Konopnicka, jakiej nie znamy - Maria Szypowska - ebook

Konopnicka, jakiej nie znamy ebook

Maria Szypowska

4,7

Opis

  Maria Konopnicka to bez wątpienia jedna z najważniejszych postaci życia kulturalnego Polski w okresie zaborów. Znana jest przede wszystkim jako poetka, autorka słów Roty i wierszy dla dzieci, a także nowelistka. Była też krytykiem literackim, publicystką i tłumaczką. Jej dorobek literacki i zaangażowanie w działalność patriotyczną zostały docenione jeszcze za jej życia i wciąż wywierają olbrzymi wpływ na kolejne pokolenia Polaków.

Książka Konopnicka, jakiej nie znamy ukazuje życie pisarki począwszy od dzieciństwa w atmosferze powagi, żarliwego patriotyzmu i surowych nauk, poprzez pierwsze próby literackie i dziennikarskie, aż po pełną sukcesów karierę pisarską. Autorka oparła swą pracę na znakomicie dobranych bogatych źródłach, w doskonale wyważony sposób łącząc walory literackie i naukowe. Powstały w ten sposób fascynujący portret nie tylko pozwoli czytelnikom lepiej zrozumieć dzieła poetki, ale też przybliży żywego człowieka – odważną kobietę o szerokich horyzontach, która aktywnie współtworzyła świadomość narodową Polaków w okresie, gdy kraju nie było na mapach.

Konopnicka to już nie tylko utwór, to zasługa...

Maria Dąbrowska

O książce

Życiorys Konopnickiej, pozornie pełny, dostępny jest każdemu dziecku w szkole. Trzeba jednak było wytropić tę „nieznaną” a prawdziwą. Zdawałoby się, że wystarczy w tym celu przeszperać kilkanaście archiwów oraz bibliotek i przeczytać listy Konopnickiej. Mimo obfitości zachowanych wypowiedzi poetki okazały się one jednak ułamkowe, niepełne. Za najcenniejszy komentarz do nich uznałam przekazy ludzi współczesnych Konopnickiej. (...) Dla takiego możliwie najrzetelniejszego komentarza szukałam w dziesiątkach najróżniejszych źródeł, nim znalazłam ujęcie, na które mogłam się powołać.

    Powstała w ten sposób książka-mozaika. Współtworzące całość elementy, niestopione w tyglu jednolitej narracji, zachowały swój drobny obrys, swą samoistność. Czytelnik staje się więc współbadaczem, otrzymuje „materiał dowodowy”, na podstawie którego może sam ocenić, czy wysnute wnioski są słuszne, czy propozycje biografa są wiarygodne.

Maria Szypowska

Do tradycji każdej poważnej literatury należy kult wielkich pisarzy. Na wielkiej dla nich czci i miłości opierają się przychodzące pokolenia i widzą nawet jedność swej kultury w owym kulcie, który stanowi bardzo drogi skarb narodu.

Maria Szypowska dała nam wszystkim książkę o znakomitej poetce polskiej Konopnicka, jakiej nie znamy, która doczekała się w krótkim czasie czterech wydań. A to już coś o książce mówi... Szypowska stworzyła swój typ książki w oparciu o bardzo szczegółowe badania archiwalne... Tworzy tomy bardzo zajmujące, bardzo w czytanie wciągające, pozornie „lekkie”. A jednocześnie są to książki przeniknięte bardzo głęboką sympatią do wybranych bohaterów i stanowiące niewątpliwy wyraz hołdu dla owych „żywych ludzi”.

Jarosław Iwaszkiewicz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 724

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ale się lękam tak jak Mojżesz trądu, Że po mej śmierci jakaś dłoń Judasza Zacznie artykuł od słów: Znana nasza. Znana? Kto znał mnie? Chcę widzieć człowieka, Co by mi w oczy powtórzył to słowo Tak, by mu kłamstwem nie drgnęła powieka. Znana „nasza”. O nędzna wymowo. Jakże ty jesteś od prawdy daleka! Ten wiatr i obłok lecący nad głową Więcej wam znane i więcej wam krewne Niż ja, niż serce moje smutne, śpiewne. Czy widzisz kamień leżący u drogi, Którą chodziłam nieraz zadumana? Czy widzisz przy nim te tarnie i głogi, Których kwiat blady we łzach stoi z rana? Czy widzisz gaj ten, te leśne rozłogi, Kędy się chwieje brzoza rozpłakana? Ta brzoza, gaj ten i to kwiecie z głazem

CZĘŚĆ PIERWSZA

ZWIERZĘTA, CO ŚWIĘTYCH JADAJĄ

Rozdział I

PANNA Z DOBREGO DOMU

O siódmej rano w maju powietrze jest nabrzmiałe od głosów ptasich.

Skończyły się noc i świt rozdzierające ciało bólem. Krzyk dziecka.

W cztery miesiące potem organista umoczył gęsie pióro w kałamarzu i na setnej stronie „księgi urodzeń” pisał pod numerem 296:

„Działo się w Suwałkach dnia 23 września 1842 roku, o godzinie jedenastej przed południem. Stawił się wielmożny Józef Wasiłowski, obrońca Prokuratorii Jeneralnej i patron Trybunału Cywilnego I instancji guberni augustowskiej wydziału II, lat dwadzieścia dziewięć liczący, w Suwałkach zamieszkały, w obecności w-go Józefa Smolińskiego, naczelnika Sekcji Ekonomicznej przy Rządzie Gubernialnym Augustowskim […] i w-go Jana Wietckiego, patrona Trybunału Cywilnego […] i okazał nam dziecię płci żeńskiej, urodzone w Suwałkach dnia 23 maja roku bieżącego, o godzinie siódmej z rana, z jego małżonki w-ej Scholastyki z Turskich, lat liczącej dwadzieścia jeden. Dziecięciu temu na chrzcie świętym, w dniu dzisiejszym odbytym, nadane zostały imiona Maria Stanisława, a rodzicami jego chrzestnymi byli w-ny Józef Smoliński, wspomniany wyżej, i w-a Karolina Wietcka, naczelnikowa. Akt ten stawającemu i świadkom odczytany — przez nas, ojca dziecięcia i świadków, podpisany został. Opóźnienie spisania obecnego aktu nastąpiło z powodu słabego zdrowia ojca dziecięcia”.

Maria Stanisława Wasiłowska…

Maria Konopnicka.

Właśnie ona.

Ten akt urodzenia pozwolił wyjaśnić wiele nieporozumień namotanych wokół życiorysu Konopnickiej, których zresztą sama poetka bywała przyczyną. Podała ona rok 1846 jako rok urodzenia, za czym poszli wszyscy współcześni i wielu późniejszych badaczy literatury. Ba, komuś nawet „przekręciło się” miejsce urodzenia z Suwałk na „Sieniątki”. Dopiero ogłoszona w roku 1918 przez S. Dembego metryka wszystkie wątpliwości rozproszyła.

Zamiast jednak wybiegać naprzód — cofnijmy się w czas przeszły, żeby lepiej poznać dom rodzinny małej Marii Stanisławy. Ona sama napisze po latach: „Ród matki mojej i ojca mego jest ziemiański i przeważnie dotychczas trzyma się roli. Ród mój ojczysty, Wasiłowskich, z dawna osiadły był nad Bugiem. Ostatnio mieli tam dziadowie moi wieś Rynek, a prócz tego, iż dzieci była gromadka, dzierżawili Rzyśnik, Gwizdały i inne ziemie z dóbr Zamoyskich. Córki powychodziły za ziemian. Z dwóch synów, którzy obaj ukończyli naukę prawa…”

Dzięki badaniom J. Komara możemy podać dokładną datę urodzenia ojca Konopnickiej. Józef Wasiłowski przyszedł na świat 3 września 1813 roku w dzierżawionym przez jego rodziców majątku Barchów w powiecie łochowskim, parafia Kamionna. Brat jego Ignacy urodził się w 1809 roku; mieli też siostrę — nieznaną nam z imienia. Warto tu może dodać charakterystyczny drobiazg, że we wszystkich dokumentach są wzmianki „stanu szlacheckiego”, „urodzony” — natomiast żaden herbarz polski nie zna Wasiłowskich.

Gdzie bracia Wasiłowscy — Józef i Ignacy — studiowali prawo? Trudno dzisiaj dać pewną odpowiedź. Może na uniwersytecie warszawskim, jak i Zygmunt Krasiński, może należeli do tych, co sprawili słynne manto przyszłemu wieszczowi za niedostatek patriotyzmu? Może na uniwersytecie petersburskim?… Czy brali udział w powstaniu 1830/31?… Jeżeli tak, to bardzo skromny. Nie „podpadli”, mogli uniknąć emigrowania, zostali w kraju, a Józef nawet — jak nas upewniają Roczniki sądowe — już od 1832 roku jest „w służbie”.

Tyle zagadek nie do rozwiązania nasunie nam biografia Konopnickiej. O ileż gęstsza ciemność kryje postać jej ojca! Spróbujmy jednak — w miarę możności — ustalić jego losy do owej siódmej godziny 23 maja 1842 roku.

„W służbie” — jak wiemy — jest od 1832 roku (nie wiemy tylko gdzie). W 1838 roku znajdujemy go na kartkach Kalendarzyka politycznego w dziale: „Gubernia Płocka. Rząd Guberni. Służba ogólna”. Jest! To on! „Adiunkt praw Wasiłowski Józef p. o”. I taki sam zapis na rok 1839. W tym więc pewnie czasie poznał pannę Scholastykę Turską. Może jej ojciec, wielmożny pan Bartłomiej, miał jakąś sprawę w Rządzie Guberni i z wdzięczności zaprosił potem młodego urzędnika, który wszystko zręcznie załatwił. A może ówczesnym obyczajem matka, imć pani Tekla, przywiozła pannę w czas karnawału do Płocka, aby w mieście znalazła epuzera. Jak było, tak było — dość, że się poznali.

„Pan Bartłomiej Turski, ojciec mojej matki, był właścicielem Siecienia w Sierpeckiem”. Siecień — wcale niezgorsze dobra. Ale co będzie, gdy się rozkruszy w podziałach między pięcioro dzieci? Więc choć „klasa urzędnicza” (i — szerzej biorąc — cała inteligencja) długie, długie lata pozostanie w oczach ziemiaństwa „czymś niższym”, można panu adiunktowi praw Józefowi Wasiłowskiemu (z zacnej rodziny!) oddać Scholastykę. Dwie jeszcze córki pójdą za mąż; ostatnia zostanie przeoryszą zakonu w Sieradzu. Na Siecieniu osiada jedyny syn — Stanisław — ale wprędce musi wziąć znacznie mniejszy majątek Niszczyce. Konopnicka napisze: „Rodzina ta, Stanisław Turski, mój wuj, oraz Jan Turski, syn jego, siedzą w Płockiem, dawnymi czasy w Niszczycach, potem w Żytowie itd”. Zapamiętajmy sobie tego Jana, bo on to właśnie pod pseudonimem Agricola w 1910 roku będzie autorem jednego z artykułów żegnających „wieszczkę chłopskiej niedoli”. A do wspomnień Konopnickiej dodajmy imiona pozostałych dzieci Stanisława: Henryk, Zygmunt i Wanda. To cioteczne rodzeństwo Marii. (Według informacji Eugenii z Turskich Waśniewskiej.)

Młodziutkie małżeństwo przenosi się do Warszawy. Kalendarzyk polityczny na rok 1840 pozwala nam odnaleźć pana Józefa Wasiłowskiego („asesor tymczasem p. o”.) w prokuratorii. Może zresztą na marginesie warto wyjaśnić sobie, czym była Prokuratoria Jeneralna w Królestwie Polskim (przez wielu ludzi najniesłuszniej z prokuraturą mylona!). Otóż, wedle Orgelbranda, była ona „pełnomocnikiem rządu we względzie dochodzenia lub prawnej obrony własności publicznych pod opieką rządu zostających”.

W Warszawie zarobki są już lepsze. Ileż mógł adiunkt dostawać? Młodszy — 450, starszy 525 rubli srebrem rocznie. A asesor (choćby „tymczasem p. o.”) zaczyna od 675 i dojść może do 750 rubli na rok. Można by już dom na zacniejszej stopie postawić, tyle że przybywają nowe wydatki i obowiązki.

W Warszawie urodziła się państwu Wasiłowskim pierworodna — Wanda. (Tu warto może zanotować sprawę drobną, ale interesującą. Jak wiemy, Maria odmładzała się, podając w życiorysach późniejszy rok urodzenia i pisząc o swym młodszym bracie Janku jako o starszym. Kiedy więc odnalezione metryki pozwoliły ustalić prawdziwy wiek jej i rodzeństwa, uznano również za „zabieg odmładzający” słowa poetki o starszej siostrze, zwłaszcza że nie było takiej metryki w Suwałkach. Dopiero więc akt ślubu Wandy odnaleziony w Kaliszu, przy okazji naszej „zabawy w detektywa”, wywołuje znów Wandę z niebytu, na który skazała ją kokieteria Marii.)

Po krótkim pobycie w Warszawie nowa jazda, i to daleka. Karetką pocztową, karetką pocztową, karetką pocztową aż na sam koniec Królestwa Polskiego, do Suwałk. Z żoną i z malutkim dzieckiem, i ze wszystkimi gratami, w które rodzina tak szybko obrasta. Pewnie nawet jakieś podwody z Siecienia czy Niszczyc szły z rzeczami. Konie człapały i monotonnie turkotały żelazne obręcze po wybojach.

Propozycja wyjazdu była zbyt atrakcyjna. Awans na samodzielne stanowisko obrońcy prokuratorii. Nie, młode małżeństwo nie może lekkomyślnie takiej szansy odrzucać, choćby trzeba te 268 wiorst przejechać. W długie godziny jazdy można drzemać albo snuć niekończące się rozmowy.

— Jakże tam jest? — pyta pani Scholastyka.

Pan Józef opowiada. Nie możemy oczywiście wiedzieć, co mówił podczas tej podróży, możemy tylko wziąć najbliższe mu chronologicznie informacje zawarte w encyklopedii Orgelbranda i w Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego. Suwałki leżą „…nad rzeką Czarną Hańczą, w dolinie ciągnącej się od jeziora Hańcza do jeziora Wigry, długiej około pięć mil, a szerokiej od półtora do trzech wiorst. […] Klimatu miasta cechą charakterystyczną jest ciągły wiatr […]. Przepuszczalność gruntu przy ciągłym ruchu powietrza i otoczeniu leśnym czynią Suwałki jednym z najzdrowszych miast w Królestwie”.

— To dobrze — cieszy się pani Scholastyka — to bardzo dobrze.

— I patrzy na małą Wandzię. A po chwili pyta: — Ale jakże tam jest naprawdę? — I w głosie jest wszystko: ciekawość, nadzieja i odrobina lęku.

Czy można powiedzieć, jak gdzieś jest naprawdę?! Można by tylko przy turkocie kół snuć dalej owe informacje encyklopedyczne. „Miasto samo składa się głównie z jednej wielkiej ulicy, ciągnącej się wzdłuż szosy i zwanej Warszawską, a teraz Petersburskim Prospektem. Przy tej ulicy mieszczą się prawie wszystkie instytucje, kościoły, sklepy ważniejsze. Cała zabudowana domami murowanymi, piętrowymi przeważnie. Przy innych, bocznych ulicach domy przeważnie drewniane”.

— Ten dom, gdzie zamieszkamy, jest murowany — dodaje pan Józef.

— Na pewno aby?

— Tak. Jest to podobno jeden z pierwszych murowanych domów na naszej ulicy, a może nawet najpierwszy.

Naj-pierw-szy, naj-pierw-szy — turkoczą koła.

„Do znaczniejszych gmachów […] należą ratusz, dom gubernatorski, biuro rządu gubernialnego i gmachy szkolne”. Jest tu „…trybunał cywilny guberni augustowskiej […]. Sąd pokoju okręgu dąbrowskiego, gimnazjum, urząd pocztowy, magistrat, kasa oszczędności, szpital, fabryka tałesów żydowskich, fabryka tasiemek, tytoniu i tabaki, octu, oleju, rękodzielnia kapeluszy słomkowych itd. Jarmarków odbywa się sześć do roku”. „Miejscem przechadzek jest ogród miejski, założony przed 50 laty w miejscu, gdzie stał dawniejszy kościół i cmentarz. Dalsze okolice miasta lesiste, urozmaicone jeziorami, obfitują w malownicze miejscowości nadające się do wycieczek”. „Za miastem, ku zachodowi, cmentarz grzebalny urządzony w roku 1820”.

Czy to informacje tak skrótowe? czy to sen tak wszystko miesza? Pani Scholastyka jak przez mgłę słyszy, że kościół „…w środku miasta kosztem rządu i parafian założono w roku 1820 […] podług planu budowniczego Piotra Aignera, który w roku 1825 ukończony, poświęcony został pod tytułem: Świętego Aleksandra. Budowla ta, w późniejszych latach przez powiększenie okien i podniesienie wież nieco przerobiona, jest w stylu doryckim; na jej czele znajdują się dwie wysokie wieże ze złocistymi baniami na wierzchu. […] Wewnątrz starannie i porządnie utrzymany, obejmuje trzy ołtarze pięknej snycerskiej roboty i dwa obrazy pędzla znakomitego malarza Franciszka Smuglewicza”.

— Kościół pod wezwaniem świętego Aleksandra… — powtarza pani Scholastyka. — Aha…

Z niczym się jej to nie kojarzy. Była przecież wtedy małym dopiero dzieckiem, jakżeby więc mogła pamiętać tę falę entuzjazmu dla cara Aleksandra, której wszelkimi sposobami dawano wyraz. Adresy wiernopoddańcze. Budowa kościołów pod świętego Aleksandra wezwaniem. Feliński pisze hymn: Boże, coś Polskę…, „niech zjednoczone dwa narody kwitną pod wspólnym berłem anioła pokoju!”.

Banalny paradoks historii: poetkę buntu społecznego i wolności narodowej chrzczono w kościele Świętego Aleksandra, a pieśń Boże, coś Polskę… stała się… Co tu pisać, wie o tym każdy.

Postój. Zmiana koni. Posiłek w przydrożnej karczmie. I znów gra trąbka pocztyliona i konie idą na północ.

Po latach krótkie zdanie: „Urodziłam się w Suwałkach, gdzie ojciec mój był obrońcą prokuratorii”.

Tradycja miejscowa w trzech przynajmniej domach upatruje owo miejsce, gdzie przyszła na świat późniejsza poetka. Ostatecznie przy pomocy pamiątek rodzinnych ustalono, że rodzice Konopnickiej mieszkali przy ulicy Kościuszki 31 (dawniej Szosowa).

Tradycja miejscowa, jak zawsze, wie więcej:

„— O tam, na piętrze — uzupełniał opowiadanie nauczyciela jakiś mały chłopak. — Tatuś mi mówił, że pani Konopnicka urodziła się w górnym pokoju z balkonem. […]

— Moja babka — wyznała mi jedna z kobiet — mówiła, że widziała Konopnicką, jak wyganiała gęsi na stawek, który był w pobliżu obecnego parku.

— Bzdura, paniusiu — rozzłościł się starszy człowiek. — Toż w tym miejscu nigdy nie było stawu.

— Stawu może i nie było, ale był kasztan, pod którym często siadywała Konopnicka; tak mi przynajmniej mówił ojciec — dorzuciła inna kobieta.

— Ojciec, ojciec — denerwował się ktoś. — Tu ważne są dokumenty, a nie to, co ktoś z palca wyssał".

Pewnie większość tych „wspomnień” to fantazja. Ponieważ jednak archeologia nauczyła nas, iż wszystkie uparte tradycje kryją zawsze jakieś ziarenko prawdy, przytoczmy jeszcze jedną anegdotę suwalską: „Starsi ludzie opowiadają, jak to z domu pod kolumnami, przy ulicy Szosowej, dziś Kościuszki, wybiegała boso mała dziewczynka, o włosach czerwonych jak marchew, pędząc przed sobą stadko białych kaczek.

— A nie utop się w stawie! — wołała pani Scholastyka Wasiłowska, jej matka. A Marysia przez miasto prosto nad staw, tam gdzie obecnie park miejski, w króciutkiej sukienczynie, z witką w ręku, razem z kaczkami do wody…".

Może to tylko zmyślenie powstałe w wyniku połączenia lektury Sierotki Marysi z nieistniejącym stawem i absolutną niewiedzą o tym, że w „lepszej rodzinie” pani domu w gubernialnym mieście w połowie XIX wieku nie pozwoliłaby sobie nigdy na tak skandalicznie ośmieszające wysyłanie córki za kaczkami.

A może jest w tym owo ziarenko prawdy, że pan Józef Wasiłowski, pilny czytelnik dzieł Śniadeckiego, wyznawał teorie w Wychowaniu fizycznym zawarte i pozwalał dzieciom na większą swobodę, niż obyczaj ówczesny przewidywał.

Pilnie zbieramy wymieszane okruchy prawdy i garście nieprawdy, bo inaczej jakże mało byśmy wiedzieli o dzieciństwie tej rudej — czy blond z rudawym odcieniem — dziewczynki.

Nie zachował się żaden rysunek z tego czasu, żaden wierny opis wydarzeń czy ludzi. Trzeba więc odnajdywać to, co zawarte między wierszami suchych zapisków w księgach metrykalnych, co przybliżone ku prawdzie w literackich kompozycjach nowel i opowiadań.

Dwudziestojednoletnia Scholastyka z Turskich Wasiłowska 23 maja 1842 rodzi Marię Stanisławę, potem w Suwałkach przychodzą na świat: 27 grudnia 1843 — Jan Jarosław, 6 stycznia 1846 — Laura Celina, 29 sierpnia 1848 — Jadwiga Julia. Mania nie może więc liczyć na jakąś specjalnie tkliwą, wyróżniającą ją opiekę matki, gdy ta wciąż jest zaabsorbowana kłopotami z gromadką dzieci i rozlicznymi obowiązkami, jakim w owym czasie pani domu musiała sprostać. Owe chrzciny, imieniny, Wigilie i święcone, baby zwykłe, tiulowe i parzone, owe nalewki wiśniowe, orzechowe i śliwowice, owe niezliczone zioła do apteczki.

High-life gubernialnego miasta utrzymywał ożywione kontakty towarzyskie wedle skomplikowanego rytuału.

Jeśli chodzi o krąg znajomych domu, to warto może sprawdzić, kim byli rodzice chrzestni pozostałej trójki małych Wasiłowskich: Ignacy Bańkowski (prezes trybunału) i Izabela Nestowiczowa (prokuratorowa); A. Łubiński (naczelnik sekcji skarbowej) i Aniela Smolińska (córka naczelnika sekcji dóbr i lasów); Antoni Bądkowski (prokurator) i Izabela Bądkowska (prokuratorowa). Ani razu nikt spośród ziemiaństwa nie jest świadkiem tego uroczystego obrzędu. Wyłącznie miejscowa inteligencja. Państwo Wasiłowscy snadź mocno już wrośli w „klasę urzędniczą”.

O czym toczyły się rozmowy? Łatwo się domyślić. Tyle było „nieśmiertelnych” ploteczek prowincjonalnego miasta — utrwalonych choćby przez Prusa czy Orzeszkową. Ponadto na pewno sporo uwagi zajmowała rywalizacja Suwałk i Łomży, której odebrano zaszczyt pierwszeństwa w guberni i kolejno zabierano najprzeróżniejsze przywileje. Dyskretnym zaś milczeniem pominięto prawdopodobnie wieść poufną o bolesnym ciosie, który dotknął pana Józefa — za sprawą jego brata Ignacego.

Kalendarzyk polityczny wymienia Ignacego jako „rachmistrza klasy II”w „biurze kontroli i rachunkowości w komisji rządowej” pierwszy raz dopiero w 1840 roku (dlaczego o tyle później niż młodszy brat zaczął pracę w urzędzie? może miał po prostu inne plany życiowe? a może działał w 1830/31 i potem „przywarował”, nie wstępując czas dłuższy do służby rządowej). Po przepracowaniu roku 1841 i 1842 — w 1843 zostaje awansowany do „klasy I”. I w tejże „klasie I” zapowiada go Kalendarzyk na rok 1844. Natomiast w 1845 Ignacy znika i już się więcej nie pojawia.

Takie skreślenie z listy musiało mieć swoje wielce uzasadnione przyczyny — i rzeczywiście miało.

„Ignacy pracował krótko w ówczesnej komisji skarbu, razem z T. Lenartowiczem; za czym — ze sprawy Gromskiego, która poetę uczyniła tułaczem — wzięty w Sybir, spędził długie lata w rotach aresztanckich, skazany w sołdaty bez dosługi. Piszę o tym dlatego, że jego listy, rozmowy o nim i wreszcie jego powrót w żołdackim szynelu stanowią część najsilniejszych wrażeń mego dziecięctwa”.

Ale ten powrót stryja przypada na czas o wiele późniejszy i będziemy o tym mówić pod koniec pobytu Marii w Kaliszu.

Teraz zaś jesteśmy w Suwałkach. Co o czasach suwalskich mówi twórczość Konopnickiej?

I w ogóle czy wolno, czy mamy prawo odwoływać się do dzieł literackich, by z nich poznać życie i osobowość ich twórcy? Niewątpliwie tak — pod warunkiem zachowania pamięci o tym, że dzieło literackie nie jest prostym opisem rzeczywistości, ale swobodnym wykorzystaniem jej elementów, wybranych i uszeregowanych wedle przyjętych z góry zamierzeń artystycznych. Konopnicka sama nas niejako „upoważnia” do przyporządkowywania jej utworów sprawom życia. Czy to metodą reporterskich zapisków, czy podtytułami „studium z natury”, czy nawet fragmentarycznymi wypowiedziami w różnych listach, z których najwyraźniejszą znaleźć można w liście z 3 stycznia 1910 do dzieci ze szkoły na Pradze. Stwierdza w nim Konopnicka, że jej opowiadanie o Framużakach i Szkatulakach odpowiada rzeczywistości, i pisze dalej: „Pytacie mnie, drogie dzieci, jakie bajki znałam i uważałam za najpiękniejsze za moich młodych lat. Otóż wtedy nie było jeszcze tyle co dzisiaj książek dla dzieci. Ale była u nas w domu Anusia, która umiała mnóstwo ślicznych bajek i tymi nas karmiła”.

„Kiedy nadeszła szara godzina, Anusia opowiadała nam «bajki». Właściwie mówiąc nie były to bajki, tylko «żywoty świętych»; ale ponieważ wyraz «bajka» oznaczał w naszym pojęciu wszystko, co się opowiadało i było zajmującym, nazywaliśmy przeto i te «żywoty» bajkami”. Wbrew pierwszemu wrażeniu — to już nie cytowany powyżej list, ale fragment opowiadania Anusia. „Po roku pobytu Anusi u nas tak byliśmy oswojeni z całym martyrologium, żeśmy o wyrwanych językach, rozpalonych kleszczach, plecach dartych pasami ze skóry i piłowanych ciałach rozprawiali jak o chlebie z masłem i gdyby które z nas spotkało świętego Dionizego idącego z własną uciętą głową pod pachą, myślę, że nie bardzo byłoby zdziwione.

Zoologiczne nasze pojęcia także się ustaliły w tej epoce znacznie, a kiedy przyszło później do nauki naprawdę, żadne z nas nie miało kłopotu z określeniem lwa, tygrysa, lamparta, hieny i innych dzikich bestii. Były to wszystko «takie zwierzęta, co świętych jadają».

Wkrótce utworzyły się dwa obozy. Jeden stanowił brat mój Janek, drugi ja i starsza moja siostra. Myśmy utrzymywały, że największe męki zniosły święte męczennice, na przykład: Dorota, Blandyna, Barbara, Perpetua i inne; Janek dowodził, że «co tam takie babskie męki»…".

Opowiadanie Anusia, tak nasycone autentyzmem, i cztery stroniczki wspomnień Z cmentarzy to szpara, przez którą możemy zerknąć w świat dzieciństwa Konopnickiej.

Niemałą rolę odgrywały w nim przeżycia religijne czy — raczej — silne doznania emocjonalne związane z obrzędami religijnymi. „Gdy przyszedł post, śpiewała z nami Anusia Gorzkie żale. […] Epicki ton tej pieśni robił na mnie niesłychane wrażenie. Dreszcz szedł mi po twarzy, po szyi, po plecach, oczy mi się mrużyły, a usta otwierały nerwowym ziewaniem”. W Wielki Piątek rozmyślania w ogrodzie, gdzie „sztywnymi szeregami stały bezlistne jeszcze drzewa”. „Kapliczka” z przyklejonego nad kufrem świętego obrazka.

Przez „kapliczkę” i przez włażenie na ten kufer „…rozeszła się o mnie w domu bardzo brzydka sława. Mówiono, że drę na sobie ubranie jak chłopak, że niezawodnie biegam do dzieciaków Pawła mocować się z nimi…”. I tak mimochodem dowiedzieliśmy się, że w myśl poglądów pedagogicznych — i społecznych — państwa Wasiłowskich dla panienki z dobrego domu bieganie do dzieciaków Pawła, stróża, było rzeczą „bardzo brzydką”.

Czegóż jeszcze dowiemy się mimochodem o dzieciństwie autorki?

Niewątpliwie, wychowanie ma ją przygotować do przyszłych obowiązków pani domu. „Jeśli zachowanie się moje było bez zarzutu, dostawałam od Anusi takąż igłę z takąż samą nitką bawełny, którą natychmiast zaczynałam na sobie zszywać majtki z pończochami albo spódniczkę z fartuszkiem. Mówiono wówczas, że mam wielkie zdolności do robót ręcznych”.

No i nie zapominajmy: przygotowywano ją do obowiązków kobiety-matki: „Nie opodal od okna stało wysokie, biało i puszysto zasłane łóżko Anusine, na którym piętrzyło się kilka poduszek ukoronowanych «jaśkiem» z falbanką i wszywkami. «Jasiek» ten był przedmiotem moich gorących pożądań, gdyż dość było wetknąć w niego zwinięty ręcznik i przewiązać chustką do nosa, aby mieć «dziecko w poduszce», takie samo, jakie niedawno karmiła Pawłowa. A Anusia rzadko i tylko przed praniem pozwalała na to; zazwyczaj zaś trzeba było piastować mały, drewniany, owinięty w chustkę pokojówki stołeczek, któremu niezmiernie trudno było «dać piersi», gdyż nazbyt zawsze wystawiał swoje cztery nogi. Było to niezawodnie najniesforniejsze niemowlę, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam”.

A życie miało jej potem dostarczyć porównań: ośmioro dzieci — sześcioro odchowanych! Stercząconogi, krnąbrny, niechętny uczuciom stołek był doprawdy dobrym przygotowaniem do przyszłych kłopotów macierzyńskich…

No, ale nie wybiegajmy w przyszłość. Z perspektywy roku 1899 — roku pierwodruku Anusi — wróćmy do Suwałk i do dzieciństwa małej narratorki i przyjrzyjmy się uważnie jednej scenie. Otóż jest talia, którą Anusia stawia „na wróżbę” pasjanse. Ale są też inne karty, które już zapowiadają, że po tym zwyczajnym dzieciństwie losy mogą się ułożyć nie tak zwyczajnie. Otóż oprócz talii używanej przez Anusię „…tułało się po oknie kilka kart luźnych z sędziwszej jeszcze i już nie istniejącej. […] Dama karo, nazwana przeze mnie «Anusią», była piękną, dobrą i uciśnioną przez jakieś niezupełnie mi świadome nieszczęścia bohaterką. […] przedstawienie rozpoczynało się niezmiennie od słów: «Anusia zaś: Ach, Boże!» — Tu następował monolog, w którym było więcej westchnień niż wyrazów, a mglista atmosfera wielkiego smutku i wielkiej melancholii życia ogarniała całe krzesło, stołek i mnie samą. […] Obok Anusi występowały w tym nigdy nie kończącym się dramacie: dama pik — «Herodiada», której czarny charakter był mi wybornie znanym jeszcze z czasów owej krwawej misy z martwą głową Jana, tudzież dama treflowa — «Szarlota», tak nazwana od imienia bony Szwajcarki, przychodzącej do nas czasem z dziećmi z naprzeciwka, płocha szatyna, element ułudy, kaprysów i zmienności. Jedynym mężczyzną w tym personelu był król karo — «Mąż prawy». […] «Mąż prawy» nie mógł się jakoś nigdy, skutkiem intryg Herodiady i Szarloty, zejść z «Anusią» na krześle, i zdaje mi się, że to było głównym powodem ich nieszczęścia, a moich westchnień, jako też osnową całego dramatu…”.

Do tej opowieści o pierwocinach twórczości dodajmy tradycję przekazywaną w rodzinie Turskich. Otóż kiedy państwo Wasiłowscy letnią porą zjeżdżali do Niszczyc, do Żytowa czy Dobrosielic, mała Mania (zabawna przez to, że zbierała najrozmaitsze błyszczące przedmioty i zagrzebywała je w różnych miejscach ogrodu) już wtedy układała różne wierszyki i piosenki. Całkiem to prawdopodobne; każde prawie dziecko ma łatwość rymowania i skłonność do „tworzenia”, tym bardziej ją musiała mieć przyszła poetka. Zresztą i jej siostra Wanda miała tę łatwość wierszopisarską — tylko nie potwierdziła jej w późniejszym życiu i tak znikła z tradycji rodzinnej.

Tymczasem — z punktu widzenia Anusi — obejrzyjmy dom rodzinny Mani. Były w nim jakieś pokoje (z najważniejszą dla dziecka „garderobą”), była kuchnia i spiżarnia. Obok domu było podwórko odgrodzone od ulicy bramą. Na podwórzu studnia i drwalka. Przy domu kamienny ganek. W suterenach mieszkali jacyś ludzie. To wszystko mogło być prawdą, bo nawet częściowo znajduje potwierdzenie w dzisiejszym stanie rzeczy. Ale to wszystko może być równie dobrze opisem jakiegokolwiek miejsca na ziemi…

Wciąż musimy o tym pamiętać, że jesteśmy w świecie domysłów, przypuszczeń. Z rąk nam ucieka prawda o nas, o naszych najbliższych — tym bardziej więc ryzykowne jest składanie mozaiki z wiadomości o życiu kobiety, która urodziła się przed stu dwudziestu przeszło laty w majowy poranek 1842 roku, trzydzieści kilka lat przeżyła „zwyczajnie” i dopiero koło czterdziestki stała się sławna. Z tak drobniutkich okruchów tworzymy nasze mozaikowe obrazy dzieciństwa poetki, jej rodziny, jej domu…

Spróbujmy jeszcze „odnaleźć” ludzi, którzy ją otaczali. Dzięki Anusi poznaliśmy dość dokładnie postać tytułową. „Szlachcianką była i miała brata księdzem. To jej dawało pewne przywileje. Niewielkie, ale dawało. Przede wszystkim siadała do stołu, na szarym wprawdzie końcu i głównie dla utrzymania pomiędzy dziećmi rygoru, ale siadała. Po wtóre, ojciec mówił jej «panno Kowalska», a kucharka i pokojówka «paniuńciu», wreszcie stróż Paweł, któremu dziecko trzymała do chrztu, całował ją w rękę”.

Z cmentarzy przynosi wiadomości o dalszych ludziach z otoczenia małej Mani Wasiłowskiej. Przede wszystkim Kostucha opisana z rzeczową amoralnością dziecka (mimo pozornej oceny „jędzy baby”) albo z hartem małych „męczenników” osłuchanych z żywotami świętych. „Nie byłam […] na Mogiłkach ani wtedy, kiedy wyniesiono na nie Kostuchę, jędzę babę, która naszej wronce chowanej łeb ucięła ot, tak wprost, tasakiem na stolnicy, za to, że biedne ptaszysko kawałek mięsa chciało jej schwycić spod ręki, ani też wtedy, kiedy na grobie Kostuchy zdechła z żalu po niej i z tęsknoty Merci, mała, żółta suczynka, Meresią w kuchni zwana, której różnymi czasy, w napadach złości, przetrąciła Kostucha łapę polanem, wybiła szpikulcem lewe ślepie, pół ogona utrzasnęła we drzwiach i cały prawie grzbiet wyparzyła z sierści wrzątkiem”. Wymieńmy jeszcze Marynkę-pokojówkę, która o mgłach nad Hańczą mówiła, że to są „duszyczki”, i guwernantkę-Francuzkę, pannę Vaucher.

Z tych pośrednio zebranych wiadomości — jeśli są prawdziwe — należałoby wnosić, że wczesne dzieciństwo poetki upływało w domu dostatnim, nawet zamożnym. Nie bez racji napisał potem jej brat cioteczny — Jan Turski (Agricola) — że „dziwnie wielkie to było maluczkich umiłowanie u tej panny z dobrego domu, wychowanej w sferze nic wspólnego z wiejską nie mającej chatą…”.

Rozdział II

SIEROCE GNIAZDO

Zdecydowali przenieść się z Suwałk do Kalisza, z jednego krańca w drugi kraniec Królestwa — pięćset wiorst opętanej drogi! Najpierw do Warszawy, a potem z Warszawy traktem na Łódź. I znów sucho stukały końskie kopyta, a pod rzeczami uginały się podwody z Siecienia czy też z Niszczyc.

Przy monotonnym turkocie szły rozmowy o tym, że za kilka lat może by podróż wyglądała inaczej, boć przecież trwa budowa nowości nad nowościami, kolei warszawsko-wiedeńskiej. W Warszawie już nawet widzieli „dworzec wiedeński”. A podobno w projektach jest kolej warszawsko-petersburska… To i kawałek drogi można by przejechać…

Dzieci nie słuchały rozmów dorosłych, kręciły się, deptały wszystkich po nogach, przeszkadzały, nudziły, marudziły; nawet malutka Jadwiga głośniej niż zwykle popłakiwała na kolanach piastunki. Pani Scholastyka chwytała się za głowę i mówiła, że chyba nie pięcioro, ale piętnaścioro dzieci wiezie! Dzieciom dłużyła się droga, tęskniły za towarzyszami zabaw suwalskich, za znajomym domem i ogrodem, a jednocześnie myślą leciały naprzód — żeby już być w tym nieznanym Kaliszu!

„Wielka przeprowadzka” odbyła się w roku 1849 — dziś możemy określić sobie tę datę na pewno, choć Konopnicka nie precyzuje jej w żadnym wspomnieniu. Rocznik urzędowy na rok 1850 podaje pana Józefa jako obrońcę prokuratorii w guberni warszawskiej w trybunale kaliskim. Rocznik do druku przygotowywano nieco wcześniej — musiał więc pan Józef (w poprzedniorocznym Kalendarzyku politycznym zapisany jeszcze w Suwałkach) przenieść się do Kalisza w ciągu 1849 roku. Ale w Roczniku urzędowym na rok 1851 Józef Wasiłowski wcale się nie pojawia. Czy to przypadek, błąd drukarski? Czy może były jakieś kłopoty poważniejsze (a tak częste w owym zaszpiclowanym okresie — i wcale prawdopodobne, chociażby z powodu brata-„buntowszczyka”)…

Sądownictwo w Królewstwie Polskim, magistratury sądowe, ich skład i etat płacy… w roku 1853. Strona, na której wymieniony jest Józef Wasiłowski jako jeden z patronów trybunału w powiecie kaliskim guberni warszawskiej

I tu dochodzimy do sprawy nierozwiązanej dotychczas: przyczyna przeprowadzki z Suwałk do Kalisza. Co ją spowodowało? Chwilami nasuwa się luźny domysł (poparty tym tajemniczym zniknięciem Józefa Wasiłowskiego z urzędowych spisów), że może było to po prostu karne przeniesienie. Tu dzisiejszy czytelnik odruchowo zaprzeczy: „Z niewielkich Suwałk do dużego Kalisza przeniesienie karne?! To przecież awans!” Ale trzeba się cofnąć o sto lat. Suwałki są wtedy miastem gubernialnym, prężnym, rozwijającym się. A w powiatowym Kaliszu — i mniej domów mającym niż Suwałki, i mniej mieszkańców — zapomniany już jest okres prosperity, wielkich dostaw dla wojska.

Czy rzeczywiście w domu Scholastyki i Józefa Wasiłowskich baczne oko żandarmerii carskiej dopatrzyło się jakiejś „nieprawomyślności” (nie tak wielkiej, żeby karać Sybirem, dostatecznej na przeniesienie karne) — możemy się tylko domyślać. Ale w takim razie, czy przeniesiono by go właśnie do Kalisza, gdzie — w związku z licznymi ucieczkami młodzieży do powstania wielkopolskiego 1848 — trwał okres śledztw, aresztowań, wyroków?

Zgadujmy więc: degradacja czy awans? Decyzja władz zwierzchnich czy zabiegi pana Józefa Wasiłowskiego? Względy obiektywne czy może po prostu zwabił urokiem „Kalisz — starożytna Calisia wzmiankowana u Ptolemeusza jako rzymska osada handlowa, Kalisz średniowieczny i książęcy, sławny z najliberalniejszego na ówczesnym świecie statutu swojej gminy żydowskiej, a potem z wielu innych rzeczy, Kalisz prześliczny, pełen odwiecznych kościołów i kamieniczek, przepleciony Prosną, jej kanałami i rozgałęzieniami”?

Dość, że w roku 1849 przyjechali do Kalisza.

Wedle badań H. Sutarzewicz, zamieszkali ponoć w domu położonym u zbiegu Wrocławskiej (dzisiejsza ulica gen. Świerczewskiego) i Grodzkiej, dziś już nieistniejącym. Tam właśnie 5 lutego 1850 urodziła się najmłodsza siostra, Celina Maria, wpisana w księgi parafii N. M. Panny 14 sierpnia 1850 — okazana przez ojca, „patrona trybunału, zamieszkałego w Kaliszu”.

Nie wiemy, czy w tym właśnie domu przeżyli grozę związaną z wybuchem epidemii cholery w 1852 roku, czy z okien tego właśnie domu mała Maria oglądała w 1852 roku straszliwy pożar dzielnicy żydowskiej, zaczynającej się tuż, tuż, za najbliższą przecznicą ulicy Grodzkiej, za Kanopnicką.

Skądkolwiek obserwowane — zaraza i pożar nie mogły pozostać obojętne dla dziesięcioletniej dziewczynki. Chyba więc późniejszy o wiele wiersz Zgorzałemu miastu, a w nim śmierć — dobosz bosy — która „bęben dźwiga zamiast kosy… i na trwogę nocą bije…” wyrósł ze wspomnień dzieciństwa.

Może zresztą tę „ognistą powódź” widziała już zza rzeki, z nowego mieszkania w domu przy Stawiszyńskim Przedmieściu (dziś Kilińskiego 4). Dom ten „…szumnie niegdyś zwany Pałacem Puchalskich […] był to istotnie kiedyś bardzo piękny dom […]. Wasiłowscy mieszkali jednak nie we frontowej części — pisze H. Sutarzewicz — lecz w jednopiętrowej oficynie, od strony dzisiejszej ulicy 3 Maja, na miejscu której znajdowały się wtedy ogrody. Było to bardzo piękne położenie, korzystne dla dzieci, ale daleko tu było do wspaniałości mieszkań frontowej części domu. Jak duże mieszkanie zajmowali Wasiłowscy, nie wiadomo; podobno mieściło się ono na piętrze, gdzie przeważnie były mieszkania trzypokojowe”.

Powiedzmy sobie, że w takim razie mogli zajmować całe piętro oficyny (jak Ostrzeńscy w Nocach i dniach), jako że na ówczesne warunki mieszkaniowe w środowisku inteligenckim trzy pokoje byłaby to nieomal nędza, a przecież Józef Wasiłowski należał do grona wyższych urzędników. Ale adres jest pewny.

Kiedy się tu sprowadzili, nie wiadomo. Na pewno jednak przed marcem 1854 — ściśle przed 29 marca 1854, wtedy bowiem inna już parafia (Św. Mikołaja) zapisała smutną wiadomość o ciosie, jaki dotknął rodzinę Wasiłowskich:

„Działo się w mieście Kaliszu dnia 31 marca 1854 roku, o godzinie drugiej po południu. Stawili się Józef Maliński, nauczyciel muzyki, i Grzegorz Bukwiński, nauczyciel prywatny […] i oświadczyli, że w dniu 29 bieżącego miesiąca i roku, o godzinie dziesiątej wieczorem, umarła tu, w Kaliszu, Scholastyka Wasiłowska, żona obrońcy prokuratorii […] lat trzydzieści cztery licząca…”

Trzydzieści cztery lata… Musiała o tym kiedyś Maria pomyśleć. Tyle właśnie miała lat ona sama, gdy debiutując w prasie warszawskiej, zaczynała swoje nowe życie. I musiała czasem pomyśleć o uczuciu łączącym jej rodziców, które — zwarzone żałobą — tak zaciążyło nad jej dzieciństwem. I musiała pamiętać matkę, którą opłakała już jako dwunastoletnia dziewczynka. A jednak we wspomnieniu napisała tylko: „Wprędce jednak przeniesiono go [ojca] do Kalisza na podobną posadę i tu owdowiał. Mało pamiętam matkę, która nas zostawiła sześcioro…”.

Czy te słowa: „mało pamiętam matkę”, wynikły po prostu z konsekwentnego odmładzania się, z „ustawiania” całego życiorysu pod kątem tej zmyślonej, późniejszej daty urodzenia? Czy miały może głębszą przyczynę w jakichś konfliktach dziecka z matką?

A może rzeczywiście po prostu zatarły się wspomnienia o tej złej, głodnej wiośnie, która po dwóch latach nieurodzaju zwaliła się na Kalisz, a małym Wasiłowskim — mimochodem jakby — zabrała matkę, równając ich wobec nieszczęścia z losem nędzarzy.

W osieroconym domu państwa Wasiłowskich — po okresie bolesnego zamieszania, jakie zwykle towarzyszy śmierci — życie znowu zwyczajnieje, nabiera powszedniego rytmu. Obecność zmarłej w domu uparcie podtrzymuje ojciec: „Atmosfera naszego dziecięctwa była bardzo różna od tej w jakiej dzieci żyją zwykle. Ojciec mój był mistyk, ogromnie religijny, samotnik, oddany pracy i dzieciom. […] Dom nasz sierocy był prawie zakonnym domem, nie przyjmowano w nim i nie oddawano żadnych wizyt, nie prowadzono żadnych wesołych światowych rozmów, a spacery, na które nas ojciec prowadził, miały za cel zwykły — cmentarz”. A na cmentarz idzie się długo, długo. Najpierw jeden most. Potem przez całe miasto (i dzieciom aż oczy się śmieją do mijanych wystaw sklepowych). Potem drugi most — kamiennym łukiem przewieszony nad Prosną. I znów most na jeszcze jednym kanale. I jeszcze Przedmieściem Wrocławskim aż do rogatki. Dopiero za nią — na wzgórzu — cmentarz. To naprawdę cała wyprawa. O wiele częściej chodzą więc do sąsiadującego z ich ogrodem kościoła bernardynów (dziś jezuicki), gdzie w kruchcie ojciec kazał wmurować pamiątkową tablicę. Stoi przed nią smutny i trochę groźny. Jego prawniczą dokładność drażni niewymownie fakt, że kamieniarzowi omsknęło się dłuto i zamiast skomplikowanej dziewiątki wykuł proste zero, o dziewięć dni skracając niedługie życie pani Scholastyki. Mania patrzy na czarny marmur, złote wachlarze w rogach tablicy zdają się drżeć i falować. Twarz matki na chwilę wypływa i znów się wtapia w czarność. „Mało pamiętam matkę…”.

„…razem ze starszą siostrą oraz młodszym rodzeństwem swoim pozostała pod wyłączną opieką ojca […] o którym dotąd w duszy przechowuje najżywsze, pełne czci i miłości wspomnienie, jako o człowieku prawych, niezłomnych zasad, głębokiej, żywej wiary i szczerej pobożności, przy umyśle podniosłym i ukształconym, lubo cichym, zamkniętym w sobie i nic nie mającym na popis” — tak w roku 1882 zapisuje Pług wedle informacji podanych przez Marię Konopnicką. Ale w roku 1902 ona sama w liście do Wodzińskiego pisze o ojcu tak: „Był niby mały i pokorny, w rzeczy samej — jak to dziś widzę — dumny i zamknięty w sobie. Prawie mizantrop, wychował nas zgoła bez kobiecego wpływu, czytując nam książkę O naśladowaniu Chrystusa, którą tak samo jak i wiele z Ewangelii i przypowieści biblijnych umiałam w pierwszym niemal dziecięctwie na pamięć”. Jakże zmienił się ton oceny…

W życiorysie Konopnickiej pisanym przez Pługa mamy cenne wiadomości o lekturze małej Marii: „Najpierwszym tedy wieszczem polskim, z którym się Konopnicka poznała, był Jan z Czarnolasu. Za nim przyszedł Brodziński, w którym rozmiłowany ojciec często go jej czytywał, wykładał i miłość swą ku niemu w jej serce przelał. Aż w końcu raz umyślił dać jej poznać Konrada Wallenroda; ale czytając go, gdy przyszedł do rozmowy pomiędzy Alfem a pustelnicą, wspomniawszy snadź swe własne, wieczne rozstanie z ukochaną, w kwiecie młodości zmarłą towarzyszką swego żywota, złożył książkę i zalał się łzami rzewnymi… Sierota z płaczem przypadła mu do piersi, a poezja w tej chwili nowym dźwiękiem, dotąd nie znanym, rozległa się w jej młodocianym sercu — dźwiękiem boleści i miłości”.

Zasadniczo potwierdza te informacje list do Wodzińskiego: „Poetów naszych poznałam też z ust ojca i z naszych wieczornych z nim rozmów i czytań. Naprzód Karpińskiego, potem Mickiewicza; Słowackiego i Krasińskiego znacznie później, i na własną rękę. Czytając poezje ojciec mój bywał do łez wzruszony, a my najczęściej płakaliśmy wszyscy, widząc łzy ojca. Tak — pamiętam — poznałam Wallenroda. Może to reminiscencja dziecięctwa, że dotychczas nie mogę bez dreszczu i bladości słuchać głośnego czytania poezji”.

Jest tu co prawda rozbieżność, której nigdy nie wyjaśnimy: czy Brodziński, czy Karpiński był tą umiłowaną lekturą ojca. Mniejsza z tym, Mickiewicz jest w obu wypowiedziach. I tu przerwijmy na chwilę tok wspomnień Konopnickiej i weźmy do ręki Kartki z pamiętnika Kraushara: „Nie uwierzyłby nikt […] że w roku 1855, który był rokiem zgonu największego wieszcza narodowego, ja, podówczas uczeń szkoły powiatowej, chłopiec jedenastoletni, nie wiedziałem jeszcze zupełnie, że istniał kiedykolwiek jakiś poeta nazwiskiem Mickiewicz… Nie ja jeden należałem w tej mierze do wyjątkowych ignorantów. Cała, rzec można, młodzież polska ówczesna, utrzymywana przez ostrożnych rodziców i władze szkolne w nieświadomości wszelkich objawów narodowego ducha, odznaczała się […] nieznajomością tragicznych dziejów własnego narodu”.

„Pierwszy raz po wielu latach rozbrzmiało en toutes lettres nazwisko Mickiewicza w prasie periodycznej warszawskiej w początkach roku 1857, z okazji dozwolonego przez cesarza Aleksandra II przedruku w Warszawie pism wieszcza, względnie cenzuralnych, zapowiedzianego przez księgarnię S.H. Merzbacha. […] Trudno opisać radość ogólną na wiadomość o zapowiedzianym wydaniu w Warszawie pism Mickiewicza. W naszym gimnazjum byliśmy wprost oszołomieni tym doniosłym przypadkiem. Nikt z nas — oprócz ballady Powrót taty — nic z utworów Adama nie czytał; drukowanego jego imienia i nazwiska w całości nie spotykał…”.

Czytamy te słowa jako — pośrednio wypowiedzianą — pochwałę dla Józefa Wasiłowskiego. Należał więc do chlubnych wyjątków swego czasu. A ryzykował przy tym niemało. „System szpiegostwa — jak podaje Kraushar — praktykował się szeroko w miejscach publicznych, po restauracjach, cukierniach, szynkowniach. Służba domowa częstokroć była na żołdzie policji tajnej, a widomym objawem takiego stanu rzeczy były ciągłe niemal rewizje po domach, aresztowania i zsyłki na Sybir, nie w wagonach krytych, kolejami, lecz etapem, pieszo, w kajdanach, pod srogim dozorem konwojów wojskowych. Wystarczyło nieostrożne odezwanie się publiczne śmielszym jakim półsłówkiem, aby odpokutować za to złamaniem całego życia i bezpowrotną deportacją na Północ”.

Dość też niepowszedni — jak na owe czasy — był kierunek wykształcenia Marii nadany przez pana Józefa: „…ojciec poetki czytywał jej niekiedy własne swoje przekłady Psalmów albo tłumaczenia z Pascala […] lub wykładał z cierpliwością nieporównaną greckich i łacińskich autorów i dobrze ją z Cyceronem i Salustiuszem zapoznał”. Dzięki ojcu poznała nawet Teorię jestestw organicznych Jędrzeja Śniadeckiego. „Była to książka, którą jako samodzielnie wybraną, dostałam z biblioteki ojca, kiedy jeszcze byłam niedużą dziewczynką. Wiele rzeczy niezrozumiałych było tam dla mnie, ale objęło mnie szerokie tchnienie wielkiego badawczego umysłu i wpływ ten został”.

Miał więc chyba rację Pług, pisząc: „Nie dziwy zatem, że w dzieweczce wychowującej się bez matki […] przy takiej metodzie udzielania wiadomości […] musiała się rozbudzić niepomierna wrażliwość i ruchliwość umysłu, które się z czasem zmieniły w gorącą żądzę wiedzy i popęd do badania i zgłębiania wszystkiego. Temu też męskiemu wpływowi bez wątpienia trzeba przypisać i pojęcia filozoficzno-religijne naszej poetki…”.

Prócz przygotowania intelektualnego, prócz patriotycznego nastawienia zaszczepił też zapewne ojciec instynkt społeczny — co by potwierdzał list Konopnickiej z roku 1910 do dzieci szkolnych: „Więcej […] niż bajki zajmowała mnie prawda. Tę prawdę wcześnie dał nam, dzieciom, poznać ojciec mój, który nam szarą godziną opowiadał o Polsce naszej, o jej zwycięstwach i klęskach. Bo, dzieci moje drogie, prawda jest często tak straszna, iż chciałoby się wierzyć, że to bajka tylko. I słucha się tego z zapartym oddechem, a potem jedno ma się pragnienie: żyć i czynić tak, żeby sprawiedliwość i moralność były prawdą, nie bajką, na świecie”.

Czy w tych warunkach, kiedy „pod jego [ojca] to głównie kierunkiem, żadnej mistrzyni ani dozorczyni nie mając, odebrała poetka nasza wychowanie pierwotne” — czy można przypuszczać, że odbywało się jakieś systematyczne kształcenie dzieci? Przecież ojciec późno wracający do domu miał zaledwie czas na owe moralne czytania i rozmowy. Kto więc uczył dzieci? Może wspomniana w Z cmentarzy panna Vaucher-guwernantka istniała naprawdę; i nie tylko w Suwałkach. Może wzmianka w Urbanowej o „odrabianiu lekcji do księdza Kobusiewicza” przekazuje nam prawdziwą wiadomość z życia autorki, gdyż w czasie pobytu Wasiłowskich w Kaliszu wikarym w pobliskiej kolegiacie był ksiądz Kobusiewicz (pisze o tym H. Sutarzewicz). A ten „Józef Maliński, nauczyciel muzyki, i Grzegorz Bukwiński, nauczyciel prywatny” — podpisani na akcie zgonu pani Scholastyki — też chyba nieprzypadkowy mieli kontakt z domem Wasiłowskich.

Janek musiał gdzieś się uczyć, jeśli mógł potem pojechać na studia uniwersyteckie do Liège. Po zdobyciu wstępnego przygotowania w domu na pewno zaczął chodzić do kaliskiej Wyższej Szkoły Realnej.

A córki? Istniały w tym czasie w Kaliszu aż trzy pensje dla panien: Emilii Filleborn, Walerii Nowosielskiej i Józefy Szotarskiej. Czy panny Wasiłowskie chodziły na którąś z tych pensji? Wanda i Maria — chyba raczej nie, przecież powieziono je na naukę do panien sakramentek do Warszawy. Zapewne Wanda — jako starsza — pojechała tam wcześniej. I chyba właśnie na ten czas nieobecności Wandy przypadałyby słowa w Urbanowej zawarte: „…byłam bardzo poważną […] osobą, trudniącą się naczelnym zarządem naszego sierocego domu…”. I także na nieobecność Wandy przypadałoby następujące wspomnienie we Wrażeniach z podróży zawarte:

„Bratu mojemu i mnie dawał ojciec czasem do oglądania książkę z wizerunkami marszałków Francji.

Wybieraliśmy sobie wtedy spośród nich ulubionych bohaterów, o których sławę, wyższość, a nawet frędzle od szarfy zawzięte powstawały sprzeczki.

Lannes i Masséna byli ideałami brata mojego dla dzielnej miny i dla wielkich czynów. W rejestrze chwały wojennej kładł on ich zaraz po Neju, którego z koniem i bez konia przerysowywał na każdej wolnej ćwiartce papieru.

Co do mnie, o wiele bardziej podobał mi się Jouber z ognistą i ciemną twarzą oraz po republikańsku urodziwy Łazarz Hoche. Skutkiem tych różnic w opinii wywiązywały się dotkliwe szyderstwa i cierpkie przymówki o «nędznym guście kobiet». […]

W dumnym tedy milczeniu słuchałam przycinków tych czas jakiś, aż wreszcie, zaczerwieniona z oburzenia, zaczynałam krytykować guziki Massény albo rękawice Neja — do poważniejszych zarzutów nie czułam się zdolną — i to było punktem wyjścia dla zaciętej kłótni, kończącej się wtedy dopiero, kiedy przewracając kartki z energią nic dobrego książce nie wróżącą trafiliśmy wypadkiem na księcia Józefa w ułańskiej kurtce, z oczyma w niebo wzniesionymi.

— Ten mój! — wołałam wtedy z zapałem.

— I mój — dodawał brat mój zamyślonym głosem. I patrzyliśmy na bohatera naszego, przytuliwszy głowy do siebie — i tak nastawała zgoda".

(Dodajmy tylko, że to właśnie Życie marszałków Francji odnajdziemy po wielu latach we wzorcowej biblioteczce dziecięcej w Książce dla Tadzia i Zosi, a „wiek, co blaski swoje rzuca w cienie i chłody dni naszych”, buchnie okrzykiem Wojciecha Zapały: „Wiw Napolijon! Wiw limperer!”).

Pokoje aż do zmierzchu pulsowały dziecięcym życiem, jego radościami i kłopotami, na które dopiero kładł surdynę wieczorny powrót ojca.

Ale była jeszcze kuchnia. Tam przychodzili nie „państwo”, lecz „ludzie”, tam małej Mani objawiał się świat, który w przyszłości miał tyle miejsca zająć w jej utworach. Z opowiadań Konopnickiej czerpać więc możemy dalsze informacje; a do tego korzystania z materiałów literackich upoważnia nas nie tylko wyraźny autobiograficzny wątek wspomnień zawartych w Urbanowej czy Józefowej, ale i wypowiedź Konopnickiej: „W dniu imienin otrzymałam jeszcze telegram z życzeniami kilkunastu pań z Kalisza […] a na końcu stało nazwisko Gapiny, tej wodziarki Józefowej, o której napisałam jedną nowelkę”.

Nie możemy tu przytaczać całych dwóch nowel (kto ciekaw, sam je przeczyta), tylko na chwilę zatrzymajmy spojrzenie na owej wodziarce, kiedy to: „Nabrawszy wody, zakładała sondy na ramiona, stawała między konewkami […] i gibocząc się lekko w biodrach, wysoka i prosta, w lipowym swoim jarzmie pod górę szła z opuszczonymi ramionami, przytrzymując pełne konwie, aby się z nich woda nie chlustała. Tak idąca przypominała porównanie biblijne z Pieśni nad pieśniami…”.

A potem, czytając historię tej kariatydy, która uciekać musi w świat samoułudy, nie tylko zainteresujemy się owoczesnym Kaliszem, ale razem z A. Brodzką powiemy: „…warto podkreślić wyjątkową odwagę i trafność obyczajowo-psychologicznych spostrzeżeń narratora”. Ot, na przykład, jakże bacznie oko dziecka — czy podlotka — zaobserwowało perwersyjną scenę, kiedy Józefowa z zazdrością przysłuchuje się biciu stróżki przez męża: „Józefowa zapominała wtedy, że ma na górę wodę nieść, ale przechyliwszy się przez poręcz schodów, chłonęła w siebie tę bijatykę małżeńską jak najrozkoszniejszy widok. Usta jej otwierały się lekko, nozdrza drgały, oczy wpatrzone były z uwielbieniem w podnoszący się i opadający kułak Pawła. Powiedzieć nawet można, że w egzekucji tej czynny brała udział, gdyż za każdym uderzeniem żylastej pięści Pawła w kark wrzeszczącej baby źrenice wodziarki mrużyły się rozkosznie i trwożnie zarazem, a proste jej, ślicznie zarysowane barki uchylały się miękko i pokornie. Gdy się nareszcie albo baba wyrwała i uciekła z wrzaskiem, albo Paweł zmachawszy się sam ją puścił i na drogę kopnął, Józefowa z westchnieniem po konewki sięgała i szła na górę, zadumana, z poczuciem krzywdy, którą jej los wyrządził”.

Jeśli wiemy na pewno, że Józefowa Glapina z noweli to rzeczywista Józefowa Gapina, uwierzymy też w żywą Urbanową, „sześć razy na tydzień pijaną”, przez którą „garnki tłukły się jakby na komendę”.

„— Masz, babo, redutę! — wołała Urbanowa uderzając w suche, pomarszczone ręce. — Znowu skorupa! A bodajżeś zalśnuł!… Nienastarczone rzeczy z tymi skorupami… No i rób, co chcesz! Taki nowy garnek… A bodajżeś zmarniał!… Półsiódma czeskiego dałam… Tygodnia jeszcze nie ma… A żeby to choroba, z takim gospodarstwem!… Ale to tak, kiedy żelaznych garnków w domu nie ma, tylko same skorupy… Jakem była u państwa Asnyk, to tam nijakich skorupianych garnków nie było. Same żelazne, jeden w drugi, jak wybrane… Żebym tak jutra doczekała, jak nie łżę… Same żelazne!… Żebym tak mego Jaśka szczęśliwie wychowała!…”.

Urbanowa zaś jest dla nas specjalnie interesująca. Opowiadanie to zawiera bowiem trafną obserwację psychologiczną zarówno tej starej służącej-pijaczki, „którą humanizuje, a nawet uwzniośla gorące przywiązanie do syna”, jak i przeżyć dziecięcej narratorki; ale — co ważniejsze — pokazuje, jak w świat doznań dziecka wkraczała obserwacja społeczna (no i upewniamy się, że metoda podglądania przez dziurkę od klucza nie jest taka zła).

„Nad wieczorem przychodził Jasiek. Wysoki był, chudy, czarniawy, ospowaty i terminował u szewca Pośpieszyńskiego. Lat miał może ze szesnaście. […] Dotąd pamiętam i te chmurne a chciwe w stronę komina spojrzenia, i te jego długie nogi w trepach, zwieszające się z wysokiego kufra… […] widziałam przez dziurkę od klucza, że matka […] ściąga z Jaśka spencerek i kamizelczynę, że nalewa potem na miednicę wody, bierze mydło, nagina chłopaka nad stołek, przy czym daje mu w kark raz albo dwa razy, że ściąga mu z rękawów koszulę i szoruje szyję, głowę, twarz, uszy i ręce, czyniąc zaś to wszystko, co chwila nos uciera i płacze. Nigdy nie mogłam zrozumieć dlaczego. Czy że koszula była taka czarna jak sadze, czy że na grzbiecie chłopaka było tyle sińców, czy że mu żebra omal nie wyłaziły przez skórę…”.

Urbanowa jest nowelą „…szczególnie «terenowo» z Kaliszem związaną […]. Przede wszystkim ze względu na zawarte w niej wzmianki […] o «państwu Asnyk», rodzicach poety. […] Różnica między zamożnym i zapobiegliwym domem Asnyków a «kawalerskim» zapewne sposobem gospodarowania pana Wasiłowskiego mogła chyba niejednej służącej podsuwać gorzkie uwagi […]. O garnki żelazne też zapewne nie było trudno dawnym chlebodawcom Urbanowej, gdyż Kazimierz Asnyk był, zdaje się, przez pewien czas właścicielem sklepu z żelazem”. I znawczyni konopnicianów kaliskich, H. Sutarzewicz, analizuje elementy rzeczywistości pojawiające się w Urbanowej. „Autentyczny jest ów kanonicki rynek […]. Autentyczna jest również szopka kaliska, na którą dzieci cały rok zwykle czekały i którą przez cały rok nieraz przygotowywali młodzi szewczykowie kaliscy, gdyż ich to był niepisany przywilej. Nawet i to, że Janek «u Pośpieszyńskiego» pracował, znajduje potwierdzenie w rzeczywistości, gdyż szewc tego nazwiska miał warsztat w Kaliszu na dzisiejszej ulicy Chodyńskiego”.

Lata dzieciństwa można żegnać albo patetycznie: „…tułaczo poszłam światem z sierocego mego gniazda”, albo jędrnym słowem Urbanowej: „A żeby to choroba, z takim gospodarstwem!” Jedno i drugie pożegnanie napisała Konopnicka.

Rozdział III

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IV

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział V

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VI

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VII

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIII

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IX

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział X

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA

WIATR I OBŁOK

Rozdział I

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział II

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział III

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IV

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział V

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VI

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VII

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIII

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ TRZECIA

W BŁYSKAWICZNYM POCIĄGU

Rozdział I

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział II

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział III

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IV

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział V

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VI

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VII

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIII

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IX

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział X

Dostępne w wersji pełnej

NOTY. BIBLIOGRAFIA. INDEKS

NOTA DO PIERWSZEGO WYDANIA

Dostępne w wersji pełnej

NOTA DO DRUGIEGO WYDANIA

Dostępne w wersji pełnej

SPIS ILUSTRACJI

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © Zysk i S-ka Wydawnictwo 2014All rights reserved

Projekt graficzny okładki Anna. M. Damasiewicz

Zdjęcia Andrzej Szypowski/EAST NEWS

ISBN 978-83-7785-624-6

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com