pewno zostały mi niejasne refleksy z czasów nieporządkowanych jeszcze przez świadomość. Obrazy szyn, męczącego upału i jazdy drezyną z matką w miejscu, gdzie rozciąga się dzisiaj las, są niewyraźne. „Kolejkę”, jak nazywała ją miejscowa ludność, zlikwidowano, gdy miałem parę lat, a na jej miejscu zasadzono drzewa.

Knurowiec, mała, otoczona lasami wieś, trzynaście kilometrów na wschód od Wyszkowa, jest ważnym punktem mojej biografii. W ciągu paru lat moja żona zbudowała tam dom, który, jak sądziłem, będzie miejscem ostatniego etapu mojego życia. Wyobrażałem sobie, że z dala, kontemplując szaleństwa świata i zdobywając do nich odpowiedni dystans, będę mógł zająć się wyłącznie pisaniem.

Do Knurowca przeprowadziliśmy się latem 2012 roku, ale równocześnie coraz intensywniej nabrzmiewać zaczęły sprawy „Rzeczpospolitej” oraz tygodnika „Uważam Rze”, aby pęknąć z końcem listopada.

Już na progu lata dziennik, a więc także jego własność, tygodnik, nabył Grzegorz Hajdarowicz, szemrany, a w każdym razie pozbawiony pieniędzy, za to zaprzyjaźniony z rządem PO biznesmen z Krakowa. Oczywiste było, że władze załatwiły mu kupno „Rzepy”, aby spacyfikować niepokorny dziennik. Już wcześniej podejmowały takie próby. Naciskały na angielskich wydawców z Mecomu. Wtedy było to nieskuteczne. Toteż ostatecznie, wykorzystując posiadane przez siebie czterdzieści dziewięć procent udziałów w przedsięwzięciu, rząd wymusił jego sprzedaż. Wybranemu przez siebie nabywcy. Jego pierwszym działaniem było odwołanie Pawła Lisickiego ze stanowiska naczelnego. Umówiliśmy się (my, to znaczy połączona podobnymi przekonaniami dotyczącymi III RP i ogólnie rzecz ujmując, konserwatywna grupa publicystów nadająca wyrazistość „Rzepie”), że w tej sytuacji odchodzimy z firmy i nie zgadzamy się robić nadal tygodnika, który powołaliśmy niewiele wcześniej i który zaczął bić rekordy popularności. Tymczasem Hajdarowicz obiecał Lisickiemu niezależność i odrębne finansowanie „Uważam Rze”.

Proponowałem, abyśmy zrezygnowali z tej opcji i możliwie szybko stworzyli własny tygodnik. To my byliśmy jego kapitałem i dlatego mieliśmy wszystkie szanse na sukces. Nadal sądzę, że byłoby to rozwiązanie najlepsze z możliwych. Zamiast dwóch tytułów („Do Rzeczy” i „W Sieci”) funkcjonowałby jeden, ale silniejszy. Moje propozycje nie zostały jednak zaakceptowane i trwaliśmy w dziwnym stanie niezależności u boku Hajdarowicza do czasu awantury spowodowanej artykułem Czarka Gmyza „Trotyl na wraku tupolewa”, który akurat opublikowany został w „Rzepie” w grudniu 2012 roku.

Lisicki, który chciał przeprowadzić wywiad z Gmyzem dla „Uważam Rze”, odwołany został ze stanowiska naczelnego. A bracia Karnowscy, którzy przy wsparciu SKOK-ów, czyli kas spółdzielczych trzymanych twardą ręką przez ich szefa Grzegorza Biereckiego, nieco wcześniej zrobili własny dwutygodnik, przekształcili go w tygodnik.

Te wydarzenia siłą rzeczy ściągały mnie do Warszawy. W tym samym czasie, na przełomie listopada i grudnia, pojawiła się idea powołania niezależnej telewizji, która wciągnęła mnie bez reszty — tak że od początku kolejnego roku spędzałem w niej cały swój czas, a na wieś mogłem wyrwać się raz na parę tygodni.

Teraz, ponad rok po rozpoczęciu tych wspomnień, przeglądając je, dopisać mogę kolejny, zamknięty już rozdział, czyli Telewizję Republika. I znowu wracam do Knurowca, chociaż tak wiele spraw zatrzymuje mnie w Warszawie. Przewędrowałem także z „Do Rzeczy” do „W Sieci”. Ale wróćmy do Knurowca.

W dzieciństwie był moim kosmosem. Opisałem go jako Niemiry (to nazwa sąsiedniej wsi) w powieści Czas niedokonany. Położony w środku lasów przechodzących w Puszczę Białą, parę kilometrów od szosy prowadzącej do Białegostoku, długo zachował swój pierwotny wygląd. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych pokazywałem synom owinięte w pasiaste fartuchy kobiety nachylone nad jesiennymi pracami. Wyglądały jak żywcem przeniesione z czternastowiecznych miniatur braci Limbourg i taki obraz — gdyby nie trakcja elektryczna — z pewnej odległości stanowiła cała wieś.

Byłem świadkiem zaprowadzenia w niej elektryczności. Miałem z dziesięć lat, gdy w napięciu razem z innymi mieszkańcami w nocy przy naftowych lampach czekaliśmy na pojawienie się światła. W tamtych czasach chleb piekli sami mieszkańcy. Co kilka dni kto inny w nocy w wielkim piecu wypiekał pokryte brązową skórą, gorące i oszałamiające zapachem koliste bochny, na które czekali licznie przybyli. Zawijali je w cienki, biały i złożony po wielekroć materiał, aby zabrać do swoich domów.

W lecie żniwa trwały wiele dni. Rano chłopi ruszali każdy na swoim polu, z rytmicznym chrzęstem ścinając kłosy, które podbierały kobiety i układały w pęki. Dopiero potem wspólnymi siłami robiono z nich składane w piramidy snopki. Co jakiś czas zmęczeni chłopi przysiadali i posilali się tym, co przyniosły im kobiety. Kiedy likwidowano już „przepiórkę”: chochoł ze zboża i kwiatów nad kamieniem, na którym leżał chleb — trwał on czas jakiś, oznaczając koniec żniw — pola robiły się pustawe, a zamiast wysokich kłosów pod nogami sterczało kaleczące stopy rżysko, robiło się smutniej, chociaż zapachy ściętego zboża i siana szumiały w głowie. Potem zmieniał się kolor drzew i powietrza, ptaki zbierały się w hałaśliwe gromady, horyzont oddalał, a wioska i las ciemniały. W ogniskach piekliśmy ziemniaki, a nad wszystkim unosił się cierpki zapach jałowca.

Rodzice przeczytali mi W pustyni i w puszczy Sienkiewicza, kiedy miałem niewiele ponad pięć lat. Potem na wsi z siostrą przygotowywaliśmy zabawę, która nigdy nie została ani nie mogła zostać zrealizowana. Mieliśmy odtworzyć Sienkiewiczowską fabułę w kosmosie Knurowca, na odcinku pola, a właściwie drogi biegnącej przez nie między chatą ciotki a lasem, chyba z jakieś sześćset metrów. To tam umieszczaliśmy poszczególne miasta Egiptu i Sudanu oraz połacie pustyni czy tropikalnej dżungli. Rysowaliśmy, a właściwie moja siostra, która miała zdecydowanie większy talent plastyczny, nieco pod moim kierunkiem, nanosiła na mającą oddawać fragment wsi kartkę papieru symbole oznaczające wydarzenia z Sienkiewiczowskiej powieści. W ten sposób pole między domem a lasem przekształcało się w ciąg przygód Stasia i Nel, a przestrzeń stawała się fabułą. Ta przestrzeń to pole, z którego żyła wieś. Skonstruowana była dwudzielnie. Po jednej stronie pod lasem, zwykle po tej samej stronie drogi — w latach dziewięćdziesiątych położono na niej asfalt — usytuowane były zabudowania, po drugiej aż po kolejną ścianę drzew rozciągało się pole. W czasie wojny przetaczał się tam front. Jeszcze do niedawna w lasach wokół wsi straszyły doły wykopane przez broniących się przed Rosjanami Niemców. Puste, wielkie rowy porośnięte przez roślinność budziły niepokój. Wojna była stałym tematem wspominek na wsi. W Knurowcu toczyły się gwałtowne walki, lasy i pola zasłane były poszarpanymi zwłokami. Moja ciotka odmawiała zbierania i jedzenia grzybów z pewnych fragmentów lasu. Widziała tam po przetoczeniu się frontu stosy ciał, których kawałki, wnętrzności i rozszarpane mięśnie wisiały na gałęziach.

Środek pola mojego wujostwa wyznaczała rodząca ulęgałki dorodna, dzika grusza. Pole przez jakiś czas stanowiło front, ostrzał toczył się z obu stron. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się na nie. Moja matka, którą — na szczęście dla niej — Powstanie Warszawskie zastało na wsi, siedziała, głodna jak inni, kontemplując gruszę, o której wiedziała, że musi dźwigać dojrzałe już owoce. W pewnym momencie ostrzał zatrzymał się. W powietrzu czuć było nieprawdopodobną ciszę. Wszyscy oczekiwali, że to tylko moment przed następną nawałnicą, ale spokój trwał, przedłużał się. Zdawał się płynąć godzinami. Matka zaryzykowała. Pobiegła po gruszki. Ostrzał zaskoczył ją w połowie drogi i wcisnął w ziemię. Przeleżała tam nieskończoność, ogłuszona wybuchami, które zasypywały ją piaskiem. Wreszcie, nie wiedząc po jakim czasie, w momencie krótkiej pauzy, gdy kanonada przeszła dalej, udało się jej poderwać i dobiec do zabudowań.

Grusza przeżyła wojnę. Trzymała się świetnie i nadal wyznaczała przestrzeń. Wydawało się, że przetrwa nas wszystkich. Niedawno spalił ją piorun.

Moją siostrę, która umarła w Paryżu, pochowaliśmy w Brańszczyku, siedzibie tamtejszej parafii.

To był Knurowiec. Miejsce, gdzie nawet choroba matki nie była tak straszna. Z wiekiem jeździłem tam coraz rzadziej. Na studiach zupełnie sporadycznie. Pierwszy raz z Iwoną przyjechałem tam na wesele Tadka, mojego ciotecznego brata, na przełomie kwietnia i maja 1977 roku. Wesele było imponujące i parę dni bawiła się na nim prawie cała wieś. Kolejne dni — już tylko bliższa rodzina. Wspaniała pogoda pozwalała pozostawać cały czas na zewnątrz.

To był już ostateczny koniec zabawy, przedpołudnie. Kobiety zwijały do pudeł ostatnie, odnajdywane w nieoczekiwanych miejscach naczynia, a przed chałupą dwaj ojcowie nowożeńców kończyli ze mną ostatnie piwa. Było ciepło, choć nie upalnie, przez liście akacji ocieniającej stojący przed domem stół sączyło się zielonkawe światło. Obejście powoli podnosiło się z weselnego znużenia. Piliśmy tak w milczeniu może godzinę, może dłużej, gdy jeden z ojców, chyba mój wuj, rzucił: „To dobrze tak… czasami… posiedzieć i patrzeć, jak… jak czas płynie”.

Te obrazy odrywają się od tego, co stało się bezpośrednio potem. Z Knurowca autostopem wyjechaliśmy 4 maja. Przejechaliśmy Warszawę i na drogę do Krakowa dostaliśmy się już po południu. Tam złapaliśmy ciężarowego stara, który miał nas dowieźć na miejsce. Wykończony kierowca zatrzymał się w nocy i w szoferce zapadliśmy w ciężki sen. Męczył mnie koszmar. Śniła mi się wojna. Esesmani polowali na mnie i moich najbliższych. Oczekiwali nas na stacjach. Do Krakowa przyjechaliśmy piątego. Po dwóch dniach bezpiecy zabili Staszka.

Przypuszczam, że ojciec żywił do matki szczególnie mocne uczucie również dlatego, że stała się jedyną bliską mu osobą i musiała zastąpić pomordowanych na wojnie.

Ojciec umarł 14 października 1968 roku. Miał wtedy dokładnie sześćdziesiąt jeden i pół roku. Matka miała czterdzieści siedem lat, a ja szesnaście. Kiedy zacząłem pisać te wspomnienia, przekroczyłem wiek ojca. Od teraz będę od niego tylko starszy. Może również dlatego zdecydowałem się na coś w rodzaju podsumowania swojego życia. Już w trakcie pisania dowiedziałem się o swojej chorobie. W sumie moją egzystencję zmienia ona w niewielkim stopniu. Już wcześniej byłem świadomy, że jestem śmiertelny. Teraz śmierć zadomowiła się w mojej krwi. Nikt nie wie, kiedy obudzi się na dobre. Czasami bardziej intensywnie daje znać o swoim istnieniu. Wtedy czuję ją na pewno. Na co dzień… Również upływ lat musi odciskać się na moim stanie, zresztą rozróżnienia te nie mają żadnego sensu. Ciągle żyję i to dobrze. Każdy rok, każdy miesiąc więcej jest darem. Wszyscy nosimy śmierć w swojej krwi już od dnia urodzenia. Moja dostała tylko konkretną nazwę. Zmaterializowała się. Czai się, choć na razie nie trzeba nawet próbować jej oszukiwać. Najprawdopodobniej w pewnym momencie trzeba będzie podjąć z nią beznadziejną walkę. Naturalnie, myślę o tym bez przyjemności. Ale nawet wtedy można będzie żywić nadzieję na przedłużanie obrony miesiącami, latami. Tak więc mój stan nie różni się specjalnie od stanu innych w moim wieku. Został tylko precyzyjniej nazwany, a drzemiąca w moich komórkach śmierć uzyskała fizyczną realność.

Od zawsze usiłowałem uporządkować świat. Może bardziej z powodu jego nieprawdopodobnej wielości i bujności, której próbowałem przeciwstawić ramy jakiegoś porządku. Chociaż dwoistość: potrzeba racjonalnego opanowania, a jednocześnie pragnienie oddania się nieskończonemu bogactwu i zmienności, towarzyszyła mi, odkąd sięgam pamięcią. Pewnie zresztą nie jestem w tej, jak i w większości innych postaw, nikim szczególnym. A przecież zdumiewa mnie, gdy dowiaduję się, że inni odczuwają świat podobnie do mnie. Jakbym dzielił się czymś niezwykle intymnym i uczestniczył w cudzym życiu, tak jak oni w moim.

Na ulicę Partyzantów, miejsce swojego pierwszego mieszkania, drugi raz trafiłem w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat, we wrześniu 2011 roku.

Na zaproszenie Klubu „Gazety Polskiej”, a właściwie jej szefa, miłej pani Violetty, promowałem wówczas w Olsztynie Czas niedokonany.

To dla mnie wyjątkowo autobiograficzna książka, chociaż daleko jej do autobiografizmu literatury współczesnej, gdyż wbrew temu, co obsesyjnie powtarzano na temat mojego pisarstwa, żadna z kreowanych przeze mnie postaci nawet w małym stopniu mnie nie przypomina i rzadko kiedy portretuję realne osoby. W Czasie również nie ma mojego alter ego, ale jest postać przypominająca mojego ojca. To Adam — senior. Jego losy, na przykład przeżycia wojenne, to prawie dokładnie dzieje mojego ojca z tamtego okresu. Fragmenty biografii ojca wykorzystywałem również w innych powieściach, choćby w Bracie. W Czasie wieś Niemiry to Knurowiec. A relacje między parą bohaterów, małżeństwem Zuzanną i Benedyktem, do pewnego stopnia przypominają relacje między moimi rodzicami, chociaż same te postacie nie są do nich podobne.

W Olsztynie, po spotkaniu, udaliśmy się do kawiarni, gdzie w ogródku przywitał nas jej właściciel, jak uznałem, bardzo starszy pan. Chwilę przyglądał mi się uważnie, po czym ku mojemu osłupieniu stwierdził, że znamy się od zawsze. Gdy wyjaśnił, że poznaliśmy się jako dzieci, wrócił mi pamięć. Nazywał się Konrad Lenkiewicz i był synem naszych sąsiadów, którzy mieszkali nad albo pod nami. Powiedział mi, że jego ojciec, okulista, nadal, pomimo osiemdziesięciu pięciu lat, prowadzi praktykę lekarską i mieszka w tym samym miejscu.

Następnego dnia z Violettą pomaszerowałem na ulicę Partyzantów, gdzie pod wskazanym numerem zobaczyłem tabliczkę z nazwiskiem: „prof. Edward Lenkiewicz”. Zadzwoniłem i przedstawiłem się. Zostaliśmy wraz z Violettą zaproszeni do wypieszczonego mieszkania, które przypominało scenografię mieszczańskiego spektaklu. Notuję to nie z przekąsem, a z nostalgią. W mieszkaniu uwijała się para drobnych staruszków. Kiedy piszę o nich, powraca do mnie inna, ale dziwnie podobna para z bulwaru Montparnasse w Paryżu, niedaleko wieżowca zwanego „pionową trumną”. Był to jakby przestraszony i zagubiony w za dużym mieszkaniu i za dużym świecie Eugène Ionesco i jego żona. Zrobiłem z nim wywiad dla „Tygodnika Powszechnego” w grudniu 1989 roku. Mój debiut w oficjalnej prasie w kraju. Inne miejsce, inna epoka.

Lenkiewicz nie miał w sobie niepokoju autora Nosorożca i trudno mi skonkretyzować, na czym ich podobieństwo polegało, ale teraz, kiedy przypominam ich sobie, zlewają mi się w jedną postać. Wydaje mi się, że tę bliskość dostrzegłem już w ich mieszkaniu.

Od momentu, kiedy pojawiłem się w drzwiach, Lenkiewiczowie intensywnie wpatrywali się we mnie. Po chwili gospodarz zaczął się sumitować i tłumaczyć nietypowe zachowanie. Przyglądali mi się, gdyż mieli wrażenie, że pojawił się u nich mój ojciec, którego żywą kopię podobno stanowię.

Niezwykle gościnni opowiadali o czasach sprzed prawie sześćdziesięciu lat i zapraszali, koniecznie, następny raz z rodziną.

Myślałem wówczas, że odwiedzę ich z moją żoną. Od tego czasu nie byłem w Olsztynie. Sprawdzając teraz pisownię nazwiska w Internecie, dowiedziałem się, że Edward Lenkiewicz zmarł 2 listopada 2011 roku, czyli niewiele ponad miesiąc od moich odwiedzin. To jedno z tych wydarzeń, które, wydaje się, sygnalizują mi inny wymiar moich doświadczeń. Nie potrafię zrozumieć ich sensu, ale wskazują na porządek, w jaki układa się moja egzystencja, a może nawet opiekę sprawowaną nad moimi (naszymi) losami. Coś, co poprzednie pokolenia nazywały „czuwaniem opatrzności”. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podobna opieka obejmuje również mnie, z czego wynikałoby, że wpisani jesteśmy w niedostępne naszemu rozumieniu struktury sensów, może Boskie plany — jak nie wypada dzisiaj pisać.

Nieprawdopodobne ocalenie — moje i Iwony — z szalonej wyprawy w zimowe, pełne lawin Tatry; inne: przyniósł je nam nie wiadomo skąd pojawiający się i zabierający nas z pustej szosy parędziesiąt kilometrów od Sztokholmu samochód, przy temperaturze poniżej minus dwudziestu stopni, ratując nas przed zamarznięciem — to tylko pierwsze z brzegu przykłady, które powracają do mnie, kiedy zaczynam się nad tym zastanawiać. Dusza sceptyka chichocze, uświadamiając, że z chaosu wydarzeń zawsze ułożyć można racjonalną, sugerującą głębokie znaczenia kompozycję. A przecież jest coś niezwykłego w tym, że spotkałem przyjaciół naszej rodziny, małżeństwo — fotografie z ich synem były jednymi z najwcześniejszych moich wizerunków w rodzinnym albumie — w ostatnim momencie, tuż przed śmiercią jednego z nich. I to spotkanie przywołało impresje z najdawniejszego dzieciństwa, zapach tamtych najodleglejszych czasów, których już nie ma.

Doświadczenie ładu, które ujawnia się w życiu, jest, jak sądzę, odczuciem stosunkowo powszechnym. To w naszych, chorych na sceptycyzm czasach usiłujemy je egzorcyzmować i wypierać. Nie objawia się wyłącznie w sprawach ostatecznych, na przykład wspomnianych wypadkach mało prawdopodobnego ocalenia; zwykle odkrywamy je w zadziwiającym porządku naszych losów, które prowadzą w takim, a nie innym kierunku i układają się w stosunkowo harmonijną jedność. Wielu ludzi zauważa, że z perspektywy czasu ich życie nabiera sensu, prowadzi do określonego celu, składa się w całość. A w każdym razie spoza ich egzystencji wyłaniają się zarysy innego porządku.

Ja osobiście odnajduję wiele takich momentów, które po czasie wydają mi się interwencją z zewnątrz, i to taką, która niosła mi pomoc. W ostatnim momencie zmieniałem plany, co z perspektywy okazywało się dla mnie wręcz zbawienne. Co najmniej dwa razy coś krzyżowało moje projekty, które byłyby dla mnie — dziś wiem to z całą pewnością — życiową katastrofą. Wtedy traktowałem to jako tragedię — dziś jestem pewny, że było to błogosławieństwo.

Podobnym doświadczeniom poświęcony jest tom opowiadań Antoniego Libery Niech się panu darzy. Pisałem o nich w „Do Rzeczy”.

Zbiegi wydarzeń, zdawałoby się najbardziej banalnej codzienności, uzyskują nagle inne, głębokie znaczenia. Spoza konwencjonalnego trwania majaczą horyzonty odmiennych sensów. A życie nabiera całościowego znaczenia. Ku takim interpretacjom kieruje także poprzednia książka Libery Godot i jego cień.

Wrażeniom tym przeciwstawić można argument, że w ludzkiej kulturze sensów i symboli żadna opowieść nie wyczerpuje się w sobie i każda niesie potencjał uniwersalnych znaczeń, powtarza określone motywy, gdyż bogactwo ludzkich doświadczeń — tak jak struktury fabuły — sprowadzić można do niewielu schematów, a każdą opowieść traktować jako wariant uniwersalnych dziejów. Z tego punktu widzenia znaczenie naszych losów jest nadawane im przez nas samych i naszą kulturę, nie jest szyfrem transcendencji, a jedynie arbitralnie ludzkim porządkowaniem naszych przygód.

Dodatkowo wskazywać można, że sens odnajdujemy w doświadczeniach pozytywnych, egzystencja nieszczęśliwa jawi się tym, którzy ją przeżywają, jako niezawiniona i absurdalna. Gdy myślę o losach mojej rodziny i wszystkich jej podobnych, pokolenie i dwa wstecz, gdy próbuję pojąć ich tragedię, doświadczenie moich dziadków zamordowanych pod koniec życia, widzących uśmiercanie ich rodzin i całego ich świata, to nie wyobrażam sobie, aby mogli odnajdywać w tym koszmarze porządek, ani ja nie potrafię go w nim odszukać. Wtedy zawstydza mnie proste przypisywanie sensów mojemu łatwemu, w stosunku do ich przejść, życiu.

A jednak nie potrafię nie doszukiwać się znaczenia w każdym takim banalnym wydarzeniu, jak spotkanie w domu na ulicy Partyzantów profesora Lenkiewicza tuż przed jego nieoczekiwaną śmiercią.

Podobno wiara w przekraczający nasze zmysłowe doświadczenie metafizyczny ład to przednowoczesny refleks, relikt postawy archaicznej, która nie przetrawiła ogłoszonego nam jako dogmat „odczarowania świata”. To bezrefleksyjne trzymanie się resztek dawnych wiar, które nie mają już nic na swoje usprawiedliwienie. Nieracjonalne ukrywanie głowy w metafizycznym piasku, który ucieka nam spod stóp.

Czy jednak nie jest na odwrót? Bo przecież poczucie głębszej zgody rzeczy, której jesteśmy elementem, stanowi przeżycie fundamentalne, doświadczenie dostępne każdemu, bez którego bylibyśmy zagubieni w świecie niedającym nam żadnej pewności. To świadomość pozostającego tajemnicą, przerastającego nas wymiaru, który wskazuje tylko kierunek rozumienia. Czy to nie pycha każe zredukować je wyłącznie do dostępnego nam naukowego schematu następstw? Zło i tragedia towarzyszyły nam zawsze, ale kiedyś potrafiliśmy przyjąć je jako nieunikniony element całości — dziś, uznając swoje doświadczenia za unikatowe, odmawiamy prawa do pogodzenia się ze światem po Holocauście.

Rzeczywiście, koszmar XX wieku był wyjątkowy, ale czy nie spowodowała go właśnie nasza pycha?

Wymiar ładu mocniej niż w życiu osobistym objawia się w istnieniu zbiorowym. I to niezależnie od totalitaryzmu i jego zbrodni, po których mimo wszystko jesteśmy w stanie odbudować ludzki porządek. A przecież to nie rekonstrukcja ludzkiego świata po katastrofie jawi się jako nieprawdopodobna. Sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem wydaje się samo jego trwanie; sprzeczne, jeśli nie założymy opatrzności, która czuwa nad naszymi losami. Wystarczy tylko nieco większy dystans do ludzkich przedsięwzięć, aby ogarnęło nas zdumienie nad cudem naszych codziennych spraw.

Zawsze żywiłem sporą nieufność do zasady antropicznej, zgodnie z którą możliwość pojawienia się na Ziemi człowieka nie mieści się w racjonalnych rachunkach. Jej rzecznicy wywodzą, że złożyło się na to tak wiele tak mało statystycznie prawdopodobnych zjawisk, że jedyną akceptowalną hipotezą wyjaśniającą może być celowe działanie siły wyższej, czyli Boga. W nieskończonej rzeczywistości pojawienie się jednak nawet najbardziej nieprawdopodobnych kombinacji jest oczywiste. Nieskończenie długo stukając w maszynę, małpa musiałaby napisać Hamleta.

Sprawa wygląda jednak zupełnie inaczej w rzeczywistości ludzkiej. Istnienie złożonych form cywilizacyjnych jest zagrożone tak wielką liczbą niebezpieczeństw, że ich przetrwanie wydaje się wręcz nieprawdopodobne i każe myśleć o przekraczającym nas porządku, któremu intuicyjnie dajemy wyraz w mitycznych opowieściach i fundamentalnych regułach naszych kultur. Jeśli je zakwestionujemy, nasz świat wali się jak po bolszewickiej rewolucji.

Funkcjonowanie wielkiego organizmu, jakim jest współczesne miasto, przy bliższym zastanowieniu musi zdawać się wręcz niemożliwe. Współdziałać musi w nim tak wiele skomplikowanych układów, których wbrew pozorom w całości nikt nie jest w stanie kontrolować, że wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne. W powieści Brat pokazywałem to na przykładzie Paryża. Przecież fantazja Brunona Jasieńskiego Palę Paryż musi jawić się jako bliska urzeczywistnienia. Miasto pełne jest rozgoryczonych, życzących mu zagłady szaleńców, narażone na tak wiele losowych niespodzianek, które potęgują się i mnożą wraz z rozwojem cywilizacji, a jego szansa przetrwania redukuje się w postępie geometrycznym i samo istnienie jawi się jako cud… A metropolie trwają i rozwijają się, funkcjonują w większych jeszcze całościach, a największym niebezpieczeństwem dla nich są ci, którzy próbują poddać je w pełni racjonalnej kontroli, racjonaliści, którzy nie przemyśleli ograniczeń swoich rozumów.

Można uznać powstanie, istnienie i rozwój nieprawdopodobnej komplikacji ludzkiej cywilizacji za efekt procesu adaptacyjnego; dzieło wielopokoleniowej metody prób i błędów. Czy jednak nawet za taką, skądinąd narzucającą nam poznawczą pokorę, interpretacją nie rysuje się konieczność innego, przekraczającego nasze zwykłe doświadczenie porządku?

* * *

Tego samego dnia udałem się na ulicę Działdowską, która teraz nazywa się Radiowa. Przez jakiś czas nosiła imię Lumumby, prosowieckiego, kongijskiego polityka. Obecna nazwa jest efektem budowy regionalnej rozgłośni radiowej na łące naprzeciw uliczki, na której swojego czasu tańczyła ze mną matka, a potem bawiłem się z rówieśnikami.

Bywałem tam na początku lat dziewięćdziesiątych jako szef regionalnej rozgłośni w Krakowie, czyli Radia Kraków. Objąłem to stanowisko bezpośrednio po powrocie z Francji z początkiem 1990 roku. Właściwie można powiedzieć, że przyjechałem, aby je objąć, bo chociaż wiedziałem już, że do Polski wrócę, to o momencie powrotu zadecydowała propozycja tej pracy, którą złożył mi ówczesny senator, a niedługo potem wiceminister spraw wewnętrznych (później minister), Krzysztof Kozłowski. Powrót do Polski bez pieniędzy, pracy i mieszkania, radosne wprowadzenie się do matki wraz z rodziną byłyby raczej trudne. Propozycję otrzymałem, gdy zastanawiałem się nad możliwością zaczepienia w kraju. Przyjąłem ją więc jako zrządzenie opatrzności, chociaż nieco hamletyzowałem, że zamiast poświęcić się literaturze — miałem już za sobą późny debiut, czyli krótką powieść Jak woda, i napisaną prawie w całości powieść Brat, którą opublikować miałem dwa lata później — będę musiał zająć się działaniami organizacyjnymi.

W początkach lat dziewięćdziesiątych jako dyrektorzy rozgłośni regionalnych walczyliśmy o niezależność i likwidację Radiokomitetu. Dziś szefowie takich rozgłośni marzą o powrocie do struktur centralnych.

Spotykaliśmy się w różnych rozgłośniach. Olsztyn organizował nam konferencje w Łańsku, dawnym i chyba obecnym rządowym ośrodku wypoczynkowym, blisko stolicy regionu, który wówczas, na początku lat dziewięćdziesiątych, można było wynajmować. Pięknie położony nad jeziorem atakował specyficznym, gierkowskim jeszcze blichtrem, który podniecał chyba większość z nas, dając odczuć, że trafiliśmy do nowej nomenklatury. Moje stanowisko mogło wywoływać zawrót głowy wśród starych znajomych, głównie opozycjonistów, którym (w każdym razie większości z nich) nie marzyły się wcześniej żadne przywileje ani tym bardziej udział we władzy.

Seweryn Blumsztajn, który — chyba w 1992 roku — przyjechał na jakieś krakowskie uroczystości, tłumaczył mi podniecony:

— Czy wyobrażałeś sobie kiedyś coś podobnego? Jestem członkiem redakcji największego i najbardziej wpływowego dziennika, a ty — złapał mnie za rękę — jesteś szefem radia w mieście stanowiącym, powiedzmy, polski Lyon!

Porównanie pochodziło z naszego francuskiego etapu, ale refleksja była szersza. Również mnie oszołamiała nieco nowa pozycja, ale moje ambicje były większe, a poza tym potrafiłem chyba uzyskać dystans do kolejnej roli. Co nie znaczy, że czas jakiś po objęciu tego stanowiska świadomość nowej pozycji nie budziła mojej satysfakcji.

Kiedy przyjeżdżałem na radiowe konwentykle do Olsztyna, nie miałem czasu i chyba w ogóle nie myślałem o poszukiwaniu śladów swojego wczesnego dzieciństwa. Gnały mnie wydarzenia i zobowiązania. Zresztą nawet w 2011 roku dopiero pytanie Violetty, czy nie chciałbym odnaleźć swoich dawnych miejsc, popchnęło mnie do tego.

Nie pamiętałem numeru. Jedną stronę Radiowej, czyli dawną Działdowską, stanowiły jednopiętrowe, przedwojenne wille w ogródkach, teraz odgrodzone jeszcze zamykanymi bramami. Identyfikacja miejsca była utrudniona, a kiedy wreszcie wybrałem kilka budynków, wśród których musiał znajdować się nasz dawny dom, w każdym z nich jakiś element nie pasował do moich wspomnień. W końcu, po kolejnych obserwacjach z odległości przez ogrodzenie, nie do końca pewny zadzwoniłem do domofonu, przedstawiłem się i wyjaśniłem przyczynę swojej wizyty. Głos starszej kobiety tłumaczył, że z powodu nieobecności męża nie może mnie przyjąć, chociaż pozwoli mi wejść za ogrodzenie.

— No tak, to pan ma tego awanturniczego syna! — podsumowała.

Przez moment, spacerując wokół domu po ogrodzie, który skarpą spadał do, teraz odgrodzonej parkanem, płynącej tuż w lesie rzeki Łyny — pamiętam, jak wrzuciłem do niej świeżo otrzymaną piłkę, a ścigający ją rodzice, ku mojej uciesze, nie potrafili jej dogonić, zrezygnowali, a ona znikła za którymś zakolem — zastanawiałem się, czy sława Dawida dotarła aż tu (bo chyba nie mogło chodzić o Szymona), zanim zrozumiałem, że awanturniczy syn to ja, a dla staruszki czas biegnie inaczej.

Im dłużej spacerowałem, tym bardziej pewny byłem, że to w tym domu mieszkaliśmy do jesieni 1957 roku, gdy przenieśliśmy się do Przemyśla. Zajmowaliśmy parter willi, na piętrze której mieszkała inna rodzina wojskowa.

Niedługo po wprowadzeniu się przez nas dotychczasowi lokatorzy opuścili piętro na rzecz kolejnego wojskowego małżeństwa z trojgiem dzieci. Najstarsza córka była o parę lat starsza ode mnie, jej siostra była chyba moją rówieśniczką, a najmłodsze dziecko leżało jeszcze w wózku. To w tamtym mieszkaniu na swoje piąte urodziny urządziłem pożar, który kosztował mnie największe lanie dziecinnego życia. Matka tłukła mnie pasem po tyłku, a ja pełen winy, leżąc na brzuchu, darłem się jak opętany, kontemplując urodzinowy prezent, czyli wielką drewnianą ciężarówkę. Ów akt wychowawczy okazał się nie tylko sprawiedliwy, lecz także skuteczny, gdyż uwolnił mnie od skłonności piromańskich, których ofiarą padł wcześniej pełen pościeli tapczan w naszym stołowym pokoju. Jego koszt był niczym w porównaniu z drobiazgowo podsumowanym pożarem w mieszkaniu sąsiadów, na szczęście zaopatrzonym w balkon, na którym mogliśmy (to znaczy ja i miejscowe dzieci) doczekać przybycia pomocy. Jestem przekonany, że sprawiedliwość ma, jak wszystkie normy etyczne, także pragmatyczne konsekwencje, chociaż nie ze względu na nie winniśmy trzymać się zasad. Bez nich ludzki świat się rozpada. Banalne, a zapomniane dzisiaj.

Przypominałem sobie niezrozumiałe z obecnej perspektywy, ale wówczas — jestem pewien — wyposażone w głębokie sensy zabawy, które nabierały cech rytuału. Komplet plastikowych, niebieskich naczyń (moja siostra dostała różowe), którym także byłem zachwycony, metodycznie, sztuka po sztuce rozgniatałem na cembrowinie nieużywanej i porastającej mchem w ogrodzie studni. Po każdym zgniecionym naczynku wsypywałem do przedpokoju garść piasku z piaskownicy. Działania te były ze sobą ściśle powiązane i niosły znaczenie, którego obecnie nie jestem w stanie zrekonstruować. Wydaje się, że wtedy nie potrzebowałem racjonalizować sensów tych czynów, wystarczało, iż były dla mnie naturalne.

Nieco mniej przyjemne jest wspomnienie dziecinnego okrucieństwa. Na przykład porąbanej łopatką żywej ropuchy, której fragmenty ofiarowaliśmy (ja i moja siostra) rodzicom, ciesząc się ich obrzydzeniem. Chyba czterolatek, jako świadek uczestniczyłem w niekończącym się seansie zabijania padalca, nad którym pastwiło się grono rówieśnych mi i nieco starszych dzieci. Pamiętam ich ekscytację, dopingowanie się w wymyślaniu kolejnych tortur. To podniecenie udzieliło się i mnie, chociaż przemieszane było z bliską wymiotów, przerażoną odrazą. Do teraz wyjątkowo wyraziście, budząc wstręt, powracają do mnie obrazy tamtego spektaklu.

Okrucieństwo tkwiące w człowieku (a więc i we mnie) zawsze wydawało mi się czymś tak oczywistym, że szczególnie irytowały mnie — i irytują po dziś dzień — wykrzykniki w rodzaju: „jak to możliwe?!”. Trudno mi dostrzec w tym coś poza egzaltowaną hipokryzją. Chociaż może postawę taką wywołuje również lęk przed ciemną stroną człowieczeństwa?

Jedną z bardziej poglądowych ilustracji ludzkiej niewinności widziałem już później, w Przemyślu, zbliżając się do piętnastego roku życia. Przez okno obserwowałem rozkosznego, wygrzewającego się w słońcu kotka i równie rozkosznego, zbliżającego się do niego berbecia. Dziecko ledwie chodziło, podpierając się kijkiem, ale kiedy zbliżyło się do kota, któremu słoneczna kąpiel odebrała czujność, ujęło drewno w obie dłonie i z całej siły zdzieliło chłonące światło i ciepło zwierzę. Kot z dzikim miaukiem wyskoczył w powietrze i uciekł, a dziecko rozpromieniło się i zaśmiało perlistym, dziecięcym śmiechem.

Pewna dziewczyna zwierzała mi się z podniecenia, jakie wywoływały w niej opisy tortur, którym poddawani byli podhalańscy zbójnicy. Czytywała je po wielekroć. Była jednym z najlepszych ludzi, których spotkałem w życiu. Nie pamiętam już, w którym wierszu Czesław Miłosz, pisząc o erotyzmie, przywołuje „zamki de Sade’a”, a więc wyobrażenia najbardziej wyszukanego, obłąkanego już w swojej precyzji okrucieństwa. Sąsiedztwo erotyzmu i okrucieństwa nie jest niczym odkrywczym. Okrucieństwo wykracza jednak poza erotyzm, chociaż i erotyzm majaczy w, wydawałoby się, zupełnie obcych mu sferach naszej egzystencji. Najpewniej wszystkie nasze podziały psychiki są czymś niezwykle umownym.

Wszyscy nosimy w sobie pokłady okrucieństwa, a dla większości jest to silna, tląca się w zakamarkach duszy namiętność czekająca sposobności, aby się ujawnić, którą równoważą i przeważają rozwijane w kulturze potencje współczucia i dobroci. Nigdy jednak nie potrafią do końca jej wygasić, tli się w ukryciu i w sprzyjających okolicznościach potrafi wybuchnąć nieposkromionym płomieniem. Zdumiewająca jest ambiwalencja miłości i okrucieństwa, która objawia się w seksie.

Każda epoka historyczna pełna jest relacji o zwykłych ludziach, którzy uzyskując pretekst w stanie rozluźnienia kulturowych norm, popadają w mordercze szały. Wymowną tego lekcją jest wojna. To wówczas poborowi, a więc nie dobierani pod kątem specjalnych skłonności żołnierze, gdy tylko pozwolą na to warunki, ujawniają w sobie niewyobrażalne na co dzień okrucieństwo. Nie tylko zresztą żołnierze i nie tylko czasy wojny odsłaniają ciemną stronę człowieczeństwa. Pogromy „innych”: Żydów, Ormian czy Murzynów, gdy podburzona byle pretekstem zbiorowość stawała się tłuszczą, to kolejna lekcja natury człowieka.

Indywidualnie i zbiorowo nosimy w sobie conradowskie jądro ciemności. Gdy tylko pęknie pod nami kruchy lód cywilizacji, wpadamy w otchłań dzikości, która nie ma w sobie nic z niewinności. Pokazuje to William Golding we Władcy much. Władca much to tłumaczenie imienia Belzebuba, pana szatanów.

Ofiary ludzkie to zjawisko częste w kulturach pierwotnych. Na ogromną skalę i do skrajnej formy mordercze rytuały doprowadzili Aztekowie. Wyrywanie serca rzeszom żywych jeszcze jeńców wprawiało w trans zebraną publiczność, a „kwietne wojny” służyły dostarczaniu nowego żeru nigdy niesytym bóstwom-demonom. Nie wiem, dlaczego Mel Gibson w Apocalypto grzechy Azteków przypisał skądinąd też niebezgrzesznym Majom. Prekolumbijska sztuka Ameryki Centralnej pełniąca funkcję religijną czy może raczej magiczną — właściwie innej w pierwotnych kulturach nie było — budzi przerażenie stężeniem grozy i okrucieństwa. Niektórzy badacze kulturę Azteków przypisują epoce kamiennej, oczywiście nie w sensie chronologii, ale specyfiki.

To dopiero późne kultury uniwersalizują normy etyczne. Wcześniejsze chronią wyłącznie „swoich”, a opiewają pastwienie się nad obcymi. Asyryjskie płaskorzeźby, których największy komplet znajduje się w British Museum, są tego doskonałym dowodem. Wizerunki, które w detalach pokazują eksterminowanie pokonanych, masowe torturowanie, kaleczenie, odcinanie członków, wyłupywanie oczu, obdzieranie żywcem ze skóry, wbijanie na pal, wykonywane były na zamówienie dokonujących tego władców. Na stojących obok kamiennych tablicach, w klinowych inskrypcjach delektują się oni swoimi aktami okrucieństwa i wyliczają ofiary.

Kiedyś przyglądałem się tym płaskorzeźbom tak długo, że popadłem w stan oszołomienia, poczucia rozdwojenia i istnienia naraz w dwóch różnych światach; osaczonego przez koszmar dopadł mnie ból głowy, który przytrafia mi się niezwykle rzadko.

Masowe okrucieństwo w historii było raczej statystyczną normą niż odstępstwem od niej. Na przykład w średniowieczu — i to na ogromną skalę — oddawali mu się Mongołowie, choć nie potrafili upamiętnić tego w kulturze materialnej, a piramidy z głów rozkładały się szybko. Pozostała prawdopodobnie apokryficzna wypowiedź Dżyngis-chana, który szczęścia wojownika upatruje w cierpieniu pokonanych.

Ten wątek przemożny jest u de Sade’a. Rozkosz okrucieństwa ma aspekt demoniczny, gdyż jest odwrotną stroną tworzenia: to jedyna dostępna człowiekowi możliwość w nim udziału; uczestnictwa przez zaprzeczenie. Kreacje ludzkie są rozłożone w czasie, wspólne, znikome wobec Boskich aktów, właściwie żadne. Jedynie destrukcja, również indywidualnie, daje nam ułudę mocy pokrewnej Stworzycielowi. Możemy tu i teraz w jednym momencie pozbawić życia, spowodować krańcowe cierpienie, zniszczyć także psychicznie, co szczególnie akcentuje autor 120 dni Sodomy, którego bohaterowie największą rozkosz odczuwają, zmuszając połączone więzami uczuciowymi ofiary do wzajemnego zadawania sobie cierpienia.

Negatywność zła oznacza zaprzeczenie bytu. Pycha diabelska czy ludzka (czy można je od siebie oddzielić?) musi prowadzić do negatywności, gdyż nie stać jej na tworzenie. Jest więc jedynie aktem destrukcji, wprowadzaniem w świat nicości, wyrastającym z zawiści zaprzeczeniem Boskiego aktu kreacji. Ta pycha wymierzona jest w to, co istnieje, w realny byt, w którym duchowość człowieka spleciona jest z jego materialną kondycją. Tak zwane „materialistyczne” ideologie, przy deklaratywnej koncentracji na tym właśnie aspekcie, w rzeczywistości negują jego twarde konsekwencje. Odrzucenie natury człowieka wyrastającej także z jego fizycznych uwarunkowań faktycznie odrealnia go i uniemożliwia akceptację bytu jako takiego. A ponieważ nie mamy alternatywnej rzeczywistości, staczamy się w nierzeczywistość, świat odwrócony.

To uderzające, że wielu nowoczesnych myślicieli, odkrywając ten stan rzeczy, egzaltuje się nim. „Ufundowałem swoją sprawę na nicości” — grzmi Max Stirner, chyba najbardziej radykalny, wywodzący się z heglowskiej szkoły, anarchista. Odmieniana na wszystkie sposoby w filozofii XX wieku nicość jest efektem ubóstwienia człowieka, sięgnięcia przez niego po rolę Pantokratora. W sposób jaskrawy demonstruje to w swoich pierwszych dziełach Jean-Paul Sartre, którego antropologia to zastosowanie teologii apofatycznej (negatywnej) do opisu człowieka. W tym ujęciu osoba ludzka jest zaprzeczeniem jakiejkolwiek tożsamości, która podobno urzeczowia ją i alienuje. Każda definicja, wskazanie ludzkiej natury czy choćby historycznie uwarunkowanej kondycji ma być zamachem na ludzką niepowtarzalność. Uznanie, że: „egzystencja poprzedza esencję” jest kondensacją tego podejścia, ubóstwieniem ludzkiej egzystencji. Tak jak nie można ująć istoty Boskiej u Pseudo-Dionizego Aeropagity, tak zdaniem Sartre’a nie można uchwycić osoby ludzkiej. Stąd wszelkie „transgresje” tego, co ma ograniczać człowieka. Konsekwencją jest zakwestionowanie jego natury we wszelkich możliwych przejawach, ostatnio nawet płciowych, odrzucenie jakiejkolwiek tożsamości, która podobno nas niewoli.

Czy trzeba uzasadniać to, że człowiek nie jest w stanie udźwignąć boskiej kondycji? Próba sprostania jej sytuuje go na antyboskich, demonicznych antypodach nieskończonej negatywności. U Sartre’a zaczyna się od mdłości na widok świata, a więc realnego (Boskiego?) istnienia. Kończy się ucieczką z królestwa nieograniczonej wolności do więzienia absolutnej konieczności, jakim był marksizm — i to w jego ówczesnym, stalinowskim wydaniu. Autor Bytu i nicości nie sprostał (bo nie mógł sprostać) własnemu wyzwaniu.

To, że w ludzkiej rzeczywistości absolutyzmy prowadzą do samozaprzeczenia, jest chyba sprawą dość banalną. Reguła ta wyraźnie ujawnia się w wypadku poszukiwaczy wolności absolutnej; tych, którzy nie godzą się na człowieczą ułomność, niepełność i ograniczenie oraz wszystkie wynikające z tego (i nie tylko z tego) aporie wolności. W sprzeczności takie wikłał się Jean-Jacques Rousseau usiłujący ostatecznie pogodzić wolność indywidualną ze wspólnotową kondycją człowieka. Również marksizm jest tego konsekwencją. Człowiek, który łamie się pod ciężarem boskich aspiracji, ucieka na diabelskie antypody karykatury stworzenia, w królestwo próżni.

Pustka nas osacza. Nasilająca się obecnie obsesja rozbijania wszelkich kulturowych form przybiera groteskowy wymiar i staje się pragnieniem nicości, jej namiętnością. Tylko tym człowiek potrafi zastąpić realny byt. Nicość ukrywa się za infantylnymi rojeniami o wykroczeniu poza wszelkie ograniczenia, poza cielesność, czasowo-przestrzenne uwarunkowania. W ogromnej mierze to wyłącznie werbalizmy, gdyż nie jesteśmy w stanie nawet wyobrazić sobie istotowo odmiennego świata, nasza świadomość uwarunkowana jest tym, co istnieje, a wszelkie próby przekroczenia jej okazują się żałosnym fiaskiem. Autorom tych dziecinnych projektów radzić trzeba sięgnięcie choćby do Kanta, jeśli klasyczna filozofia będzie dla nich zbyt odległa.

Preparowane ad hoc technologiczne utopie śniące o oderwaniu od ludzkiego ciała świadomości, których autorzy nie zastanowią się choćby nad tym, że nie sposób nawet precyzyjnie jej zdefiniować, rojenie o przenoszeniu jej na inne „nośniki” i tym podobne dyrdymały są karykaturalnym zaprzeczeniem tęsknoty za transcendencją, innym wymiarem naszego świata, który potrafi przezierać przez jego kształty, chociaż może to jedynie nasze pragnienie każe nam dostrzegać w nim prześwity czegoś innego. W każdym razie za wspomnianymi, futurystycznymi majakami nieskończoną paszczę rozdziawia wyłącznie pustka.

Inwazja próżni wydaje się drugą stroną pochodu techniki i postępu materialnego. Koncentracja na tym niszczy ludzką duchowość, redukuje nas do zwierzęcego tu i teraz, najbardziej prymitywnego użycia, które nie może wystarczyć człowiekowi. Współcześnie jednak ten horror vacui, lęk przed pustką prowadzi do rozpaczliwej ucieczki w to samo, w mnożenie jej i powielanie. Jakby diabeł wabił nas i prowadził, ukrywał się w tworzonych przez nas coraz bardziej namiętnie, coraz bardziej skomplikowanych i niezrozumiałych dla nas samych maszynach i budowlach, w niekończących się labiryntach cywilizacji. To spoza nich wyziera szydercza gęba nicości.

Grawitacja, świetny film Alfonso Cuaróna, który zaczarował mnie tak, jak zdarzało mi się to kilkadziesiąt lat temu, i któremu poświęciłem felieton, pokazuje, jak ludzką tożsamość (naturę) budują ograniczenia. Pozbawiony ich człowiek nie potrafi przeżyć; kosmiczna pustka to koszmar. Notabene: mój artykuł na ten temat wywołał niechęć moich przełożonych z „Do Rzeczy”. Czy rzeczywiście nasi czytelnicy nie trawią już nieco poważniejszych tekstów? Mam wątpliwości. W każdym razie widzę, że moja i redaktorów naszego tygodnika wrażliwość rozchodzi się coraz bardziej. Z perspektywy odejścia widzę także inne, ważniejsze, różnice.

Ofensywa nicości jest właściwym tematem mojej powieści Ukryty, a kolejną próbą zmierzenia się z nią jest powieść, która dopiero dojrzewa we mnie i zaczynam ją szkicować, o roboczym tytule „Młyn nadziei”. Może jednak jej potrzeba przerwie — mam nadzieję, że tylko na jakiś czas — pisanie tych wspomnień.

Nicość to stały temat moich książek tak samo jak przenikająca się z nią pycha. Można je zresztą uznać za dwie twarze tego samego. Konfrontacja z realnym bytem musi wyzwalać pokorę, pycha usiłuje mu zaprzeczyć. Nieprzypadkowo moja chyba najbardziej znana powieść nosi tytuł Dolina nicości i opowiada o świecie zaprzeczonym, którego domeną jest pustka, i o jego naszej, polskiej, postkomunistycznej konkretyzacji.

Niezrozumienie moich powieści i opowiadań to przypadłość, na którą skazałem się sam, podejmując działania tworzące mój społeczny wizerunek tak odległy od literatury i jej komplikacji. Wiedziałem o tym. Niekiedy zresztą chwilę wahałem się przed jakimś najsłuszniejszym nawet gestem, uczynkiem czy wypowiedzią, gdyż wyobraźnia podsuwała mi konsekwencje, jakie przyniesie to recepcji mojej literatury. Zawstydzał mnie wówczas ten przebłysk oportunizmu i robiłem to, co należy. I płaciłem za to.

Legion moich ideologicznych przeciwników zawczasu wie, że jestem jednostronnym prymitywem, a więc i grafomanem, i nie zada sobie trudu, aby przeczytać moje książki tudzież zweryfikować swoje opinie. Albo przeczyta je pod określoną tezę. W III RP istnieje cały przemysł deformacji niewygodnych treści, któremu poddawana jest także moja literatura. Ma on bardzo luźny związek z rzeczywistością, wypiera ją, zajmuje jej miejsce. Pierwszy z brzegu przykład. Pisze niby uznany krytyk teatralny, że jeden z bohaterów Doliny nicości to posągowy heros, a postacie u mnie dzielą się na jednoznacznie pozytywne i smoliście negatywne figurki. W rzeczywistości Wilczycki to dość szemrana figura, która wprawdzie dokonuje w pewnym momencie właściwego wyboru, ale nadal pełna wahań i niepewności, nie do końca jest świadoma tego, co dzieje się wokół niej. Dolina to także opowieść o metanoi, przemianie duchowej, odrodzeniu się człowieka, którego zdegradowała podła rzeczywistość.

Ponieważ jednak ogromna większość nie czyta, tylko dowiaduje się o tym, co napisałem, z pamfletów, w których nawet treść moich tekstów jest przeinaczona, to w tej wersji funkcjonują one społecznie. Powtarza to także wielu z tak zwanej „mojej strony”. Ilość czysto faktograficznych głupstw, które nawygadywał o moich książkach Waldemar Łysiak, świadczy o tym, że albo w ogóle do nich nie zajrzał, albo świadomie je poprzekręcał.

Dlatego taką rzadkością jest wypowiedź nieżyjącego już literaturoznawcy, profesora Henryka Markiewicza (mojego dawnego nauczyciela akademickiego), który w wywiadzie dla „Lampy”, zaznaczając, jak bardzo odległy jest od moich poglądów i postawy, niezwykle docenił Czas niedokonany.

Najmniej zresztą chodzi mi o realnych ideowych oponentów, którzy, jeśli nie stać ich na dystans do własnych ideologicznych ograniczeń, sami sobie wydają świadectwo. Żal mi potencjalnych czytelników, ludzi młodych, słabo rozumiejących politykę — tak jak ja w ich wieku — ale zakochanych w literaturze, która otwiera dla nich świat. Nie dowiedzą się o moim literackim istnieniu, a jeśli nawet, to tylko w skrajnie karykaturalnej wersji, nie zajrzą więc do moich książek, bo przecież w wydawniczym potopie muszą się czymś kierować.

Nie tylko o młodych chodzi. Skąd potencjalni czytelnicy czerpią dziś w Polsce wiedzę o tym, co czytać należy? A przecież i krytycy, wcześniejsi wielbiciele mojej literatury, kiedy okazałem się niekoszerny, zbyt niewygodny, przestali mnie czytać. Tadeusz Nyczek, który w „Wyborczej” zachwalał mojego Brata i zachwycał się jeszcze Mistrzem, potem przestał mnie dostrzegać. Spotkałem go przypadkiem i zapytałem, czy czytał to, co ostatnio piszę. Powiedział, że nie. Po co psuć ma sobie komfort psychiczny?

Problem polega również na tym, że moi „zwolennicy” zupełnie czego innego oczekują po literaturze i z reguły zadowalają się jej niezwykle powierzchownym odczytaniem. Sprowadzają ją do ilustracji publicystycznych tez. Smutne.

Czytelnicy literatury, a w każdym razie bardziej świadomi — we własnym odczuciu — jej konsumenci, odruchowo przyjmują lewicowe, czyli dominujące dziś nastawienie do świata. Dużo w tym spontanicznego konformizmu: lewica kontroluje kulturę i narzuca mody. To jednak także konsekwencje głębszych (co nie znaczy uświadomionych przez ulegających im) ideowych napięć.

Konserwatyści walczą z przeszacowaniem artyzmu w ogóle, z jego romantyczno-modernistycznym kultem. Jestem i w tym konserwatystą, tym bardziej że przez większą część życia ulegałem artystowskim fascynacjom i wiem, na jakie manowce mogą one prowadzić. Wywyższenie sztuki, a zatem i literatury jest jednym z istotniejszych wyrazów ludzkiego buntu przeciw Bogu i metafizycznemu porządkowi. Wolność tworzenia to wyrwanie się z oków natury. Jeśli byłaby możliwa, oznaczałaby, że natura jest tylko przejściowym więzieniem, a człowiek — spętanym Bogiem.

Artysta, koryfeusz ludzkiej zbiorowości, miał pokazywać drogę. Stąd w romantyzmie bohaterem staje się demon, Lucyfer, zbuntowany anioł. Polska kultura potrafiła kiełznać romantyczne szaleństwo i dlatego polscy twórcy tego okresu są najciekawsi w Europie. Zgodnie ze słusznym, szkolnym porządkiem najdoskonalej rzecz ujmuje wielka improwizacja w Dziadach. Części III. Niezwykle głęboko i intensywnie pokazuje takie pokusy także Zygmunt Krasiński, zwłaszcza w Nie-Boskiej komedii. Były przecież także jego udziałem, chociaż religia i tradycyjne wychowanie potrafiły go przed nimi bronić. W młodości spośród wieszczów najbliższy był mi najbardziej zbuntowany Słowacki. Powinienem wrócić do niego, ale podejrzewam, że gnostyckie jady w tej świetnej skądinąd poezji są rzeczywiście niebezpieczne.

Sprawę postawił jednoznacznie Fryderyk Nietzsche. Wyzwolona twórczość artystyczna ma się stać modelem życia. Tworząc nowego człowieka, czyli nadczłowieka, powinniśmy traktować swoją egzystencję jak artysta materię. Wyzwolony artysta, gdyż klasyczny przedstawiciel tej profesji wiedział, że uwalnia tylko zaklętą w formę chwałę natury albo Boga, co w tym wypadku wychodziło na jedno.

Nasz czas to triumf Nietzschego, który zszedł pod strzechy, a raczej za szklane ekrany telewizorów czy monitory komputerów, a więc pod syntetyczne strzechy naszych dzisiejszych chałup, do naszych tancbud i salonów, nasączył współczesne kulty i rytuały. To największe zwycięstwo jest także ostateczną klęską twórcy Zaratustry. Okazało się bowiem, że idee Nietzschego zużytkować najłatwiej do wzmocnienia i rozplenienia jego koszmaru, czyli „ostatniego człowieka”. Autorowi Wiedzy radosnej nie przyszło do głowy, że myśl jego posłuży nie do uwznioślenia, ale ostatecznej degradacji człowieka, redukcji jego bytu do hedonistycznej wegetacji, której jedynym zaangażowaniem jest destrukcja tego, co wzniosłe. Nietzsche posłużył więc do zwycięstwa tego, przed czym ostrzegał i za co gromił swoich rówieśnych. Nie przewidział, że jego filozofia musi prowadzić w tym i tylko tym kierunku, gdyż taka jest konsekwencja uwolnienia człowieka z rygorów kultury i normatywnego wychowania. I na tym polega jego porażka. Nie tzscheańskie mity, wizja nadczłowieka — to wszystko znowu ten sam sen o ubóstwieniu ludzkiej osoby, a więc zanegowaniu realności świata, który ma być dla nas wyłącznie plastyczną materią. Jeśli kwestionujemy naturę, a więc ograniczenia ludzkie, jeśli wyciągamy radykalne wnioski ze stwierdzenia, iż „tekst to interpretacja”, świat jawi się nam jako obiekt naszej niczym nieograniczonej woli, a my stajemy się jego kreatorami. To, że dziś ostatni człowiek rewindykuje Nietzschego, potwierdza tylko genialną formułę Leszka Kołakowskiego na temat punktu dojścia Marksowskiego rojenia o wyzwoleniu: „Tak to Prometeusz budzi się ze snu o potędze jako Kafkowski Grzegorz Samsa”.

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych siedziałem na widowni Uniwersytetu Warszawskiego, słuchając uczestników elitarnego panelu na temat Europy. Jeden z nich, nieżyjący już Krzysztof Michalski, inicjujący w Polsce w połowie lat siedemdziesiątych modę na Heideggera (jego praca na temat autora Bycia i czasu zrobiła na mnie wtedy spore wrażenie), a wówczas piszący książkę o Nietzschem zachłystywał się wspaniałymi warunkami, jakie współczesna Europa stwarza swoim mieszkańcom, jaką im daje opiekę i jakie bezpieczeństwo. „Czy zdaje pan sobie sprawę, że wygłosił pan właśnie apoteozę ostatniego człowieka?” — zapytałem. Patrzył na mnie zdumiony. Nie rozumiał. Miałem za sobą fascynację egzystencją jako kreacją, zanim do Nietzschego zajrzałem. Już jako nastolatek wyobrażałem swoje życie jako niekończący się spektakl, w którym wybieram coraz nowe role, a innych traktuję jako nie do końca świadomych uczestników własnej gry. Powodowany oporami moralnymi nigdy nie próbowałem realizować tych pomysłów, ale nachodziły mnie często, wręcz prześladowały i osiągały stan przemyślnych konstrukcji. Wtedy swoją literaturę widziałem jako uwolnioną od dotychczasowych więzów semantycznych, zbliżającą się do statusu muzyki, a w każdym razie kształtowaną przez poetycką wolność.

Miałem docierać do innych, nieznanych jeszcze wymiarów ludzkiej egzystencji, eksplorować najdalsze możliwe przestrzenie doświadczeń. W swoich wczesnych próbach pisemnych świadomie łamałem reguły gramatyczne i próbowałem tworzyć zupełnie nowe formy językowe. Znaczenie jest kwestią kontekstu — powtarzałem, wyobrażając sobie, że kontekst jestem w stanie zbudować sam, a więc potrafię nieomal dowolnie kształtować sens słów. Miałem być twórcą absolutnym. Przebłyski tego podejścia widać jeszcze w moich pierwszych powieściach i opowiadaniach ze Zdrady i śmierci, chociaż tam są one już poddane bardziej klasycznym rygorom. W pierwszych, niepublikowanych tekstach literackich upajałem się wolnością i boskimi potencjami. Utwory te zaginęły w zawierusze stanu wojennego. Żal mi, zwłaszcza że nigdy już nie będę w stanie ich odtworzyć. Może to jednak był znak? Wtedy byłem wcieleniem wiary w mity twórcy absolutnego. Od tamtego czasu zmądrzałem.

Problem w tym, że jak zwykle odpowiedzią na ekscesy jakiegoś mitu jest zakwestionowanie również jego pozytywnej treści. Ogół współczesnych konserwatystów kwestionuje samoistną wartość sztuki, karząc ją w ten sposób za pychę i zerwanie z realnym światem. Tym samym eliminuje istotną sferę doświadczeń ludzkich.

Współcześnie w Polsce prawie nie ma dobrych krytyków literackich. Tomek Burek jest jednym z ostatnich, ale ma swoje lata i jest chory. No, ale wybitnych nigdy nie ma za wielu. Z młodszych może Maciek Urbanowski, może są inni, ale za mało ich znam.

Promowany jest chłam. Postmodernizm, niszcząc naturalne hierarchie, wprowadził tak wielkie zamieszanie w wartościowanie, a więc i percepcję sztuki, że trudno dziś w tej dziedzinie o ufundowany na czymś trwałym porządek. Przeważają więc utwory pisane pod dyktando dominującej ideologii, cały przemysł teoretyczno-literacko-krytyczny i żerujące na nim towarzyskie układy, dobrze robiące sobie koterie. Zawsze trochę tak było, nigdy literatura nie była wolna od środowiskowej walki o pozycję, ale wydaje mi się, że pewien uznawany powszechnie ład musiał prowadzić ku bardziej uzasadnionej hierarchii. Utraciliśmy ją dziś.

To dlatego kultura zdominowana przez lewicową ideologię, skonformizowana do szpiku kości, nie ma trwałych punktów odniesienia. Skrajny oportunizm sprzedawany jest jako bunt, co chętnie aprobowane jest przez rzesze niedojrzałych, czyli nowoczesny ogół. Czy można sobie wyobrazić bardziej perfidną sztuczkę pana ziemi? A świat odwrócony to zwycięstwo nicości. Wieje nią duch czasu.

Kiedy opuściłem ogród na Działdowskiej, przepraszam, Radiowej, na ulicy podszedł do mnie młody człowiek. Nie tylko poznał mnie, ale okazało się, że zdawał sobie sprawę — podobno wszyscy na ulicy to wiedzieli — że ongiś mieszkałem w tym właśnie domu.

— A wie pan, kto go teraz przejął? — zapytał retorycznie. — Emerytowany generał milicji.

Moje pierwsze wspomnienia są głównie czarno-białe, może dlatego, że takie były wówczas filmy, które stanowiły dla mnie źródło największej fascynacji. Nie pojmuję, jak matce udawało się zabierać mnie, paroletniego brzdąca, na obrazy dla dorosłych, ale dokonywała tej sztuki. Później, już w Przemyślu, chodziłem na cotygodniowe seanse organizowane dla chorych żołnierzy i personelu szpitalnego. Jako syna komendanta szpitala nikt nie odważył się mnie wyprosić, ale co jakiś czas przy scenach erotycznych — jakież były one wówczas niewinne — słyszałem gniewne posykiwania — udawałem, że ich nie zauważam.

Obrazy z tych kilku najwcześniejszych filmów, na które zabrała mnie matka, odcisnęły się w mojej pamięci na tyle mocno, że dwadzieścia lat później przypominałem sobie kolejne sceny oglądanego wówczas dzieła, na które przypadkiem trafiłem na pokazach dla filmoznawców w Krakowie. Była to Śmierć rowerzysty Hiszpana, Juana Antonio Bardema. Pamiętam także wyraziście obrazy z innego (chyba enerdowskiego) filmu poświęconego dojściu nazistów do władzy. W mojej pamięci pozostały zwłaszcza sceny spalenia Reichstagu — chyba dość naiwne, jacyś faceci w uniformach z pochodniami podpalają krzesła, wtedy wydawało mi się, że kinowe, w sali posiedzeń — oraz ofiary rzucane na twarz na posadzkę więzienia. Te kadry śniły mi się po nocach.

Kino potrafiło wywoływać we mnie koszmary i długotrwały lęk, i to także, a może nawet przede wszystkim obrazy dla dzieci. Bałem się kukiełek, scena pojawienia się strasznego czarodzieja w aktorskim filmie prześladowała mnie po nocach. Ale to były już doświadczenia przemyskie.

Może najbardziej ponurym filmem, który odcisnął się w mojej świadomości, była Pętla Wojciecha Hasa z główną rolą Gustawa Holoubka, na podstawie opowiadania Marka Hłaski. Obejrzałem go kilka razy w przemyskim szpitalu, gdzie filmy były często powtarzane. Obrazy alkoholowej destrukcji człowieka, która nabiera rangi egzystencjalnej choroby, ścigały mnie we śnie i na jawie. Teraz, wykorzystując Internet, obejrzałem Pętlę raz jeszcze i nie dziwię się, że dręczyły mnie tak długo.

W Olsztynie filmem, który zrobił na mnie największe wrażenie, najwspanialszym kinowym przeżyciem wczesnego dzieciństwa była Ostatnia walka Apacza Roberta Aldricha z Burtem Lancasterem w roli głównej. Widziałem ją też później, w telewizji. Nawet nie rozczarowałem się tak bardzo. Ostatnią walkę oglądaliśmy całą rodziną. To jednak był film kolorowy.

O tym, jak bardzo kino, a może nawet bardziej jego wyobrażenie, odcisnęło się na moim postrzeganiu świata, świadczy to, że etapy własnego, przyszłego dojrzewania widziałem przez pryzmat limitów wieku, jakie obowiązywały wówczas dla poszczególnych filmów. Dozwolone od lat siedmiu, dziesięciu, dwunastu, czternastu, szesnastu i osiemnastu. Swoje kolejne, zasadniczo odmienne, wcielenia wyobrażałem sobie przez pryzmat owych progów. Wizerunek szesnastolatka pochodził chyba z plakatu filmowego. Otwierały one drzwi mojej wyobraźni i dlatego potrafiłem zatrzymywać się przed nimi i kontemplować je, nie pamiętając o czasie. Najczęściej oblepiały cylindryczne kioski Ruchu, które były wtedy chyba najbarwniejszym i najciekawszym elementem miasta.

We własnej imaginacji szesnastoletni ja miotam się jako postać niewyraźna, trudna do wyróżnienia z ekspresyjnej grupy, która wypełnia całość obrazu. Jest on niejasny, ale pełen gwałtownego zamętu. To niebezpieczna awantura, którą wywołują młodzi, a ja jestem jednym z nich. W scenie tej negatywne otoczenie warunkuje mnie bez reszty, stanowię wyłącznie element zbiorowości.

Być może ujęcie to oraz wewnętrzne napięcie wizji wyrasta z oświadczenia mojego ojca — słyszałem je we wczesnym dzieciństwie — który powiedział, że najtrudniejszy wiek dla chłopaka to szesnaście lat, kiedy wydaje mu się, że rozumie już wszystko, a nie rozumie nic i dlatego jest zupełnie nieodpowiedzialny. Zacząłem bać się tego wieku, traktując go jako rodzaj choroby, która może opanować mnie i pozbawić kontroli nad sobą.

Za to osiemnastoletni, w wyobraźni dorosły już i samotny, wysiadam z pociągu na pustej stacji za miastem. Ubrany jestem w elegancki garnitur, pod krawatem, a w ręce trzymam walizkę i — dziś wiem — wyglądam na znacznie więcej niż swój wiek. Dookoła są drzewa i chyba zbliża się zmierzch.

Może monochromatyczna gama moich olsztyńskich wspomnień bierze się z klimatu tamtego regionu? Światło z trudem przeciskało się przez szary opar nad miastem i jeziorami, nad które jeździliśmy, wykorzystując służbowy samochód ojca. Sosny, przesłonięte chmurami niebo, ciemna tafla jeziora — te obrazy intensywnie kojarzą mi się z tamtym czasem.

Kiedy zastanawiam się nad swoją, zwłaszcza dziecinną fascynacją kinem, uświadamiam sobie, że to także ucieczka od rzeczywistości w świat całkowicie kreowany, a więc posłuszny mojej wyobraźni. Eskapistyczne projektowanie zastępczego życia.

Fascynacja kinem przetrwała u mnie bardzo długo i uwolniłem się od niej dopiero ostatnio, sporo po pięćdziesiątce, chociaż ciągle dobry, koniecznie oglądany w kinie film potrafi być dla mnie poważnym przeżyciem. Moja kinowa wrażliwość wyczerpała się jednak. W dzieciństwie filmy przenosiły mnie w swój inny świat. Dzięki jakiejś błahej komedyjce angielskiej odnajdywałem się w tropikach i unosiłem na falach zamierających na żółtej plaży. Bardzo długo została mi podatność na filmowe obrazy, która pozwalała mi opuścić ciało i odnaleźć się po drugiej stronie ekranu. Z czasem, zwłaszcza ostatnio zatraciłem ją. Może wpłynęła na to także wiedza o nadchodzącej granicy mojej egzystencji i potrzebie zrozumienia, a w każdym razie głębszego przemyślenia tak wielu spraw, których nie umożliwią mi filmowe zachwyty?

Dlaczego wspomnienia swoje zaczynam od światła i, wydawałoby się, nie najważniejszych impresji? Ano dlatego, że są one zasadnicze.

Życie w naszej cywilizacji, w mieście prowadzi do stłumienia, jeśli nie zapoznania takich właśnie fundamentalnych doświadczeń. Osaczeni wielością sztucznych blasków, w niekończących się odbiciach gubimy elementarne przeżycie światła i przestrzeni. W tunelach zbudowanych przez siebie wnętrz, zabezpieczając funkcjonowanie kolejnych mechanizmów naszej cywilizacji, redukując swoje istnienie do pragmatycznych odruchów, w nieuniknionym niedoborze czasu i gonitwie, aby zrobić to wszystko, czego zrobić się nie da, zatracamy zdolność do medytacji, która stanowi niezbędną perspektywę rozumnego istnienia. Pozwala poczuć, jak cząstkowym doświadczeniem jest nasza egzystencja oraz zbudowany przez nas świat, i dać odczucie przynależności do innej całości. W rzeczywistości sztucznych podniet, w karuzelach rozrywek przestajemy patrzeć i wyczuwać.

Jestem człowiekiem nowoczesności i jej rytm jest dla mnie czymś naturalnym. Zawsze lubiłem miasto i jego spazmatyczne wibracje, zbiorowe, gwałtowne trwanie, w którym można się roztopić i zagubić. Ten świat otwiera możliwość niekończącej się ucieczki i odnajdywania się w coraz to nowych miejscach. Jednocześnie wyczuwałem niebezpieczeństwo takiego trwania, a zwłaszcza pogrążenia się w nim bez reszty, kiedy tracimy perspektywę innego wymiaru, w którym zanurzone jest życie.

Bywały całe lata gorączkowej aktywności, która miała sens i uzasadnienie, ale redukowała mnie do tu i teraz, do elementu procesu niepotrafiącego zyskać dystansu do tego, co robi i kim jest. Tak było zwłaszcza w Paryżu, gdy poświęcałem się bez reszty namiętnemu, emigracyjnemu zaangażowaniu, które stanowiło także zadośćuczynienie, odreagowanie kompleksu emigranta. Stałem się nim nie za bardzo z własnej winy, przeżywając stan wojenny poza Polską.

Z drugiej strony Paryż fascynował mnie i pochłaniał. Kiedy tylko znajdowałem czas, godzinami włóczyłem się bez celu, a właściwie ulice nosiły mnie i przekazywały sobie. Nie myślałem, a jedynie postrzegałem. Był to zachwyt dzikusa, który wcześniej świat ten znał z odległych odbić, nielicznych filmów stanowiących wyrwy w brudnej szarzyźnie PRL; z literatury budującej mit tego miasta. U progu dojrzałości, a raczej wkraczając w nią, trafiłem w jedno z cywilizacyjnych centrów świata.

Miasto zamykało mnie i nie potrafiłem zobaczyć, że jest zawieszone w przestrzeni, a nad nim, wysoko jest coś, co nazywaliśmy kiedyś niebem.

Teraz wyjeżdżam na skraj Knurowca, gdzie Iwona zbudowała nam dom, wychodzę w ciszę nocy i oglądam gwiazdy, księżyc albo tylko ciemne kłębowisko chmur nad głową i wyczuwam ścianę lasu tuż obok, i chociaż niekiedy ogarnia mnie Pascalowski lęk przed pustką, w jakiej jestem zawieszony, czuję przynależność do innego wymiaru, jawiącego mi się co jakiś czas jako ład.

Podobnych, choć nie takich samych doświadczeń potrafi dostarczać sztuka, a jeszcze nieco innych, głębszych — religia. Tradycyjnie łączyły się one ze sobą. Wnętrze świątyń prowadzi nas w głąb, modlitwa kieruje na nienazywalne.

Śmieszne są uzurpacje nowoczesności, która mami swoich mieszkańców poczuciem wyższości nad minionymi wiarami i przesądami. Gdy ledwie piśmienny dureń powtarza frazesy w rodzaju „życie jest formą istnienia białka”, których sensu i konsekwencji nie jest w stanie nawet podejrzewać i czuje się nieskończenie mądrzejszy od legionu filozofów i kapłanów.

Czym jest dla mnie religia? Może najpojemniejszą jej definicję podał Mircea Eliade, który przyjął, że uznanie jakiegokolwiek ładu uniwersum, sensu otaczającego nas świata jest już przeżyciem religijnym, gdyż doświadczenie na poziomie faktów fizycznych nie ofiarowuje nam wystarczających dowodów dla takiego metafizycznego wyobrażenia. Czy więc ewolucjonistyczna Darwinowska koncepcja natury jako wiecznie rozwijających się w celu lepszego przystosowania gatunków zbliża się do religijnych interpretacji? Czy wiara w świat porządku, a nie chaosu, właściwa każdemu naukowcowi, nosi w sobie religijny fundament? Niektórzy, jak Albert Einstein, uznają to — inni nie wybiegają myślami poza swoje, obdarzone przez nich wiarą, procedury.

Punktem wyjścia doświadczenia religijnego jest dla mnie poczucie ułomności i znikomości naszego postrzegania, przez które przezierają inne światy. Wiedza o ograniczeniach zmysłów, które radykalnie redukują nasz ogląd świata, gdy prosty eksperyment intelektualny wskazuje potencjalną, choć niedostępną dla nas i bliżej niewyobrażalną możliwość widzenia rzeczy z wielu perspektyw w różnych czasowych ujęciach naraz, potęgowana jest przez świadomość granic naszego umysłu, którą pogłębia jeszcze intuicja tego, co nas nieskończenie przerasta — wszystko to każe odczuwać pokorę wobec niezgłębialnego dla nas bytu. To z tej pokory wykwita wiara, nawet jeśli sąsiaduje z rozpaczą, jak u Pascala. Świadomość naszej znikomości przepaja chrześcijaństwo. Wyrasta z niego nawet sterylnie intelektualny dowód na istnienie Boga u św. Anzelma z Canterbury.

Empiria daje przesłanki uzasadniające religijne intuicje. Kultura ludzka nadbudowuje się nad religią i tylko w jej perspektywie potrafi się rozwijać. Współczesny nihilizm jest tego negatywnym dowodem. Nie wierzę, że nowoczesna, areligijna (a właściwie antyreligijna) kultura potrafi tworzyć. Czerpie soki z niszczenia, a po dokonaniu tego aktu obumiera, roztapia się w czymś, co nazywamy masową kulturą, a co jest wyłącznie degeneracją rozrywki. To, co w niej interesujące, rodzi się z najróżniejszych relacji z religią albo tęsknoty za nią (niemożliwym, co ma ją zastąpić), z rozpaczy wobec pustki.

Musimy odczuwać, że świat przekracza nas, i aspirować do tego, co od nas większe, aby móc się doskonalić. Współczesna aprobata dla naszych ułomności i małości degraduje nas, wpisuje w spiralę coraz głębszego upadku.

Jeśli więc przyjmę, że świat przerasta mnie, i uwolnię w sobie pokorę wobec bytu, również wobec kultury, która mnie stwarza, to nie mogę sam modelować swojej religii. Bóg, jakkolwiek Go rozumieć, jest dla mnie nieobjęty, a więc nie ma większego znaczenia odmienność sposobów czczenia Go — jedynego dostępnego z Nim kontaktu — jeśli tylko nie prowadzą one do zaprzeczenia elementarnemu doświadczeniu obcowania z wzniosłością i nie stają się magią, a więc uzurpacją do panowania nad transcendencją. Skoro niepojęty ład świata jest mi dany, to powinienem zaakceptować swój los, a więc i religię, która kształtuje moje otoczenie, oraz formującą nas kulturę. Wbrew pozorom otwiera ona przestrzeń wolności. Niezwykła Pieśń Konfederatów Barskich z Księdza Marka Juliusza Słowackiego, podobno wzorowana na autentycznych pieśniach z tamtych czasów, demonstruje, w jaki sposób prawdziwa wiara potrafi uwolnić od lęku, który nas niewoli, i od ziemskich bóstw usiłujących zastąpić nam Boga.

Nigdy z królami nie będziem w aliansach,

Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi,

Bo u Chrystusa my na ordynansach,

Słudzy Maryi!

Więc choć się spęka świat i zadrży słońce,

Chociaż się chmury i morza nasrożą,

Choćby na smokach wojska latające,

Nas nie zatrwożą.

Pierwszy raz usłyszałem ją, a w każdym razie wsłuchałem się w nią, gdy pod koniec 1976 roku śpiewali ją moi świeżo pozyskani przyjaciele z duszpasterstwa akademickiego: Lilka Batko (obecnie Sonik), Boguś Sonik, Józek Ruszar, Małgosia Gontkiewicz (obecnie Kotarba) i inni. To z nimi tworzyliśmy opozycję w Krakowie, a już niedługo mieliśmy zakładać Studencki Komitet Solidarności.

Słuchanie ich było dla mnie doświadczeniem niezwykłym. Religia, która zgodnie ze współczesnymi przesądami była dla mnie wcześniej dziedziną zniewolenia, odsłaniała się jako królestwo wolności. Pieśń o tym śpiewali moi nowi przyjaciele, którzy naprawdę wierzyli w jej sens. Broniłem się jeszcze przed przyznaniem im racji. Powtarzałem, że szukanie wsparcia Boga poniża godność człowieka, który powinien znaleźć w sobie wystarczająco dużo siły, aby samodzielnie stawić czoło wszystkim smokom tego świata. Jeszcze wierzyłem, a może tylko chciałem wierzyć w człowieka-Boga. Ale wiedza o tym, że nie potrafimy udźwignąć ciężaru Boskiej kondycji, coraz mocniej podminowywała moje ideologiczne uzurpacje.

O Bogu gwarantującym naszą wolność mówią Dawidowe psalmy. Niby czytałem je wcześniej, ale wyłącznie jako literaturę, w duchu (wstyd przyznać) Ludwiga Feuerbacha. Nasze pokolenie miało uwewnętrznić Boga, wchłonąć Jego wielkość, stać się Nim. Długo by mówić o ponurych konsekwencjach, jakie wyrastały z podobnych snów o potędze.

Biorąc pod uwagę głębię chrześcijaństwa, możemy być szczęśliwi, że urodziliśmy się w uformowanym przez nie świecie. Zresztą uniwersalność zachodniej cywilizacji otwiera perspektywę chrześcijaństwa dla każdego.

Tyle że inną jej konsekwencją jest nihilizm. Nie miejsce tu, aby wdawać się w rozważania na temat jego rodowodu. Jedną z niezwykłych charakterystyk kultury Zachodu jest wieloznaczność i złożoność, ziarno zaprzeczenia, które niesie w sobie i które może być twórcze, jeśli nie rozwinie się w dominującą i przesłaniającą wszystko narośl. Dialektyka kreacji, dynamiki i nicości.

Dziś zatracamy naturalność naszych wiar. Gubimy ją nawet w Polsce. I będzie to proces postępujący, jeśli nie zatrzyma go świadomość zagrożenia. Coraz częściej współczesnym potrzebny jest skok Kierkegaarda, zawierzenie wbrew wszystkiemu. A przecież bez religii, która stworzyła naszą kulturę, jesteśmy nieskończenie ubożsi, zredukowani i płascy. Współczesna cywilizacja, która coraz bardziej oddala się od swoich korzeni, coraz mniej potrafi przeciwstawić się agresji technologicznego nihilizmu. Możemy go piętnować, ale nie zastąpi to nam wiary. Sytuacja była do pewnego stopnia podobna, gdy rodziło się chrześcijaństwo. Umarły stare wiary, cywilizacja rzymska dziedzicząca grecką tradycję wchodziła w fazę przekwitania. Dominował sceptycyzm. „Cóż to jest prawda?” — pyta Chrystusa przedstawiciel wyrafinowanej już rzymskiej kultury Poncjusz Piłat. Wybierający Chrystusa dziedzice grecko-rzymskiej tradycji, jak św. Paweł, musieli odrzucić swoje cywilizacyjne przesądy i cały wielki bagaż jej doświadczeń. Trwało to aż do umocnienia się nowej religii. Paweł z Tarsu pisze, że chrześcijaństwo „jest zgorszeniem dla Żydów i głupstwem dla pogan”, mając na myśli tych ukształtowanych przez Greków. Pod tym względem św. Paweł nie jest daleki od Kierkegaarda.