Cash. Autobiografia - Johnny Cash - ebook

Cash. Autobiografia ebook

Johnny Cash

4,2

Opis

Był Amerykaninem do szpiku kości, ale swoich korzeni szukał po drugiej stronie Atlantyku. Twierdził, że jego ród wywodzi się od szkockich królów Malcolma IV i Duffa, a pierwszym amerykańskim Cashem był William, żeglarz, który przewoził osadników zmierzających do Nowego Świata. Pradziadek Johnny''ego walczył zaś po stronie konfederatów w wojnie secesyjnej. On sam dorastał na farmie. Jego rodzice zajmowali się uprawą bawełny. Johnny, zanim został gwiazdą, pracował w fabryce samochodów, prowadził nasłuch radiowy dla Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Niemczech, był akwizytorem firmy dystrybuującej sprzęt domowy. Jednak jego przeznaczeniem była muzyka. Miał ogromne szczęście - jego pierwsze płyty wydała wytwórnia, dla której nagrywali Elvis Presley, Carl Perkins, Jerry Lee Lewis, Roy Orbison i Charlie Rich. Ale wraz z rozwojem kariery zaczęły się też jego problemy z narkotykami. Mimo to udało mu się osiągnąć sukces, także komercyjny - Ring of Fire to prawdziwy evergreen. Uzależnienia nie przetrwał jednak pierwszy związek. Następne lata to przeprowadzka do Nashville, drugie małżeństwo, kolejne sukcesy zawodowe i ciągła walka z nałogami. Od upadku ratowała go żona, praca i wiara, którą otwarcie manifestował. Kris Kristofferson napisał o Cashu: "To chodząca kontradykcja, pół w nim prawdy, reszta - fikcja". Na pewno jest legendą, a "Autobiografia" to jej frapujące uzupełnienie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (9 ocen)
3
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
HollyR

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00

Popularność




JOHNNY CASH

CASH

Autobiografia

Współpraca Patrick Carr

Przełożył Adam Pluszka

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego CASH: THE AUTOBIOGRAPHY

Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKAFotografia na okładce © by Bettmann / CORBIS / FotochannelsProjekt typograficzny ROBERT OLEŚ /D2D.PLCopyright © 1997 by JOHN R. CASH. All rights reserved.Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2014Copyright © for the Polish translation by ADAM PLUSZKA, 2014

Redakcja MAGDALENA MROŻEK /D2D.PLKorekta HANNA ANTOS /D2D.PLi JOANNA BERNATOWICZ /D2D.PLSkład ZUZANNA SZATANIK /D2D.PL

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa, tel. +48 18 351 00 70e-mail: [email protected] redakcji: [email protected]

Wołowiec 2014 ∙ Wydanie I

ISBN 978-83-7536-774-4

Konwersja: ANETA RAWSKA

Dla Johna Cartera Casha

Dar. Masz go. Pamiętaj.

CZĘŚĆ ICinnamon Hill

1

Mój ród wywodzi się od królowej Ady, siostry Malcolma IV, potomka Duffa, pierwszego króla Szkocji. Posiadłości Ady obejmowały ziemie na wschód od rzeki Miglo w dolinie Bran, gdzie dziś leży hrabstwo Fife. Zamek Malcolma już dawno temu obrócił się w ruinę, ale jego kamienie wciąż jeszcze można dostrzec w ścianach wieży kościelnej w niewielkiej wiosce Strathmiglo. Motto w herbie mojego klanu brzmiało: „Nadejdą lepsze czasy”. Nazywali się Caesche; w czasach emigracji w XVI i XVII wieku nazwisko zaczęto zapisywać tak, jak się je wymawiało: C-A-S-H.

Pierwszym amerykańskim Cashem był William, żeglarz, kapitan i właściciel statku Good Intent, którym z Glasgow przez Ocean Atlantycki przewoził osadników pielgrzymujących do Nowego Świata, dopóki w 1667 roku sam nie osiedlił się w hrabstwie Essex w stanie Massachusetts. Na początku XVIII wieku jego potomkowie przenieśli się do hrabstwa Westmoreland w Wirginii, jeszcze zanim urodził się tam George Washington, po czym ruszyli do hrabstw Bedford i Amherst. Moja linia sięga terenów wysuniętych bardziej na południe – hrabstw Henry i Elbert w Georgii, gdzie przyszedł na świat mój pradziadek, Reuben Cash. Podczas wojny secesyjnej walczył po stronie Konfederacji i ocalał.

Jego dom nie. Oddziały Shermana ograbiły i spaliły należącą do pradziadka plantację, więc przeniósł się on wraz z rodziną bardziej na zachód i zbudował farmę na drugim brzegu Missisipi, w stanie Arkansas. Jego syn, a mój dziadek, William Henry Cash, miał wtedy sześć lat. William Henry Cash dorastał w Toledo, w społeczności, która zaczęła zanikać, gdy do pobliskiego Rison dotarła kolej. Został farmerem i pastorem, kimś, na kogo mówiono circuit rider – wędrownym kaznodzieją, obsługującym cztery rozrzucone po okolicy parafie. Jeździł na koniu, nosił broń i nigdy nie wziął ani centa za swoje kazania – choć jak mawiał mój tato, jego podwórze, stodoła i stajnia pełne były zwierząt, które podarowali mu wierni, i starczało mu jedzenia, by wykarmić swoich dwanaścioro dzieci. W 1912 roku, gdy miał zaledwie pięćdziesiąt dwa lata, zabrała go z tego świata choroba Parkinsona.

Tato – najmłodszy syn i jedyne dziecko, które wciąż mieszkało z rodzicami – był wówczas zaledwie piętnastolatkiem, ale przez trzy kolejne lata pomagał mojej babce. Po jej śmierci zaciągnął się do armii. W 1916 roku przydzielili go do oddziału generała Johna J. Pershinga stacjonującego w Deming w Nowym Meksyku. Służył pod jego dowództwem, gdy Pancho Villa napadł na Columbus i doszczętnie je spalił. Opowiadał mi, że trzy dni leżał z głową w Meksyku, a nogami w Teksasie, czekając na Villę. Villa się nie pojawił, Pershing musiał wyruszyć na poszukiwania.

Tato nazywał się Ray Cash. 18 sierpnia 1920 roku poślubił moją matkę, Carrie Rivers. Urodziłem się jako ich czwarte dziecko.

Ojciec miał wszystko – oprócz pieniędzy. Kryzys zrujnował przemysł bawełniany – nastały bardzo trudne czasy dla ludzi takich jak on, na dole drabiny społecznej – i tato musiał łapać jakąkolwiek pracę. Czasami nie mógł znaleźć żadnej, uganiał się więc od rana do wieczora ze swoją strzelbą kaliber .22 za wiewiórkami, królikami czy oposami, za wszystkim, czym mógłby nakarmić rodzinę. Kiedy już strzelał, nigdy nie chybiał. Nie mógł sobie na to pozwolić – w tamtych czasach pudełko nabojów kosztowało dwadzieścia centów. Pracował w tartaku, karczował lasy, kładł tory kolejowe, a kiedy w okolicy nie było nic do roboty, jechał składem towarowym tam, gdzie ogłoszenie, plotka albo wiara w szczęśliwy traf obiecywały zapłatę w gotówce. Nasz dom stał tuż przy torach, na skraju lasu, i jedno z moich najwcześniejszych wspomnień to widok ojca wyskakującego z wagonu towarowego i turlającego się wprost pod drzwi. Wielu ludzi tak robiło. Przy naszym domu pociągi zwalniały, było to więc popularne miejsce do skoków, które pozwalały uniknąć strażników kolejowych na stacji w Kingsland.

A tych zdecydowanie należało unikać. Tato raz mi opowiadał, jak jechał na prętach – trzymał się poprzeczek pod wagonem, niezwykle niebezpieczny rodzaj jazdy na gapę. Kiedy pociąg zatrzymał się w Pine Bluff, ojciec wyczołgał się wprost pod nogi strażnika. Dostał potężne lanie i solidną porcję obelg, które musiał cierpliwie znieść, żeby nie trafić do więzienia lub jeszcze gorzej. Gdy pociąg znów ruszył i strażnik zaczął odchodzić, ojciec wskoczył na stopnie przedziału służbowego i stamtąd przeklinał kolejowego bydlaka tak długo, aż stracił go z oczu. Śmiał się z tego: nie tylko odpłacił strażnikowi pięknym za nadobne, ale w dodatku jechał potem po królewsku.

Niedługo potem ten sam bydlak złapał jakiegoś włóczęgę. To nie był szczęśliwy dzień strażnika. Włóczęga wyjął broń i zastrzelił go na miejscu.

Nazywam się John R. Cash. Urodziłem się 26 lutego 1932 roku w Kingsland w stanie Arkansas. Jestem jednym spośród siedmiorga dzieci. Roy był najstarszy, potem Louise, Jack, ja, Reba, Joanne i Tommy. Dorastaliśmy, pracując na polach bawełny.

Kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, poślubiłem Teksankę z San Antonio, Vivian Liberto. Doczekaliśmy się czterech córek: Rosanne, Kathy, Cindy i Tary. Rozeszliśmy się i w 1968 roku ożeniłem się z June Carter, która wciąż jest moją żoną. Mamy dziecko, Johna Cartera, to mój jedyny syn. June ma dwie córki z poprzedniego małżeństwa, Carlene i Rosie. Łącznie mamy dwanaścioro wnucząt i tylu zięciów – dawnych i obecnych – że June żartuje sobie z tego na scenie.

Moje życie zawodowe było proste: bawełna w młodości i muzyka w wieku dojrzałym. W międzyczasie pracowałem w fabryce samochodów w Michigan, prowadziłem nasłuch radiowy dla Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Niemczech i byłem akwizytorem sprzętów domowych dla Home Equipment Company z Memphis w stanie Tennessee. Byłem świetnym nasłuchowcem i beznadziejnym sprzedawcą, a pracy przy taśmie nienawidziłem.

Moje pierwsze płyty ukazały się nakładem wytwórni Sun w Memphis, kierowanej przez Sama Phillipsa, w której nagrywali Elvis Presley, Carl Perkins, Jerry Lee Lewis, Roy Orbison, Charlie Rich i wielu innych. Mój pierwszy singiel, z 1955 roku, nosił tytuł Cry, Cry, Cry, a pierwszy hit – I Walk the Line – pojawił się rok później. Opuściłem Sun dla wytwórni Columbia w 1958 roku, niedługo potem przeniosłem się z Memphis do Kalifornii.

Moja przygoda z prochami już wtedy trwała. Szybko pochłonęły mnie bez reszty, pożarły na kolejne dziesięć lat czy coś koło tego. Co zadziwiające, nie zrujnowały doszczętnie mojej kariery. Pisałem wtedy rzeczy, z których do dziś jestem dumny – szczególnie z Ride This Train, Bitter Tears czy innych albumów koncepcyjnych – i osiągnąłem sukces komercyjny: Ring of Fire okazał się w 1963 roku sporym hitem. W tamtym okresie zniszczyłem za to swoją rodzinę i byłem na najlepszej drodze do zniszczenia samego siebie.

Ale przeżyłem. Przeniosłem się do Nashville, zerwałem z nałogiem i poślubiłem June. Moja kariera nabrała tempa. Album At Folsom Prison stał się ogromnym sukcesem, w 1969 roku zacząłem prowadzić własny program telewizyjny – The Johnny Cash Show. Po premierze Flesh and Blood w 1970 roku żadna moja piosenka nie trafiła na listy przebojów, udało się to dopiero One Piece at the Time sześć lat później, kiedy The Johnny Cash Show od dawna należał do historii.

Między wczesnymi latami siedemdziesiątymi a dziewięćdziesiątymi nie sprzedałem jakiejś oszałamiającej liczby płyt, ale, powtórzę, nagrałem kilka kawałków, z których wciąż jestem dumny, i nie był to nudny okres. Napisałem swoją pierwszą autobiografię, Man in Black, oraz powieść – Man in White. Razem z Waylonem Jenningsem, Krisem Kristoffersonem i Williem Nelsonem stworzyłem zespół Highwaymen. Odszedłem z Columbii, która należała wówczas do CBS Records, i przeszedłem do Mercury / PolyGram. Zostałem wybrany do Country Music Hall of Fame i Rock’n’Roll Hall of Fame. Uzależniłem się od środków przeciwbólowych, leczyłem się w klinice Betty Ford, wyszedłem z nałogu, znów się uzależniłem i znów udało mi się rzucić. O mało nie umarłem, uratowało mnie wszczepienie by-passów, a potem znów o mało nie umarłem. Miałem setki występów. Dawałem sobie radę, lepiej lub gorzej, aż szczęście znowu się do mnie uśmiechnęło.

Był 1994 rok. Zaczynałem wtedy współpracę z Rickiem Rubinem, producentem zdecydowanie nie-Nashville’owych grup, takich jak Beastie Boys czy Red Hot Chili Peppers, nagrałem z nim album American Recordings. Według ówczesnych mediów w ciągu jednej nocy z „eks-Nashville’owca” stałem się „ikoną muzyki”. Nieważne, jak mnie nazywali, byłem wdzięczny. To był mój drugi duży comeback, o kilku mniejszych nie ma co wspominać.

Nadal siedzę w siodle, nagrywam, piszę piosenki, pokazuję się na scenie – od koncertów dla środkowozachodniej publiczności, przez klubiki na Manhattanie, aż po Royal Albert Hall.

Jestem w dobrej formie fizycznej i finansowej. Wciąż jestem chrześcijaninem, byłem nim przez całe życie.

Poza tym jestem skomplikowany. Podpisuję się pod tym, co napisał o mnie Kris Kristofferson: „To chodząca kontradykcja, pół w nim prawdy, reszta – fikcja”. Podobają mi się także słowa Rosanne: „Wierzy w to, co mówi, ale to nie znaczy, że jest święty”. Wierzę w to, co mówię. Szczerość ma jednak wiele poziomów.

Poufałość także. Różnie mnie nazywają. Publicznie, na okładkach płyt i na billboardach jestem Johnnym Cashem. Dla ludzi z branży – wielu z nich to przyjaciele i znajomi od bardzo dawna – jestem Johnnym. Dla June jestem Johnem i tak zwraca się do mnie wiele bliskich mi osób: członkowie zespołu, zięciowie, przyjaciele i współpracownicy. W końcu jestem też J. R., to moje imię z dzieciństwa. Bracia, siostry oraz inni krewni wciąż tak na mnie mówią. Podobnie robi Marty Stuart1. Lou Robin, mój menadżer, stosuje na zmianę J. R. i John.

June dostrzega wielość tych poziomów, więc nie zawsze nazywa mnie Johnem. Kiedy wpadam w paranoję albo jestem agresywny, mówi: „Idź sobie, Cash! Ma wrócić Johnny!”. Cash jest dla niej synonimem gwiazdy, egocentryka. Johnny – towarzyszem.

Wiele imion, wiele domów. Jestem zarazem cyganem i kurą domową, żyję według rytmu obcego większości ludzi, lecz naturalnego dla mnie, dzieląc czas na częściowo tylko przewidywalne okresy między mój duży dom nad jeziorem Old Hickory niedaleko Nashville, farmę w Bon Aqua kawałek za Nashville, dom w Port Richey na Florydzie, który June odziedziczyła po rodzicach, a także niezliczone hotele na całym świecie, mój autobus oraz dom na Jamajce – Cinnamon Hill.

Dziś siedzę na werandzie z tyłu domu, na wysokim wzgórzu, i spoglądam na północ przez Morze Karaibskie w stronę Kuby, odległej o jakieś dziewięćdziesiąt mil. Mam tu spokój. Raz na jakiś czas dobiega mnie z okalającego mój dom lasu na dole głuchy odgłos siekiery albo jazgot piły mechanicznej, a zza pleców, z domu, słyszę, jak Desna, Carl, Donna, Geraldine i pan Poizer, nasz jamajski pracownik, przygotowują śniadanie. Poza tym jest tylko zmienne, czyste światło, kołujące sępniki różowogłowe, śmigające kolibry, szelest tropikalnych liści w podmuchach pasatu. Kocham to miejsce. Patrzę w kierunku bramy wjazdowej i widzę obchodzącego teren strażnika, jednego z tych na stałe. Jest żylasty, ponury i nosi dwunastokalibrowego niklowanego remingtona. Jedyne, co mogę o nim powiedzieć, to że cieszę się, że trzyma  m o j ą stronę.

Przypomniałem sobie włamanie – z konieczności, ze względu na tę książkę, bo wolałbym o nim zapomnieć – ale nie jestem w nastroju, żeby przytaczać tę historię. Wolę raczej opowiadać o odtrutce na przemoc, tragedie, uzależnienia oraz wszystkie inne nieszczęścia i cierpienia, jakie ten świat ma do zaoferowania. Dlatego chcę zacząć od szczegółowego wyliczenia swoich dóbr i powiedzieć, za co jestem wdzięczny. To zawsze stawia rzeczy w odpowiedniej perspektywie.

Jestem wdzięczny za parę butów, które naprawdę dobrze leżą – lubię swoje buty. Jestem wdzięczny za ptaki, czuję, jakby śpiewały tylko dla mnie; kiedy rano wstaję z łóżka, jakby mówiły: „Dzień dobry, John. Udało ci się, John”. I za pierwszy promień słońca; jestem wdzięczny, że przeżyłem noc, by móc go zobaczyć. Jestem wdzięczny za to, że nie zmagam się ze śmiertelną chorobą, że jestem względnie na chodzie i mogę wstać rano i zejść na śniadanie, a potem chodzić ścieżkami w dżungli i wdychać zapach kwiatów – jaśminu, miłosnej winorośli2, orchidei.

Jestem wdzięczny za to, że mam obok siebie dobrą żonę, że mogę jej zaufać i polegać na niej. Jestem wdzięczny za to, że jest moją drugą połówką, że czasem rozumiemy się bez słowa i że na wiele rzeczy patrzymy podobnie. Jestem wdzięczny za to, że kocha moje dzieci. Jestem wdzięczny za to, że nie mam kosmatych myśli; dopóki mój umysł i serce są ze sobą w zgodzie, nie patrzę na inne kobiety.

Jestem wdzięczny za to, że nie mam bzika na punkcie samochodów, jak wiele innych gwiazd, które w ten sposób przepuściły cały swój majątek – moje auto liczy sobie prawie dziewięć lat i nie mam najmniejszego zamiaru go zmieniać. Jestem wdzięczny za to, że pieniądze nie są moim bogiem, tylko środkiem do celu.

Jestem wdzięczny za swoją rodzinę – za córki i wnuczęta, i za syna, który mnie kocha, oraz za to, że ich miłość jest bezwarunkowa. Mam wielu wspaniałych przyjaciół i za nich też jestem wdzięczny.

Jestem wdzięczny za swój dar – moja matka zawsze nazywała mój głos darem – i choć od jakiegoś czasu nie napisałem żadnej piosenki, mam ich w głowie na pęczki, tłoczą się, żeby przelać je na papier. Jestem wdzięczny za to, że Bóg zainspirował mnie do pisania i że być może dzięki mnie wpływa na kogoś, by czynił dobro (o ile udaje mi się dostrzec tę okazję przez zasłonę dymną mojego ego).

Jestem wdzięczny za to, że nie jestem najbrzydszym człowiekiem na świecie i nie wstydzę się wyjść na scenę i stawić czoło tłumowi. Nie jestem jak z obrazka, ale gdybym był tak brzydki, jak niektórzy występujący na estradzie, nie wyszedłbym. Nie mówię o wyglądzie fizycznym, ale o brzydocie duszy.

Wreszcie jestem wdzięczny,  b a r d z o wdzięczny za to, że w tej chwili nie ciągnie mnie do żadnych prochów. Wstałem przed trzema godzinami i dopiero teraz o tym pomyślałem, i nawet tę chwilę wypełnia wdzięczność. Moja choroba jest uśpiona. Wczoraj wieczorem patrzyłem, jak butelka wina krąży dookoła stołu, i przez myśl mi nie przeszło, by się napić. (Dlaczego więc o tym myślę?  S t r z e ż  s i ę,  C a s h! Nigdy nie spoczywaj na laurach. Nigdy nie bierz niczego za pewnik. Nie zapominaj: sporo zapłaciłeś i znów zapłacisz, jeśli rozpłyniesz się w samozadowoleniu, staniesz się zbyt egoistyczny i pewny siebie).

Jestem wdzięczny za morską bryzę, tak dobrze ją teraz czuć, i za zapach jaśminu o zachodzie słońca. Jestem szczęśliwym facetem.

Jestem wdzięczny za to, że tu trafiłem. Jamajka ocaliła mnie i pozwoliła mi się odrodzić więcej razy, niż mogę zliczyć.

Do pewnego stopnia jest miejscem odosobnienia. To nie Nashville czy Tennessee, ani żadne Stany Zjednoczone, a jamajski system telekomunikacji rządzi się swoimi tajemnymi prawami, odpornymi na wpływy nawet najważniejszych ludzi. Czasem zwyczajnie decyduje, że kontakt ze światem jest mi zbędny. I zwykle ma rację.

Już samo to jest wystarczająco miłe, ale kocham Jamajkę z głębszych powodów. Bujna roślinność, czystość powietrza, wzgórza mokre od deszczu, migoczące niebo nocą – to także obrazki mojego dzieciństwa w Arkansas. Tak jak teraz tutaj, tak i wtedy tam powietrze było tak przejrzyste, że w bezksiężycowe noce gwiazdy oświetlały drogę swoim blaskiem. Uwielbiałem to. W sezonie wegetacji lubiłem chodzić leśnymi ścieżkami do rzeki, w której przez cały maj i czerwiec łowiłem ryby, chłostałem wędką liście przed sobą, by przepłoszyć czyhające na drodze mokasyny błotne3. Uwielbiałem rośliny; to, jak rosły, ich niezmienność i niezawodność. Wiecie, o co chodzi – za rok w maju ścieżka będzie taka sama. Męczennica cielista4 urodzi owoce na początku maja, jak zawsze. Można się założyć, że na czwartego lipca będą jagody. I już niedługo zrobi się na tyle ciepło, że będzie można chodzić boso…

We wczesnym dzieciństwie czekałem na to wszystko, na kolejne pory roku, na to, jak przyroda zmieniała się we właściwym cyklu. I choć nie ubierałem tego wtedy w słowa, uświadamiałem sobie wyraźnie, że jestem częścią natury – że powstałem z ziemi i dopóki będę podążał za naturalnym porządkiem rzeczy, nic mi się nie stanie.

Pamiętam ziemię pod bosymi stopami, nawet kamienie na drodze. Przez cały rok – do piętnastych urodzin – nie nosiłem butów, tylko do szkoły. Podeszwy stóp miałem twarde jak kopyto. Pamiętam smak zielonego groszku wyjadanego wprost ze strąków, zwodniczą różnicę między samym groszkiem a jego słodką i chrupiącą łuską. Pamiętam surowy piżmian jadalny5 – zrywałem owoce z łodygi, gdy szedłem przez pola. Pamiętam, jakie to wspaniałe uczucie siedzieć na grządce i jeść dojrzałe pomidory prosto z krzaka.

Na Jamajce udaje mi się zbliżyć do tamtych dni i miejsc. Tutaj można pokładać ufność w drzewach bligii6, rodzących owoce każdego roku. Podczas pory deszczowej można polegać na wezbranej wodzie spływającej z gór, pieniącej się w wodospadzie nieopodal mojego domu, podobnie jak można założyć, że w styczniu i lutym będzie się ona zaledwie sączyć. Każdej nocy w roku można wyjść z domu i spojrzeć w górę, a nad głową będzie błyszczeć całe piękno nieba. Przez teleskop oglądałem tu Jowisza i dostrzegłem jego pięć księżyców. Stąd mogę pojechać samochodem do jednego z marketów i kupić pomidory na gałązce i ziemniaki wciąż oblepione polną ziemią. Mogę zerwać kiść bananów z drzewa rosnącego na moim podwórku, kiedy są doskonale dojrzałe, w sam raz – żadne banany na świecie nie smakują tak dobrze jak te. Mogę chodzić boso, choć moje sześćdziesięciopięcioletnie stopy nie są w żadnej mierze tak twarde, jak stopy tamtego wiejskiego chłopca z Arkansas. W kościach czuję rytm ziemi, wzrost i kwitnienie, więdnięcie i śmierć. W   m o i c h kościach.

Kiedy co wieczór składamy ręce przy stole i prosimy Boga, by zesłał nam pokój i odnowę, to właśnie o takiej odnowie mówię: zjednoczeniu w Stwórcy. Spoczywaniu w ramionach natury.

2

Moje dziecięce lata są we mnie takie namacalne, lecz gdy się rozglądam, czasami mam wrażenie, jakby należały do świata, który już nie istnieje. Czy pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku w Stanach Zjednoczonych naprawdę można sobie wyobrazić całe rodziny, chłopców i dziewczynki między ósmym a osiemnastym rokiem życia u boku ich rodziców na polach bawełny, pracujących w lipcowym skwarze od świtu do zmierzchu, odsuwających na bok wycieńczenie na rzecz pieśni ducha? Czy są wciąż miejsca, w których chłopiec może wyjść po śniadaniu z wędką w ręku i spędzić cały dzień, wędrując i samotnie przeżywając przygody, bez nadzoru i bez lęku, pełen zaufania i wyzbyty obaw?

Być może są. Taką mam nadzieję. Ale obawiam się czegoś wprost przeciwnego. Wydaje mi się, że jeśli takie miejsca istnieją, telewizja nam je zasłoniła.

Rozmawiałem o tym kiedyś ze znajomym: że życie na wsi, jakie znałem, faktycznie może należeć już do przeszłości, a kiedy dzisiejsi miłośnicy muzyki country – zarówno wykonawcy, jak i fani – mówią o wiejskim życiu, nie znaczy to, że wiedzą, o czym mówią, albo że ich w ogóle obchodzi ziemia i to życie, które ona tworzy i reguluje. Więcej mówią o własnych wyborach – sposobie postrzegania spraw, należeniu do jakiejś grupy, o muzyce uznawanej za swoją. Nasuwa się pytanie: czy istnieje coś oprócz symboli współczesnego country, czy symbole same w sobie są wystarczające? Czy kapelusze, buty, pikapy i pozowanie na honky-tonk7 są wszystkim, co pozostało po rozpadającej się kulturze? Kiedyś w Arkansas sposób życia tworzył konkretny rodzaj muzyki. Czy dzisiaj konkretny rodzaj muzyki tworzy sposób życia? Może tak jest w porządku. Nie wiem.

Być może jestem wyalienowany i czuję zimny powiew wykluczenia. Muzyczny establishment „country”, a wraz z nim stacje radiowe „country” oraz Towarzystwo Muzyki Country już zadecydowały, co jest „country”, a co nim nie jest.

Zastanawiam się, jak wielu spośród tych ludzi napełniło kiedyś worek bawełną. Zastanawiam się, czy wiedzą, że zanim stałem się „nie-country” w latach dziewięćdziesiątych, ich poprzednicy też mnie tak nazywali w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (w osiemdziesiątych byłem niewidoczny).

Ale to tylko drobna irytacja. Ma się nijak do szczęścia, jakie czuję dlatego, że dostałem w dzierżawę kawałek twórczego życia, o którym myślałem, że już ma się ku końcowi, albo do dreszczu, jaki mnie przechodzi, gdy gram dla pełnej pasji młodej publiczności. Czasami czuję, jakbym cofnął się do 1956 roku i wciąż na nowo był w trasie w pierwszych dniach rock and rolla wraz z Carlem, Royem, Jerrym Lee, Elvisem i innymi podjudzaczami tłumów z Memphis.

Ale tak, nim nastał rock and roll, było country, a przed Memphis, przynajmniej dla mnie, było Arkansas.

Pamiętam, że pierwszą piosenką, jaką śpiewałem, było I am Bound for the Promised Land. Siedziałem na szerokiej pace ciężarówki, zmierzając do Dyess w stanie Arkansas; zostawialiśmy wtedy za sobą nasz pierwszy dom: ten przy torach kolejowych na skraju lasu blisko Kingsland, w którym moja rodzina wylądowała po serii przeprowadzek wywołanych wielkim kryzysem. Było to naprawdę surowe miejsce, trzy pokoje przechodnie, klasyczna chatka. Trzęsła się jak cholera za każdym razem, kiedy przejeżdżał pociąg. Okazała się jednak nie taka zła w porównaniu z domem, w którym się urodziłem. Życia w nim nie pamiętam, ale widziałem go raz, gdy odwiedziłem dziadka. Coś potwornego. Nie miał szyb w oknach; w zimie moja matka zasłaniała je kocami czy czymkolwiek, co mogła znaleźć. Mając tak niewiele, moi rodzice zrobili bardzo dużo.

Nowy dom, do którego wiozła nas ciężarówka, był czymś zupełnie innym – nowy ład w czasach New Dealu8. Pod koniec 1934 roku ojciec usłyszał o programie wdrożonym przez Federal Emergency Relief Administration, dzięki któremu farmerzy tacy jak on, zrujnowani przez kryzys, mieli dostać od rządu przydział ziemi. Wyjaśnił mi to później: „Doszły nas słuchy, że możemy kupić dwadzieścia akrów ziemi, dom i stodołę, nie mając pieniędzy, i że dadzą nam muła i krowę oraz będą dostarczać artykuły spożywcze przez pierwszy rok, aż uda się nam spłacić gospodarstwo dzięki zbiorom. Mamy nie płacić, dopóki nie zbierzemy plonów”. Tak właśnie brzmiał układ: w czterdziestu sześciu różnych obszarach rolniczych Stanów Zjednoczonych owe „kolonie” zostały stworzone na zasadzie spółdzielni. W osadzie, do której zmierzaliśmy, my oraz pozostałe rodziny mieliśmy dostać udziały w sklepie wielobranżowym, w fabryce konserw, w odziarniarce bawełny oraz otrzymać różne inne udogodnienia; wszyscy byliśmy za te przedsięwzięcia odpowiedzialni i wszyscy mieliśmy czerpać z nich zyski, gdy te się pojawią. Wytwarzana przez nas bawełna miała trafiać do wspólnych magazynów i miała być sprzedawana za wyższą cenę od tej, którą uzyskiwaliby detaliści. Tak więc, jak powiedziałem dawno temu, dorastałem w socjalizmie – swego rodzaju. Choć może lepszym słowem byłby komunalizm9.

Nasza nowa wspólnota została nazwana na cześć administratora programu FERA w Arkansas, W. R. Dyessa. W sumie obejmowała około szesnastu tysięcy akrów położonych w delcie w hrabstwie Missisipi. Rozplanowano je na podobieństwo szprych koła wozu. Działka, która trafiła się nam, miała numer 266 i znajdowała się przy Drodze Trzeciej, jakieś dwie i pół mili od centrum.

Doskonale pamiętam przyjazd do tego domu. Dwa dni zajęło nam pokonanie dwustu pięćdziesięciu mil z Kingsland, najpierw żwirowymi drogami, później gruntowymi, które zmieniły się w błotniste, gdy spadł ulewny, zimny deszcz. Musieliśmy się zatrzymać przy drodze na noc i spędzić ją w ciężarówce wysłanej po nas przez rząd. Dzieci spały na pace i od zacinającego deszczu oddzielała nas tylko plandeka; słuchaliśmy płaczu i śpiewu mamy.

Raz płakała, raz śpiewała, a czasem trudno było odróżnić. Jak to później ujęła moja siostra Louise, w tę właśnie noc nie dało się tego stwierdzić. I płacz, i śpiew brzmiały tak samo.

Kiedy w końcu dotarliśmy do Dyess, okazało się, że ciężarówka nie potrafiła podjechać pod nasz dom, więc tata musiał mnie nieść na plecach ostatnich kilkaset jardów przez kleiste czarne błoto Arkansas – mówiliśmy na nie gumbo10. Tam właśnie zobaczyłem naszą ziemię obiecaną: nowy dom z dwiema sypialniami, salonem, jadalnią, kuchnią, werandami z przodu i z tyłu, wychodkiem, stodołą, kurnikiem  o r a z wędzarnią. Jak dla mnie – niewyobrażalny luksus. Oczywiście brakowało bieżącej wody i elektryczności; nikt z nas wtedy nawet nie marzył o takich cudach.

Dom i budynki gospodarcze były proste w konstrukcji i wykonaniu, ale solidne, podobnie jak wszystkie inne w kolonii. Każdy z nich zbudowała ta sama ekipa trzydziestu robotników na podstawie tych samych planów; każdą ze stron budynku kończyli w dwa dni, po czym zabierali się za kolejną. Wyraźnie pamiętam widok odwróconych pustych wiader po farbie oraz pięciu mężczyzn siedzących na nich pośrodku salonu, jedynym miejscu do siedzenia. Domy miały zielone wykończenia, cała reszta zaś była biała. Pierwszej nocy urządziliśmy się na tyle, na ile się dało. Nie pamiętam, jak się ogrzaliśmy.

Następnego dnia tato założył wysokie kalosze i wyszedł na obchód naszej ziemi. To była dżungla – mam na myśli prawdziwą dżunglę. Topole, wiązy, jesiony, orzeszniki oraz dęby, cyprysy, drzewa, pnącza i krzewy tak ściśle poskręcane, że nie dało się przejść, część pod wodą, część w czystym gumbie – ale tato dostrzegł w tym terenie potencjał. „Dostaliśmy kawałek niezłej ziemi”, powiedział, gdy wrócił, z nadzieją i wdzięcznością w głosie, które wszyscy poczuliśmy. Znaczące spostrzeżenie.

Bardzo ciężko oczyszczało się tę ziemię, ale ojciec z moim najstarszym bratem Royem, wtedy czternastoletnim, zmagali się z nią od świtu do późnej nocy sześć dni w tygodniu, zaczynając od najwyżej położonych terenów i torując sobie drogę w dół stopa po stopie: cięli piłami, siekierami, sierpami na długich trzonkach, w końcu wysadzali w powietrze i palili karcze. Pierwszego roku w sezonie siewu mieli gotowe trzy akry. Dwa poszły pod bawełnę, dzięki której tato chciał spłacić zadłużenie względem rządu, reszta została przeznaczona pod paszę dla zwierząt i jedzenie na nasz stół: kukurydzę, fasolę, słodkie ziemniaki, pomidory i truskawki.

Pierwszoroczne zbiory okazały się dobre i Cashowie wyszli na swoje. Podczas kolejnej wiosny miałem pięć lat, w sam raz na pracę przy bawełnie.

Słyszycie często muzyków z Południa, należących do mojego pokolenia, czarnych i białych, bluesmanów, śpiewaków hillbilly, rockabilly pewnie też, opowiadających o zbieraniu bawełny (i pewnie o tym, jak robili wszystko, żeby się stamtąd wyrwać). Czasem się zastanawiam, czy ci, którzy nas słuchają, zwykle młodsi i/lub bardziej miejscy niż my, mają jakiekolwiek pojęcie, o czym śpiewamy. Wątpię, czy współcześni ludzie w ogóle wiedzą, czym jest bawełna, poza tym, że to kawałek wygodnej tkaniny. Może chcieliby się dowiedzieć. Może  t y byś chciał, choćby w ramach muzykologicznego tła. Spora część bluesa i country pochodzi w końcu z pól bawełny w bardzo konkretny sposób: wiele nowatorskich piosenek powstało właśnie tam, a jeszcze więcej rozeszło się na polach od człowieka do człowieka.

Teraz więc o tym, jak to było z bawełną i nami.

Sialiśmy ją w kwietniu i jeśli pracowaliśmy wystarczająco ciężko, a nasza praca przynosiła owoce, jeśli rzeka Big Muddy nie występowała z brzegów, nie następował atak szkodników ani nie nawiedzał nas żaden inny kataklizm, pierwsze pąki otwierały się na wysokości czterech stóp w październiku. Zaczynaliśmy zbiory niedługo później, choć nie mogliśmy skutecznie pracować dopóki siarczysty mróz nie spowodował opadnięcia liści, a kulki stały się lepiej widoczne. Ostatnie zbieraliśmy w grudniu, gdy lały już zimowe deszcze i bawełna ciemniała, traciła na jakości, a tym samym na wartości. Obecnie, żeby liście szybciej opadły, spryskuje się rośliny chemikaliami, a do zbiorów używa się maszyn. Prowadzi to do zanieczyszczenia wód gruntowych i niszczy glebę. My nigdy nie używaliśmy żadnej chemii na naszej ziemi – nie dlatego, że mam coś przeciwko nawozom (użytym właściwie); zwyczajnie nie było nas na to stać.

Nasza bawełna pochodziła z odmiany delta pine11, zwanej tak z powodu jej długich włókien, znacznie dłuższych niż najbardziej popularne odmiany uprawiane wtedy w Stanach Zjednoczonych, co przywodzi na myśl – ktokolwiek wymyślił tę nazwę – sosnowe igły. Żyzna, dziewicza gleba w delcie bardzo dobrze jej robiła i w pierwszych latach, nim ziemia się zmęczyła, nasze zbiory były potężne. Pamiętam, że tato przechwalał się dwoma balami z akra, co w innych częściach kraju było niesłychane: wysokie do szyi krzaki uginały się od kulek, a wszystkie należały do klasy Strict High Middlin’.

Jak rozumiem, wymaga to wyjaśnienia. Strict High Middlin’, jak każda nomenklatura odnosząca się do różnorakich norm, wiązała się z jakością bawełny. Kiedy zwoziliśmy nasze zbiory do odziarniarki, pracownicy brali nóż i nacinali belę. Fachowiec wyciągał włókna, przez chwilę się nimi bawił, po czym podejmował decyzję, zapisywał jakość i przywiązywał kartkę do beli. Zwykle zwracał uwagę na długość włókna, jego wytrzymałość oraz kolor, a normy, jakimi dysponował, jeśli dobrze pamiętam, obejmowały Strict High Middlin’, High Middlin’, Fair to Middlin’, Middlin’, Low Middlin’ i Strict Low Middlin’. Te oceny wiele znaczyły: belę Strict Low Middlin’ dało się sprzedać za, powiedzmy, dwadzieścia osiem centów za funt, podczas gdy Strict High Middlin’ za trzydzieści pięć centów.

Po kilku pierwszych latach nadzwyczajnych zbiorów tato miał nadzieję na uzyskanie klasy Fair to Middlin’ z naszej ziemi, ponieważ jej jakość zaczynała się obniżać. Kiedy byłem nastolatkiem, mieliśmy naprawdę szczęście, jeśli z akra udawało się nam zebrać jedną belę; zwykle mieliśmy od dziesięciu do dwunastu beli z dwudziestu akrów. W końcu doszło do tego, że akr nie dawał nam więcej niż trzy czwarte beli. Właśnie wtedy sporo farmerów z Dyess zaczęło się wyprzedawać. Tato jednak się nie poddawał. Udał się do Administracji Gospodarstw Rolnych i zgłosił tam, że chce wydzierżawić działkę leżącą tuż przy naszej. To pomogło tylko częściowo, gdyż ziemia nie okazała się tak urodzajna. Tato wyciskał z niej to, co najlepsze; potrafił naprawdę ciężko pracować, był też mądry i ostrożny w stosowaniu płodozmianu i nawadnianiu. Wydaje mi się, że eksperymentował także z inną odmianą bawełny, ale zawsze wracał do delta pine. W każdym razie tylko tę odmianę pamiętam.

Jak powiedziałem, nie mogliśmy sobie pozwolić na nawozy, byliśmy więc zdani na płodozmian jako metodę dbania o składniki mineralne gleby. Po jakichś siedmiu sezonach, kiedy miałem dziesięć lat, musieliśmy się przerzucić z bawełny na uprawę soi i kukurydzy. Już na początku poświęciliśmy w całości jeden kawałek pola na rzecz lucerny, żeby zapewnić paszę na zimę krowie i mułowi, które stanowiły klucz do naszego przetrwania. Jeśli jednak wysiejesz lucernę, możesz zapomnieć o uprawianiu tam później czegokolwiek innego, bo rośnie ona rok w rok i nie da się jej przeorać.

Na polu zaczynałem jako chłopak od noszenia wody, czyli robiłem dokładnie to, na co wskazuje nazwa: nosiłem wodę do picia dorastającym dzieciom i starszym. Kiedy miałem osiem lat, ja także wlokłem za sobą worek z bawełną. Nie trzymaliśmy w rękach tych ładnych koszy, jakie można zobaczyć na filmach; ciągnęliśmy duże płócienne worki z wysmołowanym spodem: sześciostopowe, gdy się było jednym z młodszych dzieci, i dziewięciostopowe dla starszych i dorosłych. Napełnialiśmy je po sam szczyt, potem potrząsaliśmy, dobrze upychaliśmy zawartość, i napełnialiśmy dalej. Gdy wór był gotowy, żeby go przywlec i wrzucić na wóz, ważył zwykle ponad trzydzieści czy czterdzieści funtów albo pięćdziesiąt przy większym worku. Harując w ten sposób przez dziesięć godzin dziennie, mogłem zebrać około trzysta funtów; przez większość dni udawało mi się jednak zbierać po dwieście.

Nie było to skomplikowane. Zatrzymywało się wóz przy jakimś rzędzie i wchodziło między krzewy. Jeśli była osoba do pomocy, zbierało się z trzech rzędów jednocześnie, dzieląc się tym środkowym. Jeśli pracowałem z tatą,  z a w s z e skubaliśmy dwa rzędy w tym samym czasie. Ja skubałem tylko jeden. Dzięki temu miałem wrażenie, że postęp jest większy – w oczach innych oczywiście, ale co ważniejsze, także w swoich. Wierzcie mi, potrzebowałem wszelkiej zachęty, jaką mogłem zdobyć.

To prawda, niewiele potrafiło zachęcić do pracy. Wykańczała, powodowała ból pleców, kaleczyła dłonie. Tego nienawidziłem najbardziej. Torebki nasienne bawełny miały ostre krawędzie i jeśli się nie było wystarczająco skupionym podczas ich zrywania, okazywały się bezlitosne. Po tygodniu czy dwóch palce pokrywały się drobnymi czerwonymi rankami, część z nich była niezwykle bolesna. Moje siostry nie mogły tego znieść. Oczywiście musiały się przyzwyczaić – każdy musiał – ale często dobiegał nas ich płacz, zwłaszcza kiedy były małe. Praktycznie każda dziewczyna z Dyess miała pokiereszowane palce. Dłonie ojca wyglądały równie źle, ale zachowywał się, jakby tego nie zauważał.

Rzecz jasna sianie i zbieranie nie było wszystkim, czego wymagała od nas bawełna. Prawdziwą pracę należało wykonać w środku sezonu. Kiedy już się obsiało, należało pielić chwasty, i to nie byle jakie: wycięte wcześniej podczas oczyszczania działki do gołej ziemi pnącza odrastały pod koniec marca albo na początku kwietnia i od tej chwili rosły szybciej, niż mogliśmy je plewić. Pracowaliśmy na ośmioakrowym polu, każdy z motyką i osełką, której musieliśmy używać mniej więcej co godzinę. Kiedy docierało się do końca odchwaszczanej grządki, widzieliśmy nowe pędy obrastające sadzonki bawełny. W pierwszym tygodniu czerwca bawełna miała stopę wysokości, lecz chwasty sięgały niemal dwukrotnie wyżej. Palusznik był naszym najgorszym wrogiem, za nim coś, co nazywaliśmy świerzbcem – roślina o długich pnączach, które owijały się wokół łodyg bawełny i w ten sposób próbowały je zdławić.

Tak więc pracowaliśmy, pracowaliśmy i pracowaliśmy. Robiliśmy sobie przerwy, kiedy zbyt mocno lał deszcz, ale te dni były tylko odroczeniem czekającej nas i tak pracy: chwasty rosły bez nas, a po solidnej ulewie nawet szybciej.

Gdy zbliżał się sierpień, a wraz z nim obezwładniający upał, nadchodził – jak to nazywaliśmy – czas leżenia do góry brzuchem, bo rzecz miała się tak, jakby Bóg sobie na chwilę odpuścił z tymi trawami i pnączami. Rosła za to bawełna, dzięki czemu przez dwa albo trzy tygodnie pracowaliśmy na polach tylko trzy dni w tygodniu. Pozostały czas przeznaczaliśmy jednak na wykopywanie ziemniaków, koszenie trawy, zwożenie siana do stodoły i inne takie rzeczy. Więc tak naprawdę pracy nie było końca; roboty miało się po uszy. Chwasty zostały jednak wyplewione. Szliśmy naprzód z bawełną i o to chodziło: cokolwiek się działo, z bawełną szło się naprzód.

Zdarzały się oczywiście moce, wobec których okazywaliśmy się bezsilni. Główną była Missisipi – napisana przeze mnie piosenka Five Feet High and Rising opierała się nie na jakiejś bajce, ale na moich własnych doświadczeniach – lecz także inne siły natury potrafiły zniszczyć i czasem niszczyły całoroczną pracę i zyski. Choć nie dotykały nas plagi kwieciaka bawełnianego – większy problem stanowiły w Teksasie – raz zdarzyło się nam stanąć na drodze armii szkodników. Poruszały się w milionowej masie, a efekt przejścia tej chmary można porównać do marszu żołnierzy Shermana w Georgii12. Słyszało się o ich nadejściu najpierw od farmerów oddalonych o wiele mil, później od coraz bliższych sąsiadów, aż w końcu szkodniki zjawiły się na uprawach na działce obok, by po chwili znaleźć się na naszej. Szły z pola na pole, jedząc – a jadły  s z y b k o  –  po czym przechodziły dalej i nic się nie dało na nie poradzić. Można je było deptać ile wlezie, cały dzień i całą noc, gdyby to miało kogoś uszczęśliwić, ale nie przyniosłoby to nawet ułamka różnicy. Najpierw pożerały liście, później kwiaty, a następnie torebki, i już było po wszystkim.

Armie szkodników stały się zgubą każdego plantatora bawełny w Arkansas. Dziś, co oczywiste, mało komu podobne owady spędzają sen z powiek; po prostu się je spryskuje i zapomina o sprawie.

Nie znaczy to jednak, że współcześni farmerzy nie mają powodów do zmartwień. Z pewnością mają i zawsze będą mieć. Ale mogę się założyć, że znają także wiele podobnych przyjemności, które rozjaśniały moje dzieciństwo. Na przykład przepiękny widok otwierającej się we wrześniu bawełny. Najpierw pojawiają się drobne białe pąki, które potem, po jakichś trzech dniach, różowieją – całe pole w różu. Ależ widok!

To jednak nie wszystko. Pod różowymi pąkami znajdują się maleńkie i delikatne torebki nasienne, niezwykły smakołyk. Zdarzało mi się je zrywać w tym wczesnym stadium i zjadać, zanim robiły się włókniste. Uwielbiałem je. Moja matka mawiała: „Nie jedz bawełny, będzie cię brzuch bolał”. Ale nie przypominam sobie żadnych bólów brzucha. Pamiętam smak. Jakże słodki!

3

Wiecie, czym jest wędzarnia? Nasza była prostym budynkiem z desek, dwanaście stóp na dwanaście, może czternaście na czternaście – nie rudera, ale dobra, zwarta i solidna konstrukcja – tam właśnie wędziliśmy nasze mięso. Mięso, które chciało się przechować, trzeba było uwędzić; bez lodówki, której oczywiście nie mieliśmy, zepsułoby się. Każdy mieszkaniec wsi miał wędzarnię, o ile nie był zbyt biedny.

Oprócz wiszącego mięsa, znajdowały się w niej tylko dwie rzeczy: pojemnik z solą, którą peklowaliśmy mięso – połacie szynki, łopatki wieprzowe, bekon – oraz, w przeciwległym kącie, zbudowany przez ojca piec. Dbaliśmy, by dzień i noc tliły się w nim kawałki zielonego orzesznika; w lecie musieliśmy doglądać go na okrągło, aby odgonić owady i zabić bakterie. Zapach dymu z orzesznika unoszący się zawsze w gospodarstwie to kolejne wspomnienie, które głęboko wryło mi się w pamięć.

Do tej wędzarni zaprowadził mnie tato, ponury i dziwny w swojej żałobie i szoku, żeby mi pokazać zakrwawione ubranie Jacka.

Jack był moim starszym bratem, a zarazem bohaterem: najlepszym przyjacielem, kumplem, mentorem i obrońcą. Pasowaliśmy do siebie; dobrze nam było razem. Kochałem go.

Szczerze go także podziwiałem. Wzorowałem się na nim i darzyłem szacunkiem. Był bardzo dojrzały jak na swój wiek, troskliwy, godny zaufania i opanowany. Miał w sobie solidność – jeśli wolicie, niech będzie, że powagę, czy nawet wyższość moralną, swoistą gravitas13 – a kiedy oznajmił, iż poczuł boskie powołanie i zostanie sługą Ewangelii, nikomu nawet do głowy nie przyszło kwestionować ani uczciwości, ani zasadności jego decyzji. Jack Cash byłby znakomitym duchownym, każdy w Dyess się z tym zgadzał. Kiedy wyobrażam go sobie jako czternastolatka (w tym wieku umarł), widzę dorosłego, nie chłopca.

Jack bardzo jasno i wyraźnie rozróżniał dobro od zła, ale potrafił być także zabawny. Świetnie się z nim łowiło ryby i spędzało czas, był także wysportowany i krzepki, prawie doskonały fizycznie, świetny pływak i biegacz. Wszyscy chłopcy ze wsi znakomicie wspinali się na drzewa, jak wiewiórki, on jednak miał w sobie coś szczególnego: był wystarczająco silny, żeby wspiąć się po linie bez używania stóp.

To mi imponowało, bo należałem do słabeuszy, mizernych, chudych i całkowicie pozbawionych siły chłopców, a w dodatku w czasie, gdy Jack miał czternaście lat, uznałem, że lubię papierosy. Zacząłem palić regularnie od dwunastego roku życia – kradnąc tytoń ojcu, sępiąc od starszych kolegów i od czasu do czasu kupując sobie opakowanie prince’a alberta, bull durham czy golden grain, skręcałem swoje papierosy. Byłem w tym niezły, jak urodzony palacz. Wiedziałem, że palenie jest złe i szkodliwe, mówił o tym kaznodzieja, no i miało to sens. Nawet wtedy – nieważne, co mówią teraz starsi – każdy zdawał sobie sprawę z tego, że papierosy wyniszczają, ale nigdy nie byłem jednym z tych, którym podobne ostrzeżenia stawały na drodze ku autodestrukcji. Jack wiedział, że palę, i nie pochwalał tego ani trochę, ale mnie nie krytykował. Przekładając rzecz na dzisiejsze terminy, kochał mnie miłością bezwarunkową. W roku, w którym umarł, paliłem nawet w jego obecności.

Był 12 maja 1944 roku, sobotni poranek. Moje plany obejmowały pójście na ryby. Jacka – do pracy w przylicealnym sklepie ogólnospożywczym, gdzie przy stołowej pilarce tarczowej miał ciąć dębowe kłody na deski.

Ociągał się. Wziął jedno z krzeseł w jadalni, postawił na jednej nodze i kręcił nim piruety. Wędka opierała się o poręcz werandy. Podszedłem do drzwi wejściowych.

– Chodź, Jack – zawołałem. – Chodź ze mną na ryby!

– Nie – odpowiedział bez większego przekonania. – Muszę iść do pracy. Potrzebujemy pieniędzy.

Jego dniówka wynosiła trzy dolary. Nie pamiętam, czy ojciec był wtedy w domu, ale przypominam sobie głos matki.

– Jack, wyglądasz, jakbyś czuł, że nie powinieneś iść.

– Tak. Czuję, jakby coś się miało wydarzyć.

– Nie idź, proszę – powiedziała.

– Chodź ze mną na ryby, Jack – zawtórowałem. – No chodź, idziemy na ryby!

– Nie – powtarzał. – Muszę to zrobić. Muszę iść do pracy. Potrzebujemy pieniędzy.

W końcu postawił krzesło i bardzo smutny wyszedł ze mną z domu. Pamiętam, że przyglądała się nam matka. Nic nie powiedziała, ale patrzyła na nas. Zwykle tego nie robiła.

Cisza trwała do czasu, aż doszliśmy do krzyżówki, skąd jedna odnoga prowadziła do miasta, druga wiodła na miejsce, gdzie łowiliśmy.

Jack zaczął się wygłupiać, udając Królika Bugsa.

– Co jest, doktorku? – powtarzał śmiesznym głosem, co było do niego zupełnie niepodobne. – Co jest, doktorku?

Widziałem, że udawał wesołość.

– Chodź ze mną na ryby, Jack. – Wciąż próbowałem. – No, chodź.

Nie chciał.

– Nie, muszę iść do pracy – powtórzył.

I tak zrobił. Poszedł w kierunku szkoły, a ja poszedłem łowić. Tak długo, jak mogłem go usłyszeć, docierało do mnie to głupie i nienaturalne: „Co jest, doktorku? Co jest, doktorku?”.

Nad wodą sporo czasu spędziłem, siedząc bezczynnie, nawet nie podniosłem wędki. W końcu zarzuciłem, ale tylko się bawiłem, chłoszcząc wędką wodę, i nie starałem się czegokolwiek złowić.

To było dziwne. Tak jakbym wiedział, że coś jest nie tak, ale nie miałem pojęcia co. Nie myślałem o Jacku; wiedziałem tylko, że coś nie gra. Po chwili zwinąłem żyłkę i położyłem się na brzegu – i po prostu leżałem. Długo tak tkwiłem w jednej pozycji, aż w końcu się podniosłem. Wziąłem wędkę i poszedłem do domu. Pamiętam, że szedłem powoli, o wiele wolniej niż zwykle.

Jak tylko dotarłem do krzyżówki, na której rozstałem się z Jackiem, zobaczyłem zbliżającego się ojca. Siedział w samochodzie, fordzie A, tak mi się wydaje, wozie kaznodziei. Zatrzymali się obok mnie.

– Zostaw wędkę w rowie i wsiadaj, J. R. – powiedział tato. – Jedziemy do domu.

Wiedziałem, że dzieje się coś  b a r d z o niedobrego. Nie chciałem wyrzucać wędki, ale w spojrzeniu ojca było tyle rozpaczy, że posłuchałem. Rzuciłem ją i wsiadłem.

– O co chodzi, tato? – spytałem.

– Jack został bardzo poważnie ranny – odpowiedział.

Nic więcej nie dodał, ja nie zadawałem pytań. Kiedy dotarliśmy do domu, a od rozstajów mieliśmy jakąś milę, z tylnego siedzenia wziął szarą papierową torbę.

– Chodź do wędzarni – powiedział cichym, matowym głosem. – Chcę ci coś pokazać.

Torba była cała we krwi.

W wędzarni wyjął ubrania Jacka, położył na podłodze i pokazał mi, w jaki sposób piła tarczowa przecięła Jacka od żeber, przez brzuch, aż po pachwinę: jego pasek, kombinezon w kolorze khaki, wszystko rozcięte i zakrwawione, ociekające krwią.

– Jack zranił się piłą – powiedział. – I obawiam się, że go stracimy.

Po czym wybuchnął płaczem. To był pierwszy raz, kiedy widziałem albo słyszałem, że płacze.

Łkał tylko przez moment.

– Wróciłem do domu, by cię znaleźć. Jack leży w szpitalu w mieście. Jedźmy tam, żeby go zobaczyć. To może być ostatni raz, gdy widzimy go żywego.

*

Zobaczyliśmy go żywego. Był nieprzytomny, gdy dotarliśmy do szpitala, odurzony lekami przeciwbólowymi, ale nie posunął się krok dalej, nie umarł. We środę, cztery dni po wypadku, wszystkie kongregacje w mieście odprawiły specjalne liturgie w jego intencji, a następnego dnia Jack cudownie odzyskał siły. Powiedział, że czuje się dobrze, i nieźle wyglądał. I oto widzieliśmy go w niezłej formie, leżącego w łóżku, czytającego pocztę – dostał list od swojej dziewczyny – i śmiejącego się radośnie. Moja matka, ojciec i ja myśleliśmy, że patrzymy na cud. Jack żył!

Stary doktor Hollingsworth wiedział jednak lepiej. Operował Jacka, kiedy go przywieźli, i wciąż nam powtarzał:

– Nie róbcie sobie zbyt wielkich nadziei. Musiałem mu usunąć sporo organów wewnętrznych i… No cóż, naprawdę niewiele tam już zostało. Lepiej by było, gdybyście ściągnęli tu całą rodzinę, która chciałaby się z nim pożegnać, gdy przyjdzie na niego pora.

Zrobiliśmy to – Roy był chyba w Teksasie, moja starsza siostra w Osceoli w Arkansas – ale wciąż tliła się w nas nadzieja.

Nie trwało to jednak długo. W piątek stan Jacka się pogorszył i tamtą noc spędziliśmy na szpitalnych łóżkach, które dla naszej ósemki zorganizował doktor Hollingsworth: dla taty, trzech dziewczyn, trzech chłopców i mamy.

W sobotę rano obudził mnie płacz i modlitwy taty. Wcześniej także nigdy nie widziałem go modlącego się. Zobaczył, że nie śpię, i powiedział:

– Chodźmy do jego sali. Pożegnajmy się z nim.

Weszliśmy. Wszyscy płakali. Mama stała u wezgłowia łóżka Jacka, otaczali ją moi bracia i siostry. Tato zaprowadził mnie do mamy, skąd słyszałem bełkotanie Jacka.

– Nie ma mułów, nie pozwól im wejść w kukurydzę, łap muły!

Nagle uspokoił się i oprzytomniał. Rozejrzał się.

– Cieszę się, że tu jesteście – powiedział.

Zamknął oczy.

– To bardzo piękna rzeka – dodał. – Płynie w dwie strony… Nie, nie pójdę w tamtym kierunku… Tak, to jest droga, którą pójdę… Ach, mamo, widzisz to?

– Nie, synu, nie widzę – odpowiedziała.

– A słyszysz anioły?

– Nie, synu, nie słyszę aniołów.

Z oczu płynęły mu łzy.

– Chciałbym, żebyś mogła – powiedział. – Takie są piękne… Tak tu cudownie, do pięknego miejsca idę.

Wtedy zaczął się trząść. Miał zatrucie jelit i z ust na klatkę piersiową chlusnęła mu ciecz. Odszedł.

Utrata Jacka okazała się straszna. Trudno było wtedy, ale także dziś w mojej duszy znajduje się duże, zimne i smutne miejsce. Nie istnieją objazdy wokół żałoby i straty: można się uchylać ile wlezie, ale wcześniej czy później i tak trzeba się w tym zanurzyć, zagłębić i – miejmy nadzieję – wyjść po drugiej stronie. Świat, jaki się tam znajdzie, nie będzie tym samym światem co przedtem.

Niektóre rzeczy na tym świecie się jednak nie zmieniają. Rozglądam się wokół siebie na Jamajce i widzę ubóstwo, surowość życia wielu ludzi, ich niekończący się trud, aby coś zdobyć, i ich szczątkową nadzieję, zaledwie marzenia i fantazje. Zwraca to moje myśli ku temu, co w śmierci Jacka przygnębia mnie najbardziej: czyli fakt, że jego pogrzeb odbył się w niedzielę 21 maja 1944 roku, a następnego dnia, w poniedziałek, cała nasza rodzina – każdy, w tym matka, która dopiero co pochowała syna – znów była na polu, zajmowała się bawełną, odpracowując swoją dziesięciogodzinną dniówkę.

Patrzyłem, jak mama uklękła i zwiesiła głowę. Mój biedny tato podszedł do niej i wziął ją za rękę, ale ona go odepchnęła.

– Wstanę, kiedy Bóg mnie podniesie – powiedziała gniewnie, z desperacją. Wkrótce była na nogach i kopała motyką.

Żebyście nie mieli romantycznej wizji dobrego, naturalnego, ciężkiego i kształtującego charakter życia na wsi wtedy, tam, zapamiętajcie obrazek Carrie Cash w błocie między grządkami bawełny w najgorszy z możliwych dni dla matki. Kiedy mówi się o tym, że bawełna była królową rolnych terenów Południa, pod wieloma względami jest to prawda.

*

Po śmierci Jacka ja także czułem, jakbym umarł. Czułem się martwy. Byłem strasznie samotny bez niego. Nie miałem innych przyjaciół.

Zanim stało się lepiej, zrobiło się gorzej. Pamiętam, że jak jechałem autobusem na obóz skautów tego lata 1944 roku i nie gadałem o niczym innym, tylko o Jacku, dwójka chłopaków w końcu mnie uciszyła.

– Hej, chłopie, wiemy, że twój brat nie żyje i że go lubiłeś, ale może już wystarczy, okej?

Zrozumiałem. Przestałem o nim mówić zupełnie. Każdy wiedział, jak się czułem, jak się czuła moja matka; nikt nie potrzebował wyjaśnień. Zatem tak: straszna samotność. To mówi samo za siebie.

Zrobiło się łatwiej, gdy kilkoro moich szkolnych kolegów zaczęło się starać, żeby się ze mną zaprzyjaźnić, zwłaszcza niejaki Harvey Clanton, który został moim najlepszym przyjacielem aż do ukończenia szkoły. Jego przyjaźń zapoczątkowała proces wyciągania mnie z okresu najgłębszego mroku.

Tym, co  n a p r a w d ę dało mi kopa, był – oczywiście – seks. W wieku piętnastu lat odkryłem dziewczyny. Wykonały kawał dobrej roboty w kwestii mojej samotności. Kiedy hormony poszły w ruch, ja też.

Jack tak naprawdę nie odszedł, a przynajmniej nie bardziej niż każdy. Przede wszystkim jego wpływ na mnie jest wciąż niezwykle głęboki. Kiedy byliśmy dziećmi, starał się mnie zawrócić z drogi ku śmierci na drogę życia, kierował mnie ku światłości, a odkąd nie żyje, jego słowa i przykład stały się dla mnie drogowskazem. Najważniejsze pytanie w wielu dylematach i kryzysach w moim życiu brzmiało: „Co by zrobił Jack? W którą stronę by poszedł?”.

Nie zawsze szedłem w dobrym kierunku, rzecz jasna, ale przynajmniej wiedziałem, gdzie on jest. Innymi słowy moje sumienie działało prawidłowo – nawet wtedy, gdy przez lata niszczyłem siebie i sprawiałem ból innym, nawet wtedy, gdy chciałem z tym wszystkim skończyć. Czarny pies we mnie biegł często przodem i robił, co chciał (czasami nadal to robi), ale zawsze prześladował go cichy głosik sumienia.

Coś jeszcze o Jacku. Kiedy dorastałem, starsi mówili, że „to nowe pokolenie zmierza wprost do piekła”, dokładnie tak samo, jak dzisiejsi dorośli mówią o współczesnych dzieciach i jak moje pokolenie mówiło o dzieciakach z lat sześćdziesiątych. Nigdy w to nie wierzyłem, ani wtedy, ani teraz. Zdawałem się na swoje oczy i uszy: miałem Jacka przed sobą i wiedziałem, że podobnych do niego musi być wielu. Nie sądzę, żeby to się zmieniło. Nie zmieniło się w latach sześćdziesiątych, gdy napisałem i nagrałem What Is Truth?, i nie zmieniło się do dziś. Dlatego nie kupuję idei „pokolenia X” jako „straconego pokolenia”. Widzę zbyt wielu fajnych ludzi, dzieciaków gotowych i chcących robić dobre rzeczy, dokładnie jak Jack. Więcej ich jedynie rozprasza. Młodzi nie mają już prostego życia z prostymi wyborami.

Jack ze mną został. Był w pieśniach, które śpiewaliśmy na jego pogrzebie – Peace in the Valley, I’ll Fly Away, How Beautiful Heaven Must Be, we wszystkich – i te pieśni podnosiły mnie i odnawiały przez całe moje życie. Gdziekolwiek idę, mogę zacząć śpiewać jedną z nich i natychmiast czuję, że otula mnie spokój i spływa łaska Pana. One są bardzo potężne. Czasami okazywały się jedynym sposobem na powrót, jedynymi drzwiami, mogącymi wyprowadzić mnie z ciemnych, złych miejsc, które czarny pies nazywa swoim domem.

Jack przychodzi do mnie także osobiście. Od swojej śmierci ukazuje się w moich snach raz na kilka miesięcy, i nadal dotrzymuje mi kroku. Kiedy śnią mi się June albo John Carter czy inni członkowie rodziny, zwykle są młodsi niż w rzeczywistości, ale Jack zawsze jest dwa lata ode mnie starszy. Kiedy miałem dwadzieścia lat, on dwadzieścia dwa, kiedy dożyłem czterdziestych ósmych urodzin, on miał pięćdziesiątkę na karku; a ostatnim razem, gdy go widziałem, jakieś trzy tygodnie temu, miał siwe włosy i śnieżnobiałą brodę. Jest kaznodzieją, dokładnie jak postanowił, dobrym człowiekiem cieszącym się znakomitą opinią.

Wciąż jest mądry. Zwykle, kiedy pojawia się w moich snach, mam jakiś problem albo robię coś dyskusyjnego – widzę wtedy, że patrzy na mnie i uśmiecha się, jakby mówił: „Znam cię, J. R. Wiem  d o k ł a d n i e, na co cię stać…”. Nie da się go oszukać.

4

Cinnamon Hill ma swoje własne duchy, charakter i przywołuje bardzo osobiste wspomnienia.

Miejsce, w którym właśnie siedzę, weranda domu wychodząca na północ, ocieniona jaśminem, dwieście osiemdziesiąt stóp nad poziomem morza, oddalone jest zaledwie kilka stóp od cichego, przytulnego pokoju, w którym dochodziłem do siebie po najbardziej intensywnym spotkaniu ze służbą zdrowia, czyli ciężkiej operacji wszczepienia by-passów w 1988 roku. To pokój, w którym – od czasów postawienia domu w 1747 roku – chronili się ludzie podczas huraganów, a to, co dziś jest łazienką, zaprojektowane zostało jako schron i wiatrochron. Zbudowany z wapienia grubego na cztery stopy, ma zaokrąglone krawędzie i spadzisty dach oraz kształt klina skierowanego na północ, skąd nadchodzą huragany, dzięki czemu najdziksze siły burz kierowane są na boki oraz ponad dom. Jest niezwykle skuteczny i – o ile wiem – unikatowy; w żadnym miejscu na świecie nie widziałem czegoś podobnego. Młoda żona Johna Cartera, Mary, ozdobiła wnętrze podobiznami tropikalnych ryb.

Jeszcze bliżej mnie, tuż przy mojej stopie, znajduje się kolejna pamiątka: skóra krokodyla samotnika, którego zastrzeliłem w 1976 roku; jedenaście stóp długości i pięćset sześćdziesiąt funtów twardego, niebezpiecznego i starego stworzenia, na które mówiliśmy z początku Jednooki Jack. Z przerdzewiałego winchestera kaliber .30-30 wpakowałem mu w mózgownicę trzy kule – niezły strzał, nawet jeśli tylko ja tak twierdzę, oddany w ciemności z broni ze zwykłą szczerbinką – aż przestał się ruszać i mogliśmy go wciągnąć na nasz ślizgacz, gdzie oczywiście natychmiast ożył. Niezbyt dobry moment. Mój przyjaciel Ross Kananga, profesjonalista w każdym calu, strzelił do niego kolejne pięć razy z pistoletu i ten w końcu uspokoił się na zawsze.

Tamtej nocy oddaliśmy okolicznej zwierzynie sporą przysługę, ale także sami skorzystaliśmy. Mięso z ogona krokodyla jest przepyszne, jeśli pociąć je na cienkie plasterki, zrolowane oprószyć mąką i przyprawami, a następnie usmażyć jak rybę.

Nie żałuję, że uśmierciłem Jednookiego Jacka, ale już nigdy więcej niczego nie zabiłem. Zwyczajnie nie chciałem.

Sporo rzeczy powstało na tej werandzie, w tym właśnie miejscu. Billy Graham14 napisał tu fragmenty swoich trzech powieści, jest to także moje ulubione miejsce do pisania. Oczywiście nie można wykluczyć, że jacyś potomkowie Barrettów – tych Barrettów z Wimpole Street, rodziny Elizabeth Barrett Browning15, pierwotnych właścicieli posiadłości – pisali tu pamiętniki, prozę czy poezję. Z pewnością żyli tu i umierali; wielu z nich zostało pogrzebanych na prywatnym cmentarzu położonym w pięknej okolicy w dole wzgórza, jednym z moich ulubionych miejsc na świecie. Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko pochowani tutaj, mieszkali i zmarli w domu, który teraz nazywam własnym.

John Carter podczas pierwszej wizyty na cmentarzu, kiedy dopiero co skończył cztery lata, powiedział coś do June, gdy ta otwierała bramę, czego na początku nie zrozumiała:

– Mamo, mój brat Jamie tu jest.

Zdziwiła się, ale wtedy, kiedy się rozglądała wokoło, kucnęła, by przeczytać napis na najmniejszym nagrobku, jednym z tych rozdzierających serce maleńkich pomników, po których na pierwszy rzut oka widać, że jest grobem dziecka. Kamień po jednej stronie był zniszczony, więc nie mogła odczytać ostatnich cyfr dat urodzin i śmierci, ale pierwsze trzy okazały się jednakowe: 177–, imię młodego Barretta zaś brzmiało James. Wciąż nie rozumiała, ale tak było, i nie rozumie do dziś.

Być może mieliśmy przybyć właśnie tutaj. Z pewnością poczułem bardzo silne przyciąganie, gdy zjawiłem się tu po raz pierwszy w 1974 roku. Włóczyłem się po okolicznych wzgórzach w aucie z napędem na cztery koła wraz z Johnem Rollinsem, właścicielem domu i ziemi wokół, w tym Rose Hill, największego ze wszystkich tutejszych domów. Jak tylko wjechaliśmy na teren Cinnamon Hill, od razu się zakochałem. Było w ruinie, ale z pewnością zdrowe – mieszkał tam jakiś playboy, zajmując jeden pokój, miał elektryczność i pokojówkę – i natychmiast wpadłem na pomysł, że mógłbym odnowić to miejsce i zrobić sobie dom na wakacje. John także uznał, że to niezły pomysł, ale nie brał pod uwagę sprzedaży; wolał zachować posiadłość na późniejsze lata. Jeśli jednak miałem ochotę ją remontować, powiedział, mogę to zrobić i korzystać, kiedy tylko zechcę.

Poszedłem na taki układ i pod koniec 1974 roku wszystko było gotowe na nasze pierwsze święta na Jamajce. Nigdy jednak nie przepadałem za pomysłem mieszkania w czyimś domu i ten aspekt sprawy  n a p r a w d ę mi się nie podobał. Strasznie chciałem mieć to miejsce dla siebie.

W międzyczasie zaprzyjaźniłem się z Johnem Rollinsem. Już podczas pierwszego spotkania przypadliśmy sobie do gustu, podobnie myśleliśmy i mieliśmy wspólne korzenie – on także pochodził z pól bawełny; prowadził podobne życie w Georgii, co ja w Arkansas – dlatego podzielił się ze mną kilkoma swoimi tajemnicami. Najbardziej doniosła wiązała się z domykaniem sporego kontraktu, w czym okazał się faktycznie niezły. Już w 1974 roku był bardzo poważanym biznesmenem, a od tego czasu osiągnął jeszcze więcej. Zajmował się finansami w sposób przekraczający moje pojmowanie; ostatnim razem sprawdziłem, że jego główna spółka obejmuje około dwieście przedsiębiorstw, wszystko: od billboardów w Meksyku, przez firmy spedycyjne w Stanach Zjednoczonych, aż po usługi ochroniarskie na całym świecie. Przez chwilę sprawował urząd gubernatora porucznika stanu Delaware, gdzie dziś ma swój główny dom. Jestem ojcem chrzestnym jego syna Michaela.

Powiedział mi, że aby z sukcesem domknąć negocjacje, zakłada swój ciemny garnitur – jego „szczery garnitur”, jak na niego mówił – a kiedy interesy były już sfinalizowane, dodawał zawsze:

– Skoro coś się da, to na pewno jest w porządku.

Cóż, nie mam na stanie ciemnego garnituru, wtedy też nie miałem (moje jedyne czarne ubrania to te w stylu Benjamina Franklina czy hazardzisty z kasyn na statkach rzecznych, mój ulubiony strój w tamtych czasach, który w najmniejszym stopniu nie przypominał „szczerego garnituru”), więc kiedy tuż po świętach usiadłem z Johnem na werandzie, tę część rytuału musiałem sobie odpuścić.

– John, wiesz, że włożyłem sporo pieniędzy w to miejsce – zacząłem. – Zainwestowałem więcej, niż zwykle się wkłada w coś do okazjonalnego pomieszkiwania w wakacje. Zatrudniłem ludzi do pracy, naprawiłem wszystko, użyźniłem glebę. Przygotowujemy teren pod basen. Myślę, że nadszedł moment, żebyś mi sprzedał tę działkę.

– Nie – odparł. – Nie mogę.