Ostatnie dni w komunie. Emigracja - Włodzimierz Przybylski - ebook

Ostatnie dni w komunie. Emigracja ebook

Włodzimierz Przybylski

5,0

Opis

Minęło ćwierć wieku od momentu mojej emigracji i sytuacja na świecie diametralnie się zmieniła. Upadła komuna, żelazna kurtyna, mur berliński. Wolność odzyskały wszystkie Demoludy będące od końca II Wojny Światowej przez 50 lat wasalem Sowietów. Wszystkie granice w Europie są otwarte i można je przekraczać bez ograniczeń. Mając paszport w kieszeni, świat stoi otworem. Niewiele osób w tej chwili pamięta restrykcje „najlepszego ustroju na świecie”, tworzącego jeden wielki Gułag, oddzielony żelazną kurtyną od reszty wolnego świata. Ta książka ma go przypomnieć.

Autor

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 131

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

Całość jest opisana w trzech tomach:

Tom I „Wspomnienia kombatanta”

Tom II „Pod prąd. Uroki życia w komunie”

Tom III „Ostatnie dni w komunie. Emigracja”

Część IOstatnie dni w komunie

Wstęp

Opisuję ciąg dalszy moich przygód po powrocie z kontraktu w Libii, bo od tego momentu wszystko w zasadzie się zmieniło, również moja pozycja w naszym mieście. Szczegółowo powrót z kontraktu w Libii opisałem w książce pt. „Pod prąd. Uroki życia w komunie”. A oto, co dalej działo się ciekawego w moim życiu i w moim miasteczku aż do momentu emigracji.

Rozdział INieoczekiwany powrót do pracy

Wróciłem do domu z pracy na kontrakcie w Libii w połowie czerwca 1982 roku i miałem jeszcze ponad czterdzieści dni urlopu płatnego przez firmę eksportową Dromex. Po tym urlopie miałem obowiązek zgłosić się do pracy w moim macierzystym zakładzie, z którego zostałem skierowany na kontrakt, aby nie stracić ciągłości pracy.

Oficjalnie nadal trwał stan wojenny, ale nie zauważyłem widocznych zmian w naszym mieście i w okolicy. Na początek, zaraz po przyjeździe, mieliśmy bardzo dużo spraw do załatwienia i trzeba było jeździć po całej Polsce, ale po dwóch tygodniach wszystko już mieliśmy załatwione i zaczęło się normalne, codzienne życie.

Mój urlop oficjalnie kończył się ostatniego dnia sierpnia, ale otrzymałem zawiadomienie, aby natychmiast porozumieć się w pilnej sprawie z prezesem naszej spółdzielni. Po zgłoszeniu się na rozmowę, prezes prosił mnie, abym natychmiast wrócił do pracy na stanowisko kierownika Działu Kadr, a resztę urlopu wykorzystał w późniejszym terminie. Wieloletnim kierownikiem tego działu był Zbyszek Kwiatkowski, musiało się więc coś wydarzyć.

Obiecałem przyjść normalnie do pracy na drugi dzień rano, o siódmej. Zgłosiłem się w sekretariacie i prezes kazał mi iść do Działu Kadr, przejąć biurko i dokumenty kierownika. W kadrach dowiedziałem się od Halinki, długoletniej pracownicy tego działu, że Rada Spółdzielni czyni jakieś podjazdy pod prezesa i szuka pretekstu, aby go odwołać.

W myśl naszego statutu, prezesa spółdzielni powoływała i mogła odwołać w każdym czasie Rada Spółdzielni, ale musiał być do tego jakiś konkretny powód, uzasadnione zarzuty w pracy lub w kontaktach z innymi firmami współpracującymi ze spółdzielnią. Pierwszymi prezesami byli ludzie z załogi spółdzielni, wybierani przez Radę Spółdzielni i zatwierdzani przez załogę na walnym zebraniu, ale każdy z nich musiał należeć do partii. Raz w roku, po zatwierdzeniu bilansu, odbywało się walne zebranie wszystkich członków spółdzielni, na którym udzielano prezesowi i Zarządowi Spółdzielni absolutorium. Nowego prezesa spółdzielni przywieziono w „teczce” z Miejskiego Komitetu PZPR w połowie lat sześćdziesiątych, na miejsce poprzednika, przeniesionego do Spółdzielni „Skała” na takie samo stanowisko. Dla tymczasowego prezesa, którego wybrała Rada Spółdzielni, przygotowano nową posadę zastępcy prezesa ds. handlowych.

To się nie podobało większości załogi i Radzie Spółdzielni, która wg statutu powoływała prezesa. Kompetencje rady określone szczegółowo w statucie spółdzielni okazały się fikcją, bo prezesa mianował Komitet Miejski PZPR, a rada tylko akceptowała nominację. Tak było w większości zakładów w tamtym okresie, dyrektorem lub kierownikiem zakładu mógł zostać tylko ktoś z partyjnej nomenklatury, a dobrzy fachowcy mogli być tylko zastępcami. Tylko nielicznym, wybitnym fachowcom udało się uniknąć wcielenia do partii i pozostania na stanowisku dyrektora, prezesa lub kierownika, ale za to obstawiano ich partyjnymi zastępcami albo donosicielami, aby w razie ich destrukcyjnej działalności w porę donieść gdzie trzeba.

Nowy prezes był działaczem partyjnym z przekonania i wieloletnim kierownikiem Działu Kadr w strzegomskim zakładzie Zremb, dla niego partia była największym autorytetem. Jeszcze w czasie mojej pracy na stanowisku kierownika Działu Zaopatrzenia i Transportu nieustannie dochodziło do tarć pomiędzy Radą Spółdzielni a nowym prezesem. Umiejętnie podsycał to prezes handlowy, będąc w dobrej komitywie z radą, ale otwartej walki nie prowadził, starając się być w cieniu. Osobiście byłem wrogiem wszelkiego rodzaju kacyków postawionych przez komitet do rządzenia, ale zaopatrzenie, zbyt i transport podlegały prezesowi handlowemu i nie miałem z głównym prezesem zbyt wiele do czynienia.

Spółdzielnia szybko się rozwijała i zatrudniała w okresie największego rozkwitu prawie czterystu pracowników, w tym umysłowych było aż 48. Spółdzielnia miała czynne cztery zakłady produkcyjne, w tym jeden we wsi Kostrza. Mieliśmy swój ośrodek wczasowy w Olejnicy, utrzymywany z funduszu socjalnego spółdzielni. Za minimalną opłatą mogli z niego korzystać wszyscy pracownicy. Ośrodek ten był oczkiem w głowie prezesa i na jego polecenie pojechałem do Warszawy kupić dwie żaglówki Mak, którymi można było pływać bez karty żeglarskiej, na zwykłą kartę pływacką. Wszystkie domki naszego ośrodka były wybudowane przez grupę budowlaną spółdzielni, wyposażone w sprzęt z funduszu socjalnego i pomalowane przez pracowników. Wszystko było dobrze zorganizowane i to stanowiło dużą zasługę prezesa. Wielu osobom to się nie podobało i dlatego ciągle były jakieś pretensje, podejrzenia, posądzenia – jak zwykle u Polaków. W tej atmosferze nie dało się pracować z pełnym zaangażowaniem i w końcu prezes miał dość tych podjazdów.

Ja osobiście nie miałem do niego zastrzeżeń i uważałem go za porządnego człowieka, mimo że był bardzo partyjny i był moim politycznym przeciwnikiem. Przyjął mnie do pracy w 1976 roku na bardzo odpowiedzialne stanowisko, mimo że doskonale wiedział, że zwolniono mnie z kasyna jako wroga socjalistycznego systemu. Powierzył mi stanowisko kierownika zaopatrzenia, wiedząc, że brak jakiegoś materiału oznaczał zastój w produkcji i wielotysięczne straty dla spółdzielni. Podpisał mi też zgodę na wyjazd do pracy na kontrakcie w Libii, zastrzegając sobie tylko w miarę równorzędne zastępstwo.

Rada Spółdzielni koniecznie chciała go odwołać i ciągle szukała jakiegoś pretekstu, a nawet zatrudniła radcę prawnego z Wrocławia, mimo że spółdzielnia miała stałego radcę. Myślę, że wpływ na atmosferę wokół prezesa miała ciągle nielegalna Solidarność, której członkami była większość Rady Spółdzielni z Kaziem Dębowskim i Zygmuntem Chudzią na czele, ale te sprawy mnie nie interesowały i nie szukałem na to dowodów. Wiedziałem doskonale, że jestem ciągle pod dyskretną obserwacją tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa, a w spółdzielni było co najmniej dwóch, których dobrze znałem.

Przez cały okres mojej pracy na stanowisku kierownika zaopatrzenia nigdy nie podpadłem i nie zawiodłem, dlatego prezes miał do mnie zaufanie. Sytuacja w spółdzielni była bardzo napięta i prezes potrzebował kogoś zaufanego do prowadzenia korespondencji z radą. Wieloletnią sekretarką prezesa była Krystyna, żona przewodniczącego Rady Spółdzielni. Wszystkie sprawy przechodzące przez sekretariat znała szczegółowo Rada Spółdzielni. Informacje o telefonach, wizytach i innych kontaktach prezesa znała z pierwszej ręki. Dlatego prezes czuł się osaczony przez osobistych wrogów i miał w pewnym sensie związane ręce – nie mógł zwolnić ani przenieść sekretarki na inne stanowisko. To właśnie było powodem ściągnięcia mnie z urlopu i ulokowanie w Dziale Kadr jako kierownika. Prezes zastrzegł jednak, że wszystkie pisma kierowane do Rady Spółdzielni muszą być konsultowane z nim osobiście.

Trochę czasu upłynęło, zanim się połapałem w sytuacji, aby mieć własną opinię na temat konfliktu. Z nikim nie dzieliłem się swoimi spostrzeżeniami, ale spór miał wyraźnie podłoże polityczne. Nikt w spółdzielni nie wiedział o mojej przeszłości ani nie znał moich poglądów, bo z tym nie mogłem się afiszować.

W dziale kadr niewiele miałem do roboty, bo prawie wszystko wykonywała wieloletnia pracownica tego działu Halinka, ale pisma do rady redagowałem osobiście i zawsze musiałem iść do prezesa w celu sprawdzenia treści i uzyskania podpisu. Czasem musiałem wielokrotnie zmieniać treść przygotowanego pisma i przedstawiać ją prezesowi, by można było nanieść kolejne poprawki.

Strudzony ciągłą korespondencją z radą, pewnego dnia prezes poszedł na zwolnienie lekarskie, co oznaczało powolne zakończenie jego egzystencji w spółdzielni. Rada natychmiast zareagowała, posądzając prezesa o symulację i przedstawienie fałszywego zwolnienia lekarskiego, ale nikt nic nie mógł zrobić, nawet radca prawny rady, z uwagi na przepisy Kodeksu pracy chroniące osoby przebywające na zwolnieniu lekarskim, a udowodnienie fałszerstwa nie było takie proste.

W zastępstwie chorego prezesa w spółdzielni rządził wiceprezes ds. handlowych Wacław Kubryński, były główny księgowy i eksprezes. Po upływie jakiegoś czasu, w porozumieniu ze swoim radcą prawnym, rada odwołała zaocznie prezesa i zwolniła go ze stanowiska kierownika spółdzielni, nadal wypłacając mu normalną pensję za przebywanie na zwolnieniu lekarskim.

Rozdział IIAwans

Pewnego dnia przewodniczący rady, Zygmunt, zapytał mnie podczas rozmowy w cztery oczy, czy się zgadzam na nominację na prezesa spółdzielni, bo rada musi wiedzieć, zanim podejmie uchwałę, rozpatrując kilku kandydatów. Wyraziłem zgodę na proponowane mi stanowisko i wpisanie mnie na listę kandydatów. Rada Spółdzielni przegłosowała moją kandydaturę i z dniem 17 lutego 1983 roku zostałem prezesem zarządu i kierownikiem Spółdzielni „Stop” w Strzegomiu.

Uzasadnienie mojego wyboru dotarło do mnie na zabawie po walnym zgromadzeniu wiosną 1983 roku. Jeden z podpitych członków rady powiedział mi, że wybrany zostałem prezesem dlatego, że wróciłem z kontraktu i mam dosyć pieniędzy, więc nie będę musiał kraść, jestem członkiem spółdzielni ponad pięć lat, mam ukończone studia prawnicze i jestem członkiem partii, więc miejscowy komitet nie będzie miał do mnie żadnych zastrzeżeń.

Faktycznie zostałem prezesem z wyboru Rady Spółdzielni, a nie z nominacji komitetu PZPR i nie przywieziono mnie „w teczce”, jak to powszechnie praktykowano w tamtych czasach. Byłem zaskoczony, że komitet nie miał zastrzeżeń do decyzji Rady Spółdzielni, mimo zwolnienia mnie z kasyna ze względów politycznych.

W ten sposób znalazłem się wśród strzegomskiej elity, między innymi wśród tych, co po zwolnieniu z kasyna na żądanie kontrwywiadu traktowali mnie jak czarną owcę. Nikt wtedy nie chciał się przyznać do znajomości ze mną, a moje starania o przyjęcie do pracy kończyły się na obiecankach. Nie miałem pretensji do nikogo, bo takie były czasy i każdy pilnował swojego stołka.

Przeniosłem się z Działu Kadr do gabinetu prezesa i tam rozpocząłem urzędowanie. Sekretarka załatwiła mi nowe pieczątki, a w strzegomskim banku złożyłem nowe wzory podpisów na dokumentach finansowych. Należało złożyć wizyty we wszystkich strzegomskich zakładach, począwszy od I sekretarza Miejskiego Komitetu PZPR i Prezydium Miasta, a skończywszy na wszystkich spółdzielniach. Na zasadzie wzajemności, jak w dyplomacji, musiałem przyjmować u siebie delegacje i dyrektorów wszystkich miejscowych zakładów.

Powoli nasze kontakty rozszerzyły się na sąsiednie miasta i firmy zainteresowane naszą produkcją. Wytwarzanie aluminiowych nakryć stołowych było tylko ułamkiem naszej produkcji odlewniczej żeliwa, mosiądzu i aluminium, ale – ze względu na braki towaru na rynku – władza naciskała na produkcję rynkową, a także na eksportową – z uwagi na dewizy.

Moja praca w Spółdzielni „Stop” na stanowisku prezesa i kierownika spółdzielni nie miała nic wspólnego z prowadzonym przez żonę pawilonem handlowym i starałem się te sprawy wyraźnie oddzielać, ale ludzie w małym miasteczku i tak uważali, że to mój prywatny interes, a nie żony.

Rozdział IIIHandel pod kuratelą fiskusa

W międzyczasie postanowiliśmy z żoną wprowadzić w naszym prywatnym interesie produkcję i sprzedaż lodów, musiałem więc zacząć od wywiadu, jakie są wymagane warunki sanitarne do uzyskania zezwolenia. Koncesja była na żonę i córkę, a ja oficjalnie nie miałem tam nic do gadania, ale to była nasza wspólna firma, więc osobiście utrzymywałem nadzór nad funkcjonowaniem maszyn, gofrownic, lodówek, mikserów i innych urządzeń mechanicznych. To ja osobiście wykonałem całą instalację elektryczną. Sporządzałem też aktualne kalkulacje na ceny naszych wyrobów w pawilonie, podobnie jak kiedyś w kasynie, i musiałem je uaktualniać, bo tylko ja się na tym znałem.

Był to wymysł inspekcji z urzędu skarbowego i trzeba było założyć kartoteki na każdy wyrób. Okazało się, że nie można produkować i sprzedawać lodów w tym samym pomieszczeniu, co inne artykuły spożywcze. Należało więc wykonać dobudówkę do istniejącego już pawilonu, osobne okienko do sprzedaży lodów, odpowiednie zaplecze produkcyjne i magazyn surowca do ich produkcji. Obowiązkowo we wszystkich pomieszczeniach pawilonu musiały być w podłodze kratki ściekowe.

Przy okazji jego rozbudowy postanowiłem zrobić wykop i wybudować piwnicę do przechowywania napojów. Na podanie wynająłem ze spółdzielni koparkę z wywrotką i maszyna szybko wykonała potrzebny wykop, a wywrotka wywiozła ziemię na wysypisko. Następnie zamówiłem w kamieniołomach kamień formak, nadający się do budowy fundamentu i piwnicy. Kiedy już skompletowałem wszystkie niezbędne materiały do wykonania, uzgodniłem wykonanie przybudówki z pracownikami grupy budowlanej w Stopie, wykonawcami pierwszej części pawilonu. Roboty budowlane wykonywali po godzinach, ale bardzo szybko się uwinęli ze ścianami i dachem, który natychmiast należało pokryć papą, aby zapobiec przeciekom. Z robotami wykończeniowymi i tynkowaniem ścian można się było bawić do wiosny.

Dopiero wtedy planowaliśmy złożyć wniosek o zezwolenie na sprzedaż lodów i przygotować drugą część pawilonu zgodnie z przepisami sanitarnymi. Wymogi sanepidu były bardzo rygorystyczne z uwagi na możliwości zatrucia konsumentów żółtaczką, salmonellą, gronkowcem i innymi chorobami zakaźnymi uaktywniającymi się przy produkcji i sprzedaży lodów. Przestrzeganie czystości i bieżąca dezynfekcja w czasie produkcji lodów zapobiegały zatruciom.

Po złożeniu wniosku o rozszerzenie koncesji odwiedził nas inspektor z sanepidu w Świdnicy i przedstawił wymagania wg przepisów. Pokazał, gdzie ma być zainstalowany zlew do mycia części maszyn, w każdym pomieszczeniu musiała być kratka ściekowa w podłodze, osobna umywalka do mycia rąk przez personel i osobny magazyn surowca do produkcji lodów.

Powoli realizowało się zalecenia inspektora i w kwietniu otrzymaliśmy zezwolenie na produkcję i sprzedaż lodów. Wtedy należało pomyśleć o zakupie lub wynajęciu maszyny do lodów, najlepiej włoskiej i w dobrej kondycji. Zaczęliśmy poszukiwania w ogłoszeniach prasowych, kompletnie nie orientując się w sytuacji rynkowej i kiedy usłyszeliśmy zawrotne ceny sprzedaży i wynajęcia maszyny do lodów, trzeba się było zastanowić, czy to ma jakiś sens, czy nie lepiej zrezygnować z zezwolenia i po staremu sprzedawać gofry, rurki z kremem i artykuły pochodzenia zagranicznego.

Oczy nam się otworzyły dopiero po otrzymaniu wymiaru podatku. Ze względu na nowo powstały pawilon działalność gospodarcza powinna była być zwolniona z podatków na okres trzech lat, ale Izba Skarbowa nie omieszkała zaznaczyć, że to jest podwójna działalność: produkcji gofrów i rurek z kremem, a także handlu artykułami pochodzenia zagranicznego i jako taka nie może być zwolniona od podatku ani obłożona podatkiem zryczałtowanym. Do tego należało prowadzić książkę zakupów towarów zagranicznych z zaznaczeniem nazwy zakupionego towaru, jego ilości i sumy zapłaty za dostawę.

Jakie były restrykcje komuny wobec prywatnych producentów i handlarzy w tamtych czasach? Na pierwszym miejscu należy postawić wymiar podatków, ograniczający zysk do zera i możliwość tzw. domiaru pod byle pretekstem. Drugą przeciwnością była podwójna funkcja sanepidu, który kontrolował sprawy przestrzegania przepisów sanitarnych, czystości i higieny osobistej personelu oraz często szukał pretekstu do zamknięcia interesu z powodu rzekomego nieprzestrzegania tych przepisów.

Jednym z absurdów tamtych czasów był wymóg sanepidu oddawania do analizy laboratoryjnej artykułów żywnościowych zakupionych przez pawilon w celach handlowych od osób fizycznych. Jeżeli ktoś przyniósł do pawilonu paczkę kawy, należało oryginalne opakowanie dostarczyć do sanepidu w Świdnicy w celu przeprowadzenia badań laboratoryjnych.

Nonsens 1: Kawę należało zawieźć do Świdnicy i za opłatą otrzymywało się zaświadczenie dopuszczające tę kawę do sprzedaży.

Nonsens 2: Koszty transportu i opłata za analizę i zaświadczenie przekraczały znacznie przewidywany zysk.

Nonsens 3: Kupiona paczka kawy, oddana do analizy, nie wracała do pawilonu, co stanowiło stratę poniesionych kosztów zakupu i możliwości zysku.

Władza sama zmuszała prywaciarzy do kombinowania i niepotrzebnego ryzyka. Nie miało sensu kupowanie pojedynczych opakowań kawy, herbaty, czekolady, bombonier itp., bo zakupione opakowanie zgodnie z przepisami sanepidu należało oddać do analizy i w zamian otrzymywało się zaświadczenie, którego już nikt nie potrzebował, skoro towar został w laboratorium i nie było czego sprzedawać. Wypadało kupować towar tylko w większych ilościach od handlarzy, jeżeli dostarczyli go do pawilonu. Koncesja była tylko na skup i sprzedaż towarów pochodzenia zagranicznego na miejscu, w Strzegomiu, a więc towarów dostarczonych do pawilonu, i tym samym wykluczała poszukiwanie towaru na wolnym rynku przez posiadacza koncesji.

Można było wybrać przestrzeganie prawa i wegetację interesu ze względu na niedostateczne zaopatrzenie pawilonu w towar albo dobre zaopatrzenie pawilonu towarem z Wybrzeża, przy łamaniu przepisów i ryzyku utraty koncesji, konfiskaty towaru i nałożenia podatku domiarowego przez organa finansowe. W handlu zawsze istnieje pewne ryzyko, a większość intratnych transakcji jest na pograniczu prawa, dlatego postanowiliśmy ryzykować i w sobotę po pracy jechałem do Gdańska, nocowałem w hotelu Hevelius i rano na hali targowej w Gdańsku i Gdyni kupowałem towar, na który był duży popyt w Strzegomiu. Do Szczecina było bliżej, ale tam zaopatrzenie na targu było dużo gorsze i dlatego wolałem Gdańsk.

Po zakupieniu maszyny do lodów i załatwieniu koncesji na wyrób i sprzedaż lodów na wiosnę rozpoczęliśmy produkcję i handel. Szczytem wszystkiego był wymóg Izby Skarbowej prowadzenia zeszytu sprzedaży lodów. Byliśmy chyba jedynymi producentami lodów w województwie wałbrzyskim zmuszonymi do rejestrowania każdego pojedynczego loda w przesznurowanym i ponumerowanym zeszycie z plombą Izby skarbowej.

Do