Zając o bursztynowych oczach. Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie - Edmund de Waal - ebook

Zając o bursztynowych oczach. Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie ebook

Edmund de Waal

4,6

Opis

"Zając o bursztynowych oczach" to niezwykła synteza powieści detektywistycznej, rodzinnych wspomnień i wykładu z historii sztuki. Odziedziczywszy po wujecznym dziadku wyjątkowy zbiór 264 maleńkich japońskich figurek, autor rozpoczyna pasjonujące śledztwo. Zgłębiając historię tej szczególnej kolekcji, poznaje dzieje swoich przodków — kilku pokoleń arystokratycznej rodziny Ephrussich. Nurtuje go pytanie, jak to się stało, że z całej ogromnej fortuny właśnie te drobne i kruche przedmioty przetrwały kataklizmy XX wieku.

Książka de Waala, wydana w Wielkiej Brytanii zaledwie parę lat temu, została już przetłumaczona na kilkanaście języków; otrzymała także wiele nagród i wyróżnień, m.in. Nagrodę Literacką Costa 2010 w kategorii „Biografia”, Nagrodę Galaxy 2010 w kategorii „Debiut” i Nagrodę im. Christophera Ondaatjego 2011 przyznawaną przez Brytyjskie Królewskie Towarzystwo Literackie, była także nominowana do Nagrody im. Harolda Hyama Wingate’a 2011 przyznawanej przez „Jewish Quarterly”, Nagrody im. Samuela Johnsona 2011 przyznawanej przez BBC i Nagrody PEN/Ackerley 2011 w kategorii „Wspomnienia”.

"De Waal wyrusza w podróż, która zaprowadzi go do nieoczekiwanych miejsc i odciśnie na nim piętno, jakiego się nie spodziewał. Podążając tropem kolekcji netsuke, dotrze nie tylko do paryskich i wiedeńskich salonów, lecz i do ubogiego pokoju starej służącej. W trakcie swej wędrówki przeżyje sprawę Dreyfusa i narodziny antysemityzmu, Anschluss i wybuch wojny, a wreszcie zagładę wielu krewnych i rozproszenie się innych. Na sam koniec trafi do zrujnowanego przez wojnę Tokio i stanie się świadkiem odrodzenia i odbudowy tego miasta, a wraz z nim całej Japonii. Niesłychana przygoda. Pasjonująca lektura." Antoni Libera

"We wstępie de Waal zanotował: Nie jest moim zamiarem pisanie rodzinnej sagi, a tym bardziej utrzymanej w nostalgicznym tonie opowieści o Mitteleuropie. I — na szczęście — poległ na całej linii, bo jego książka wpisuje się w najlepsze tradycje gatunku: oto wielkość i upadek rodu Ephrussich, odeskich handlarzy zbożem jak z opowiadania Babla, między którymi pojawia się pierwowzór Proustowskiego Swanna i uczennica Rilkego, Francja z czasów Dreyfusa i nazistowski Wiedeń, nieprzebrane bogactwa i niepowetowane straty, poważni bankierzy i kochliwe elegantki. To prawda, że w „Zającu o bursztynowych oczach” chodzi o coś więcej. Ale w każdej dobrej sadze o Mitteleuropie chodzi o coś więcej." Jacek Dehnel

"To znacznie więcej niż tylko historia rodziny – to przepięknie odmalowany obraz dawnego świata. De Waal, uznany ceramik, bez wątpienia będzie także cenionym pisarzem." Antonia Fraser „Mail on Sunday”

"To zaskakujące połączenie mikroprzedmiotu z makrohistorią daje wspaniały efekt." Julian Barnes, „Guardian”

"Wyjątkowa opowieść de Waala to podróż w poszukiwaniu minionego czasu, ale także refleksja nad jego upływem. (…) Niewielu prozaików potrafiło opisać historię rodziny z większą wnikliwością, zachwytem i powściągliwością." Eileen Battersby „Irish Times”

"De Waal jest ceramikiem; potrafi przepięknie przywoływać doznania płynące z dotyku drobnych japońskich figurek, które w jego kieszeniach z Paryża przez Wiedń i Odessę zawędrowały z powrotem do Japonii." Ed Hollis, „Scotsman”

"W waszych rękach znajduje się arcydzieło. (…) Tak pięknie i elegancko opowiedziana historia to rzadka przyjemność." Frances Wilson, „Sunday Times”

"Wyrafinowany opis poszukiwania utraconej rodziny i straconego czasu. De Waal przenosi nas do starej Europy, którą odmalowuje w całym jej bogactwie." Colm Tóibín, „Irish Times”

"Niezwykłe pisarstwo, które oszczędnie i z wdziękiem wyczarowuje w wyobraźni czytelnika jedno miejsce za drugim." Sara Waters

"De Waal osiąga wyżyny perfekcji, gdy kreśli zapadające w pamięć portrety miejsc i czasów, nigdy nie wpadając w sentymentalizm. Jego książka jest tak gładka i doskonała jak jego ceramiczne arcydzieła." Don Paterson

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (23 oceny)
16
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
laragu

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita historia, piękny język, czyta się z wielką przyjemnością.
10

Popularność




Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie wła­sne­go użyt­ku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­no­ści cy­wil­nej oraz kar­nej.

Ty­tuł ory­gi­na­łu an­giel­skie­go THE HARE WITH AM­BER EYES: A FA­MI­LY’S CEN­TU­RY OF ART AND LOSS

Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA / PRA­COW­NIA PA­PIE­RÓW­KA

Fo­to­gra­fia na okład­ce po­cho­dzi z ar­chi­wum Au­to­ra

Wy­daw­ca dzię­ku­je na­stę­pu­ją­cym in­sty­tu­cjom za udo­stęp­nie­nie ilu­stra­cji: Gu­sta­ve Ca­il­le­bot­te, Le Pont de l’Eu­ro­pe © MU­SÉE DU PE­TIT PA­LA­IS, Ge­ne­va; Édo­uard Ma­net, Pę­czek szpa­ra­gów © RHE­INI­SCHES BIL­DAR­CHIV, Co­lo­gne; Schot­ten­tor, Wie­deń 1885 © ÖSTER­RE­ICHI­SCHE NA­TIO­NAL­BI­BLIO­THEK; Pa­łac Eph­rus­sich, wi­dok fron­tu, pro­jekt opu­bli­ko­wa­ny w „Al­l­ge­me­ine Bau­ze­itung” © ÖSTER­RE­ICHI­SCHE NA­TIO­NAL­BI­BLIO­THEK; Wie­deń, 14 mar­ca 1938 roku © ÖSTER­RE­ICHI­SCHE NA­TIO­NAL­BI­BLIO­THEK

Co­py­ri­ght © by ED­MUND DE WAAL, 2010Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE, 2013Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by ELŻ­BIE­TA JA­SIŃ­SKA, 2013

Re­dak­cja ANA­STA­ZJA OLEŚ­KIE­WICZKo­rek­ty AGA­TA CZER­WIŃ­SKA / D2D.PL, BAR­BA­RA PAW­LI­KOW­SKA / D2D.PLRe­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej MI­CHAŁ NA­KO­NECZ­NY / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

Do­fi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go

ISBN 978-83-7536-616-7

Dla Bena, Mat­thew i Annyoraz dla mo­je­go Ojca

Na­wet kie­dy czło­wie­ko­wi nie za­le­ży na tych rze­czach, nie jest cał­kiem obo­jęt­ne, że mu kie­dyś na nich za­le­ża­ło; bo to było za­wsze z przy­czyn, któ­re umy­ka­ły się in­nym. […] Te­raz, kie­dy je­stem nad­to zmę­czo­ny, aby żyć z dru­gi­mi, te moje daw­ne uczu­cia, tak oso­bi­ście moje, wy­da­ją mi się – ot, ma­nia wszyst­kich ko­lek­cjo­ne­rów! – bar­dzo cen­ne. Otwie­ram dla sa­me­go sie­bie wła­sne ser­ce niby wi­try­nę; oglą­dam ko­lej­no tyle mi­ło­ści, któ­rych inni nie mo­gli znać. I o tej ko­lek­cji, do któ­rej je­stem te­raz bar­dziej jesz­cze przy­wią­za­ny niż do in­nych, po­wia­dam so­bie – tro­chę jak Ma­za­rin o swo­ich książ­kach, ale zresz­tą bez żad­ne­go lęku – że bar­dzo głu­pio bę­dzie opu­ścić to wszyst­ko.

Char­les Swann

Mar­cel Pro­ust, So­do­ma i Go­mo­ra

Drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne ro­dzi­ny Eph­rus­si

Wstęp

W roku 1991 jako je­den z sied­miu mło­dych Bry­tyj­czy­ków wy­je­cha­łem do Ja­po­nii na sty­pen­dium fi­nan­so­wa­ne przez pew­ną ja­poń­ską fun­da­cję. Re­pre­zen­to­wa­li­śmy naj­róż­niej­sze bran­że i za­wo­dy – od in­ży­nie­rii i dzien­ni­kar­stwa po prze­mysł i ce­ra­mi­kę. Dwu­let­nie sty­pen­dium za­pew­nia­ło rocz­ny po­byt w To­kio, po­prze­dzo­ny rocz­nym in­ten­syw­nym kur­sem ję­zy­ka ja­poń­skie­go na jed­nym z an­giel­skich uni­wer­sy­te­tów. Na­sze oby­cie z tym ję­zy­kiem mia­ło otwo­rzyć nową epo­kę w sto­sun­kach mię­dzy na­szy­mi kra­ja­mi. By­li­śmy pierw­szą gru­pą sty­pen­dy­stów i wie­le od nas ocze­ki­wa­no.

Pod­czas po­by­tu w Ja­po­nii każ­de­go ran­ka spo­ty­ka­li­śmy się na za­ję­ciach ję­zy­ko­wych w Shi­buyi. Na­sza szko­ła znaj­do­wa­ła się na wzgó­rzach, z dala od zgieł­ku fast fo­odów i dys­kon­to­wych skle­pów z elek­tro­ni­ką. To­kio prze­ży­wa­ło wte­dy naj­więk­szy boom od cza­sów woj­ny. Lu­dzie, któ­rzy sze­ro­ką rze­ką wy­le­wa­li się z dwor­ca ko­le­jo­we­go i zmie­rza­li ku naj­więk­sze­mu na świe­cie przej­ściu dla pie­szych, za­trzy­my­wa­li się, by na wiel­kich świetl­nych ta­bli­cach spraw­dzić pną­ce się wciąż wy­żej i wy­żej no­to­wa­nia in­dek­su Nik­kei.

Aby unik­nąć ści­sku w me­trze, wy­cho­dzi­łem z domu wcze­śniej, niż było to ko­niecz­ne, i po dro­dze na za­ję­cia spo­ty­ka­łem się na po­ran­ną kawę i cy­na­mo­no­we bu­łecz­ki ze star­szym ko­le­gą – ar­che­olo­giem. Po raz pierw­szy od cza­sów szko­ły mu­sia­łem od­ra­biać lek­cje. W cią­gu ty­go­dnia trze­ba było przy­swo­ić sto pięć­dzie­siąt zna­ków kan­ji, a tak­że do­kład­nie prze­ro­bić całą szpal­tę po­pu­lar­nej po­po­łu­dniów­ki, i – jak­by tego było mało – każ­de­go dnia po­wtó­rzyć kil­ka­dzie­siąt no­wych zwro­tów. By­łem tym praw­dzi­wie udrę­czo­ny, a moje fa­tal­ne sa­mo­po­czu­cie po­głę­biał do­dat­ko­wo wi­dok ko­le­gów, któ­rzy bez żad­ne­go wy­sił­ku pa­pla­li z na­uczy­cie­la­mi o tym, co obej­rze­li po­przed­nie­go dnia w te­le­wi­zji albo o ostat­nich skan­da­lach po­li­tycz­nych. Moja fru­stra­cja była tak wiel­ka, że któ­re­goś dnia w bez­sil­nej zło­ści kop­ną­łem z ca­łej siły zie­lo­ną, me­ta­lo­wą bra­mę pro­wa­dzą­cą do na­szej szko­ły. Do­pie­ro ten roz­pacz­li­wy gest zmu­sił mnie do re­flek­sji, skąd u do­ro­słe­go prze­cież fa­ce­ta taka de­spe­ra­cja.

Na szczę­ście czas po obie­dzie na­le­żał wy­łącz­nie do mnie. Dwa razy w ty­go­dniu po­po­łu­dnio­we go­dzi­ny spę­dza­łem w pra­cow­ni ce­ra­micz­nej. Uczęsz­cza­li do niej eme­ry­to­wa­ni biz­nes­me­ni, któ­rzy le­pi­li czar­ki do her­ba­ty, i stu­den­ci, dla któ­rych chro­po­wa­ta czer­wo­na gli­na i siat­ka były two­rzy­wem do wy­ra­że­nia awan­gar­do­wych po­my­słów. Po opła­ce­niu wstę­pu i za­ję­ciu ławy lub koła garn­car­skie­go każ­dy mógł ro­bić, co mu się żyw­nie po­do­ba. W pra­cow­ni pa­no­wał przy­jem­ny gwar. Pierw­szy raz mia­łem do czy­nie­nia z por­ce­la­ną; uczy­łem się, jak po zdję­ciu z koła de­li­kat­nie roz­chy­lać brze­gi mi­sek i cza­rek.

Le­pie­nie z gli­ny ab­sor­bo­wa­ło mnie od dziec­ka; za­mę­cza­łem ojca, by po­zwo­lił mi się za­pi­sać na po­po­łu­dnio­we za­ję­cia. Pierw­szym na­czy­niem, któ­re sa­mo­dziel­nie wy­ko­na­łem, była uto­czo­na na kole mi­ska. Po­kry­łem ją opa­li­zu­ją­cym bia­łym szkli­wem i ozdo­bi­łem ko­bal­to­wy­mi klek­sa­mi. Jako uczeń cały wol­ny czas spę­dza­łem w pra­cow­ni ce­ra­micz­nej. Gdy w wie­ku sie­dem­na­stu lat ukoń­czy­łem szko­łę, po­sta­no­wi­łem od­być prak­ty­kę. Moim na­uczy­cie­lem zo­stał su­ro­wy sta­rzec, kon­ty­nu­ator dzie­ła słyn­ne­go bry­tyj­skie­go ce­ra­mi­ka Ber­nar­da Le­acha. Na­uczył mnie sza­cun­ku dla ma­te­ria­łu oraz cier­pli­wo­ści: w jego pra­cow­ni wy­to­czy­łem z sza­rej gli­ny nie­zli­czo­ne czar­ki i po­jem­ni­ki na miód, za­mia­ta­łem pod­ło­gę, po­ma­ga­łem przy­go­to­wy­wać szkli­wo i łą­czyć pig­men­ty na spo­sób orien­tal­ny. Mój na­uczy­ciel nig­dy nie był w Ja­po­nii, ale re­ga­ły w jego pra­cow­ni ugi­na­ły się od ksią­żek o ja­poń­skiej ce­ra­mi­ce. Spę­dza­li­śmy dłu­gie go­dzi­ny na dys­ku­sjach o wyż­szo­ści ja­poń­skich cza­rek do her­ba­ty nad or­dy­nar­ny­mi an­giel­ski­mi kub­ka­mi, z któ­rych pi­li­śmy lu­ro­wa­tą kawę z mle­kiem. „Strzeż się – po­wia­dał – zbęd­nych ru­chów: im oszczęd­niej, tym le­piej”. Pra­co­wa­li­śmy w cał­ko­wi­tej ci­szy, z rzad­ka tyl­ko przy akom­pa­nia­men­cie mu­zy­ki kla­sycz­nej.

Jako na­sto­la­tek po­je­cha­łem na kil­ka let­nich mie­się­cy do Ja­po­nii, by do­sko­na­lić swe umie­jęt­no­ści. W Ma­shi­ko, Bi­zen i Tam­bie, mia­stecz­kach słyn­nych ze swych wy­ro­bów ce­ra­micz­nych, tra­fi­łem do rów­nie po­waż­nych na­uczy­cie­li. Mia­łem wra­że­nie, że je­stem w raju: upa­jał mnie sze­lest opa­da­ją­cej pa­pie­ro­wej ro­le­ty i szmer wody spły­wa­ją­cej po ka­mien­nych pły­tach. Je­dy­ną rze­czą, któ­ra za­kłó­ca­ła mój pod­nio­sły na­strój, był wi­dok ta­kich przy­byt­ków jak Dun­kin’ Do­nuts. Po po­wro­cie z Ja­po­nii spró­bo­wa­łem opi­sać moje prze­ży­cia w ar­ty­ku­le Ja­pan and the Pot­ter’s Ethic. Cul­ti­va­ting a Re­ve­ren­ce for Your Ma­te­rials and the Marks of Age [Ja­po­nia i ety­ka garn­car­stwa. Sza­cu­nek dla two­rzy­wa i zna­ków cza­su].

Gdy już opa­no­wa­łem rze­mio­sło, zde­cy­do­wa­łem się stu­dio­wać li­te­ra­tu­rę an­giel­ską i do­pie­ro po ukoń­cze­niu uni­wer­sy­te­tu za­szy­łem się na sie­dem lat w ci­chej, nie­mal ste­ryl­nej pra­cow­ni – naj­pierw na gra­ni­cy Wa­lii, po­tem w po­nu­rym wiel­ko­miej­skim cen­trum. W tym cza­sie skon­cen­tro­wa­łem się wy­łącz­nie na pra­cy – moje na­czy­nia były tego wy­ra­zem.

I oto znów je­stem w Ja­po­nii. W pra­cow­ni, do któ­rej uczęsz­czam, pa­nu­je nie­opi­sa­ny rwe­tes. Mo­je­mu są­sia­do­wi nie za­my­ka­ją się usta; mię­dląc swe por­ce­la­no­we na­czy­nia, snu­je nie­koń­czą­ce się mo­no­lo­gi na te­mat ba­se­bal­lu. O dzi­wo, spra­wia mi to przy­jem­ność. Wszyst­ko zda­je po­su­wać się swo­im to­rem.

Dwa ko­lej­ne wol­ne po­po­łu­dnia po­świę­ca­łem na zbie­ra­nie ma­te­ria­łów do książ­ki o Le­achu.

Spę­dza­łem je w ar­chi­wum Ni­hon Min­ge­ikan – Ja­poń­skie­go Mu­zeum Sztu­ki Lu­do­wej – zre­kon­stru­owa­nym wiej­skim domu miesz­czą­cym za­ło­żo­ną przez Yana­gie­go Sōet­su ko­lek­cję sztu­ki ja­poń­skiej i ko­re­ań­skiej. Yana­gi – fi­lo­zof, hi­sto­ryk sztu­ki i po­eta, ocza­ro­wa­ny uro­dą zwy­kłych przed­mio­tów co­dzien­ne­go użyt­ku wy­ko­na­nych przez pro­stych, ano­ni­mo­wych rze­mieśl­ni­ków: na­czyń, ko­szy­ków czy tka­nin – po­sta­wił so­bie za cel do­tar­cie do źró­deł owej do­sko­na­ło­ści. Było to pięk­no wy­zu­te ze świa­do­mo­ści. Przed­mio­ty te wy­ra­bia­no w tak wiel­kich ilo­ściach, że wy­twa­rza­ją­cy je rze­mieśl­ni­cy nie pró­bo­wa­li na­wet wy­ra­zić w nich swe­go ja.

W pierw­szych la­tach XX wie­ku Le­ach i Yana­gi – wów­czas jesz­cze mło­dzi – sta­li się nie­mal nie­roz­łącz­ni. Gdy już mu­sie­li się roz­stać, pro­wa­dzi­li oży­wio­ną ko­re­spon­den­cję. Wy­mie­nia­li uwa­gi na te­mat czy­ta­nych wła­śnie lek­tur, pi­sa­li o Bla­ke’u, Whit­ma­nie i Ru­ski­nie. W pew­nym mo­men­cie na­ro­dzi­ła się myśl, by w nie­wiel­kiej wio­sce po­ło­żo­nej nie­opo­dal To­kio za­ło­żyć ko­lo­nię ar­ty­stów. Le­ach, ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy miej­sco­wych chłop­ców, le­pił tam swo­je na­czy­nia; Yana­gi, oto­czo­ny gro­nem ar­ty­stycz­nych przy­ja­ciół, roz­pra­wiał o Ro­di­nie i idei pięk­na.

Za drzwia­mi pro­wa­dzą­cy­mi do ar­chi­wum, na koń­cu ko­ry­ta­rza, gdzie ka­mien­ne pły­ty ustę­po­wa­ły zwy­kłe­mu li­no­leum, znaj­do­wał się nie­wiel­ki po­ko­ik, trzy i pół na dwa i pół me­tra, za­sta­wio­ny po sam su­fit re­ga­ła­mi peł­ny­mi ksią­żek i kar­to­no­wych pu­deł za­wie­ra­ją­cych no­tat­ki i ko­re­spon­den­cję. Je­dy­nym me­blem w tym po­miesz­cze­niu było biur­ko, nad któ­rym wi­sia­ła goła ża­rów­ka – nic wię­cej. Lu­bię ar­chi­wa. W ar­chi­wum Yana­gie­go pa­no­wa­ła ab­so­lut­na ci­sza i było wy­jąt­ko­wo po­nu­ro.

Czy­ta­łem, ro­bi­łem no­tat­ki i szki­co­wa­łem bio­gra­fię Le­acha, któ­rej za­ło­że­niem było przed­sta­wie­nie tego ar­ty­sty w zu­peł­nie no­wym świe­tle. Przede wszyst­kim jed­nak za­mie­rza­łem roz­pra­wić się z ja­po­ni­zmem, li­czą­cą po­nad sto lat eu­ro­pej­ską fa­scy­na­cją kul­tu­rą Ja­po­nii, któ­ra wy­ra­sta­ła z cał­ko­wi­te­go nie­zro­zu­mie­nia tego kra­ju. To, co u za­chod­nich ar­ty­stów wy­wo­ły­wa­ło na­mięt­ność i en­tu­zjazm, u uczo­nych tro­pią­cych fał­szy­we in­ter­pre­ta­cje ro­dzi­ło iry­ta­cję i złość. Chcia­łem o tym na­pi­sać. Li­czy­łem, że książ­ka ta rów­nież mnie po­zwo­li się wy­zwo­lić z opar­te­go na ste­reo­ty­pach za­uro­cze­nia tym kra­jem.

Ko­lej­ne po­po­łu­dnie było prze­zna­czo­ne na wi­zy­tę u wuja Ig­gie­go.

Po wyj­ściu ze sta­cji me­tra zo­sta­wia­łem za sobą lśnią­ce au­to­ma­ty z pi­wem i za­czy­na­łem piąć się w górę. Mi­ja­łem świą­ty­nię Sen­ga­ku­ji z gro­ba­mi czter­dzie­stu sied­miu sa­mu­ra­jów, dziw­ny, bo­ga­to zdo­bio­ny bu­dy­nek – miej­sce spo­tkań sek­ty shin­tō, oraz pro­wa­dzo­ny przez ru­basz­ne­go pana X bar su­shi; do­szedł­szy do wy­so­kie­go muru ota­cza­ją­ce­go pe­łen wspa­nia­łych so­sen ogród księ­cia Ta­ka­mat­su, skrę­ca­łem w pra­wo. Wła­snym klu­czem otwie­ra­łem drzwi i wjeż­dża­łem na szó­ste pię­tro. Wuja za­zwy­czaj za­sta­wa­łem sie­dzą­ce­go przy oknie, po­grą­żo­ne­go w lek­tu­rze – naj­czę­ściej Joh­na Le Car­ré, El­mo­ra Le­onar­da lub ja­kichś fran­cu­skich pa­mięt­ni­ków.

– Po­myśl, ja­kie to in­te­re­su­ją­ce – po­wia­dał – nie­któ­re ję­zy­ki mają w so­bie wię­cej żaru niż inne.

Po­chy­la­łem się ku nie­mu, by mógł mnie po­ca­ło­wać. Na biur­ku le­ża­ły za­wsze czy­sty ar­kusz bi­bu­ły, opa­trzo­ny na­głów­kiem blok pa­pie­ru li­sto­we­go i pió­ro, któ­rym już wów­czas po­słu­gi­wał się co­raz rza­dziej. Z okna, przy któ­rym sie­dział, roz­cią­gał się wi­dok na las dźwi­gów. Ro­sną­ce czter­dzie­sto­kon­dy­gna­cyj­ne bu­dyn­ki za­sło­ni­ły wi­dok na Za­to­kę To­kij­ską.

Zja­da­li­śmy obiad przy­go­to­wa­ny przez go­spo­dy­nię pa­nią Na­ka­no albo Jirō, przy­ja­cie­la zaj­mu­ją­ce­go są­sied­nie miesz­ka­nie. Omlet z sa­ła­tą, a do tego grzan­ki z wy­śmie­ni­te­go pie­czy­wa ku­po­wa­ne­go w jed­nej z fran­cu­skich pie­kar­ni w Gin­zie i schło­dzo­ne bia­łe wino – San­cer­re albo Po­uil­ly-Fumé. I brzo­skwi­nie. I jesz­cze ser, a po­tem aro­ma­tycz­na czar­na kawa.

Ig­gie miał wów­czas osiem­dzie­siąt czte­ry lata. Był lek­ko zgar­bio­ny, za­wsze nie­na­gan­nie ubra­ny i cza­ru­ją­cy – w ja­snej ko­szu­li, kra­wa­cie i twe­edo­wej ma­ry­nar­ce w jo­deł­kę z wy­sta­ją­cą z kie­szon­ki chu­s­tecz­ką. Twarz zdo­bił mu siwy wą­sik. Po obie­dzie się­gał do prze­szklo­nej ga­blo­ty zaj­mu­ją­cej nie­mal całą ścia­nę sa­lo­nu i sztu­ka po sztu­ce wyj­mo­wał z niej ko­lej­ne net­su­ke: za­ją­ca o oczach z bursz­ty­nu, chłop­ca w heł­mie sa­mu­ra­ja i z mie­czem, ty­gry­sa z ob­na­żo­ny­mi kła­mi – plą­ta­ni­nę łap wy­ra­sta­ją­cych z na­prę­żo­ne­go ciel­ska. Gdy na­cie­szy­li­śmy się już fi­gur­ka­mi, od­kła­da­łem je na miej­sce po­śród tu­zi­nów in­nych i uzu­peł­nia­łem wodę w ma­łych cza­recz­kach, któ­re sta­wia się w ga­blo­cie, by za­po­biec wy­sy­cha­niu i pę­ka­niu ko­ści sło­nio­wej.

– Czy mó­wi­łem ci już – py­tał – że w dzie­ciń­stwie były to na­sze ulu­bio­ne za­baw­ki? Ro­dzi­ce do­sta­li je od pa­ry­skie­go ku­zy­na. A czy opo­wie­dzia­łem ci hi­sto­rię Anny i jej kie­sze­ni?

Ig­gie i jego ko­lek­cja net­su­ke, To­kio, 1960

Tok na­szych roz­mów by­wał nie­prze­wi­dy­wal­ny. Ig­gie po­wra­cał do wie­deń­skich cza­sów. Wspo­mi­nał uro­dzi­ny ojca. Na śnia­da­nie ku­charz po­da­wał Ka­iser­sch­marrn, sma­ko­łyk spo­rzą­dzo­ny ze sma­żo­nych plac­ków po­sy­pa­nych cu­krem pu­drem. Ka­mer­dy­ner Jo­sef wkra­czał do ja­dal­ne­go z ogrom­nym pół­mi­skiem, po czym spe­cjal­nym dłu­gim no­żem z na­masz­cze­niem dzie­lił Ka­iser­sch­marrn na por­cje, a Papa nie­odmien­nie po­wta­rzał, że na­wet ce­sarz nie za­czy­na le­piej dnia swo­ich uro­dzin. Po chwi­li jed­nak Ig­gie prze­rzu­cał się na inny te­mat i za­czy­nał opo­wia­dać o dru­gim mężu Lil­li. Ale kim, na Boga, była Lil­li?

Po­cie­sza­łem się, że choć nie mam po­ję­cia, kim była Lil­li, po­tra­fię umiej­sco­wić więk­szość opo­wia­da­nych przez nie­go hi­sto­rii: Bad Ischl, Kövec­ses, Wie­deń. Gdy o zmierz­chu na dźwi­gach za­pa­la­ły się świa­tła po­zy­cyj­ne, któ­re zda­wa­ły się się­gać hen w głąb za­to­ki, upo­rczy­wie po­wra­ca­ła myśl, że może po­wi­nie­nem utrwa­lić opo­wie­ści o Wied­niu sprzed wiel­kiej woj­ny. Nig­dy jed­nak do tego nie do­szło. Wy­da­wa­ło mi się, że by­ło­by to zbyt ofi­cjal­ne i nie na miej­scu. Ba­łem się wła­snej pa­zer­no­ści: wy­mu­sza­nia wspo­mnień tyl­ko po to, by móc je za­pi­sać. Zresz­tą słu­cha­nie tych hi­sto­rii, któ­re przy­wo­dzi­ły mi na myśl ob­ra­ca­ne przez wodę rzecz­ne ka­mie­nie, spra­wia­ło mi wy­star­cza­ją­cą przy­jem­ność.

Przez okrą­gły rok raz w ty­go­dniu Ig­gie opo­wia­dał mi o swo­im ojcu – dum­nym z ka­rie­ry aka­de­mic­kiej naj­star­szej cór­ki Eli­sa­beth, i o mat­ce – stro­fu­ją­cej ją za zbyt wy­ra­fi­no­wa­ny spo­sób wy­sła­wia­nia się. „Dziec­ko, mów­że bar­dziej do rze­czy”, po­wta­rza­ła. Od cza­su do cza­su z pew­nym za­że­no­wa­niem przy­wo­ły­wał za­ba­wę, któ­rą wy­my­śli­li z sio­strą Gi­se­lą. Cho­dzi­ło o to, by wy­kraść z sa­lo­nu ja­kiś dro­biazg, zbiec z nim po scho­dach, spryt­nie wy­mi­nąw­szy stan­gre­tów, prze­mknąć przez dzie­dzi­niec, do­stać się do pod­zie­mi i tam ukryć wy­nie­sio­ny przed­miot. Na­stęp­nie trze­ba było skło­nić dru­gie­go uczest­ni­ka za­ba­wy, by za­kradł się do piw­ni­cy, od­na­lazł go i od­niósł na miej­sce. Kie­dyś w trak­cie ta­kiej za­ba­wy Ig­gie zgu­bił się w ciem­no­ściach… nig­dy jed­nak tej hi­sto­rii nie do­koń­czył. Był to tyl­ko strzęp wy­rwa­ny za­wo­dzą­cej pa­mię­ci.

Wie­le opo­wie­ści do­ty­czy­ło Kövec­ses, ro­dzin­ne­go ma­jąt­ku po­ło­żo­ne­go w wę­gier­skiej czę­ści mo­nar­chii (obec­nie to Štr­ko­vec na Sło­wa­cji). Na przy­kład pierw­sze sa­mo­dziel­ne po­lo­wa­nie: mat­ka bu­dzi Ig­gie­go tuż przed świ­tem. Po­tem marsz do lasu je­dy­nie w to­wa­rzy­stwie ga­jo­we­go. Po raz pierw­szy sam na sam ze strzel­bą, a gdy wresz­cie w chłod­nym po­wie­trzu zo­ba­czył na ścier­ni­sku parę drżą­cych słu­chów, nie był w sta­nie na­ci­snąć spu­stu. Kie­dy in­dziej pod­czas spa­ce­ru na­tknę­li się z Gi­se­lą na ko­czu­ją­cych nie­opo­dal Cy­ga­nów pro­wa­dzą­cych na łań­cu­chu niedź­wie­dzia. Pa­mię­tał pa­nicz­ną uciecz­kę z roz­bi­te­go na skra­ju ma­jąt­ku obo­zo­wi­ska. Inne wspo­mnie­nie, tym ra­zem ze sta­cji. Bab­cia, cała w bie­li, pod­trzy­my­wa­na przez za­wia­dow­cę, wy­sia­da z Orient Expres­su; Ig­gie i Gi­se­la pę­dzą wzdłuż pe­ro­nu, by się z nią przy­wi­tać i ode­brać z jej rąk owi­nię­tą w zie­lo­ny pa­pier pacz­kę cia­stek od De­me­la. Albo: pod­czas śnia­da­nia mat­ka pro­wa­dzi go do okna, by po­ka­zać mu je­sien­ne drze­wo peł­ne sie­dzą­cych na nim szczy­głów. Ig­gie stu­ka w szy­bę i pta­ki z ło­po­tem wzbi­ja­ją się w nie­bo, po­rzu­ca­jąc pło­ną­ce zło­tem drze­wo.

Po obie­dzie Ig­gie uci­nał so­bie drzem­kę, a ja zmy­wa­łem i zma­ga­łem się z pra­cą do­mo­wą, mo­zol­nie za­czer­nia­jąc ar­ku­sze krat­ko­wa­ne­go pa­pie­ru ko­śla­wy­mi zna­ka­mi. Cze­ka­łem na po­wrót Jirō, któ­ry zja­wiał się ob­ła­do­wa­ny ja­poń­ski­mi i an­giel­ski­mi ga­ze­ta­mi i cro­is­san­ta­mi na ju­trzej­sze śnia­da­nie. Jirō na­sta­wiał Schu­ber­ta albo ja­kiś jazz, wy­pi­ja­li­śmy drin­ka, po czym wra­ca­łem do sie­bie.

Miesz­ka­łem w Me­ji­ro w uro­czym po­ko­ju z wi­do­kiem na ob­sa­dzo­ny aza­lia­mi mi­nia­tu­ro­wy ogró­dek. Mia­łem do dys­po­zy­cji płyt­kę elek­trycz­ną i czaj­nik. Choć ro­bi­łem, co mo­głem, by oży­wić sa­mot­ne wie­czo­ry, moje wy­sił­ki koń­czy­ły się nie­odmien­nie go­to­wa­niem klu­sek. Dwa razy w mie­sią­cu Ig­gie i Jirō za­bie­ra­li mnie na kon­cert. Naj­pierw jed­nak szli­śmy do Im­pe­ria­lu, żeby coś wy­pić i zjeść: cu­dow­ne su­shi albo bef­sztyk ta­tar­ski, albo – w hoł­dzie na­szym przod­kom ban­kie­rom – bo­euf à la fi­nan­ci­ère. Nig­dy nie da­łem się jed­nak sku­sić na foie gras, któ­re było przy­sma­kiem Ig­gie­go.

W le­cie Am­ba­sa­da Bry­tyj­ska wy­da­ła na cześć sty­pen­dy­stów przy­ję­cie. Pod­czas tej uro­czy­sto­ści każ­dy z nas miał po ja­poń­sku zdać re­la­cję ze swo­jej dwu­na­sto­mie­sięcz­nej pra­cy i za­pro­po­no­wać dzia­ła­nia w sfe­rze kul­tu­ry, któ­re mo­gły­by zbli­żyć na­sze dwa wy­spiar­skie na­ro­dy. Szli­fo­wa­łem moje wy­stą­pie­nie dłu­go i z mo­zo­łem. Wśród za­pro­szo­nych zna­leź­li się też Ig­gie i Jirō; wi­dzia­łem, jak znad kie­lisz­ków z szam­pa­nem sła­li mi życz­li­we spoj­rze­nia. Gdy było już po wszyst­kim, Jirō klep­nął mnie w ple­cy, a Ig­gie ser­decz­nie uści­skał i obaj zgod­nie za­pew­ni­li, że mój ja­poń­ski jest ab­so­lut­nie per­fekt – jōzu desu ne.

Jirō i Ig­gie uło­ży­li swe ży­cie naj­le­piej, jak moż­na to so­bie wy­obra­zić. W miesz­ka­niu Jirō je­den po­kój zo­stał na mo­dłę ja­poń­ską wy­ło­żo­ny ma­ta­mi ta­ta­mi, a na ma­łym oł­ta­rzu sta­ły fo­to­gra­fie mat­ki Jirō oraz Emmy, mat­ki Ig­gie­go. Było to miej­sce mo­dli­twy, gdzie ude­rza­ło się w gong. Tuż obok, w są­sied­nim miesz­ka­niu, na biur­ku Ig­gie­go sta­ła ich wspól­na fo­to­gra­fia zro­bio­na pod­czas rej­su po Mo­rzu We­wnętrz­nym – w tle na wy­so­kim brze­gu pię­trzą się so­sny, a wszyst­ko ską­pa­ne jest w od­bi­tej od wody sło­necz­nej po­świa­cie. Jest czer­wiec 1960 roku. Jirō, za­bój­czo przy­stoj­ny z za­cze­sa­ny­mi do tyłu wło­sa­mi, obej­mu­je Ig­gie­go. A oto póź­niej­sze zdję­cie z po­dró­ży mor­skiej na Ha­wa­je: znów obok sie­bie, tym ra­zem w smo­kin­gach.

– Nie­do­brze jest tak dłu­go żyć, mówi Ig­gie le­d­wie sły­szal­nym szep­tem, po czym gło­śniej do­da­je: – Ale do­brze jest sta­rzeć się w Ja­po­nii. Spę­dzi­łem tu wię­cej niż pół ży­cia.

– Nie brak ci Wied­nia? (Dla­cze­go nie spy­tać wprost: Cze­go ci brak na sta­rość w tym ob­cym kra­ju?)

– Nie. Do Wied­nia wró­ci­łem do­pie­ro w 1973. Nie było to mia­sto, w któ­rym da­ło­by się żyć. Moż­na się tam było udu­sić. Wcho­dzi­łeś do księ­gar­ni na Kärnt­ner Stras­se, żeby ku­pić książ­kę, a oni py­ta­li, czy ma­mie już mi­nął ka­tar. Nie było do­kąd uciec. Z ko­lei w domu: całe to zło­to, te mar­mu­ry. I mrok. Wi­dzia­łeś nasz dom na Rin­gu? Czy wiesz – na­gle zmie­nia te­mat – że ja­poń­skie pącz­ki ze śliw­ką są lep­sze od wie­deń­skich? – Po chwi­li kon­ty­nu­uje: – Papa obie­cy­wał, że jak do­ro­snę, za­pi­sze mnie do swo­je­go klu­bu. Spo­ty­ka­li się tam co czwar­tek, gdzieś w oko­li­cach ope­ry, naj­bliż­si przy­ja­cie­le, sami Ży­dzi. W te czwart­ki za­wsze wra­cał do domu roz­pro­mie­nio­ny. Wie­ner Klub. Chcia­łem, żeby wziął mnie ze sobą, ale nig­dy do tego nie do­szło. W koń­cu wy­je­cha­łem do Pa­ry­ża. Po­tem do No­we­go Jor­ku. A jesz­cze póź­niej wy­bu­chła woj­na… Tak, tego mi brak. Tego mi tu bra­ku­je.

Ig­gie umarł w 1994 roku, wkrót­ce po moim po­wro­cie do An­glii. Ode­bra­łem te­le­fon od Jirō: tyl­ko trzy dni w szpi­ta­lu. Do­bre i to. Wra­cam więc do To­kio na po­grzeb. Ze­bra­ło się nas kil­ka­na­ście osób: sta­rzy przy­ja­cie­le, krew­ni Jirō, za­pła­ka­na pani Na­ka­no i jej cór­ka.

Naj­pierw od­by­ła się kre­ma­cja. Na­stęp­nie, gdy przy­nie­sio­no po­pio­ły, ża­łob­ni­cy dłu­gi­mi pa­łecz­ka­mi prze­ło­ży­li ka­wał­ki nie­do­pa­lo­nych ko­ści do urny. Po­tem po­je­cha­li­śmy do świą­ty­ni, przy któ­rej Ig­gie i Jirō mie­li wy­ku­pio­ną kwa­te­rę. Grób zo­stał za­pro­jek­to­wa­ny dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej. Cmen­tarz roz­cią­gał się na nie­wiel­kim wznie­sie­niu za świą­ty­nią, każ­da kwa­te­ra od­gro­dzo­na była nie­wiel­kim ka­mien­nym mur­kiem. Na sza­rej pły­cie z ka­mie­nia wid­nia­ły daw­no już wy­ry­te na­zwi­ska, obok miej­sce na kwia­ty, wia­der­ka z wodą, szczot­ki i dłu­gie drew­nia­ne tycz­ki z wy­ma­lo­wa­ny­mi zna­ka­mi. Od­wie­dza­ją­cy grób trzy razy klasz­cze w dło­nie – wita swo­ich bli­skich i prze­pra­sza za dłu­gą nie­obec­ność; po­tem sprzą­ta, usu­wa zwię­dłe chry­zan­te­my i wkła­da do wody świe­że.

W świą­ty­ni urna zo­sta­ła usta­wio­na na nie­wiel­kim pod­wyż­sze­niu, przed nią fo­to­gra­fia – zdję­cie w smo­kin­gu zro­bio­ne pod­czas mor­skiej po­dró­ży. Mnich od­śpie­wał su­trę, a my ofia­ro­wa­li­śmy ka­dzi­dło. Ig­gie otrzy­mał nowe bud­dyj­skie imię, swo­je ka­imyō, któ­re po­mo­że mu w no­wym ży­ciu. Po­tem każ­dy zwra­cał się bez­po­śred­nio do zmar­łe­go. Pró­bo­wa­łem wy­ar­ty­ku­ło­wać coś po ja­poń­sku. Chcia­łem po­wie­dzieć, jak wie­le dla mnie zna­czył, ale nie da­łem rady. Z tru­dem po­wstrzy­my­wa­łem łzy. Oka­za­ło się, że po­mi­mo dwóch lat kosz­tow­nej na­uki w chwi­li pró­by ję­zyk mnie za­wo­dzi. Aby prze­ła­mać tę sła­bość, w bud­dyj­skiej świą­ty­ni na to­kij­skim przed­mie­ściu od­mó­wi­łem ka­dysz: za Igna­za von Eph­rus­sie­go, któ­re­go losy rzu­ci­ły tak da­le­ko od Wied­nia, za jego ojca i mat­kę, za bra­ta i sio­stry ży­ją­ce w dia­spo­rze.

Po po­grze­bie Jirō po­pro­sił mnie, bym po­mógł mu przej­rzeć rze­czy Ig­gie­go. Gdy otwo­rzy­łem sza­fę, moim oczom uka­zał się rząd ko­szul uło­żo­nych we­dług ko­lo­rów. Pa­ku­jąc do tor­by kra­wa­ty, stwier­dzi­łem, że wy­ty­cza­ją one tra­sy za­gra­nicz­nych po­dró­ży Ig­gie­go i Jirō: Lon­dyn, Pa­ryż, Nowy Jork, Ho­no­lu­lu. Gdy mie­li­śmy to za sobą, Jirō na­lał nam wina, wy­jął pę­dzel i atra­ment i skre­ślił kil­ka zna­ków na ar­ku­szu, któ­ry na­stęp­nie wło­żył do ko­per­ty. Wy­ja­śnił, że jest to za­pis po­wie­rza­ją­cy mi ko­lek­cję net­su­ke.

W ten spo­sób za­ją­łem moje miej­sce w sze­re­gu.

Ko­lek­cja net­su­ke skła­da się z dwu­stu sześć­dzie­się­ciu czte­rech fi­gu­rek i jest du­żym zbio­rem nie­wiel­kich przed­mio­tów. Bio­rę do ręki mi­nia­tu­ro­we cac­ko, ob­ra­cam w pal­cach, kła­dę na dło­ni i za­sta­na­wiam się, ile może wa­żyć. Drew­nia­ne – wy­ko­na­ne z drew­na kasz­ta­now­ca lub wią­zu – są lżej­sze od fi­gu­rek wy­rzeź­bio­nych z ko­ści sło­nio­wej. Na drew­nie bar­dziej od­zna­cza się pa­ty­na. Grzbiet bu­re­go wil­ka jest lek­ko wy­świe­co­ny, po­dob­nie jak para za­mknię­tych w uści­sku ko­zioł­ku­ją­cych akro­ba­tów. Net­su­ke wy­ko­na­ne z ko­ści sło­nio­wej są kre­mo­we, mie­nią się wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tej bar­wy, nig­dy jed­nak nie wpa­da­ją w biel. Nie­któ­re fi­gur­ki mają oczy z bursz­ty­nu lub rogu. Tyl­ko na naj­star­szych wi­dać śla­dy zu­ży­cia: po­śla­dek wy­le­gu­ją­ce­go się na li­sto­wiu fau­na jest cał­ko­wi­cie wy­tar­ty. Cy­ka­da ma na grzbie­cie rysę, le­d­wie wi­docz­ne pęk­nię­cie. Czyż­by ktoś ją upu­ścił? Cie­ka­we kto i kie­dy?

Więk­szość fi­gu­rek jest sy­gno­wa­na – pod­pis po­ja­wiał się wte­dy, gdy ukoń­czo­ny przed­miot ru­szał w świat. Jed­no net­su­ke przed­sta­wia męż­czy­znę po­chy­lo­ne­go nad ści­śnię­tą mię­dzy no­ga­mi ty­kwą. W obu dło­niach trzy­ma nóż, któ­rym pró­bu­je prze­kro­ić ty­kwę. Wi­dać, jak bar­dzo się tru­dzi: ra­mio­na, ple­cy i ręce są na­pię­te, wy­si­łek wszyst­kich mię­śni kon­cen­tru­je się na ostrzu. Inna fi­gur­ka przed­sta­wia bed­na­rza, któ­ry to­por­kiem ob­ra­bia na wpół go­to­wą becz­kę. Sie­dząc, na­pie­ra na nią ca­łym cia­łem, wpi­su­jąc się nie­mal w jej kształt. Sku­pio­ny na swo­im za­ję­ciu, marsz­czy brwi. Jest to mi­nia­tu­ro­wa rzeź­ba z ko­ści sło­nio­wej uka­zu­ją­ca isto­tę rzeź­bie­nia w drew­nie. Obie fi­gur­ki ob­ra­zu­ją koń­cze­nie cze­goś, co jesz­cze nie­ukoń­czo­ne. „Pa­trz­cie, ile już zro­bi­łem – zda­je się mó­wić każ­dy z rze­mieśl­ni­ków – ja już koń­czę, a tam­ten do­pie­ro bie­rze się do rze­czy”.

Gdy za­czy­na­my ob­ra­cać net­su­ke w pal­cach, ku na­szej ra­do­ści od­kry­wa­my ukry­te sy­gna­tu­ry: na po­de­szwie san­da­ła, na czub­ku ga­łę­zi, na tu­ło­wiu szer­sze­nia. Po­zwa­la­my so­bie na przy­jem­ność po­szu­ki­wa­nia ukry­tych sy­gna­tur, ale też od­ga­dy­wa­nia ru­chu dło­ni. Pró­bu­ję od­two­rzyć ruch pędz­la przy skła­da­niu pod­pi­su: za­nu­rze­nie czub­ka w atra­men­cie, na­stęp­nie, po prze­nie­sie­niu go na pa­pier, wy­ko­na­nie za­ma­szy­ste­go ru­chu i po­wrót do ka­mie­nia do roz­cie­ra­nia tu­szu. Pró­bu­ję so­bie wy­obra­zić, jak ten za­ma­szy­sty ruch pędz­la prze­ło­żyć na ruch de­li­kat­ne­go me­ta­lo­we­go na­rzę­dzia.

Nie­któ­re net­su­ke w ogó­le nie są sy­gno­wa­ne, do in­nych przy­kle­jo­ne są ma­leń­kie kar­tecz­ki ze sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­ny­mi czer­wo­nym atra­men­tem mi­nia­tu­ro­wy­mi cy­fer­ka­mi.

Naj­wię­cej jest szczu­rów. Być może z po­wo­du ich dłu­gich i gięt­kich ogo­nów, któ­re moż­na było okrę­cić wo­kół cia­ła zwie­rzę­cia lub też owi­nąć wo­kół wia­dra z wodą, zde­chłej ryby, okry­cia że­bra­ka, albo zgrab­nie pod­wi­nąw­szy szczu­rze łapy, scho­wać tak, by zna­lazł się na brzu­chu fi­gur­ki. Nie brak też szczu­ro­ła­pów.

Nie­któ­re net­su­ke to stu­dium ru­chu – pal­ce prze­su­wa­ją się po roz­wi­ja­ją­cej się li­nie albo mu­szą na­dą­żyć za roz­le­wa­ją­cą się wodą. W in­nych ruch jest ogra­ni­czo­ny, skie­ro­wa­ny do we­wnątrz jak w fi­gur­ce dziew­czy­ny ką­pią­cej się w wan­nie czy też splą­ta­nych mał­ży. Nie­któ­re mi­nia­tur­ki łą­czą obie te ten­den­cje. Prze­myśl­nie po­wy­gi­na­ny smok opie­ra się o gład­ką ska­łę. Pal­ce od­ga­du­ją­ce w ko­ści sło­nio­wej zwar­tość i gład­kość ka­mie­nia nie­ocze­ki­wa­nie na­tra­fia­ją na bo­ga­tą fak­tu­rę smo­cze­go ciel­ska.

Z przy­jem­no­ścią od­no­to­wu­ję cał­ko­wi­ty brak sy­me­trii. Po­dob­nie jak z mo­imi uko­cha­ny­mi ja­poń­ski­mi czar­ka­mi do her­ba­ty – je­den eg­zem­plarz nie po­zwa­la wy­ro­bić so­bie zda­nia o in­nych.

Gdy wró­ci­łem do Lon­dy­nu, wsu­ną­łem jed­no net­su­ke do kie­sze­ni i tak no­si­łem je ze sobą przez cały dzień. „No­si­łem” to za dużo po­wie­dzia­ne. Sło­wo to za­kła­da ja­kąś ce­lo­wość i nie od­da­je sa­mej tyl­ko obec­no­ści net­su­ke w kie­sze­ni. Net­su­ke jest lek­kie i tak ma­leń­kie, że nie­ustan­nie zni­ka, gubi się wśród bi­lo­nu i klu­czy. Za­po­mi­na się o jego obec­no­ści. To, któ­re tra­fi­ło do mo­jej kie­sze­ni, zo­sta­ło wy­ko­na­ne pod ko­niec XVIII wie­ku w Edo – sta­rym To­kio – z drew­na kasz­ta­now­ca i przed­sta­wia­ło szcze­gól­nie doj­rza­ły owoc nie­szpuł­ki. Je­sie­nią w Ja­po­nii czę­sto wi­du­je się nie­szpuł­ki, na­wet na uli­cach peł­nych au­to­ma­tów; ga­łąź zwi­sa­ją­ca znad muru świą­ty­ni albo z pry­wat­ne­go ogro­du szcze­gól­nie cie­szy oko. Moja nie­szpuł­ka jest doj­rza­ła, nie­mal przej­rza­ła, miąższ zda­je się wy­pły­wać spod skór­ki. Trzy list­ki u na­sa­dy owo­cu wy­glą­da­ją tak, jak­by pod wpły­wem do­ty­ku mia­ły się roz­pły­nąć. Owoc roz­wi­nął się nie­rów­no­mier­nie – z jed­nej stro­ny jest bar­dziej doj­rza­ły niż z dru­giej. Od spodu wy­czu­wa się dwa otwo­ry, je­den więk­szy od dru­gie­go – po prze­wle­cze­niu przez nie je­dwab­ne­go sznu­ra net­su­ke słu­ży­ło jako za­pin­ka przy nie­wiel­kiej sa­kiew­ce. Pró­bu­ję wy­obra­zić so­bie, kto był wła­ści­cie­lem owo­cu. Zo­stał wy­ko­na­ny na wie­le lat przed 1850 ro­kiem, gdy Ja­po­nia otwo­rzy­ła się na han­del z Za­cho­dem, a za­tem schle­biał wy­łącz­nie ja­poń­skim gu­stom. Być może zo­stał wy­rzeź­bio­ny z my­ślą o kup­cu lub uczo­nym. Ten dys­kret­ny, oszczęd­ny w for­mie przed­miot przy­wo­łu­je na moje usta uśmiech. Ob­rób­ka nie­zwy­kle twar­de­go ma­te­ria­łu, da­ją­ca w do­ty­ku efekt mięk­ko­ści, jest ka­lam­bu­rem w sfe­rze zmy­słów.

No­szę moją nie­szpuł­kę w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki, mam ją przy so­bie, gdy idę do mu­ze­al­nej bi­blio­te­ki, do pra­cow­ni i do Lon­don Li­bra­ry. Bez­u­stan­nie ob­ra­cam ją w pal­cach.

W pew­nym mo­men­cie za­czy­nam się za­sta­na­wiać, jak to moż­li­we, że ten ła­twy do zgu­bie­nia, de­li­kat­ny i mięk­ki, a za­ra­zem twar­dy przed­miot prze­trwał do na­szych cza­sów. Co­raz bar­dziej mnie to wcią­ga. Czy da­ło­by się od­two­rzyć dzie­je tej ma­leń­kiej rzeź­by? Wejść w po­sia­da­nie net­su­ke – odzie­dzi­czyć całą ko­lek­cję – ozna­cza­ło wziąć za nie od­po­wie­dzial­ność; rów­nież wo­bec po­przed­nich wła­ści­cie­li. Na ra­zie nie umiem po­wie­dzieć, na czym mia­ło­by to po­le­gać.

Dzię­ki Ig­gie­mu znam po­szcze­gól­ne eta­py wę­drów­ki ko­lek­cji. Wiem, w jaki spo­sób tra­fi­ła ona w moje ręce. Wiem, że zo­sta­ła ku­pio­na w Pa­ry­żu w roku 1870 przez Char­les’a Eph­rus­sie­go, ku­zy­na mo­je­go pra­dziad­ka. Wiem też, że na prze­ło­mie wie­ków ofia­ro­wał on ją w pre­zen­cie ślub­nym mo­je­mu wie­deń­skie­mu pra­dziad­ko­wi – Vik­to­ro­wi von Eph­rus­sie­mu. Znam też hi­sto­rię Anny, słu­żą­cej mo­jej pra­bab­ki. Wiem rów­nież – rzecz ja­sna – że wraz z Ig­giem net­su­ke po­now­nie tra­fi­ły do Ja­po­nii i sta­ły się czę­ścią jego wspól­ne­go ży­cia z Jirō.

Pa­ryż, Wie­deń, To­kio, Lon­dyn.

Hi­sto­ria nie­szpuł­ki za­czy­na się tam, gdzie po­wsta­ła: w Edo – dziel­ni­cy sta­re­go To­kio, nim czar­ne okrę­ty ko­man­do­ra Per­ry’ego zmu­si­ły Ja­po­nię do otwo­rze­nia się na han­del z resz­tą świa­ta. Ale pierw­szym praw­dzi­wym do­mem tych ca­cek był Hôtel Eph­rus­si w Pa­ry­żu, a ści­ślej ga­bi­net Char­les’a, któ­re­go okna wy­cho­dzi­ły na rue de Mon­ce­au.

Mam więc od cze­go się od­bić. Z sa­tys­fak­cją no­tu­ję, że jest też bez­po­śred­nie ogni­wo, któ­re łą­czy mnie z Char­les’em. Jest nim opo­wieść mo­jej bab­ki Eli­sa­beth, któ­ra jako pię­cio­let­nie dziec­ko po­zna­ła Char­les’a w re­zy­den­cji Eph­rus­sich w Meg­gen nad Je­zio­rem Czte­rech Kan­to­nów. Cha­let Eph­rus­si był sze­ścio­kon­dy­gna­cyj­nym bu­dyn­kiem z ru­sty­ko­wa­ne­go ka­mie­nia, zwień­czo­nym wy­jąt­ko­wo szpet­ny­mi neo­ba­ro­ko­wy­mi wie­życz­ka­mi. Zo­stał zbu­do­wa­ny w roku 1880 przez Ju­les’a, ku­zy­na Char­les’a, i jego żonę Fan­ny jako schro­nie­nie przed „udrę­ka­mi Pa­ry­ża”. Była to im­po­nu­ją­ca bu­dow­la, mo­gą­ca jed­no­cze­śnie po­mie­ścić cały „klan Eph­rus­sich” z Pa­ry­ża i Wied­nia, a na­wet dal­szych ku­zy­nów z Ber­li­na.

Nie­zli­czo­ne ścież­ki wi­ją­ce się wo­kół re­zy­den­cji ob­sa­dzo­no buksz­pa­nem i wy­sy­pa­no drob­nym, chrzęsz­czą­cym pod sto­pa­mi żwi­rem; obok roz­cią­ga­ły się nie­wiel­kie klom­by. Pie­czę nad par­kiem spra­wo­wał groź­ny ogrod­nik, po­strach dzie­ci. W tych sztyw­nych szwaj­car­skich ogro­dach żwir nie miał pra­wa opusz­czać ście­żek. Ogród scho­dził nad sam brzeg je­zio­ra, aż do po­mo­stu i han­ga­ru na łód­ki. Było to ko­lej­ne miej­sce, gdzie gro­zi­ła re­pry­men­da. Po­nie­waż Ju­les, Char­les i ich środ­ko­wy brat Igna­ce byli oby­wa­te­la­mi ro­syj­ski­mi, nad da­chem han­ga­ru po­wie­wa­ła ro­syj­ska im­pe­rial­na fla­ga. W Cha­le­cie spę­dza­no dłu­gie le­ni­we let­nie mie­sią­ce. Fan­ny i Ju­les byli bez­dziet­ni i spo­dzie­wa­no się, że dzie­dzicz­ką ich ba­jecz­nej for­tu­ny zo­sta­nie moja bab­ka. Opo­wia­da­ła mi ona o ogrom­nym ma­lo­wi­dle w ja­dal­ni, któ­re przed­sta­wia­ło po­chy­lo­ne nad po­to­kiem wierz­by pła­czą­ce. Pa­mię­ta­ła też, że służ­ba skła­da­ła się wy­łącz­nie z męż­czyzn, na­wet ku­charz był męż­czy­zną. O ileż cie­kaw­sze było to od po­rząd­ków pa­nu­ją­cych w wie­deń­skim domu, gdzie oprócz sta­re­go Jo­se­fa, ka­mer­dy­ne­ra, oraz por­tie­ra, któ­ry ro­bił do niej oko, ile­kroć otwie­rał bra­mę pro­wa­dzą­cą na Ring, i stan­gre­tów cała ob­słu­ga domu łącz­nie z kuch­nią była żeń­ska. Tu uwa­ża­no, że męż­czy­znom rza­dziej zda­rza się tłuc por­ce­la­nę. A por­ce­la­na – bab­cia pa­mię­ta­ła to do­brze – była w tym bez­dziet­nym domu do­słow­nie wszę­dzie.

Char­les był męż­czy­zną w śred­nim wie­ku, ale przy swo­ich za­bój­czo przy­stoj­nych i cza­ru­ją­cych bra­ciach spra­wiał wra­że­nie star­sze­go. Eli­sa­beth pa­mię­ta­ła tyl­ko jego wspa­nia­łą bro­dę i fi­li­gra­no­wy ze­ga­rek, któ­ry wyj­mo­wał z kie­szon­ki ka­mi­zel­ki. Ale i to, że zwy­cza­jem star­szych krew­nych po­da­ro­wał jej zło­tą mo­ne­tę.

Pa­mię­ta­ła jesz­cze – bar­dzo wy­raź­nie – jak Char­les po­chy­lił się kie­dyś nad jej sio­strą i zwi­chrzył jej wło­sy. Gi­se­la, młod­sza sio­stra Eli­sa­beth – młod­sza i o wie­le, wie­le ład­niej­sza, za­wsze przy­cią­ga­ła uwa­gę in­nych. Char­les na­zy­wał ją swo­ją Cy­ga­necz­ką, la Bo­hémien­ne.

Ta ust­na re­la­cja jest wła­śnie owym ogni­wem łą­czą­cym mnie bez­po­śred­nio z Char­les’em. Nie­ste­ty, prze­nie­sio­ny na pa­pier prze­kaz nie wy­da­je się zbyt tre­ści­wy.

Szcze­gó­ły – licz­ba słu­żą­cych i dość ba­nal­na hi­sto­ria o zło­tej mo­ne­cie – zda­ją się tkwić w ja­kimś peł­nym me­lan­cho­lii pół­mro­ku, choć mu­szę przy­znać, że pew­ne oży­wie­nie wno­si ro­syj­ska fla­ga. Wiem oczy­wi­ście, że moi krew­ni byli Ży­da­mi, wiem też, że byli nie­praw­do­po­dob­nie bo­ga­ci, ale nie jest moim za­mia­rem pi­sa­nie ro­dzin­nej sagi, a tym bar­dziej utrzy­ma­nej w no­stal­gicz­nym to­nie opo­wie­ści o Mit­te­leu­ro­pie. Nie chcę też, by Ig­gie zo­stał spro­wa­dzo­ny do sie­dzą­ce­go za biur­kiem sę­dzi­we­go wu­jecz­ne­go dziad­ka przy­po­mi­na­ją­ce­go Utza, ty­tu­ło­we­go bo­ha­te­ra po­wie­ści Bru­ce’a Cha­twi­na, któ­ry re­la­cjo­nu­je mi dzie­je na­sze­go rodu, a na­stęp­nie mówi: „A te­raz idź. I miej się na bacz­no­ści”.

Ta­kie hi­sto­rie pi­szą się same – tak mi się przy­najm­niej wy­da­je. Kil­ka me­lan­cho­lij­nych aneg­do­tek – oczy­wi­ście coś o Orient Expres­sie, kil­ka słów o wę­drów­kach po Pra­dze lub ja­kimś in­nym, rów­nie fo­to­ge­nicz­nym mie­ście, ja­kieś wy­szu­ka­ne w Go­ogle’u wspo­min­ki o ba­lach za cza­sów bel­le épo­que. By­ła­by to opo­wieść no­stal­gicz­na. I wy­zu­ta z tre­ści.

Nie mam żad­ne­go ty­tu­łu, by roz­pa­mię­ty­wać utra­tę ma­jąt­ku czy splen­do­rów sprzed wie­ku. Nie in­te­re­su­je mnie to, co po­wierz­chow­ne. Chciał­bym po­znać re­la­cje, ja­kie za­szły mię­dzy tym po­cho­dzą­cym z Ja­po­nii drew­nia­nym przed­mio­tem, któ­ry ob­ra­cam w pal­cach – twar­dym i wy­ra­fi­no­wa­nym – a miej­sca­mi, w któ­re rzu­cił go los. Chciał­bym wy­cią­gnąć rękę, do­tknąć klam­ki, na­ci­snąć ją i tra­fić do miejsc, gdzie te przed­mio­ty kie­dyś żyły, zna­leźć się w tam­tej prze­strze­ni, zmie­rzyć ją wzro­kiem, przyj­rzeć się ob­ra­zom, któ­re wi­sia­ły na ścia­nach, prze­ko­nać się, w jaki spo­sób pa­da­ło na nie świa­tło. Do­wie­dzieć się, czy­je ręce do­ty­ka­ły tych ma­leń­kich rzeźb i ja­kie były my­śli lu­dzi, do któ­rych na­le­ża­ły – je­śli w ogó­le je mie­li. Chcę wie­dzieć, cze­go były świad­ka­mi.

Me­lan­cho­lia, wy­da­je mi się, sprzy­ja męt­niac­twu; jest uciecz­ką od kon­kre­tu, du­szą­cym bra­kiem kon­cen­tra­cji. Tym­cza­sem ma­leń­kie net­su­ke to eks­plo­zja pre­cy­zji. Na­le­ży im się taka sama pre­cy­zja.

Są to dla mnie spra­wy waż­ne, po­nie­waż rze­mio­sło, któ­re upra­wiam, po­le­ga na wy­twa­rza­niu przed­mio­tów. W jaki spo­sób lu­dzie ob­cho­dzą się z przed­mio­ta­mi, jak się nimi po­słu­gu­ją, jak prze­ka­zu­ją je in­nym – jest dla mnie spra­wą naj­wyż­szej wagi. Zro­bi­łem wie­le, wie­le ty­się­cy na­czyń. Za­ra­zem zda­rza mi się nie pa­mię­tać imion, mó­wić nie­zbyt wy­raź­nie i pre­cy­zyj­nie. Na te­mat na­czyń mogę roz­pra­wiać bez koń­ca. Pa­mię­tam ich wagę i sta­bil­ność, re­la­cję mię­dzy po­wierzch­nią a roz­mia­rem. Ro­zu­miem, w jaki spo­sób ich kra­wę­dzie two­rzą na­pię­cie lub je wy­tra­ca­ją. Wiem, czy ro­bio­no je w po­śpie­chu, czy wol­no, nie szczę­dząc tru­du. Czy ku­mu­lu­je się w nich cie­pło. Wi­dzę, czy na­czy­nie wcho­dzi w re­la­cję z le­żą­cy­mi obok przed­mio­ta­mi. I w jaki spo­sób zmie­nia tę nie­wiel­ką prze­strzeń świa­ta, w któ­rej się zna­la­zło. Pa­mię­tam, czy ku­si­ło mnie, by je do­tknąć całą dło­nią czy tyl­ko ko­niusz­ka­mi pal­ców; czy też był to przed­miot, któ­ry od sie­bie od­py­chał. Nie cho­dzi o to, że kon­takt fi­zycz­ny z przed­mio­tem jest czymś  l e p s z y m  od bra­ku ta­kiej re­la­cji. Nie­któ­re przed­mio­ty zo­sta­ły stwo­rzo­ne po to, by się im przy­glą­dać, a nie mię­dlić je w dło­niach. Jako garn­carz dzi­wię się, gdy lu­dzie mó­wią o mo­ich na­czy­niach tak, jak­by były one ży­wy­mi isto­ta­mi. Trud­no mi się po­go­dzić z ży­ciem po ży­ciu cze­goś, co wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­łem. Nie­któ­re przed­mio­ty ku­mu­lu­ją w so­bie jed­nak emo­cje to­wa­rzy­szą­ce ich two­rze­niu.

I wła­śnie to mnie in­try­gu­je. Jest taka chwi­la, chwi­la nie­pew­no­ści, któ­ra po­prze­dza do­tyk lub wstrzy­ma­nie się od do­ty­ku. Je­śli we­zmę do ręki tę ma­leń­ką, bia­łą fi­li­żan­kę nie­co ob­tłu­czo­ną przy uszku, czy zmie­ni to coś w moim ży­ciu? Ba­nal­ny przed­miot: fi­li­żan­ka – bar­dziej kre­mo­wa niż bia­ła, za mała na po­ran­ną kawę, nie­zbyt sta­bil­na. Może sta­nie się dla mnie przed­mio­tem zna­czą­cym. Albo do­łą­czy do gru­py przed­mio­tów, któ­rych losy prze­dziw­nie się ze sobą spla­ta­ją. Ale rów­nie do­brze mogę ją od­sta­wić. Albo prze­ka­zać ko­muś in­ne­mu.

To, w jaki spo­sób przed­mio­ty prze­cho­dzą z rąk do rąk, to już do­me­na opo­wie­ści. Daję ci coś, bo je­steś mi bli­ski. Albo dla­te­go, że sam kie­dyś otrzy­ma­łem ten przed­miot od ko­goś bli­skie­go. Albo po­nie­waż ku­pi­łem go w wy­jąt­ko­wym miej­scu. Po­nie­waż bę­dziesz się o nie­go trosz­czył. Bo skom­pli­ku­je two­je ży­cie. Albo wzbu­dzi czy­jąś za­zdrość. Prze­ję­cie spu­ści­zny tyl­ko kom­pli­ku­je te hi­sto­rie. Nie jest oczy­wi­ste, co się pa­mię­ta, a co pusz­cza w nie­pa­mięć. Cza­sa­mi te nie­pa­mię­ci na­kła­da­ją się na sie­bie, za­po­mi­na się o po­przed­nich wła­ści­cie­lach, do­po­wia­da nowe hi­sto­rie. Co otrzy­ma­łem wraz z tymi ma­leń­ki­mi ja­poń­ski­mi przed­mio­ta­mi? Co mi one przy­nio­sły?

Ko­lek­cja net­su­ke jest od wie­lu lat czę­ścią mo­je­go ży­cia. Mo­głem przejść nad tym do po­rząd­ku i do koń­ca ży­cia mno­żyć aneg­dot­ki o nie­co­dzien­nym spad­ku po­zo­sta­wio­nym przez sta­re­go krew­ne­go. Al­ter­na­ty­wą było za­sta­no­wie­nie się, co jest isto­tą tego spad­ku i czym jest on dla mnie oso­bi­ście. Pew­ne­go wie­czo­ru, gdy pod­czas pro­szo­nej ko­la­cji za­ba­wia­łem to­wa­rzy­stwo, skła­da­ją­ce się głów­nie z na­ukow­ców, aneg­do­ta­mi zwią­za­ny­mi z ko­lek­cją, z przy­kro­ścią uzmy­sło­wi­łem so­bie, że po­wta­rzam je me­cha­nicz­nie. Sły­szę sa­me­go sie­bie, hi­sto­ria wra­ca do mnie po­przez re­ak­cję słu­cha­czy. Moja opo­wieść za­miast roz­wi­nąć się, sta­je się co­raz bar­dziej pu­sta. Czu­ję, że je­śli nie chcę, by wy­mknę­ła mi się na za­wsze, mu­szę się z nią zmie­rzyć.

Brak cza­su nie jest wy­tłu­ma­cze­niem. Wła­śnie skoń­czy­łem przy­go­to­wa­nia do wy­sta­wy mo­ich prac z por­ce­la­ny. Je­że­li wszyst­ko od­po­wied­nio za­pla­nu­ję, mogę od­su­nąć w cza­sie re­ali­za­cję za­mó­wie­nia dla waż­ne­go ko­lek­cjo­ne­ra. Wsz­czy­nam więc ne­go­cja­cje z żoną i prze­glą­dam no­tes. Trzy albo czte­ry mie­sią­ce po­win­ny wy­star­czyć. Bę­dzie dość cza­su, by po­je­chać do To­kio na spo­tka­nie z Jirō, od­wie­dzić Pa­ryż i Wie­deń.

Po­nie­waż moja bab­ka i wu­jecz­ny dzia­dek Ig­gie już nie żyją, pro­szę o po­moc mo­je­go osiem­dzie­się­cio­let­nie­go ojca. Oj­ciec, cho­dzą­ca do­broć, obie­cu­je spraw­dzić ro­dzin­ne do­ku­men­ty. Jest za­chwy­co­ny, że na­resz­cie któ­ryś z jego czte­rech sy­nów za­in­te­re­so­wał się spra­wa­mi ro­dzin­ny­mi. Uprze­dza jed­nak, że ma­te­ria­łu jest nie­wie­le. Pew­ne­go dnia zja­wia się w mo­jej pra­cow­ni z nie­wiel­kim pa­kun­kiem fo­to­gra­fii – jest ich może ze czter­dzie­ści. Przy­no­si też dwie cien­kie tecz­ki z ko­re­spon­den­cją, drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne spo­rzą­dzo­ne przez moją bab­cię jesz­cze w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, kar­tę człon­kow­ską Wie­ner Klu­bu z 1935 roku oraz re­kla­mów­kę wy­pcha­ną książ­ka­mi Tho­ma­sa Man­na, opa­trzo­ny­mi oso­bi­sty­mi de­dy­ka­cja­mi au­to­ra. Skła­da­my to wszyst­ko na dłu­gim sto­le w po­miesz­cze­niu nad pra­cow­nią, gdzie wy­pa­lam swo­je pra­ce.

– Od dziś je­steś straż­ni­kiem ro­dzin­ne­go ar­chi­wum – mówi oj­ciec. Pa­trzę na stos przed­mio­tów i nie wiem, czy się ro­ze­śmiać, czy le­piej nie.

Tro­chę de­spe­rac­ko py­tam, czy nie zna­la­zło­by się coś wię­cej. Wie­czo­rem w swo­im ma­leń­kim miesz­kan­ku w domu dla eme­ry­to­wa­nych du­chow­nych oj­ciec ko­lej­ny raz prze­glą­da swo­je rze­czy i dzwo­ni z wia­do­mo­ścią, że jest jesz­cze jed­na książ­ka Man­na. Wi­dzę, że po­dróż bę­dzie bar­dziej skom­pli­ko­wa­na, niż są­dzi­łem. Nie mogę jed­nak na­rze­kać. Choć nie­wie­le mi wia­do­mo o Char­les’u, pa­ry­skim ko­lek­cjo­ne­rze i pierw­szym wła­ści­cie­lu net­su­ke, znam jego pa­ry­ski ad­res. Wsu­wam net­su­ke do kie­sze­ni i ru­szam w dro­gę.

CZĘŚĆ PIERW­SZAPA­RYŻ 1871–1899

1. West End

W sło­necz­ny kwiet­nio­wy po­ra­nek wy­ru­szam na spo­tka­nie z Char­les’em. Idę wzdłuż pną­cej się nie­znacz­nie w górę rue de Mon­ce­au, dłu­giej pa­ry­skiej uli­cy, któ­ra mniej wię­cej w po­ło­wie prze­ci­na zdą­ża­ją­cy ku bul­wa­ro­wi Pére­ire bul­war Ma­le­sher­bes. Po obu stro­nach uli­cy cią­gną się utrzy­ma­ne w sty­lu neo­kla­sycz­nym bu­dyn­ki wznie­sio­ne ze zło­ta­we­go ka­mie­nia, z któ­rych każ­dy przy­po­mi­na mi­nia­tu­ro­wy flo­renc­ki pa­łac z ru­sty­ko­wa­nym par­te­rem, zdo­bio­ny nie­prze­bra­nym bo­gac­twem ka­ria­tyd, głó­wek i kar­tu­szy. Sto­ją­cy pod nu­me­rem 81 Hôtel Eph­rus­si, gdzie roz­po­czy­na się na­sza po­dróż, znaj­du­je się nie­mal na szczy­cie nie­wiel­kie­go wznie­sie­nia. Mi­nąw­szy sie­dzi­bę domu mody Chri­stia­na La­cro­ix, za­trzy­mu­ję się przed sie­dzi­bą rodu Eph­rus­sich. Je­stem nie­co zszo­ko­wa­ny od­kry­ciem, że obec­nie mie­ści się tu od­dział to­wa­rzy­stwa ubez­pie­czeń zdro­wot­nych.

Pięk­ny bu­dy­nek. Przez całe dzie­ciń­stwo z upodo­ba­niem ry­so­wa­łem ta­kie wła­śnie bu­dow­le. Spę­dza­łem nad ar­ku­szem pa­pie­ru dłu­gie po­po­łu­dnia, do­pra­co­wu­jąc świa­tło­cień, by jak naj­le­piej od­dać fa­lo­wa­nie ele­wa­cji – uwy­pu­klić głę­bię okien i pi­la­strów. Wi­dok ta­kie­go bu­dyn­ku bu­dzi we mnie za­wsze sko­ja­rze­nia mu­zycz­ne. Kil­ka kla­sycz­nych ele­men­tów łą­czy się w ryt­micz­ną ca­łość: czte­ry ko­rync­kie pi­la­stry na całą wy­so­kość fa­sa­dy, czte­ry wiel­kie ka­mien­ne wa­zo­ny wień­czą­ce at­ty­kę, pięć kon­dy­gna­cji, na każ­dej pięć okien. Na wy­so­ko­ści par­te­ru ele­wa­cja wy­koń­czo­na jest wiel­ki­mi ka­mien­ny­mi blo­ka­mi ob­ro­bio­ny­mi w ten spo­sób, by wy­glą­da­ły, jak­by pod­da­ne zo­sta­ły dzia­ła­niu cza­su i ży­wio­łów. Prze­cha­dzam się po uli­cy tam i z po­wro­tem. Do­pie­ro gdy mi­jam dom po raz trze­ci, spo­strze­gam, że we wzór kra­ty wple­cio­ne są dwie wiel­kie, zwró­co­ne ku so­bie ple­ca­mi li­te­ry „E”, sym­bol rodu Eph­rus­sich, swy­mi krą­gło­ścia­mi do­pa­so­wa­ne do owal­ne­go kształ­tu okna. Na pierw­szy rzut oka są nie­mal nie­wi­docz­ne. Dzi­wi mnie ta dys­kre­cja, za­sta­na­wiam się, jaka jest jej wy­mo­wa. Nad­mier­na pew­ność sie­bie? Przez otwar­tą bra­mę daję nura na dzie­dzi­niec, a na­stęp­nie prze­szedł­szy pod jesz­cze jed­nym skle­pio­nym łu­kiem, tra­fiam do czę­ści go­spo­dar­czej z bu­dyn­ka­mi z czer­wo­nej ce­gły i staj­nia­mi, nad któ­ry­mi mie­ści­ły się po­ko­je dla służ­by. Miłe dla oka ze­sta­wie­nie ma­te­ria­łów i fak­tur.

Zja­wia się do­staw­ca Spe­edy-Go Piz­za. Drzwi do hal­lu sto­ją otwo­rem. W środ­ku wi­dzę scho­dy, któ­re ni­czym dym wzno­szą się spi­ral­nie w górę przez całą wy­so­kość bu­dyn­ku. Czerń że­liw­nej ba­lu­stra­dy prze­pla­ta­na zło­co­ny­mi or­na­men­ta­mi pnie się aż ku la­tar­ni na sa­mym szczy­cie. W głę­bo­kiej wnę­ce mar­mu­ro­wy wa­zon, na pod­ło­dze sza­chow­ni­ca mar­mu­ro­wych płyt. Sły­chać stu­kot ob­ca­sów – po mar­mu­ro­wych stop­niach zbie­ga­ją ja­cyś waż­ni urzęd­ni­cy. Wy­co­fu­ję się spło­szo­ny. Nie umiał­bym wy­tłu­ma­czyć mo­jej tu obec­no­ści. Wra­cam na uli­cę, roz­glą­dam się, ro­bię zdję­cia, scho­dzę z dro­gi pró­bu­ją­cym mnie wy­mi­nąć pa­ry­ża­nom. Oglą­da­nie bu­dyn­ków to swe­go ro­dza­ju sztu­ka. Trze­ba umieć oce­nić, jak bu­dy­nek współ­gra z oto­cze­niem – wiej­skim lub miej­skim, czy ów świat na­ru­sza. Nu­mer 81, na przy­kład, nie­zau­wa­żal­nie zle­wa się z są­sied­ni­mi bu­dyn­ka­mi: nie­któ­re z nich są bar­dziej oka­za­łe, inne skrom­niej­sze; ża­den nie jest rów­nie dys­kret­ny.

Spo­glą­dam w górę ku oknom dru­gie­go pię­tra, gdzie znaj­do­wał się apar­ta­ment Char­les’a. Kil­ka z nich wy­cho­dzi na utrzy­ma­ny w bar­dziej kla­sycz­nym sty­lu dom po prze­ciw­nej stro­nie uli­cy, z in­nych – tych wy­cho­dzą­cych na dzie­dzi­niec – roz­po­ście­ra się wi­dok na są­sied­nie da­chy z ich or­na­men­ta­mi, ko­mi­na­mi i spa­dzi­sty­mi płasz­czy­zna­mi man­sard.

Miesz­ka­nie Char­les’a skła­da­ło się z przed­po­ko­ju, dwóch sa­lo­nów, z któ­rych je­den słu­żył mu za ga­bi­net, ja­dal­ni, dwóch sy­pial­ni i „pe­ti­te”. Pró­bu­ję to so­bie wy­obra­zić. Char­les i jego star­szy brat Igna­ce praw­do­po­dob­nie zaj­mo­wa­li są­sia­du­ją­ce miesz­ka­nia na tym sa­mym pię­trze. Naj­star­szy brat Ju­les wraz z Miną, ich owdo­wia­łą mat­ką, miesz­ka­li ni­żej, na pię­trze pierw­szym – znacz­nie wyż­szym, o wspa­nial­szych oknach i bal­ko­nach, któ­re w ten kwiet­nio­wy po­ra­nek zdo­bią zwi­sa­ją­ce z pla­sti­ko­wych skrzy­nek pe­lar­go­nie. Je­śli wie­rzyć do­ku­men­tom od­na­le­zio­nym w miej­skim ar­chi­wum, dzie­dzi­niec był nie­gdyś prze­szklo­ny. Dziś po owych szkla­nych ta­flach nie ma już śla­du; znik­nę­ły też ko­nie i trzy po­wo­zy, a staj­nie prze­ro­bio­no na prze­ślicz­ny dom – praw­dzi­wy klej­no­cik. Za­sta­na­wiam się, czy piąt­ka koni wy­star­cza­ła na po­trze­by tej du­żej, pro­wa­dzą­cej bo­ga­te ży­cie to­wa­rzy­skie ro­dzi­ny, któ­ra jak się do­my­ślam, przy­kła­da­ła wagę do od­po­wied­niej pre­zen­cji.

Dom jest ob­szer­ny, ale bra­cia za­pew­ne sta­le się na sie­bie na­ty­ka­li – choć­by na pną­cej się ko­li­ście w górę czar­no-zło­tej klat­ce scho­do­wej. A już na pew­no sły­sze­li od­bi­ja­ją­cy się od szkla­ne­go su­fi­tu tur­kot wta­cza­ją­cych się na dzie­dzi­niec po­wo­zów. Za­pew­ne spo­ty­ka­li też uda­ją­cych się z wi­zy­tą do są­sied­nich apar­ta­men­tów zna­jo­mych. Bra­cia mu­sie­li wy­pra­co­wać so­bie spo­sób, by – gdy trze­ba – wi­dzieć i sły­szeć mniej, niż było to ko­niecz­ne. Moje oso­bi­ste do­świad­cze­nie i do­świad­cze­nia mo­ich bra­ci uczą, że miesz­ka­nie z ro­dzi­ną pod jed­nym da­chem wy­ma­ga pew­ne­go wy­sił­ku. Są­dzę jed­nak, że ży­cie bra­ci Eph­rus­si ukła­da­ło się har­mo­nij­nie, choć praw­dę mó­wiąc, nie mie­li wy­bo­ru – Pa­ryż był miej­scem ich pra­cy.

Hôtel Eph­rus­si był do­mem ro­dzin­nym, a za­ra­zem sie­dzi­bą rodu, któ­ry wciąż roz­sze­rzał swo­je wpły­wy. Jego wie­deń­skim od­po­wied­ni­kiem był sto­ją­cy przy Rin­gu ol­brzy­mi pa­łac Eph­rus­sich. Oba bu­dyn­ki – pa­ry­ski i wie­deń­ski – były uczest­ni­ka­mi spek­ta­klu, ob­li­czem, któ­re po­ka­zy­wa­ło się świa­tu, aby je po­dzi­wiał. Nie było mod­niej­szych ad­re­sów niż rue de Mon­ce­au i Ring­stras­se. W 1871, roku wznie­sie­nia obu re­zy­den­cji, uli­ce te były jesz­cze pla­ca­mi bu­do­wy – roz­ko­pa­ny­mi, peł­ny­mi pyłu i ha­ła­su, a nu­wo­ry­szow­skie prze­strze­nie, któ­re rzu­ci­ły wy­zwa­nie sta­rym dziel­ni­com z ich wą­ski­mi, cia­sny­mi ulicz­ka­mi, pró­bo­wa­ły się do­pie­ro okre­ślić.

Do­my­ślam się, że sko­ro bu­dy­nek ten zda­je się nie­co pre­ten­sjo­nal­ny, jest tak dla­te­go, iż efekt ów za­ło­żo­ny był od sa­me­go po­cząt­ku. Domy w Pa­ry­żu i Wied­niu re­ali­zo­wa­ły ro­dzin­ny pro­jekt: ro­dzi­na Eph­rus­sich ru­szy­ła w śla­dy Ro­th­schil­dów. Tak jak na po­cząt­ku XIX wie­ku frank­furc­cy Ro­th­schil­do­wie ro­ze­sła­li swych sy­nów i cór­ki w świat, by zdo­by­li przy­czół­ki w eu­ro­pej­skich sto­li­cach, tak samo w la­tach pięć­dzie­sią­tych XIX wie­ku miesz­ka­ją­cy w Ode­ssie Ka­rol Jo­achim Eph­rus­si, nasz ro­dzin­ny Abra­ham, za­pla­no­wał eks­pan­sję swo­jej pro­ge­ni­tu­ry. Ten praw­dzi­wy pa­triar­cha miał z pierw­sze­go mał­żeń­stwa dwóch sy­nów: Igna­za i Léo­na. Gdy w wie­ku pięć­dzie­się­ciu lat oże­nił się po­now­nie, na­ro­dzi­ły się ko­lej­ne dzie­ci: dwaj sy­no­wie – Mi­chel i Mau­ri­ce oraz dwie cór­ki – Thérèse i Ma­rie. Cała szóst­ka mia­ła opu­ścić dom, by za­jąć od­po­wied­nią po­zy­cję w świe­cie fi­nan­sów lub przez sta­ran­nie do­bra­ne ko­li­ga­cje zwią­zać się z naj­waż­niej­szy­mi ro­da­mi ży­dow­ski­mi.

Ode­ssa była mia­stem le­żą­cym na za­chod­nich krań­cach car­skiej Ro­sji, w któ­rym do­pusz­czo­ne było osad­nic­two ży­dow­skie. Sły­nę­ła ze swo­ich szkół ra­bi­nac­kich i sy­na­gog, szczy­ci­ła się pi­sa­rza­mi i mu­zy­ka­mi, była ma­gne­sem ścią­ga­ją­cym ubo­gich Ży­dów z ga­li­cyj­skich szte­tli. Była też mia­stem, gdzie w każ­dej de­ka­dzie po­dwa­ja­ła się licz­ba za­lud­nia­ją­cych je Ży­dów, Gre­ków i Ro­sjan; mia­stem po­li­glo­tów, spe­ku­la­cji, han­dlu i nie za­wsze czy­stych in­te­re­sów, w któ­re­go por­to­wych dziel­ni­cach ro­iło się od szpie­gów; mia­stem, któ­re wła­śnie się two­rzy­ło. Zmo­no­po­li­zo­waw­szy skup psze­ni­cy, Ka­rol Jo­achim Eph­rus­si prze­kształ­cił skrom­ny ro­dzin­ny in­te­res w ogrom­ne przed­się­bior­stwo. Zbo­że ku­po­wał u po­śred­ni­ków, któ­rzy wy­bo­isty­mi dro­ga­mi wieź­li je do ode­skie­go por­tu z głę­bi uro­dzaj­nej Ukra­iny, sły­ną­cej ze swe­go czar­no­zie­mu i gi­gan­tycz­nych ma­jąt­ków ziem­skich – naj­więk­sze­go za­głę­bia psze­nicz­ne­go na świe­cie. Nim zbo­że zo­sta­ło wy­eks­pe­dio­wa­ne w świat – przez Mo­rze Czar­ne w górę Du­na­ju lub na Mo­rze Śród­ziem­ne – tra­fia­ło do spi­chle­rzy Eph­rus­sie­go.

W roku 1860 ro­dzi­na sta­ła się naj­więk­szym eks­por­te­rem zbo­ża na świe­cie. Ja­mes de Ro­th­schild zna­ny był w Pa­ry­żu jako Le Roi des Ju­ifs. Ro­dzi­nę Eph­rus­sich moż­na było okre­ślić mia­nem Les Rois du Blé – Kró­lów Psze­ni­cy. Choć byli Ży­da­mi, szczy­ci­li się wła­snym her­bem: psze­nicz­nym kło­sem i he­ral­dycz­nym trój­masz­to­wym okrę­tem pod peł­ny­mi ża­gla­mi. Pod okrę­tem wid­nia­ła ro­dzin­na de­wi­za: Quod ho­ne­stum [to, co szla­chet­ne]. Je­ste­śmy poza wszel­kim po­dej­rze­niem. Mo­że­cie nam za­ufać.

Za­sad­ni­czy plan po­le­gał na tym, by ko­rzy­sta­jąc z ro­dzin­nej siat­ki kon­tak­tów i po­wią­zań, zbu­do­wać i sfi­nan­so­wać gi­gan­tycz­ne przed­się­wzię­cie go­spo­dar­cze: mo­sty na Du­na­ju, ko­le­je że­la­zne w Ro­sji i we Fran­cji, doki i ka­na­ły. Z do­brze roz­wi­ja­ją­ce­go się domu han­dlo­we­go Eph­rus­si i Spół­ka mia­ło się prze­kształ­cić w mię­dzy­na­ro­do­wą po­tę­gę fi­nan­so­wą. Stwo­rzyć wła­sny bank. Od­tąd każ­da uda­na trans­ak­cja rzą­do­wa, każ­de przed­się­wzię­cie pod­ję­te we­spół ze zu­bo­ża­łym ar­cy­księ­ciem, każ­dy klient wcią­gnię­ty po­przez swo­je zo­bo­wią­za­nia w krąg ro­dzi­ny Eph­rus­sich mia­ły bu­do­wać splen­dor tego rodu i stop­nio­wo od­da­lać go od Ukra­iny i ko­le­bią­cych się po jej dro­gach skrzy­pią­cych wo­zów z psze­ni­cą.

W roku 1857 dwaj naj­star­si sy­no­wie wraz z ro­dzi­na­mi zo­sta­li wy­sła­ni do Wied­nia, sto­li­cy dy­na­micz­nie roz­wi­ja­ją­ce­go się im­pe­rium Habs­bur­gów. Ku­pi­li oka­za­ły dom w cen­trum mia­sta, któ­ry na naj­bliż­sze dzie­sięć lat stał się przy­sta­nią dla nie­koń­czą­ce­go się ko­ro­wo­du dziad­ków, dzie­ci, wnu­ków krą­żą­cych tam i z po­wro­tem mię­dzy Ode­ssą a Wied­niem. Pil­no­wa­niem in­te­re­sów Eph­rus­sich w Au­stro-Wę­grzech obar­czo­no mo­je­go pra­pra­dziad­ka Igna­za. Na­stęp­nym kro­kiem mia­ło być zdo­by­cie Pa­ry­ża. Mi­sję pod­bi­cia tego mia­sta po­wie­rzo­no naj­star­sze­mu z ro­dzeń­stwa, Léo­no­wi – miał się tam osie­dlić z ro­dzi­ną i roz­wi­jać in­te­re­sy.

I tak oto tra­fiam do VIII dziel­ni­cy Pa­ry­ża, na wzgó­rze, gdzie do­mi­nu­je bar­wa mio­du, i za­trzy­mu­ję się przed do­mem, któ­ry stał się przy­czół­kiem Léo­na. Opie­ram się o mur bu­dyn­ku sto­ją­ce­go po dru­giej stro­nie uli­cy i pró­bu­ję wy­obra­zić so­bie pie­kiel­nie upal­ne lato 1871 roku, gdy ro­dzi­na Eph­rus­sich przy­by­ła z Wied­nia do tej świe­żo wznie­sio­nej re­zy­den­cji w ko­lo­rze mio­du. Sto­li­ca Fran­cji wciąż jesz­cze nie otrzą­snę­ła się z wo­jen­nej trau­my. Mi­nę­ło za­le­d­wie kil­ka mie­się­cy od ob­lę­że­nia mia­sta przez pru­ską ar­mię, któ­re za­koń­czy­ło się klę­ską Fran­cji i ogło­sze­niem w Sali Lu­strza­nej w Wer­sa­lu wskrze­sze­nia Ce­sar­stwa Nie­miec­kie­go. Nowo po­wsta­ła Trze­cia Re­pu­bli­ka była nie­wy­dol­na, osła­bio­na przez re­wol­tę ko­mu­nar­dów i we­wnątrz­rzą­do­wą wal­kę fak­cyj­ną.

Bu­do­wa domu była już nie­mal na ukoń­cze­niu, lecz wo­kół wciąż jesz­cze roz­cią­gał się plac bu­do­wy. Tyn­ka­rze ze­szli z rusz­to­wań, a pra­ce prze­nio­sły się do wnę­trza. Złot­ni­cy, le­żąc w nie­wy­god­nych po­zy­cjach na ła­god­nie wzno­szą­cych się scho­dach, koń­czy­li po­le­ro­wać frag­men­ty ba­lu­stra­dy, gdy jed­no­cze­śnie tra­ga­rze ostroż­nie wno­si­li me­ble, ob­ra­zy i skrzy­nie z za­sta­wą. We­wnątrz i na ze­wnątrz pa­nu­je nie­ustan­ny ha­łas, okna wy­cho­dzą­ce na uli­cę wciąż są otwar­te. To wszyst­ko nie sprzy­ja do­bre­mu sa­mo­po­czu­ciu Léo­na, któ­re­mu do­ku­cza ser­ce. Pierw­sze mie­sią­ce na tej pięk­nej uli­cy na­zna­czo­ne są tra­ge­dią, śmier­cią naj­młod­szej cór­ki Léo­na i Miny. Bet­ty, do­pie­ro co wy­da­na za mąż za mło­de­go, zna­ko­mi­cie ro­ku­ją­ce­go ży­dow­skie­go ban­kie­ra, umie­ra za­le­d­wie kil­ka ty­go­dni po uro­dze­niu có­recz­ki Fan­ny. W tym ob­cym mie­ście ro­dzi­na Eph­rus­sich wy­sta­wia w ży­dow­skiej czę­ści cmen­ta­rza na Mont­mar­trze ro­dzin­ny gro­bo­wiec w sty­lu go­tyc­kim – ogrom­ny, jak­by chcie­li pod­kre­ślić, że po­zo­sta­ną tu bez wzglę­du na oko­licz­no­ści. Dłu­go nie mogę go od­na­leźć. Bra­ma gdzieś znik­nę­ła, w środ­ku peł­no przy­wia­nych przez wiatr li­ści kasz­ta­now­ców.

Hôtel Eph­rus­si na rue de Mon­ce­au

Trud­no o lep­sze miej­sce na ro­dzin­ną re­zy­den­cję niż wzgó­rze, przez któ­re prze­cho­dzi rue de Mon­ce­au. Po­dob­nie jak wie­deń­ski Ring, gdzie miesz­ka resz­ta ro­dzi­ny, iro­nicz­nie na­zy­wa­ny Zion­stras­se, wspól­nym mia­now­ni­kiem ży­cia na rue de Mon­ce­au był ży­dow­ski ka­pi­tał. Ini­cja­to­ra­mi zbu­do­wa­nia tu no­wej dziel­ni­cy byli dwaj se­far­dyj­czy­cy – bra­cia Isa­ac i Émi­le Pére­ire, któ­rzy do­ro­bi­li się for­tu­ny na spe­ku­la­cjach fi­nan­so­wych, bu­do­wie ko­lei że­la­znych i ob­ro­cie nie­ru­cho­mo­ścia­mi, a szcze­gól­nie bu­do­wie ho­te­li i wiel­kich do­mów to­wa­ro­wych. Bra­cia Pére­ire ku­pi­li Pla­ine-de-Mon­ce­au, duży ob­szar zie­mi znaj­du­ją­cy się wów­czas jesz­cze poza gra­ni­ca­mi mia­sta, i za­czę­li na nim sta­wiać domy dla szyb­ko roz­wi­ja­ją­cej się eli­ty fi­nan­so­wej i han­dlo­wej. Stwo­rzy­li ide­al­ne oto­cze­nie dla przy­by­łych wła­śnie do Pa­ry­ża ży­dow­skich ro­dzin z Ro­sji i Le­wan­tu. Uli­ce na wzgó­rzu sta­ły się szyb­ko praw­dzi­wą ko­lo­nią, ob­sza­rem, gdzie wszy­scy zna­ko­mi­cie się zna­li i ro­zu­mie­li, gdzie wy­zna­wa­no tę samą re­li­gię i za­wie­ra­no mał­żeń­stwa.

By udo­sko­na­lić wi­dok roz­po­ście­ra­ją­cy się z okien nowo wznie­sio­nych ka­mie­nic, zmie­nio­no za­ło­że­nia osiem­na­sto­wiecz­ne­go par­ku. Obec­nie wcho­dzi­ło się do nie­go przez nową, nie­zwy­kle efek­tow­ną bra­mę z ku­te­go że­la­za, ozdo­bio­ną zło­co­ny­mi or­na­men­ta­mi sym­bo­li­zu­ją­cy­mi ga­łę­zie prze­my­słu we wła­da­niu bra­ci Pére­ire. Były pró­by na­zwa­nia tej no­wej dziel­ni­cy le West End. „Je­śli ktoś cię spy­ta, do­kąd pro­wa­dzi bul­war Ma­le­sher­bes – ra­dził pe­wien ów­cze­sny dzien­ni­karz – od­po­wiedz śmia­ło: do West Endu… Po fran­cu­sku brzmia­ło­by to zbyt wul­gar­nie, an­gielsz­czy­zna do­da­je szy­ku”. W par­ku, we­dług uszczy­pli­we­go dzien­ni­ka­rza, moż­na było na wła­sne oczy zo­ba­czyć „wiel­kie damy z czci­god­ne­go Fau­bo­ur­ga… żeń­ski od­po­wied­nik La Hau­te Fi­nan­ce i La Hau­te Co­lo­nie Isra­eli­te”. W prze­ci­wień­stwie do przy­strzy­żo­nej, sza­rej sztyw­no­ści Tu­il­le­ries – w par­ku Mon­ce­au wy­ty­czo­no wi­ją­ce się ścież­ki i za­ło­żo­no utrzy­ma­ne w an­giel­skim sty­lu klom­by, ob­sa­dzo­ne wciąż zmie­nia­ny­mi wie­lo­barw­ny­mi ro­śli­na­mi se­zo­no­wy­mi.

Kie­dy w koń­cu zo­sta­wiam Hôtel Eph­rus­si i po­wo­li, nie­zbyt spiesz­nym kro­kiem ru­szam w dół, idąc na prze­mian to jed­ną, to dru­gą stro­ną uli­cy, by le­piej przyj­rzeć się de­ta­lom ka­mie­nic, uświa­da­miam so­bie, że więk­szość tych do­mów mia­ła nadać ich wła­ści­cie­lom nową toż­sa­mość. Nie­mal wszy­scy przy­by­li tu z da­le­ka.

Dzie­sięć nu­me­rów od re­zy­den­cji Eph­rus­sich, pod nu­me­rem 61, stał dom Abra­ha­ma Ca­mon­da, pod nu­me­rem 63 – dom jego bra­ta Nis­si­ma, ich sio­stra Rébec­ca miesz­ka­ła nie­mal na­prze­ciw­ko, pod 60. Ca­mon­do­wie byli, po­dob­nie jak Eph­rus­si, ży­dow­ski­mi fi­nan­si­sta­mi. Ich dro­ga do Pa­ry­ża wio­dła z Kon­stan­ty­no­po­la przez We­ne­cję. Ban­kier Hen­ri Cer­nu­schi, któ­ry wsła­wił się wspar­ciem dla Ko­mu­ny Pa­ry­skiej, przy­był do Pa­ry­ża z Włoch. Za­miesz­kał na skra­ju par­ku w lo­do­wa­tym prze­py­chu swe­go pa­ła­cu, oto­czo­ny ko­lek­cją ja­poń­skich skar­bów. Pod nu­me­rem 55 znaj­do­wał się Hôtel Cat­taui, sie­dzi­ba ży­dow­skie­go rodu ban­kier­skie­go z Egip­tu, zaś pod nu­me­rem 43 ku­pio­ny od Eu­gène’a Pére­ire’a pa­łac Adol­phe’a de Ro­th­schil­da, szczy­cą­ce­go się przy­kry­tą szkla­nym da­chem salą prze­zna­czo­ną na jego ko­lek­cję sztu­ki re­ne­san­so­wej.

Jed­nak ża­den z tych bu­dyn­ków nie może kon­ku­ro­wać z pa­ła­cem na­le­żą­cym do kró­la cze­ko­la­dy Émi­le’a-Ju­sti­na Mer­nie­ra. Była to bu­dow­la tak sza­lo­na w swym eklek­ty­zmie, tak epa­tu­ją­ca bo­gac­twem or­na­men­tów, któ­re wi­dać zza wy­so­kie­go muru, że ko­men­tarz Zoli, iż jest on bo­ga­tym bę­kar­tem wszyst­kich sty­lów, wciąż wy­da­je się traf­ny. W na­pi­sa­nej w 1872 roku po­nu­rej po­wie­ści Zdo­bycz Zola opi­su­je tę wła­śnie re­zy­den­cję jako sie­dzi­bę nie­ja­kie­go Sac­car­da – chci­we­go Żyda, po­ten­ta­ta ryn­ku nie­ru­cho­mo­ści. Ro­dzi­na wpro­wa­dza się do no­we­go domu, a my po­zna­je­my cha­rak­ter uli­cy: jest to uli­ca Ży­dów, uli­ca lu­dzi pra­gną­cych za­im­po­no­wać swo­imi wy­staw­ny­mi, zło­ty­mi do­ma­mi. W pa­ry­skim slan­gu Mon­ce­au ozna­cza no­wych przy­by­szów, nu­wo­ry­szy.

Oto świat, do któ­re­go tra­fi­ły moje net­su­ke. Tu był ich pierw­szy dom. Na tej uli­cy, gdzie prze­pych ry­wa­li­zu­je z po­wścią­gli­wo­ścią, to, co wi­docz­ne, z tym, co ukry­te.

Char­les Eph­rus­si wpro­wa­dza się tu, gdy ma dwa­dzie­ścia je­den lat. Jest to czas, kie­dy w Pa­ry­żu w miej­sce cia­snych za­uł­ków sta­re­go mia­sta po­wsta­ją sze­ro­kie, wy­sa­dza­ne drze­wa­mi ar­te­rie o sze­ro­kich chod­ni­kach. Pro­ces ten trwa nie­mal pięt­na­ście lat. W tym cza­sie urba­ni­sta ba­ron Haus­smann zrów­nał z zie­mią śre­dnio­wiecz­ne uli­ce, a w ich miej­sce stwo­rzył par­ki i bul­wa­ry. Bu­rząc i bu­du­jąc w nie­zwy­kłym tem­pie, otwie­rał dla mia­sta zu­peł­nie nowe per­spek­ty­wy.

Mo­ment ten zna­ko­mi­cie uchwy­cił ma­larz Gu­sta­ve Ca­il­le­bot­te. Aby po­czuć smak pyłu wciąż uno­szą­ce­go się na świe­żo wy­ty­czo­nych bul­wa­rach i mo­stach, war­to obej­rzeć dwa ob­ra­zy tego ar­ty­sty, za­le­d­wie kil­ka lat star­sze­go od Char­les’a – swo­je­go są­sia­da, miesz­kał bo­wiem w jed­nym z pa­ła­cy­ków le­żą­cych w naj­bliż­szym są­siedz­twie domu Eph­rus­sich. Oto sło­necz­ny dzień na Pont de l’Eu­ro­pe. Wy­god­nym chod­ni­kiem idzie przez most po­rząd­nie ubra­ny mło­dy czło­wiek w sza­rym sur­du­cie i czar­nym cy­lin­drze – być może sam ar­ty­sta. Wy­prze­dza o dwa kro­ki skrom­nie ubra­ną mło­dą ko­bie­tę z pa­ra­sol­ką. Wła­śnie wy­szło słoń­ce. Jego świa­tło od­bi­ja się od świe­żo uło­żo­nych ka­mien­nych płyt chod­ni­ka. Obok bie­gnie pies. O ba­lu­stra­dę mo­stu opie­ra się ro­bot­nik. Świat wy­glą­da tak, jak­by do­pie­ro zo­stał stwo­rzo­ny: li­ta­nia wy­stu­dio­wa­nych ge­stów i cie­ni. Wszy­scy, nie wy­łą­cza­jąc psa, do­sko­na­le wie­dzą, w czym uczest­ni­czą.

Na ob­ra­zach Ca­il­le­bot­te’a pa­ry­skie uli­ce tchną spo­ko­jem: czy­ste ka­mien­ne fa­sa­dy, ryt­micz­nie po­wta­rza­ją­ce się de­ta­le bal­ko­nów, dłu­gie szpa­le­ry świe­żo po­sa­dzo­nych lip. Wszyst­kie te ele­men­ty po­ja­wia­ją się na ob­ra­zie Mło­dy męż­czy­zna przy oknie, wy­sta­wio­nym na dru­gim sa­lo­nie im­pre­sjo­ni­stów w 1876 roku. Przed­sta­wia on bra­ta ma­la­rza sto­ją­ce­go w oknie ro­dzin­ne­go miesz­ka­nia i pa­trzą­ce­go na skrzy­żo­wa­nie dwóch ulic są­sia­du­ją­cych z rue de Mon­ce­au. Mło­dy, pew­ny sie­bie, do­brze ubra­ny męż­czy­zna z rę­ka­mi w kie­sze­niach: przed nim całe ży­cie, za nim – plu­szo­wy fo­tel.

Jesz­cze wszyst­ko może się zda­rzyć.

Gu­sta­ve Ca­il­le­bot­te, Le Pont de l’Eu­ro­pe, 1876

Tak mógł wy­glą­dać mło­dy Char­les. Uro­dzo­ny w Ode­ssie, pierw­sze dzie­sięć lat ży­cia spę­dził w żół­tym, bo­ga­to zdo­bio­nym pa­ła­cu sto­ją­cym na skra­ju ob­sa­dzo­ne­go kasz­ta­now­ca­mi za­ku­rzo­ne­go pla­cu. Ze stry­chu domu, w któ­rym jed­no pię­tro zaj­mo­wa­ło miesz­ka­nie dziad­ka, po­nad masz­ta­mi stat­ków sto­ją­cych w por­cie moż­na było zo­ba­czyć mo­rze. W są­sied­nim domu znaj­do­wał się ro­dzin­ny bank. Nie spo­sób było wyjść na uli­cę, by ktoś nie zwró­cił się do dziad­ka, ojca lub któ­re­goś ze stry­jów z ja­kąś spra­wą, py­ta­niem czy wresz­cie proś­bą o ko­piej­kę. Char­les mi­mo­wol­nie uczy się, że po­ka­za­nie się w miej­scu pu­blicz­nym ozna­cza se­rię spo­tkań i uni­ków; uczy się, jak dać parę gro­szy że­bra­ko­wi czy prze­kup­nio­wi, jak bez za­trzy­my­wa­nia się wy­mie­nić uprzej­mo­ści ze zna­jo­my­mi.

Na­stęp­nie Char­les prze­pro­wa­dza się do Wied­nia i wraz z ro­dzi­ca­mi, ro­dzeń­stwem, stry­jem Igna­zem i lo­do­wa­tą ciot­ką Emi­lie oraz trój­ką ich dzie­ci – aro­ganc­kim Ste­fa­nem, zło­śli­wą Anną i ma­łym Vik­to­rem – spę­dza tam ko­lej­ne dzie­sięć lat. Co­dzien­nie do domu przy­cho­dzi na­uczy­ciel, któ­ry uczy dzie­ci ję­zy­ków: ła­ci­ny, gre­ki, nie­miec­kie­go i an­giel­skie­go. W domu po­ro­zu­mie­wa­ją się po fran­cu­sku, mię­dzy sobą po­zwa­la im się mó­wić po ro­syj­sku, w żad­nym wy­pad­ku nie wol­no im uży­wać ji­dysz, któ­re­go na­uczy­li się na po­dwór­ku w Ode­ssie. Każ­de z tych dzie­ci po­tra­fi roz­po­cząć zda­nie w jed­nym ję­zy­ku, a za­koń­czyć w in­nym. Ję­zy­ki są im po­trzeb­ne pod­czas po­dró­ży: do Ode­ssy, Pe­ters­bur­ga, Ber­li­na, do Frank­fur­tu i Pa­ry­ża. Poza tym zna­jo­mość ję­zy­ków okre­śla ich przy­na­leż­ność kla­so­wą. Dzię­ki ję­zy­kom ma się do­stęp do naj­róż­niej­szych krę­gów spo­łecz­nych. Dzię­ki ję­zy­kom  w s z ę d z i e  moż­na się czuć jak w domu.

W Wied­niu oglą­da­ją My­śli­wych na śnie­gu Breu­gh­la z bia­ły­mi wzgó­rza­mi upstrzo­ny­mi pla­ma­mi psów, a w Al­ber­ti­nie w ga­bi­ne­cie ry­cin akwa­re­le Düre­ra przed­sta­wia­ją­ce drżą­ce­go za­ją­ca i skrzy­dło kra­ski. Na Pra­te­rze uczą się jeź­dzić kon­no, poza tym chłop­cy cho­dzą na lek­cje szer­mier­ki i ra­zem z ku­zy­na­mi na lek­cje tań­ca. Wszy­scy świet­nie tań­czą. Osiem­na­sto­let­ni Char­les z ra­cji swo­ich umie­jęt­no­ści ta­necz­nych jest prze­zy­wa­ny w ro­dzi­nie Le Po­lo­na­is – Po­lak, tań­czą­cy chło­piec.

Któ­re­goś dnia star­si chłop­cy – Ju­les, Igna­ce i Ste­fan – zo­sta­ją za­pro­wa­dze­ni do sie­dzi­by fir­my – po­nu­re­go bu­dyn­ku na Schot­ten­ba­stei, tuż obok Rin­gu. To stąd pro­wa­dzi się in­te­re­sy. Chłop­cy mają przy­ka­za­ne, by nie od­zy­wać się, gdy star­si roz­ma­wia­ją o spo­so­bach trans­por­to­wa­nia zbo­ża i śle­dzą no­to­wa­nia gieł­do­we. Otwie­ra­ją się nowe per­spek­ty­wy: naf­ta w Baku, zło­to nad Baj­ka­łem. Kan­ce­li­ści roz­cho­dzą się do swo­ich za­dań. Tu­taj chłop­cy po raz pierw­szy po­zna­ją ska­lę przed­się­bior­stwa, któ­re kie­dyś sta­nie się ich wła­sno­ścią – nie­koń­czą­ce się ko­lum­ny liczb za­war­te w gru­bych re­je­strach han­dlo­wych sta­ją się dla nich ka­te­chi­zmem zy­sku.

To wła­śnie w tym cza­sie Char­les ry­su­je swo­ją ulu­bio­ną rzeź­bę z cza­sów ode­skich – Gru­pę La­oko­ona. Sta­ra się, by zwo­je moc­no opla­ta­ły mu­sku­lar­ne ra­mio­na, chce, żeby ry­su­nek zro­bił wra­że­nie na ma­łym ku­zy­nie. Szki­cu­je też to, co wi­dział w Al­ber­ti­nie. Ry­su­je słu­żą­cych. Roz­ma­wia ze zna­jo­my­mi ro­dzi­ców o ku­pio­nych przez nich ob­ra­zach. Lu­dzie ce­nią so­bie roz­mo­wę o swo­ich na­byt­kach z tak wy­kształ­co­nym mło­dym czło­wie­kiem.

Wresz­cie nad­cho­dzi wy­cze­ki­wa­na prze­pro­wadz­ka do Pa­ry­ża. Char­les jest de­li­kat­nej bu­do­wy, przy­stoj­ny, ze sta­ran­nie utrzy­ma­ną ciem­ną bro­dą, któ­ra w świe­tle przy­bie­ra lek­ko czer­wo­na­we tony. Nos ma ty­po­wy dla Eph­rus­sich: duży, za­krzy­wio­ny, czo­ło – po­dob­nie jak u wszyst­kich ku­zy­nów – wy­so­kie. Oczy sza­re, żywe i duże. Char­les zna­ny jest ze swe­go cza­ru­ją­ce­go obej­ścia. W pierw­szej chwi­li zwra­ca się uwa­gę na jego wy­gląd – wy­twor­ny ubiór, nie­na­gan­nie za­wią­za­ny kra­wat, do­pie­ro po­tem sły­chać jego głos – jest rów­nie do­brym roz­mów­cą jak tan­ce­rzem.

Char­les’owi po­zwo­lo­no ro­bić, co mu się po­do­ba.

Chcę wie­rzyć, że sta­ło się tak dla­te­go, iż był naj­młod­szym, trze­cim w ko­lej­no­ści sy­nem, a wszak we wszyst­kich baj­kach to wła­śnie trze­ci syn opusz­cza dom i ru­sza w świat w po­szu­ki­wa­niu przy­gód. To tyl­ko do­my­sły – za­pew­ne dla­te­go, że ja rów­nież je­stem trze­cim sy­nem. Są­dzę, że dla wszyst­kich człon­ków ro­dzi­ny było oczy­wi­ste, iż ten chło­piec nie­wie­le wskó­ra na gieł­dzie. Inna spra­wa, że w biu­rach Eph­rus­si et Cie pod nu­me­rem 45 rue de l’Ar­ca­de było już tylu mło­dych Eph­rus­sich – pa­mię­taj­my, że w Pa­ry­żu miesz­ka­li rów­nież dwaj jego stry­jo­wie, Mi­chel i Mau­ri­ce – że nie było po­wo­du, by wy­sy­łać tam rów­nież tego wiecz­nie za­to­pio­ne­go w lek­tu­rze bły­sko­tli­we­go chłop­ca, któ­ry tra­cił za­in­te­re­so­wa­nie, ile­kroć roz­mo­wa scho­dzi­ła na pie­nią­dze.

W no­wym domu Char­les ma swój wła­sny apar­ta­ment – czy­sty, bo­ga­to zdo­bio­ny i zu­peł­nie pu­sty. Ma więc do­kąd wra­cać: do no­we­go domu na świe­żo wy­bru­ko­wa­nym pa­ry­skim wzgó­rzu. Zna ję­zy­ki, ma pie­nią­dze, ma czas. Pora ru­szyć w świat. Jak każ­dy do­brze wy­cho­wa­ny mło­dy czło­wiek Char­les je­dzie na po­łu­dnie, do Włoch.

2.Un lit de pa­ra­de

Po­cząt­ki ko­lek­cji Char­les’a to za­ra­zem pre­hi­sto­ria mo­jej ko­lek­cji net­su­ke. Być może chęć gro­ma­dze­nia rze­czy za­czę­ła się wcze­śniej: może jako dziec­ko w Ode­ssie zbie­rał na pro­me­na­dzie kasz­ta­ny, a w Wied­niu na przy­kład mo­ne­ty. Jed­nak praw­dzi­we ko­lek­cjo­no­wa­nie za­czy­na się do­pie­ro w Pa­ry­żu. To, od cze­go za­czął i co zgro­ma­dził w swo­im miesz­ka­niu w domu pod nu­me­rem 81 na rue de Mon­ce­au, świad­czy o praw­dzi­wej pa­sji i en­tu­zja­zmie. Ku­pu­je bez opa­mię­ta­nia.

Rok spę­dzo­ny z dala od ro­dzi­ny to ty­po­wy Wan­der­jahr, to grand tour, po­dróż, któ­ra po­zwo­li­ła mu za­po­znać się z ka­no­nem sztu­ki re­ne­san­so­wej i zro­bi­ła zeń ko­lek­cjo­ne­ra. Albo ra­czej na­uczy­ła, czym jest ko­lek­cjo­no­wa­nie, po­zwo­li­ła przejść od po­dzi­wia­nia do po­sia­da­nia, a od po­sia­da­nia do ro­zu­mie­nia.

Char­les ku­pu­je ry­sun­ki i me­da­lio­ny, re­ne­san­so­we ema­lie i szes­na­sto­wiecz­ne go­be­li­ny wy­ko­na­ne na pod­sta­wie kar­to­nów Ra­fa­ela. Na­by­wa mar­mu­ro­wą fi­gur­kę dziec­ka w sty­lu Do­na­tel­la i wspa­nia­łą ma­jo­li­kę Luki del­la Rob­bia przed­sta­wia­ją­cą mło­de­go fau­na – spo­glą­da­ją­ce ku nam przez ra­mię ta­jem­ni­cze i bez­bron­ne stwo­rze­nie, po­kry­te jak Ma­don­ny szkli­wem w ko­lo­rze głę­bo­kie­go błę­ki­tu i ja­jecz­ną żół­cią. Po po­wro­cie do swo­je­go pa­ry­skie­go miesz­ka­nia Char­les umiesz­cza fau­na w po­ko­ju sy­pial­nym we wnę­ce ude­ko­ro­wa­nej szes­na­sto­wiecz­ny­mi wło­ski­mi go­be­li­na­mi o gru­bej fak­tu­rze, two­rząc w ten spo­sób pa­ro­dię oł­ta­rza z fau­nem w miej­scu świę­tej fi­gu­ry.

Zdję­cie tego „oł­ta­rza” moż­na dziś obej­rzeć w bi­blio­te­ce Mu­zeum Wik­to­rii i Al­ber­ta w gi­gan­tycz­nej, opraw­nej w głę­bo­ką czer­wień trzy­to­mo­wej pu­bli­ka­cji w ta­kim for­ma­cie, że ku roz­ba­wie­niu in­nych czy­tel­ni­ków zo­sta­ła do­star­czo­na do mo­je­go sto­li­ka na wóz­ku uży­wa­nym w szpi­ta­lach do prze­wo­że­nia cho­rych. Owo Mu­sée Gra­phi­que za­wie­ra ry­ci­ny przed­sta­wia­ją­ce dzie­ła sztu­ki zgro­ma­dzo­ne przez naj­więk­szych ko­lek­cjo­ne­rów sztu­ki re­ne­san­so­wej w Eu­ro­pie – po­czy­na­jąc od sir Ri­char­da Wal­la­ce’a (od Wal­la­ce Col­lec­tion w Lon­dy­nie) i roz­licz­nych Ro­th­schil­dów, na dwu­dzie­sto­trzy­let­nim Char­les’u koń­cząc. Owe to­misz­cza to za­pro­jek­to­wa­na z wiel­kim roz­ma­chem luk­su­so­wa pu­bli­ka­cja, wy­da­na przez ko­lek­cjo­ne­rów po to, by oszo­ło­mić in­nych ko­lek­cjo­ne­rów. Kil­ka stron za ową efek­tow­ną wnę­ką – utrzy­ma­ną w głę­bo­kim fio­le­cie prze­ty­ka­nym gdzie­nieg­dzie zło­tem, ozdo­bio­ną pa­ne­la­mi z wi­ze­run­ka­mi świę­tych i tar­cza­mi her­bo­wy­mi – tra­fiam na po­zo­sta­łe obiek­ty z ko­lek­cji Char­les’a.

Z tru­dem po­wstrzy­mu­ję śmiech: wiel­kie re­ne­san­so­we łoże, un lit de pa­ra­de, przy­kry­te bo­ga­to ha­fto­wa­ną tka­ni­ną, a nad nim bal­da­chim ozdo­bio­ny skom­pli­ko­wa­nym wzo­rem z amor­ka­mi, gro­te­ska­mi, he­ral­dycz­ny­mi sym­bo­la­mi, kwia­ta­mi i owo­ca­mi. Dwie bo­ga­te za­sło­ny – każ­da z ol­brzy­mią li­te­rą „E” na zło­tym tle – pod­trzy­my­wa­ne są przez sznu­ry z chwo­sta­mi. Ko­lej­ne „E” zo­sta­ło umiesz­czo­ne na wez­gło­wiu tego nie­mal ksią­żę­ce­go łoża. To me­bel ze świa­ta fan­ta­zji. Z ta­kie­go łóż­ka rzą­dzi­ło się mia­stem-pań­stwem, w nim udzie­la­ło się au­dien­cji, pi­sa­ło so­ne­ty i na pew­no od­da­wa­ło mi­ło­ści. Ale kto chciał­by w czymś ta­kim spać?

Spo­rzą­dzam li­stę na­byt­ków Char­les’a. Dużo bym dał, żeby wie­dzieć, ja­kie my­śli błą­ka­ły się w jego gło­wie, gdy po ko­li­stych scho­dach wno­szo­no na dru­gie pię­tro skrzy­nie z wło­ski­mi skar­ba­mi. Gdy spo­mię­dzy wió­rów i tro­cin za­czę­to wyj­mo­wać ich za­war­tość i póź­niej, gdy trze­ba było pod­jąć de­cy­zję, co gdzie umie­ścić, prze­ko­nać się, jak te skar­by pre­zen­tu­ją się w po­ran­nym słoń­cu wle­wa­ją­cym się przez okno z uli­cy. Czy wcho­dzą­cy do sa­lo­nu go­ście mie­li naj­pierw uj­rzeć go­be­lin, czy ścia­nę ze sta­ran­nie za­aran­żo­wa­ny­mi ry­sun­ka­mi? A może ra­czej wszyst­ko na­le­ży usta­wić w ten spo­sób, by ką­tem oka mo­gli zo­ba­czyć lit de pa­ra­de? Wy­obra­żam so­bie Char­les’a, jak po­ka­zu­je bra­ciom i ro­dzi­com ema­lie, jak chwa­li się przed nimi swym zbio­rem. Z pew­nym za­że­no­wa­niem przy­po­mi­nam so­bie, jak w wie­ku szes­na­stu lat wy­rzu­ci­łem ze swo­je­go po­ko­ju łóż­ko i za­stą­pi­łem je ma­te­ra­cem, nad któ­rym za­wie­si­łem dy­wan ma­ją­cy uda­wać bal­da­chim. A tak­że week­en­dy spę­dzo­ne na prze­wie­sza­niu ob­raz­ków i prze­sta­wia­niu ksią­żek, i ba­da­niu, jak czu­je się czło­wiek, któ­ry zmie­nia ota­cza­ją­cą go prze­strzeń. W tym mo­men­cie wszyst­ko wy­da­je się moż­li­we.

Oczy­wi­ście to tyl­ko de­ko­ra­cja. Tro­fea Char­les’a to rze­czy dla ko­ne­se­ra i eru­dy­ty. Mó­wią o hi­sto­rii, o ar­ty­stycz­nych ro­do­wo­dach i afi­lia­cjach i sa­mym ko­lek­cjo­ner­stwie. Przyj­rzyj­my się każ­de­mu obiek­to­wi z osob­na: go­be­li­ny  w e d ł u g  kar­to­nów Ra­fa­ela, sta­tu­et­ka –  k o p i a  Do­na­tel­la. Czu­je się, że Char­les do­głęb­nie zro­zu­miał, w jaki spo­sób sztu­ka roz­wi­ja się po­przez stu­le­cia. Po po­wro­cie do Pa­ry­ża ofia­ro­wu­je do Luw­ru rzad­ki pięt­na­sto­wiecz­ny me­da­lion przed­sta­wia­ją­cy Hi­po­li­ta stra­to­wa­ne­go przez dzi­kie ko­nie. Wy­da­je mi się, że sły­szę mło­de­go hi­sto­ry­ka sztu­ki zwra­ca­ją­ce­go się do zwie­dza­ją­cych. Czu­je się nie tyl­ko pie­nią­dze, ale i so­lid­ne stu­dia.

Udzie­la mi się przy­jem­ność, jaką Char­les mu­siał od­czu­wać w ob­co­wa­niu z przed­mio­ta­mi: za­ska­ku­ją­cy cię­żar ada­masz­ku, chłód ema­lii, pa­ty­na brą­zu, fak­tu­ra ha­ftu na go­be­li­nach.

Pierw­sze na­byt­ki Char­les’a są jed­nak cał­kiem kon­wen­cjo­nal­ne. Po­dob­ne przed­mio­ty mia­ło wie­lu przy­ja­ciół jego ro­dzi­ców; swo­je zbio­ry aran­żo­wa­li w spo­sób efek­tow­ny i wy­ra­fi­no­wa­ny. Kie­ru­jąc się ich przy­kła­dem, mło­dy Char­les stwo­rzył w swej pa­ry­skiej sy­pial­ni fio­le­to­wą mise en scène. Jego ko­lek­cja była skrom­niej­szą wer­sją tego, co moż­na było spo­tkać w in­nych ży­dow­skich do­mach. Mło­dy Eph­rus­si sta­rał się udo­wod­nić, naj­do­bit­niej, jak umiał, że jest już do­ro­sły. Go­to­wy, by za­jąć swo­je miej­sce w świe­cie.

Aby zdać so­bie spra­wę, ile wy­sił­ku wkła­da­no w aran­ża­cję wiel­kich ko­lek­cji, wy­star­czy­ło od­wie­dzić dom któ­re­go­kol­wiek z pa­ry­skich Ro­th­schil­dów, a naj­le­piej znaj­du­ją­cy się pod mia­stem w Fer­ri­ères nowo na­by­ty pa­łac Ja­me­sa Ro­th­schil­da. Tu z praw­dzi­wym na­masz­cze­niem ce­le­bro­wa­no dzie­ła na­le­żą­ce kie­dyś do słyn­nych re­ne­san­so­wych kup­ców i ban­kie­rów. Po­waż­ny me­ce­nat wy­ma­ga nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ści fi­nan­so­wych, któ­re za­zwy­czaj nie są zdol­no­ścia­mi dzie­dzicz­ny­mi. Za­miast pa­rad­nej sali, na wskroś ry­cer­skiej i chrze­ści­jań­skiej, w Fer­ri­ères za­pro­jek­to­wa­no we­wnętrz­ny dzie­dzi­niec z czte­re­ma po­tęż­ny­mi por­ta­la­mi pro­wa­dzą­cy­mi do róż­nych czę­ści bu­dyn­ku. Pod su­fi­tem ozdo­bio­nym ma­lo­wi­dłem Tie­po­la cią­gnę­ła się ga­le­ria ozdo­bio­na czar­no-bia­ły­mi mar­mu­ro­wy­mi po­są­ga­mi, w któ­rej poza go­be­li­na­mi przed­sta­wia­ją­cy­mi or­sza­ki trium­fal­ne wi­sia­ły płót­na Ve­lázqu­eza, Ru­ben­sa, Gu­ida Re­nie­go i Rem­brand­ta. Przede wszyst­kim jed­nak w oczy rzu­ca­ło się zło­to: zło­ce­nia me­bli, prze­ty­ka­ne zło­tą ni­cią go­be­li­ny, zło­te ramy, sztu­ka­te­rie; a wszyst­ko to ozdo­bio­ne zna­ka­mi Ro­th­schil­dów – oczy­wi­ście w zło­cie. Le goût Ro­th­schild stał się sy­no­ni­mem nad­mia­ru zło­ta. Ży­dów i ich zło­ta.

Char­les’owi z jego wraż­li­wo­ścią nie przy­szło na­wet do gło­wy, by ry­wa­li­zo­wać z Fer­ri­ères. Zresz­tą prze­strzeń, jaką dys­po­no­wał – dwa sa­lo­ny i sy­pial­nia – nie da­wa­ła ku temu pod­staw. A jed­nak miał coś wię­cej niż tyl­ko prze­strzeń, któ­rą moż­na za­peł­nić no­wy­mi na­byt­ka­mi i książ­ka­mi. Miał wi­zję sie­bie jako ko­lek­cjo­ne­ra eru­dy­ty. Jego sy­tu­acja była wy­jąt­ko­wa: po­sia­dał ko­lo­sal­ny ma­ją­tek, a do tego wie­dział, jak sobą po­kie­ro­wać.

Wszyst­ko to spra­wia, że mój sto­su­nek do nie­go nie jest naj­cie­plej­szy, a pa­rad­ne łoże utwier­dza mnie w moim scep­ty­cy­zmie. Nie wiem, jak dłu­go wy­trzy­mam z tym mło­dym czło­wie­kiem, jego in­tu­icją w dzie­dzi­nie sztu­ki i ta­len­tem do de­ko­ro­wa­nia wnętrz. Mo­je­go na­sta­wie­nia nie zmie­nią na­wet net­su­ke. Con­no­is­seur, włą­cza mi się w gło­wie sy­gnał ostrze­gaw­czy. Taki mło­dy, a wy­da­je mu się, że wszyst­ko wie.

I jesz­cze ten ma­ją­tek – to nie wró­ży nic do­bre­go.

Oswa­jam się z my­ślą, że je­śli chcę zro­zu­mieć, jak Char­les pa­trzał na świat, mu­szę prze­czy­tać to, co na­pi­sał. Na grun­cie aka­de­mic­kim czu­ję się pew­nie: spo­rzą­dzę bi­blio­gra­fię, a na­stęp­nie prze­czy­tam w po­rząd­ku chro­no­lo­gicz­nym wszyst­ko, co na­pi­sał. Na pierw­szy ogień idą rocz­ni­ki „Ga­zet­te des Be­aux-Arts”. Za­czy­nam od roku, kie­dy Char­les przy­był do Pa­ry­ża. Czy­tam jego pierw­sze, dość su­che ko­men­ta­rze na te­mat ma­lar­stwa ma­nie­ry­stycz­ne­go, Hol­be­ina i brą­zów. Do­wia­du­ję się przy oka­zji, że Char­les ma ulu­bio­ne­go we­nec­kie­go ma­la­rza – Ja­co­pa de Bar­ba­rie­go, któ­ry upodo­bał so­bie świę­te­go Se­ba­stia­na, wal­ki Try­to­nów i wi­ją­ce się, spę­ta­ne na­gie cia­ła. Za­sta­na­wiam się, czy ero­ty­zu­ją­ca te­ma­ty­ka ma ja­kieś zna­cze­nie. Przy­po­mi­nam so­bie La­oko­ona i znów ro­dzą się wąt­pli­wo­ści.

Po­cząt­ki były skrom­ne: wzmian­ki o wy­sta­wach, książ­kach i ese­jach, ale też ko­men­ta­rze do­ty­czą­ce in­nych pu­bli­ka­cji: ty­po­wa drob­ni­ca pro­du­ko­wa­na przez hi­sto­ry­ków sztu­ki na mar­gi­ne­sie prac in­nych ba­da­czy („uwa­gi do­ty­czą­ce atry­bu­cji…”, „ko­men­tarz do ca­ta­lo­gue ra­ison­né…”). Tek­sty Eph­rus­sie­go przy­po­mi­na­ją tro­chę jego ko­lek­cję sztu­ki wło­skiej. Mam wra­że­nie, że po­wo­li po­su­wam się na­przód. Mi­ja­ją ty­go­dnie, a ja co­raz le­piej czu­ję się w jego to­wa­rzy­stwie, od­no­to­wu­ję z sa­tys­fak­cją, że pierw­szy wła­ści­ciel net­su­ke za­czy­na pi­sać z więk­szą swa­dą, a moje emo­cje stop­nio­wo się zmie­nia­ją. W ten spo­sób w pół­mro­ku czy­tel­ni cza­so­pism mi­ja­ją trzy kosz­tow­ne ty­go­dnie. Po­tem jesz­cze dwa.

Char­les uczy się ob­co­wać sam na sam z ob­ra­zem. Czy­tel­nik czu­je, że po pierw­szym kon­tak­cie wra­ca do nie­go i oglą­da go jesz­cze raz. Czy­ta­jąc re­la­cje z wy­staw, czu­ję do­tyk jego ręki na ra­mie­niu – wra­ca­my do płót­na, by le­piej mu się przyj­rzeć: naj­pierw z bli­ska, a po­tem z od­da­le­nia. Wy­czu­wa się ro­sną­cą pew­ność sie­bie i pa­sję. I wresz­cie – po­ja­wia się w jego pi­sa­niu nie­za­leż­ność i nie­chęć do po­wta­rza­nia utar­tych po­glą­dów. Uda­je mu się za­cho­wać rów­no­wa­gę mię­dzy emo­cja­mi a trzeź­wym są­dem, nie kry­je swych uczuć. U au­to­rów pi­szą­cych o sztu­ce nie zda­rza się to czę­sto. Mi­ja­ją ty­go­dnie. W mia­rę jak na moim sto­le ro­śnie stos eg­zem­pla­rzy „Ga­zet­te”, mno­żą się co­raz to nowe py­ta­nia. Każ­dy ko­lej­ny rocz­nik pęcz­nie­je od za­kła­dek i żół­tych na­kle­jek, for­mu­la­rzy z no­wy­mi za­mó­wie­nia­mi i re­wer­sów.

Za­czy­na­ją mnie bo­leć oczy. Tek­sty dru­ko­wa­ne są pe­ti­tem, a przy­pi­sy jesz­cze drob­niej­szą czcion­ką. Przy­najm­niej ro­bię po­stę­py we fran­cu­skim. Do­bre i to. Oswa­jam się z my­ślą, że współ­pra­ca z Char­les’em jest moż­li­wa: nie po­pi­su­je się wie­dzą, za­le­ży mu, aby­śmy po­dą­ży­li za jego wzro­kiem i zo­ba­czy­li to, co on wi­dzi. Wy­da­je mi się to uczci­we.