Twarz z lustra - Wichrowska Elżbieta - ebook

Twarz z lustra ebook

Wichrowska Elżbieta

4,8

Opis

Pewnego dnia na stół operacyjny młodej, stojącej u progu kariery pani neurochirurg trafia Włodzimierz, znany wydawca i kolekcjoner. To poznanie zmieni  dotychczasowe życie ich obojga. Łucja, która rozstała się właśnie z mężem i pragnie zapomnieć o nienajlepszym dzieciństwie spędzanym na warszawskiej Pradze, zmuszona zostanie do poznawania dramatycznych i czasem bardzo tajemniczych spraw i historii swojej rodziny, kompletnie jej dotąd nieznanych. Włodzimierz dzięki Łucji pozna wreszcie tożsamość kobiety z portretu, która przez całe lata nie dawała mu spokoju. Twarz z lustra to opowieść o pragnieniu powrotu do źródeł i lęku przed własną tożsamością; o próbach rekonstrukcji świata przodków, o pasjach, miłości i nienawiści, które mimo upływu stuleci nie zmieniają się, tak samo cieszą i podobnie przerażają. To wreszcie opowieść o dokumentach, zjawach nie z tego świata i śledztwie, które powinno wiele ujawnić. Ale, czy tak się stanie?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 738

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UrszulaCur

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita historia, od XVIII w. emigracji przez akcję "Żelazo" do współczesności. A ile historii Warszawy.
00

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

ELŻBIETA WICHROWSKA

Strona redakcyjna

Copyright © 2015, Elżbieta Wichrowska

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-299-5

Projekt okładki oraz skład: Zuzanna Malinowska

Redakcja oraz korekta: Agnieszka Zielińska

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

Część 1

I.

Nieruchome, niemal nagie ciało, oplątane zwojami przewodów, wypełniało całą przestrzeń łóżka. Tylko jego dolna część przysłonięta była cienkim szpitalnym prześcieradłem, spod którego wystawała jedna noga. Gdyby nie rana na prawej skroni, biegnąca od czubka ogolonej głowy do ucha, i ogromny rozlany wokół niej krwiak, można by pomyśleć, że mężczyzna usnął i lada moment się obudzi. Ale rytm uniesień klatki piersiowej był nie jego, lecz pracującej tuż obok maszyny.

Miał najwyżej pięćdziesiąt, pięćdziesiąt kilka lat. Stojąca przy łóżku kobieta w białym lekarskim fartuchu długo przyglądała się jego twarzy. Podniosła powiekę mężczyzny, a potem sprawdziła mu tętno. Sięgnęła po kartę choroby. Co pewien czas spoglądała na śniade ciało nieprzytomnego. Przystojny – pomyślała i natychmiast zganiła się za ten brak profesjonalizmu. W tym samym momencie do sali wszedł lekarz.

– I? – zapytał.

– Nie ruszamy. Jeszcze nie. Stan bardzo ciężki. Parametry… – Nachyliła się nad jednym z urządzeń. – Jak długo jest w śpiączce? O której go przywieźli?

– Dziś w nocy. Parę minut po pierwszej.

– Kto był wtedy na dyżurze?

– Ja.

– I jeszcze tu jesteś?

– Łucjo, a gdzie niby mam być? – Wzruszył ramionami. – Jak tylko wrócę do domu, córka i żona zaraz znajdą mi jakieś zajęcie, a ja padam z nóg. Albo koledzy zaciągną na wódkę, a mam wysokie ciśnienie. To już wolę zostać, od czasu do czasu trzeba coś otworzyć, ale poza tym cisza i spokój.

– Faktycznie, cisza i spokój. Zwariować można. W jakim był stanie, kiedy go przywieźli?

– Nieprzytomny. Ma rozległe obrażenia głowy, pękniętą kość potylicy, dwa krwiaki, obrzęk mózgu i trochę krwi pod pajęczynówką. ostał zaintubowany i wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną. Na razie tyle można było zrobić.

– Tomografia?

– Tak, od razu. Jeżeli tu nie masz zdjęć, to pewnie są w pokoju lekarskim.

Kiwnęła głową.

– Zaraz obejrzę. Na razie czekamy, aż to wszystko się uspokoi. – Pokazała ruchem głowy na respirator. – Wiadomo, co się stało?

– Ktoś znalazł go przed bramą jego własnego domu. To raczej nie był wypadek, tylko brutalny atak. Rano pojawiła się policja i dotąd nie możemy się ich pozbyć. Chcą z nim rozmawiać. Naciskają, grożą, dzwonił prokurator.

– To wpuść ich do niego, niech sobie pogadają. Ciekawe, co im powie.

Wstała ze stołka, który pół godziny wcześniej przysunęła do łóżka chorego. Zgarnęła wyniki badań, opis choroby i ruszyła ku drzwiom. Tuż za nią podążał ubrany w chirurgiczną zieleń mężczyzna. W sali obok, za szybą, czuwała pielęgniarka.

Tego dnia Łucja zaglądała tu jeszcze wiele razy, po raz ostatni tuż przed wyjściem ze szpitala. Długo wpatrywała się w stojący obok łóżka monitor. W końcu podeszła do siedzącej za stolikiem pielęgniarki i przez chwilę coś jej cicho tłumaczyła. Kobieta bez słowa skinęła głową i zrobiła notatkę w zeszycie. Lekarka zniknęła za szklanymi drzwiami. Dochodziła dwudziesta.

Jeden, dwa, trzy, siedem… liczyła swoje kroki stawiane ostrożnie na trzeszczących schodach starej kamienicy. Podeszła do wysokich, odrapanych drzwi i wspięła się na palce, by dosięgnąć mosiężnej klamki. Otworzyły się same albo sprawił to nagły podmuch silnego wiatru. Bez trudu poznała wnętrze: to było ich mieszkanie. Siedzieli przy stole i wpatrywali się w nią bez słowa – jej ojciec, babka i matka.

– Boże, przecież oni od dawna nie żyją… – jęknęła. Słyszała bicie własnego serca, jej oddech przyspieszył. I wtedy dostrzegła ją. Kobietę o błękitnych oczach. Burza ciemnych włosów okalała jej twarz. Niczym na zwolnionym filmie, przesuwała się wzdłuż ścian, okrążając mieszkanie raz, drugi, kolejny. Przechodziła od ściany do ściany, od okna do okna… Kładła dłonie na głowie jej babki, matki, ojca, ale oni tego nie czuli. Łucja była pewna, że już kiedyś widziała tę kobietę, ale nie miała pojęcia, kim ona jest i co tutaj robi.

Nagle w ciszę, wdarł się jakiś dźwięk, odgłos kroków, szurania butów, które z drewnianych schodów wydobywały charakterystyczny jęk starego, już rozeschłego drewna. Z każdą sekundą stawał się wyraźniejszy. Odwróciła głowę w kierunku wciąż otwartych drzwi wejściowych. Zobaczyła w nich starszego brodatego mężczyznę w czarnym kapeluszu. Za nim tłoczyli się inni, kobiety, jakieś dzieci. Miała wrażenie, że są ich tu setki. Wchodzili jeden za drugim do przedpokoju, pokoju, kuchni, uważnie przyglądali się stołom, krzesłom, fotelom, dotykali ich lamp, naczyń, książek, a w tych gestach kryło się nabożeństwo i powaga.

– Kim jesteście? Kim jesteście? – zaczęła krzyczeć, głośno, coraz głośniej. – Kim jesteście? – Ale nikt jej nie odpowiedział. Chciała ostrzec siedzących przy stole, ale oni też jej nie słyszeli. Tylko patrzyli gdzieś przed siebie, może na nią, może na tamtych. Poczuła lęk. Ukryła twarz w dłoniach i zamknęła oczy.

Kiedy po chwili uniosła głowę, intruzi zniknęli. Zostali sami, ona, jej babka, ojciec i matka, wciąż niemi, nieruchomi. Tylko podłoga, krzesła, łóżka, wszystko zasłane było cudzymi kamizelkami, rzuconymi byle jak i byle gdzie koszulami, spódnicami, czarnymi kapotami. I te buty, wszędzie się walały: damskie, męskie, dziecięce. Boże, co my z tym zrobimy? – pomyślała, ale nagle te porzucone rzeczy zaczęły się kurczyć i blednąć, z każdą sekundą uciekał z nich kolor, życie: z butów, spodni czarnych jeszcze przed chwilą, teraz już szarych, popielatych, białych i coraz mniej realnych.

Jej krzyk odbijał się od ścian mieszkania i biegł gdzieś, w świat, aż po Targową, Ząbkowską, Brzeską i jeszcze dalej. A potem wracał.

Usiadła. To był sen. Nie uwolni się już od nich. Nigdy. Dłonią odgarnęła włosy, które przysłoniły jej twarz. Były wilgotne od potu. Włożyła pod plecy poduszkę i oparła się o ścianę. Świtało.

II.

Pokonanie kolejnych półpięter zajęło jej dziś znacznie więcej czasu niż zazwyczaj. Postawiła zakupy na wycieraczce, automatycznie otworzyła torebkę i sięgnęła po klucze, gdy rozległ się sygnał telefonu. Klucze z hałasem opadły na dno torby, a dłoń zanurzyła się w kieszeni płaszcza w poszukiwaniu komórki. To był Jan, jej mąż. Raczej były mąż, no, prawie były mąż. A jednak pamiętał o urodzinach. Oparła się o ścianę i przymknęła oczy.

– Dzień dobry, nie przeszkadzam? – zapytał głos w telefonie.

– Właśnie wracam z kliniki. Mogę chwilę porozmawiać – odpowiedziała. Pamięta czy nie? Już nie była taka pewna.

– Czy mógłbym dziś odebrać resztę swoich rzeczy? Nie mam kluczy, więc…

– Oczywiście.

Pamięta?

– Przyjadę ja albo Wojtek. Zaraz któryś z nas wpadnie. Dziękuję.

Więc nie pamięta. Znów sięgnęła do torebki po klucze. Jeden z nich włożyła w otwór zamka, przekręciła energicznie dwa razy. Złapała torby z zakupami, stopą pchnęła przytwarte drzwi i znalazła się w środku. Torby zaniosła do kuchni, ale ledwie zdążyła postawić je przy lodówce, rozległ się dzwonek u drzwi. Jan czy Wojtek? Jedno spojrzenie przez wizjer i już wiedziała.

– Dzień dobry, Wojtku. – W otwartych drzwiach jej mieszkania stał bardzo wysoki mężczyzna w szarym, świetnie skrojonym garniturze. Niebieski krawat, rozluźniony pod szyją, spływał swobodnie po jaśniejszej o ton koszuli. Gęste jasne włosy, przycięte niezbyt krótko, przysłaniały nieco jego twarz.

Uśmiechnął się i wręczył jej piękną białą różę.

– Pamiętałeś? – Jednak ją zaskoczył.

– Jak zawsze, droga szwagierko…

– I nie zawsze, i już nie szwagierko… – Poczuła irytację.

– Przepraszam.

– Za co?

– Przepraszam. – Przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. Za mocno. Odepchnęła go lekko.

– Poczęstujesz mnie herbatą, kawą, tortem urodzinowym?

Czuła, że próbuje ją sprowokować.

– Może w przyszłym roku. Teraz po prostu zabierz rzeczy Jana. – Miała nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco szorstko.

Ruszyła w kierunku pokoju, a on za nią. Podszedł do stołu, rozglądając się mimo wszystko za kawałkiem tortu, którego dostać nie mógł, bo go nie było.

Ani słowem, ani gestem nie próbowała go zatrzymać. Zresztą naprawdę była zmęczona. Wreszcie wyszedł, a wraz z nim zniknęły paki, paczki i paczuszki Jana. I te cholerne modele samolocików. Nienawidziła ich. Czasem śniła, że je łamie, rozdziera, kawałek po kawałku, wyłuskuje z nich dusze, których przecież nie miały. A wszystko dlatego, że on je kochał jak nic innego na świecie.

Czy dlatego go wybrała, że nikt jej nie nauczył miłości? Bo rodzice też jej nie kochali. Nie powinni mieć dzieci. Ale mieli, ją. I już nigdy się od nich nie uwolni. I od tego lęku, który nie ma przyczyny, ale w niej tkwi.

Znów o nich myśli. To przez te sny, albo urodziny, sama nie wiedziała. Oni też nigdy o nich nie pamiętali, ani matka, ani ojciec, ani nawet Jan. Ale Wojtek tak. Może gdyby… Boże, ten wariat znowu dobija się do drzwi. Równie uparty jak jego brat… Mocno szarpnęła za klamkę.

– Co ty wyprawiasz?! Zwariowałaś? Wyglądasz niczym seryjna morderczyni… w dodatku taka, której przed chwilą się udało… – Łucja ku swemu zdziwieniu ujrzała przed sobą wielkie, brązowe, rozbawione oczy, twarz usianą bladymi piegami i ozdobioną małym, klasycznie rzeźbionym nosem. Właścicielka rudych włosów uniosła rękę, próbując zapanować nad ich nieładem.

Łucja natychmiast zapomniała o natrętnym amatorze tortów urodzinowych. Otworzyła szerzej drzwi i cofnęła się do środka, robiąc przejście dla gościa. Ruszyły do ogromnego pokoju tonącego w zegarach, lampach, serwantkach. Przy jednej ze ścian stał wielki gdański kredens, który niemal pękał od nadmiaru ukrytych w nim filiżanek, spodeczków, figurek: Bawarii, Śląska, Rosenthala, Mizera, Ćmielowa i Tułowic. W rogu pokoju stał fortepian najpewniej pamiętający jeszcze czasy Chopina. Lubiła barwę jego dźwięków, pół tonu niższą od współczesnych instrumentów. Wylądowała na nim jakaś rokokowa lampka i kilka figurek, których nie dało się już upchnąć gdzie indziej. Pod oknem stał stary kufer, podróżna skrzynia obita ciemnobrązową, pięknie wyprawioną skórą, bogato zdobiona mniejszymi i większymi cekinami, guzami ułożonymi w pióropusze paproci, koła, kółka i esy-floresy. W jego bokach tkwiły mosiężne uchwyty. Magda od wejścia do pokoju nie spuszczała z niego wzroku.

– A to co, jeszcze ci mało staroci? Teraz już wiem, pocięłaś Jana na kawałeczki i zapakowałaś do tej skrzyni. Dlatego znikł. – Uśmiechnęła się do gospodyni.

– Przestań. Ten kufer stoi tu od zawsze. Co z tobą, tarocistko? – Wzrok Łucji wyrażał zdziwienie.

– Nie… jakoś… sama nie wiem. Dziwne. W ogóle go nie pamiętam.

Magda z ociąganiem, jakby wbrew sobie, odwróciła wzrok od skrzyni.

– To dla ciebie, jubilatko, żebyś utonęła w tej graciarni już zupełnie. – Wyciągnęła w kierunku Łucji prezent gustownie zapakowany w granatowy papier i przewiązany karminową wstążką. – I wszystkiego dobrego na nowej drodze życia. Więcej miłości, mniej bibelotów.

– Dzięki. Co to takiego? – Łucja niecierpliwie rozdzierała papier, odsłaniając podługowate pudełko.

– Rozpakuj… Znalazłam to w sklepie ze starociami i po prostu nie mogłam się oprzeć.

Łucja trzymała w ręku srebrną, ażurową wieżyczkę na podstawce, wykonaną techniką filigranu, z ruchomą chorągiewką na szczycie. Zdziwiona spojrzała na Magdę.

– To balsaminka, służyła do przechowywania wonnych ziół. Jedno z liturgicznych naczyń wykorzystywanych podczas hawdali, ceremonii kończącej szabat. Kupiłam ją jakiś czas temu w Paryżu. Jest puncowana.

– Puncowana?

– Punca to próba i sygnatura rzemieślnika. Miły pan, od którego kupiłam tę balsaminkę, wszystko mi objaśnił. Ta ma, zobacz. – Odwróciła wieżyczkę spodem do góry – Kiepsko widać, masz lupę?

Łucję kiwnęła głową i gdzieś zniknęła. Po trzech minutach wróciła ze szkłem powiększającym. Podała je Magdzie.

– Teraz lepiej. Pochyl się. Widzisz? Tu mamy w okręgu kroczącego niedźwiedzia, punca Berlina jest trochę niedobita, no i zupełnie nieczytelna punca wykonawcy, ale ta balsaminka to na pewno wiek XIX i pochodzi z Berlina.

Łucja oglądała naczynie, a Magda znów przypatrywała się kufrowi.

– Co w nim trzymasz?

Łucja podniosła głowę, by sprawdzić, co tak zainteresowało gościa.

– W kufrze? Tak bardzo ci się spodobał? Są tam jakieś szpargały, papiery po ojcu, legitymacje, chyba medale. Już dawno powinnam się go pozbyć. Wyrzucić, sama nie wiem, albo sprzedać. Ale tobie mogę go oddać za darmo, kto wie, może nawet dopłacę, żebyś go stąd zabrała.

– Nie wiem…

– A niby co masz wiedzieć? Mówię ci, że są tam rzeczy ojca, prawdopodobnie coś po babce Dembińskiej, chociaż nie jestem pewna. Po śmierci ojca matka wrzuciła tam wszystko, co po nim zostało, oczywiście to, czego nie zdołał przegrać w karty. Trochę papierów i mundur. I nigdy go już nie otworzyła, a to, co się w nim nie zmieściło, pocięła na małe kawałeczki. Resztę ubrań, jego książki, papiery. Cięła kilka dni i nocy. Dobrze, że jego zdążyłyśmy pochować, bo spotkałby go podobny los.

– Żartujesz? – Magda odwróciła wzrok od kufra i uważnie przyjrzała się przyjaciółce.

Łucja, przed chwilą tak jeszcze rozgorączkowana, teraz siedziała wpatrzona w okno, za którym kryła się ciemność. Gdzieniegdzie rozświetlały ją złocistożółte punkciki zapalonych gdzieś daleko świateł. Wreszcie odezwała się, ale mówiła tak cicho, niemal szeptem, że Magda nie była pewna, czy usłyszała te słowa, czy też wyczytała je z ruchu jej warg.

– Niestety nie żartuję.

– Jak się u was znalazł?

– Co?

– Jak to co? Kufer.

– Coś się go tak dzisiaj uczepiła? Kufer to kufer, mam go i już. To jedyna rzecz, która ocalała z mieszkania babki. Ale skąd się wziął u niej? Historie rodzinne nie są moją najmocniejszą stroną. Babka zmarła, gdy miałam kilka lat. – Zamyśliła się. – Coś koło dziewięciu, może nawet mniej. Moja matka była jedynaczką, babka zresztą też. Z całej rodziny wojnę przeżyli tylko jacyś dalecy krewni. Nawet nazwisk nie znam. Dopóki żyła babka, czasem ktoś do nas wpadał, ale i wtedy bardzo rzadko. Nie była towarzyska. A po jej śmierci matka zerwała nawet te nieliczne kontakty. A może to raczej oni je zerwali… A z rodziną ojca… wiesz, dziadka i babki właściwie nie znałam. Gdyby mieszkali w Warszawie…

– Mówiłaś, że ojciec pochodził z Płocka?

– Tak, cała jego rodzina tam mieszkała, no, oprócz ciotki Sowińskiej, ojca i siostry dziadka. Dziadek, stary piłsudczyk, nigdy nie darował synowi, że ten wstąpił do ludowego wojska. Uważał, że to hańba, wielki wstyd dla rodziny. Był wściekły, wyzwał go od idiotów, zabronił jakichkolwiek z nim kontaktów. Ojciec się zresztą specjalnie tym nie przejął… W końcu wszystko się jakoś uspokoiło, ale dziadka widziałam ze dwa razy w życiu… A kuzynów ojca zobaczyłam dopiero na jego pogrzebie.

– Nigdy o tym nie wspominałaś. Z ciebie wszystko trzeba wyciągać siłą.

– Tak jest lepiej, nie mówić, nie myśleć, zapomnieć. A dziś… wszystko przez ten cholerny kufer.

– Cholerny? Takie słowo w twoich ustach? – Magda odchyliła nieco głowę i zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Chciałabym być podobna do niej – pomyślała Łucja. Beztroska łączyła się w Magdzie z jakąś zwierzęcą zmysłowością, z której ona sama chyba nie zdawała sobie do końca sprawy. Łucja nie mogła oderwać oczu od śmiejącej się przyjaciółki. Ta nagle zastygła w bezruchu.

– Wiesz, gdy mi się tak przyglądasz… – Magda nagle spoważniała. – Nie… w ogóle gdy się komuś przyglądasz… widziałam cię rozmawiającą z pacjentami… Jest w twoim wzroku coś takiego, nie potrafię tego nawet określić. Przenikliwość, jakbyś wwiercała się do szpiku kości…

– Znowu zaczynasz…? – W głosie Łucji słychać było irytację. – Przestań…

– Dobrze, ale wytłumacz mi, czemu to cię tak złości. Już kiedyś o tym rozmawiałyśmy. Zawsze przerywasz. Dlaczego?

– Daj spokój, coś sobie wymyśliłaś.

– Przecież wiesz, że mam rację. Ile już razy zaczynałyśmy o tym rozmawiać i zawsze kończyło się tak samo. Więc…

– Moja matka… – Łucja przełknęła ślinę. – Moja matka – zaczęła od nowa – miała to samo…

– Co takiego miała twoja matka? Nie rozumiem. – Magda nie spuszczała z Łucji wzroku.

– Oczy, spojrzenie.

– Rozumiem, masz oczy po swojej matce, ale dlaczego tak cię to złości?

– To spojrzenie osoby chorej, przecież wiesz…

– I ty to mówisz? Dyplomowany psychiatra? – Magda pokręciła głową. – Uważasz, że jeżeli ona miała takie albo inne spojrzenie, i ty masz podobne, to oznacza, że…

– Tak, to oznacza, że i mnie to świństwo kiedyś dopadnie.

– Bzdury opowiadasz – zaczęła Magda, ale Łucja nie pozwoliła jej skończyć.

– Nie chcę o tym rozmawiać. I przestań gapić się na ten kufer, bo zaczyna mnie to już irytować.

Magda czuła, że Łucja nie żartuje, że z minuty na minutę jest coraz bardziej zdenerwowana.

– Dobrze, przestanę, tylko jeszcze jedno pytanie, proszę. – Tym razem nie pozwoliła sobie przerwać. – Rozumiem, że twoja matka miała powody, żeby nie przepadać za twoim tatusiem, albo on jej nie lubił. Wszystko jedno, czy to był wynik jej choroby, czy konsekwencja czegoś innego. Ale od ich śmierci minęło sporo czasu. Dlaczego nigdy nie otworzyłaś tego kufra? Nie byłaś ciekawa, co w nim jest? Nie chciałaś dowiedzieć się czegoś o twoim ojcu, o swojej rodzinie?

– Nie! Nie chcę wiedzieć nic więcej, nie chcę się o niczym dowiadywać, przedłużać życia jeszcze o to, co oni przeszli. I nie chcę potem o tym pamiętać, nie chcę, żeby to, co się w nim znajduje – pokazała na kufer – stało się też moim życiem. Nie jesteś w stanie tego zrozumieć?

– Jak dla mnie, trochę to wszystko za skomplikowane. Nienormalne, tyle ci powiem.

– Nienormalne?! – Już samo to słowo sprawiło, że Łucja poczuła, jak znów ogarnia ją złość. Zamknęła oczy.

– Co się dzieje? Tak strasznie zbladłaś. Posłuchaj, może… – Magda widziała, że z Łucją dzieje się coś niedobrego, że dotknęła czegoś, czego nie wolno jej było dotykać, i że teraz nic już nie może zrobić.

Łucja uniosła dłoń w geście uspokajającym, ale też tworzącym dystans między nią a resztą świata, także siedzącą przed nią kobietą.

– Babka całymi dniami potrafiła nie odezwać się słowem. – Zaczęła spokojnie. – Rzadko wychodziła z pokoju, poruszała się już wtedy wyłącznie o kulach. Była w stanie przejść zaledwie kilka kroków. Siedziała w fotelu i patrzyła tępym wzrokiem gdzieś w okno. Gdy dotarło do niej, że stoję tuż obok, wskazywała dłonią na drugi fotel. Czasem przerywała milczenie i zaczynała o czymś opowiadać, ale zazwyczaj milczałyśmy tak całymi godzinami. Gdy matka czuła się gorzej, przybiegałam w nocy do łóżka babki; wiedziałam, że tego nie znosi, czułam to, ale nigdy mnie nie odgoniła, nie kazała odejść, więc kładłam się przy niej, ale musiałam bardzo uważać, żeby się do niej nie przytulić, nie dotknąć jej. Nie lubiła tego. Nie, to było coś więcej, jakby ją bolał mój dotyk, jakby parzył. Gdy podchodziłam pod drzwi jej pokoju, czasem słyszałam, jak szlocha. Wiesz, tak cichutko, chyba zatykała sobie usta poduszką, ale ja i tak słyszałam. I nagle, to trwało sekundę, nie dłużej, wydobywał się z jej ust przejmujący, bolesny jęk, jak wycie zranionego zwierzęcia. Nigdy tego nie zapomnę. Potem znów łkała w poduszkę. Do tej pory nie wiem, co tak naprawdę wywoływało ten płacz. To była twarda kobieta.

Łucja wstała z fotela, podeszła do fortepianu, przesunęła jedną ze stojących na nim figurek.

– Ojca, odkąd się do niej wprowadziliśmy – mówiła dalej – traktowała jak powietrze. Wcześniej chyba było inaczej. Wcześniej, czyli wtedy, gdy mieszkaliśmy u ciotki ojca, Wandy, na Mokotowskiej. Jej syn i mąż zginęli w powstaniu. Była zupełnie sama, po ślubie moich rodziców przepisała mieszkanie na ojca. Niestety. Kiedyś – Łucja mówiła powoli, z dużym trudem dobierała słowa – ciotka Sowińska, czyli siostra ojca, zabrała mnie i matkę na kilka dni nad jakieś jezioro. Gdy wróciłyśmy, a właściwie: gdy chciałyśmy wrócić do domu, wszystko było ostemplowane, w banderolach. W naszym mieszkaniu byli jacyś obcy ludzie. Nasze rzeczy, rzeczy ciotki Wandy szły pod młotek, to znaczy po prostu je wynosili. Fortepian, złoto, biżuterię, futra, meble, obrazy. Wszystko, co miało wartość. Matka dostała ataku histerii, ja płakałam. Wanda siedziała blada, a ciotka Sowińska klęła, na czym świat stoi. Niczego nie rozumiałam. Ale bałam się, tak okropnie się bałam. Zresztą odtąd ten głupi, irracjonalny strach mnie nie opuszczał. Jednak już chyba nigdy nie bałam się tak jak wtedy. Ojciec przegrał w karty dużą sumę, zaciągnął dług i znów przegrał. I kolejny raz i kolejny. Do domu wszedł komornik. Ciotka Wanda tydzień czy dwa później dostała zawału i zmarła. Straciłyśmy wszystko…

– Myślisz o mieszkaniu?

– Nie tylko. Straciłyśmy poczucie bezpieczeństwa. Mówiłam ci, od tamtej pory ciągle się już czegoś bałam. Musieliśmy przenieść się do babki Rozalii i zamieszkać na Pradze. Dla babki ojciec przestał istnieć, zupełnie ignorowała jego obecność, zresztą on ciągle gdzieś znikał. A matka zachowywała się coraz dziwniej. Tak naprawdę ten koszmar zaczął się zaraz po śmierci babki Rozalii, ale i wcześniej miewała ataki, a potem… Gdyby nie ciotka Sowińska… Tak… babka już nigdy się do ojca nie odezwała… Zbytnio się tym nie przejmował, zresztą on niczym się nigdy nie przejmował. Taki Piotruś Pan…

– A matka?

– Matka? – Łucja jakby nie od razu zrozumiała, o kogo Magda pyta. – Matka… Odkąd pamiętam, opowiadała o jakichś postaciach. A potem już żyła tylko tym wyimaginowanym światem. Czasem do niektórych mówiła po imieniu, kiedyś znałam je wszystkie albo niemal wszystkie. A gdy przestawała do nich mówić i chodziła taka zamyślona, czułam podświadomie, że nadchodzi kolejna zmiana na gorsze. Zresztą na początku nie zdawałam sobie sprawy, co tak naprawdę się dzieje, byłam za mała. A ona była taka sugestywna… – Łucja znów wstała z krzesła, wzięła w dłoń balsaminkę. – Przychodzili zamotani w długie czarne płaszcze, z rozwianymi włosami, siwymi brodami, ale byli też wśród nich i młodzi. „Tacy mądrzy, bogaci i ważni, a teraz zobacz, muszą tu przychodzić”, mówiła do mnie. A może do siebie, ale ja to wszystko słyszałam. Opowiadali jej jakieś straszne historie, o wojnach, krwi, pieniądzach, o samobójstwach. Ostrzegali przed czymś, kazali robić różne rzeczy, których ona robić nie chciała. Płakała, krzyczała, że ktoś nas śledzi, obserwuje, mówiła, że w końcu przyjdą i po nas. Kazała mi chować się pod łóżko, potem znów krzyczała, że i tak mnie znajdą, że mnie nie uratuje. Tak jak nie mogła uratować tamtych… Zmuszali ją do chodzenia po ulicach. No i matka krążyła po nich jak ćma. Czasem zabierała mnie ze sobą, włóczyłyśmy się więc po jakichś cmentarzach, dziwnych domach. Pamiętam tylko rozbite nagrobki, macewy. I bałam się coraz bardziej. Na początku zupełnie nie mogłam zrozumieć, o czym ona mówi. Ale w końcu oswoiłam się z nimi. Bo co mi zostało? Zjawiali się u nas niemal codziennie, więc to wszystko stało się też częścią mojego życia. Bałam się ich, czasem wydawało mi się, że ja też ich widzę, słyszę. Kobietę o błękitnych oczach, takich jak miała moja babka i jakie mam ja. I nie byłam już pewna, czy to złudzenie, czy ona przychodzi do nas naprawdę. Bo wszystko, o czym opowiadała moja matka, wracało do mnie, tak myślę, w snach. Do tej pory wraca…

– Wciąż boisz się zasypiać? Nie rozmawiałaś o tym z którymś z kolegów? Obiecałaś…

Łucja tylko zacisnęła usta.

– U matki zdarzały się remisje, ale coraz rzadziej. Z każdym rokiem była coraz bardziej rozkojarzona, nieobecna. Dla dziecka to był koszmar. Potem, gdy byłam trochę starsza, miałam pewnie góra dziesięć lat, zaczęły się jej ucieczki z domu. Snuła się niczym widmo po ulicach. A kiedy wracała, leżała nieruchomo ukryta pod kołdrą albo pod łóżkiem. – Łucja zamilkła, widać było, że znowu przeżywa wszystko od nowa.

– Co to było? – zapytała niemal szeptem Magda.

– Klasyczna kombinacja objawów osiowych: omamy, urojenia, zaburzenia myślenia, zaburzenia funkcjonowania. – Łucja odpowiedziała półautomatycznie.

– Łucjo, ja jestem prostą romanistką! Mów po ludzku. To schizofrenia, tak?

Łucja długo nie odpowiadała.

– Paranoidalna. Poddawano ją elektrowstrząsom.

Znów zamilkła.

– Elektrowstrząsom? Tak to się leczy?

– Kiedyś tak, teraz bardzo rzadko. Aplikacja elektrowstrząsów wymaga podania środka znieczulającego oraz zwiotczającego mięśnie, co ogranicza napady drgawkowe podczas kuracji. Dawniej tego nie robiono i kończyło się na urazach kręgosłupa, złamaniach. W przypadku schizofrenii elektrowstrząsy powodują gwałtowne uwolnienie neuroprzekaźników do przestrzeni neuronalnych oraz wzmacniają polaryzację błony neuronów. A to znów zwiększa wrażliwość licznych receptorów. Prąd elektryczny pobudza do działania zaburzony układ połączeń w mózgu pomiędzy podwzgórzem a przysadką mózgową. No i korzystnie zwiększa przepuszczalność bariery krew–mózg. Wtedy… – Łucja wyrzucała z siebie kolejne zdania.

– Łucjo, stop! Przestań! Nie jestem stażystką z twojego szpitala! Czy ty nie potrafisz mówić jak człowiek? Ja nic z tego nie rozumiem! – Magda próbowała przerwać medyczny słowotok.

– Wiesz, zawsze się bałam. – Łucja mówiła dalej, jakby zdecydowała się, że tym razem musi wyrzucić z siebie wszystko i do końca. – Tego, co się działo z nią i wokół nas. Dla mnie, tak jak dla niej, to była rzeczywistość. Wtedy tego nie rozumiałam, nie potrafiłam zracjonalizować. Byłam małą dziewczynką. Właściwie tylko ja zajmowałam się matką, a kiedy zaczęły się pierwsze poważniejsze kłopoty, nie miałam więcej niż siedem lat. Babka była praktycznie unieruchomiona, zresztą wkrótce odeszła. Ciotka Sowińska wtedy jeszcze mieszkała za granicą. Dopiero potem… Czasem pomagali mi sąsiedzi, ale większość śmiała się z nas, dzieci rzucały nawet w matkę kamieniami, czymkolwiek, co miały pod ręką. – Mówiła powoli, szukała odpowiednich słów. – Albo pokazywali palcami. Starzy pukali się w czoło i rechotali. Ten rechot dotąd jeszcze mi się śni. Niektórzy wyzywali, i chyba wolałam już tak, niż…

– A ojciec?

Łucja pokręciła głową. Zamilkła.

– Twoi dziadkowie? – dopytywała się Magda, ale Łucja jakby jej nie słyszała.

– Była jeszcze Irena, bez niej…

– Kim była Irena?

– Potem, gdy ciotka Sowińska wróciła z zagranicy, zrobiło się trochę łatwiej. Gdyby nie ona, pewnie wylądowałabym w końcu w jakimś domu dziecka czy czymś podobnym. To ona próbowała wytłumaczyć mi, co dzieje się z moją matką, ciotce zawdzięczam swoje studia, to mieszkanie, meble, nawet te skorupy. – Rozejrzała się dookoła. – Wszystko. Niczego tu od jej śmierci nie zmieniłam i nie zmienię.

– Dlaczego? Przecież wolisz nowoczesne wnętrza, a tu, sama zobacz, trochę jak w poczekalni do przeszłości. – Magda przenosiła wzrok z jednej serwantki na drugą, z zegara na zegar, z jednego bibelotu na inny.

– I wszystko tak zostanie. – W głosie Łucji słychać było determinację. – Ciotka Sowińska stanowiła nieco lepszą wersję swego brata, czarnej owcy rodziny. Taką wersję do przyjęcia. Była bogata. Obdarzona niezwykłą urodą i równie dużym poczuciem humoru, znacznymi dobrami materialnymi, niechęcią rodziny i dość imponującą liczbą mężów. Miała ich pięciu. Oczywiście nie w tym samym czasie. Z niechęcią rodziny jakoś sobie radziła, za to z mężami szło jej znacznie gorzej. Pierwszego, oficera, poznała, gdy miała szesnaście lat. To był początek roku 1936. Kilka miesięcy później została jego żoną. Zamieszkali w pięknej willi na oficerskim Żoliborzu. W ich domu, na Haukego, zbierała się na organizowanym przez jej teściową brydżu okoliczna elita. Mąż ciotki Sowińskiej był od niej ponad dwadzieścia lat starszy, przystojny, bogaty i ogarnięty manią seksu. Tego okresu ciotka, lubiąca o swoim barwnym życiu opowiadać każdemu, kto tylko chciał jej słuchać, nie wspominała dobrze. Jego – dość zresztą naturalne – zainteresowanie seksualne śliczną, młodą i do tego własną żoną było wprost proporcjonalne do jej niechęci, panicznego lęku przed zbliżeniem. Nie doszło nawet do skonsumowania związku. Próbowała interweniować jej teściowa, pełna emocji przyszłej babki, ale na nic się zdały wszystkie jej rady. Żona syna nadal pozostawała dziewicą, a coraz bardziej zniechęcony sytuacją mężczyzna po blisko rocznych próbach uwiedzenia własnej żony postanowił się rozwieść. Spore sumy, które ofiarował jako rekompensatę, ciotka ulokowała w szwajcarskim banku. I to była jedna z najlepszych decyzji w jej życiu, z pewnością lepsza niż kolejne zamęścia. Chociaż najpierw, ku niezadowoleniu rodziny, która jednak wolałaby ją widzieć jako porządną mężatkę, zaczęła studiować medycynę. Ukończyła ją dopiero w latach czterdziestych. W Krakowie.

– Przeniosła się tam już po wojnie?

– Nie, wcześniej. – Łucja przez chwilę się zastanawiała. – Jakoś zaraz po powstaniu. Tam też poznała swego drugiego męża. Podobnie jak pierwszy, był znacznie od niej starszy, na serdecznym palcu lewej ręki nosił ocalony z pożogi wojennej rodowy sygnet, nie wymawiał r… i także wniósł jej w wianie pewne dobra, starą porcelanę, cenną kolekcję obrazów i przede wszystkim ogromne, blisko dwustumetrowe mieszkanie na ulicy Świętego Tomasza, o jednej trzeciej którego w Warszawie mogliby tylko marzyć. Trauma po seksualnych zbliżeniach z pierwszym mężem, do których tak naprawdę nie doszło, minęła. Ciotka z podlotka zamieniła się w istotę świadomą swych kobiecych walorów, nabrała też wyraźnego zainteresowania sferą intymną. Tym razem jednak to ją czekało spore rozczarowanie. Niemal każde zbliżenie z drugim mężem kończyło się tak samo, eiaculatio praecox, czyli zanim się zaczęło. Ona była coraz bardziej namiętna i żądna erotycznych wrażeń, on coraz bardziej sfrustrowany. Małżeństwo nie przetrwało dwóch lat; tym razem to ona wniosła pozew o rozwód. Oprócz poczucia niesmaku i niedosytu pozostały jej po tym związku duże ilości starej i cennej porcelany zapełniającej półki kilku ogromnych dziewiętnastowiecznych serwantek oraz wielkie krakowskie mieszkanie, które z czasem udało się jej zamienić na sporo mniejsze, ale za to na Mokotowie. O trzecim mężu ciotka wspominała bardzo rzadko. „Nieudacznik”, zwykła podsumowywać krótko i dosadnie równie krótko trwający związek. Ale to właśnie dzięki niemu poznała Cyrankiewicza i kilku innych panów, których poznać było warto, jeżeli chciało się mieć to, czego inni mieć nie mogli: samochód i paszport. A z jednego i drugiego ciotka lubiła korzystać, i to często. Trzeci mąż wyjechał z Polski w 1968 roku, od dawna byli już wtedy po rozwodzie. Ktoś kiedyś twierdził, że ciotka miała coś wspólnego z tym wyjazdem. Może dlatego, że zalazł jej za skórę, bo akurat antysemitką nigdy nie była.

Magda uniosła nieco jedną brew, co nadało jej twarzy wyraz powątpiewania. Łucja przez chwilę wpatrywała się przyjaciółkę, w końcu zaczęła mówić dalej:

– Wielką, a kto wie, czy nie pierwszą miłością ciotki był jej czwarty mąż. Także lekarz. Tak, to była miłość ludzi jeszcze niestarych, choć już dojrzałych. Miłość czterdziestolatków. Poza tym ciotka kochała pokera, kawiarnie i nocne kluby, podobnie jak jej brat. I jej czwarty mąż. Poznali się właśnie w lokalu, a raczej mordowni, w „Kameralnej” na Foksal 16; nie w przychodni czy szpitalu. Do „Kameralnej” ciągnęli wtedy zresztą wszyscy, by przesiąknąć zapachem dymu i wódki: warszawskie dziwki i cinkciarze, aktorzy – ci dopiero wspinający się po drabinie kariery i ci, którzy dostali się już na sam szczyt, młodzi gniewni świata literatury. Hłasko i Tyrmand, Osiecka, Wilhelmi, Polański i Stachura. No i oczywiście ciotka Sowińska w sukience ze złotej lamy, pończochach ze szwem, czarnych wysokich szpilkach robionych na miarę u Radolińskiego na Chmielnej, czasem z komisu. Włosy w tapirach i lakierze, twarz w brokacie i oczy zrobione na Nefretete, z kreskami po skroń. Wyglądała świetnie. Mam trochę jej zdjęć z tych eskapad.

Magda tylko westchnęła, nie odezwała się ani słowem. Słuchała.

– Ale ciotkę Sowińską z jej mężem oprócz miłości do „Kameralnej” i innych warszawskich knajp łączyło jeszcze jedno – ciągnęła Łucja. – Fascynacja Afryką. Blisko rok planowali, jak tam wyjechać. I to do pracy, nie turystycznie. Udało się. Ona internistka, on pulmonolog, ruszyli na wyprawę życia do Mali. To był najpiękniejszy okres w jej życiu. Wrócili zaraz po zamachu Moussa Traoré. Ale nie sami. Jedno z plemion z regionu Bamako, którego członków leczyli, ofiarowało im niecodzienny prezent. Najwspanialszy, jaki mogło im dać. Dziecko, czarnego jak smoła chłopczyka. Niestety Afryka obdarzyła ich czymś jeszcze. Wirusem, który zaatakował wątrobę męża, i tak już osłabioną przez przeżytą w dzieciństwie żółtaczkę. Był coraz słabszy, na nic zdały się starania jej i innych lekarzy. Zmarł dwa lata później. Jej na pamiątkę został syn – ich murzyńskie dziecko. Ten zresztą też ją opuścił, ale znacznie później. Wrócił do siebie, do Afryki. Przysłał stamtąd kilka listów i zamilkł na zawsze. Ona też jakoś nie czuła potrzeby kontaktu. „Czy jestem potworem?” – pytała siebie i innych, ale w tym pytaniu więcej było kokieterii i nonszalancji niż dramatu kobiety, która nie umie kochać. W dodatku swojego dziecka, bo przecież było jej. Zresztą ona kochać potrafiła, tyle tylko, że była to miłość lekka, zwiewna, bez zobowiązań. Właściwie jedynie pacjentów traktowała poważnie, jak sama mówiła: śmiertelnie poważnie. Po nocnych libacjach wracała do domu, kładła się na trzy, cztery godziny. Bywało, że i mniej. Rano brała kąpiel, wypijała dzbanek kawy i ruszała do kliniki. Uważna i kompetentna. Zbliżała się już do sześćdziesiątki, gdy poznała swojego piątego, ponad dwadzieścia lat młodszego męża. Ta historia nie kryła w sobie żadnej tajemnicy ani niespodzianki. Ją zauroczyło jego piękne ciało i fantazja czterdziestolatka, on zakochał się w jej okrągłym, tak jak i ona już wtedy, koncie. Początkowo bawił ją skandal, jaki wywoływali. Czekała z niecierpliwością na nowe, często dość fantastyczne plotki na temat ich małżeństwa. Zdrady liczne i głośne pewnie by mu wybaczyła i mogliby żyć długo i nieszczęśliwie, ale wyrazu bezmyślności coraz wyraźniej rysującego się na jego twarzy – tego na dłuższą metę nie była w stanie znieść. Miała go dosyć. Podobnie zresztą jak kolejnych interwencji, gdy musiała go wyciągać z posterunków milicji przy Jezuickiej, Wilczej czy Cyryla i Metodego. Miała przyjaciół gotowych zawsze pomóc, ale też nie brakowało jej wrogów. A kiedy mąż-idiota odbił narzeczoną synowi komendanta stołecznej milicji, sytuacja znacznie się skomplikowała. Po jednej z nocnych libacji zakończonej kolejną awanturą zamiast do domu, trafił znów za kratki. Zadbano, aby miał w celi odpowiednie towarzystwo i żeby im zbytnio nie przeszkadzano. Był tak pijany, że pamiętał niewiele, właściwie nic. Ale jego stan i obrażenia wskazywały na to, że tym razem to on stał się obiektem pożądania i to nie jednego mężczyzny. Ilu ich było? Nie pamiętał. I ku jej zdumieniu niezbyt się całą tą historią przejął. Poczuła obrzydzenie. Tym razem to ją rozwód sporo kosztował.

– Wszystko tu musi zostać tak jak za życia ciotki Sowińskiej. – Powiedziała jeszcze raz Łucja. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z ciszy, która między nimi zapadła. – Wszystko musi tak zostać – powtórzyła.

– Ale oprócz twojej ciotki był jeszcze ojciec, prawda?

– Był i nie był. Widywałam go rzadko, wychodził z domu rano, wracał nocą, albo i nie. Spotykałam go czasem u ciotki. Przychodził pożyczyć pieniądze. Obiecywał je oddać, gdy się odegra.

– Odegra?

– Był hazardzistą, przecież mówiłam ci, że przez niego straciłyśmy mieszkanie i wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. – Łucja była już trochę zniecierpliwiona. – Z każdym rokiem staczał się coraz bardziej. Z elitarnych, zamkniętych klubów przy Placu Konstytucji, gdy jeszcze był oficerem, musiał przenieść się na bazar Różyckiego. Tam grywał w pokera i naciągał naiwniaków na trzy karty. Prawdziwy upadek zaczął się, gdy pozbyło się go Wojsko Ludowe. Wtedy też hazard wciągnął go na dobre, wynosił z domu, co mu wpadło w ręce, czy to lampę, czy pościel, czy naczynia. Nie mieliśmy już nic wartościowego, ale wtedy ludzie kupowali wszystko. Sprzedawał na bazarze, miał niedaleko. Kiedyś zniknęła moja lalka. Miałam tylko jedną, ale nie z masy, tylko ze specjalnego tworzywa. Miała piękne włosy, jak prawdziwe. Dostałam ją od ciotki na urodziny. Przywiozła ją z Paryża. Wiesz, co to wtedy znaczyło?

– Jasne, mroczny, kapitalistyczny obiekt pożądania. Ale taka lalka była poza zasięgiem moich marzeń, a co dopiero możliwości. Mnie wtedy wystarczyłyby kolorowe flamastry albo długopis z pływającym we wnętrzu okręcikiem.

– Uwielbiałam tę lalkę i byłam z niej taka dumna. A on… Nadal się dziwisz, że nie mam ochoty tam zaglądać? – Wskazała dłonią na kufer.

– Tak, nadal się dziwię.

– Jesteś niereformowalna, i tyle.

Łucja wyjęła z kredensu dwa kieliszki i butelkę wina. Nalała sobie i Magdzie. Wypiła łyk i skrzywiła się. Położyła na stole porcelanowe talerzyki, obok srebrne widelczyki, i rozpakowała ciasto przyniesione przez Magdę.

– No dobrze, jeśli tego starego pudła tak strasznie nie cierpisz, to dlaczego się go po prostu nie pozbędziesz? Jesteś niekonsekwentna. Sprzedaj je. – Magda najwyraźniej chciała tego dnia sprowokować Łucję. Bez skutku.

– Myślałam już o tym, ale sama nie wiem.

– Czego nie wiesz?

– Nie wiem, co z nim zrobię. Może kufer tak sobie będzie stał, a może i nie.

Przez dłuższą chwilę milczały. Magda wypiła trochę wina, po czym sięgnęła małym srebrnym widelczykiem po kawałek urodzinowego ciasta, które sama przyniosła, ale na które wyraźnie nie miała już teraz ochoty.

– Nawet ja wiem, że schizofrenia nie jest chorobą genetyczną. Pewnie jakaś tam skłonność może być, ale musi zadziałać wiele czynników.

Magda popatrzyła na Łucję, ale czuła, że tłumaczenie nie ma w tym przypadku żadnego sensu, przecież jej przyjaciółka wie o chorobach psychicznych tysiąc razy więcej od niej. Jednak ten irracjonalny lęk tkwi w niej niezależnie od wiedzy, badań i najnowszych osiągnięć medycyny, od czegokolwiek. Magda wstała od stołu i podeszła do przyjaciółki, pochyliła się nad nią i mocno do siebie przytuliła. Wiedziała, że Łucja nie życzy sobie żadnego współczucia, nigdy zresztą tego nie lubiła. Trochę też obawiała się, że zechce ją odtrącić, ale też intuicyjnie czuła, że bardzo teraz potrzebuje bliskości. I że w tej dorosłej kobiecie, siedzącej tuż przy niej w fotelu z mocno zaciśniętymi pięściami, boleśnie stężałej, więcej jest małej zalęknionej dziewczynki, o której opowiadała, niż dorosłej osoby. Magda nie pozwoliła jej uciec, wymknąć się, trzymała ją mocno w uścisku, dopóki nie poczuła, że ciało Łucji, jej plecy i ramiona znów nabierają miękkości. Potem długo siedziały w milczeniu, każda zatopiona we własnych myślach. Tylko rzucane co chwilę w kierunku przyjaciółki spojrzenia Magdy, ukradkowe i pełne niepokoju, świadczyły, że ta jest cały czas myślami przy Łucji. Niemal podskoczyła, gdy nagle usłyszała:

– Dziękuję… Musisz wracać do domu. – Magda znów obrzuciła Łucję spojrzeniem pełnym niepokoju. – Już dobrze, naprawdę. Od lat nie rozmawiałam o tym z nikim, od śmierci ciotki Sowińskiej. Nawet z Janem. A dziś…

Magda zrozumiała, że Łucja powinna teraz zostać sama. Poprosiła tylko, żeby zadzwoniła, gdy tylko poczuje, że chce, żeby Magda wróciła. Choćby miało to być za pięć minut albo za kilka godzin.

– Za kilka godzin to ja już będę w pracy. – Łucja pocałowała Magdę w policzek i lekko wypchnęła ją za drzwi. Potem stanęła na środku salonu i przez moment nasłuchiwała. Zza okna dobiegł ją kaszel zapalanego silnika.

Spojrzała na jeden z wiszących na ścianie zegarów; dochodziła druga. Nie pośpi dziś zbyt długo. Podeszła do kanapy i ciężko usiadła. Była zmęczona i trochę rozdrażniona całą tą historią z kufrem i wspomnieniami. Nikomu nigdy o tym nie opowiadała.

Nagle poczuła, że coś wbija się w jej prawe udo. Ostro, boleśnie. Ręka neurochirurga szybko odnalazła przyczynę bólu, jednym ruchem wydobyła mały aluminiowy helikopterek. Poznała go od razu. Dumę swojego męża. Ile to razy podtykał go jej pod nos i kazał podziwiać żyroskopy, zębatki, łopaty wirnika, śmigła czy flybary i Bóg wie co jeszcze. W każdym razie coś, o czym nie miała zielonego pojęcia. To był CopterX Black Angel PRO. Zamknęła oczy, uniosła rękę najwyżej, jak mogła, i otworzyła dłoń. Parkiet odezwał się jazgotliwym brzękiem aluminiowych części. Uśmiechnęła się i w tym samym momencie CopterX Black znalazł się pod jej butem, wydając z siebie ostatnie tchnienie. Wbiła się głębiej w fotel. Boże, co ja wyprawiam. To nienormalne, mścić się na bogu ducha winnym przedmiocie. Wiedziała, że Jan będzie pytał o swojego Copterexa. Ale ona zrobi z tym wszystkim porządek. Nikt już nie będzie byle jak ustawiał jej rzeczy. No i te garnki. Tyle razy mówiła mu, że każdy ma swoje przeznaczenie, jednych używa się do mleka, innych do mięsa i nie należy ich mieszać. Dla niej zawsze było to bardzo ważne, tak samo jak dla jej babki, ale on robił i tak swoje. Już nie będzie.

Tej nocy znów przyśniła się jej babka. Łucja w białej koszuli na bosaka wbiegła do jej pokoju i położyła się obok na łóżku. Miały na sobie takie same koszule, białe, płócienne, z rozcięciem u góry. W pokoju było bardzo zimno. Łucja znowu słyszała płacz babki, na początku cichutki, potem coraz głośniejszy, wreszcie przeszedł w szept. Nie rozumiała słów wypowiadanych w jakimś dziwnym, obcym języku twardym, gardłowym głosem. Tak bardzo chciała przytulić się do Rozalii. Odwróciła się w jej stronę i próbowała ją objąć, ale jej dłonie pozostały puste. Obok leżała tylko porzucona koszula nocna, choć Łucja nadal słyszała łkanie i te dziwne, niezrozumiałe dla niej słowa.

III.

Minęła szklane drzwi. Weszła na OIOM. Mężczyzna leżał niemal w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiła kilkanaście godzin wcześniej.

– Pod kontrolą. Jego stan się poprawia. Wracają funkcje. Zrobiliśmy mu kolejny rezonans, obrzęk mózgu nieco się zmniejsza – wyrecytowała pielęgniarka dyżurna.

– Dobrze, trzeba go jak najszybciej operować, pozbyć się tego krwiaka. Jest duży, źle położony. – Przyglądała się z uwagą trzymanym w ręku zdjęciom. – Boję się wklinowania. Ciągle nie podoba mi się jego ciśnienie śródczaszkowe. Nie ma na co czekać.

– Pani?

– Tak. I to chyba jeszcze dziś. Zaraz po obchodzie.

Przez chwilę obie w milczeniu obserwowały nieprzytomnego mężczyznę.

– Przystojny, prawda? Ciekawe, co zmalował…

Łucja nie pozwoliła pielęgniarce dokończyć zdania.

– Siostro!

Ta tyko wzruszyła ramionami i bez słowa odeszła.

Operacja trwała sześć godzin, ale przebiegła bez większych komplikacji. Krwiak był co prawda większy, niż się wydawało, jednak nieco lepiej umiejscowiony, niż wynikało ze zdjęć. Kiedy wywieźli pacjenta z sali operacyjnej na OIOM, ruszyła powoli w kierunku swojego gabinetu. Pod drzwiami siedział jakiś młody człowiek. Wyglądał na dwadzieścia, góra dwadzieścia kilka lat. Gdy była już bardzo blisko, podniósł się.

– Czy pani doktor Sowińska? – zapytał. Jego głos przypominał trochę głos chłopca, który przechodzi właśnie mutację, ale on musiał ją mieć już dawno za sobą.

– Tak. – Skinęła głową.

– Jestem synem Włodzimierza Stąpki-Potockiego.

– Słucham pana. – Sięgnęła po maskę, która zwisała jej jeszcze z szyi.

– Mam prośbę. – Wyraźnie starał się być bardzo uprzejmy. – Czy mogłaby mi pani udostępnić rzeczy ojca? Bardzo potrzebny jest mi klucz do jego mieszkania, swój zgubiłem.

– A miał go pan kiedykolwiek? – Nie wiedziała dlaczego, ale ten młody typek nie wzbudził jej zaufania. – Rozumiem, że jest pan tam zameldowany? – Po co się w to mieszam, pomyślała.

– Nie. Mieszkam z matką, ale zostawiłem coś u ojca, a teraz on… Właśnie, jak on się czuje?

– Prawdę mówiąc, myślałam, że o to chce mnie pan zapytać, a nie o jakieś klucze. Nie otrzyma pan od nas żadnego dostępu do rzeczy ojca, ale jeśli to naprawdę coś pilnego, proszę zwrócić się do policji, a najlepiej do prokuratora, on też interesuje się tą sprawą.

Widziała, jak dłonie chłopaka odruchowo zacisnęły się w pięści.

– Nie, w takim razie poczekam. – Odwrócił się i ruszył w kierunku wyjścia.

– Proszę pana – zawołała za nim. – Operacja się udała…

Odpowiedziały jej oddalające się kroki.

Weszła do pokoju lekarskiego i ciężko padła na stary, mocno już sfatygowany fotel.

– Marku, ty ciągle tutaj? Jesteś już dawno po dyżurze. – Spoglądała na stojącego pośrodku pokoju wysokiego, dość chudego mężczyznę o rudych włosach, które na zmianę szarpał lub gładził. Intensywnie się nad czymś zastanawiał.

– Już miałem wychodzić, ale znowu pojawił się ten prokurator. Wiesz, w sprawie twojego pacjenta, Stąpki-Potockiego. Powiedziałem, że właśnie go operujesz.

– O co chodzi z tym Stąpką? Rozumiem, że ktoś na niego napadł i próbują to wyjaśnić. Mieliśmy już takie przypadki, ale nigdy nie było przy tym aż takiego zamieszania.

– Pytasz poważnie? Jesteś jeszcze bardziej nie z tej ziemi niż ja. – Rudy mężczyzna spoglądał na Łucję, jakby chciał się upewnić, czy sobie z niego nie kpi.

– No dobrze. O co chodzi? – Oparła głowę na zagłówku fotela.

– To prezes dużego wydawnictwa…

– I z powodu jakiegoś tam prezesa robią takie zamieszanie?

– Tu raczej chodzi o jego pasje kolekcjonerskie, to jego zbiory budzą tyle emocji. Chodzą legendy o tym, co miał, co ma i co być może jeszcze będzie miał. Jeśli kryje się w tym choć odrobina prawdy, na pozbawieniu Stąpki-Potockiego przytomności można sporo zarobić, ale też stracić. Oczywiście, jeżeli to nie był zwykły wypadek. Nie stroni od alkoholu, od kobiet również. Ma spore znajomości wśród polityków i to wszystkich barw. Taki kolorowy ptak. Ciekawy mężczyzna – mówił z zapałem.

– Poczułeś do niego słabość? Trzeba przyznać, że jest przystojny … – uśmiechnęła się.

– Zwariowałaś? – obruszył się. – Jak operacja?

– Nie powinno być komplikacji, ale to pokażą najbliższe godziny. Sam wiesz najlepiej. Trzeba czekać. Odbarczenie trochę mnie kosztowało. – Ziewnęła, lekko przysłaniając usta. – Myślałam, że będzie łatwiej.

– Kiedy chcesz go wybudzać?

– Jeżeli wszystko pójdzie dobrze – za dwa, trzy dni. Skąd tyle o nim wiesz?

– Czytam gazety, czasem nawet oglądam telewizję. Naprawdę nigdy o nim nie słyszałaś?

Pokręciła głową tak silnie, że spod srebrnej klamry dotąd utrzymującej jej włosy w idealnym porządku wydostało się kilka kosmyków i jeden opadł na jej policzek.

– Facet ma bardzo rozległe znajomości, mówię ci, jeszcze z poprzedniej epoki. To akurat spadek po ojcu. Znakomicie funkcjonuje w celebryckim świecie, głównie w kulturze i sztuce. Ponoć od lat przyjaźni się z Tomasem Tranströmerem, Marią Vargasem Llosą. Pokazywano ich razem, jak spacerowali po naszej Starówce. O kobietach niech ci sam opowie, jak się już wybudzi.

– A co mnie obchodzą jego baby? – Wzruszyła ramionami.

– Uważaj, bo twierdzą, że to specjalista od łamania damskich serc.

– A ty czasem nie powinieneś już wyjść?

– Powinienem, ale najpierw ten prokurator, a teraz od pół godziny szukam okularów. – Znów zaczął się rozglądać po pokoju.

– Masz je na głowie. Może pora udać się do specjalisty, panie doktorze.

– Złośliwiec.

Mężczyzna zdjął okulary z czubka głowy, ostrożnie ułożył je w brązowym etui i zaczął upychać stertę papierów do dużej aktówki. Już wychodząc, odwrócił się w kierunku Łucji. Uniosła głowę z oparcia.

– I jeszcze jedno. Dzwonił jakiś facet, nie przedstawił się. Pytał, jak się czuje Stąpka-Potocki i czy można z nim już rozmawiać, bo ma dla niego ważną wiadomość. Coś mi się w jego głosie nie podobało.

– A ja poznałam jego syna, też mi się nie spodobał. Widocznie znajomi i rodzina naszego pacjenta nie przypadli nam specjalnie do gustu. Ale, panie psychologu, dosyć już tych opowieści o naszym pacjencie numer jeden, marsz do domu i do łóżka. Masz się porządnie wyspać. To zalecenie lekarza.

Gdy tylko zatrzasnęły się za nim drzwi, wygodnie usadowiła się w fotelu, zamknęła oczy i natychmiast usnęła. Ocknęła się po dwudziestu minutach. Czuła się zdecydowanie lepiej. Pomyślała, że pora zajrzeć na salę pooperacyjną, a potem zrobić popołudniowy obchód, ale rozległo się ciche pukanie.

– Proszę! – powiedziała głośno.

Zza powoli otwieranych drzwi wyłoniła się drobna postać starszej kobiety ubranej w szary sweterek à la Chanel i wąską spódnicę w tym samym kolorze. Całości dopełniał mały koczek z tyłu głowy. Wyglądała dystyngowanie, ale i bardzo krucho. Siedemdziesiąt kilka, osiemdziesiąt lat – oceniła Łucja.

– Pani doktor Sowińska?

– Tak, to ja.

– Czy mogę zająć pani kilka minut? Chciałabym porozmawiać o panu Stąpce-Potockim. – Stała w drzwiach niezdecydowana, czy zostać w tym miejscu, czy wejść do środka.

O Boże, jeszcze jedna. Marek miał rację, dziwaczna sytuacja.

– Oczywiście, bardzo proszę. Przepraszam, ale muszę najpierw jedną rzecz z panią ustalić. Czy pani jest rodziną chorego?

– Spodziewałam się, że pani o to zapyta. – Kobieta weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. – Nie, nie jestem jego rodziną, ale od ponad pięćdziesięciu lat jestem z nią związana. Znałam jeszcze jego ojca. Jest dla mnie… – zawahała się – jest dla mnie – powtórzyła już bardziej zdecydowanym głosem – jak syn. – W drobnej twarzy, na której bez trudu można było odnaleźć ślady dawnej urody, coś drgnęło. Łucja dałaby sobie rękę uciąć, że w tym ledwie dostrzegalnym grymasie kryło się coś złowrogiego, zapowiedź kłopotów, pogróżka. Chyba zwariowałam – pomyślała. – Naczytałam się za dużo książek Agathy Christie.

– Oczywiście, udzielę pani informacji, ale tylko podstawowych. Pan Stąpka… – zaczęła Łucja.

– Stąpka-Potocki… – poprawiła ją grzecznie, acz zdecydowanie starsza pani.

– Słucham?

– Pan Stąpka-Potocki. Włodzimierz Stąpka-Potocki, a nie Stąpka – powtórzyła.

– Rozumiem. Stan pana Stąpki-Potockiego jest stabilny. Operacja przebiegła bez większych komplikacji, jednak uraz czaszkowo-mózgowy był poważny. Będę mogła coś więcej powiedzieć po tej nocy, a jeszcze więcej, gdy zaczniemy go wybudzać ze śpiączki farmakologicznej. Ja też mam do pani pytanie. – Już mówiąc to, Łucja zawahała się. – Czy wie pani coś na temat wypadku? Co się właściwie wydarzyło?

Kobieta milczała przez dłuższą chwilę.

– Wiem tylko to, co powiedziała mi policja. – Bezradnie machnęła w powietrzu ręką.

Łucja czuła, że starsza pani nie mówi jej całej prawdy. Ale dlaczego właściwie miałaby coś ukrywać?

– Był tu jego syn. – Nie potrafiła ukryć grymasu niechęci, który przemknął przez jej twarz. – Za to żona się nie odezwała. Wie pani dlaczego?

– Myślę, że nie chcielibyście państwo, żeby któraś z nich się odezwała… Miał ich cztery i wszystkie są już eks-żonami. Dzieci z tych związków jest na szczęście mniej, bo tylko jeden syn. W każdym razie wiem tylko o jednym. – Starsza pani nie mogła się powstrzymać od drobnej złośliwości.

– A mówiła pani, że zna bardzo dobrze pana Stąpkę.

– Stąpkę-Potockiego – poprawiła ją znów starsza pani.

– Oczywiście, Stąpkę-Potockiego. I nie wie pani, czy ma jeszcze jakieś inne dzieci? – dopytywała się Łucja, pewna, że złapała kobietę na drobnym kłamstwie.

– Nie zrozumiała mnie pani. Właśnie dlatego, że znam go bardzo dobrze, nie wiem, ile tak naprawdę ma dzieci. W każdym razie nie mogę być pewna, on zresztą, jak się domyślam, też nie. – Uśmiechnęła się rozbrajająco.

– Acha, rozumiem. – Niezła jest ta staruszka, pomyślała Łucja, nie chciałabym mieć w niej wroga.

– Dziękuję za informacje i już pani nie przeszkadzam.

Łucja ledwie zdążyła skinąć głową, gdy starsza pani zniknęła.

IV.

Nie minęła nawet minuta od włączenia telefonu, a ten rozdzwonił się na dobre. Łucja była zmęczona, zła i nie miała ochoty na rozmowy, zwłaszcza z Wojtkiem. Chętnie wyrzuciłaby telefon za okno, by ucichł na zawsze.

– Dzień dobry, Wojtku. – Jej głos nie zachęcał do rozmowy.

– Dzień dobry, proszę, nie złość się – zaczął ugodowo. Przerwała mu:

– Jestem bardzo zmęczona. Dochodzi dziewiętnasta, a ja ciągle tkwię w szpitalu. Przełóżmy tę rozmowę na inny dzień.

– Dobrze, będę się streszczał. Stoję na parkingu.

– Na jakim parkingu?

– Nie na jakim, ale którym. Na parkingu przed twoim szpitalem, na Sobieskiego. – Trochę się przekomarzał.

– Nie mam dziś sił na spotkania.

– Nie masz też samochodu. Mówiłaś, że oddajesz go do warsztatu, zgadza się? Odwiozę cię i znikam, wezmę tylko z domu karty kredytowe Jana. Ta ciapa zostawiła je w waszym… u ciebie.

– A dlaczego on nie zadzwoni? Przecież nie gryzę.

– Boi się, że zaczniesz. Wszystko ci wytłumaczę. Schodzisz? – Wyłączył się, nie czekając na jej odpowiedź.

Z daleka poznała jego czerwonego jaguara. Za poważny już jest na taką zabawkę – pomyślała. Wysiadł z samochodu i czekał na nią oparty o maskę. Gdy podeszła, pocałował ją w policzek, potem obszedł samochód dookoła i otworzył przed nią drzwi.

– Wiem, o czym myślałaś – powiedział, gdy wsiadała.

– O czym? – Popatrzyła na niego zdziwiona.

– Że powoli przyzwyczajasz się do tego, że ktoś o ciebie dba. – Ciągle trzymał rękę na uchylonych drzwiach.

– Dlaczego myślisz, że Jan o mnie nie dbał? – rzuciła trochę wyzywająco.

– Nie myślę, tylko wiem, ale wiem również, że ty mu na to nie pozwalałaś. Jeżeli mój brat potrafił w ogóle kochać, to na pewno ty byłaś obiektem jego uczuć. Być może jedynym w całym jego życiu. Może trwało to tylko moment, ale zdarzyło się. Tyle tylko, że ty mu na tę fascynację nie chciałaś pozwolić. A w końcu się go pozbyłaś, w każdym razie tak to wyglądało. – Wreszcie zatrzasnął drzwi.

– Po to przyjechałeś? Żeby mnie o tym poinformować? Mogłeś złożyć to oświadczenie jutro, pojutrze, dowolnego dnia. Skąd ten pośpiech? – zapytała, gdy usadowił się na siedzeniu obok.

– Już mówiłem, przyjechałem, żeby zabrać karty Jana i przy okazji ci o czymś powiedzieć. Pewnie powinienem zrobić to wcześniej.

Włączył silnik.

– To znaczy… – W jej głosie pojawiła się nuta niepewności. A może mu się tylko tak wydawało.

– Zapytałaś, dlaczego Jan cię unika. Powinnaś wiedzieć, że on już nie jest sam. Zresztą po wyprowadzeniu się od ciebie od razu z nią zamieszkał.

Ruszyli.

Tego się nie spodziewała. Nie spodziewała się też, że nielojalność Jana może zrobić na niej wrażenie. Gdyby ktoś jej powiedział, że tak będzie, nie uwierzyłaby, wyśmiałaby go. Przecież miał prawo to zrobić – próbowała przekonać samą siebie. – To ona zadecydowała, że powinni się rozstać. Więc mógł… Nie, mimo wszystko nie mógł, nie powinien, dla zwykłej przyzwoitości należało przynajmniej jakiś czas odczekać. Czuła, że braknie jej tchu. Zakaszlała. Może po to, żeby zyskać minutę lub dwie, żeby zebrać myśli… Zdradzał mnie, Boże, nie mogę w to uwierzyć.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Wojtek, nie odrywając wzroku od drogi, jak zwykle o tej porze pełnej samochodów.

– Nie wierzę. – Jej głos nawet dla niej zabrzmiał nieswojo.

– Wiedziałem, że trudno będzie ci to zaakceptować. Normalna reakcja obronna.

– A wolałbyś, żebym dostała spazmów, migreny, sama nie wiem czego jeszcze?

– Co byłoby akurat dość naturalne, większość kobiet tak by się właśnie zachowała, ale wiedziałem, że w twoim przypadku nie mogę na to liczyć.

– Długo to trwa? – zapytała.

– Znajomość? Brutalnie rzecz ujmując, sypiają ze sobą pewnie od dwóch lat. – Mocno przyhamował, przy okazji rzucając jakieś niecenzuralne słowa pod adresem kierowcy, który zajechał mu drogę.

– Jan, niemożliwe… – Nawet nie zauważyła, co się dzieje na jezdni.

– Możliwe, Łucjo, możliwe. Powiedziałem mu, że albo rozwiąże tę sytuację, albo ja ci o wszystkim powiem.

– A mnie się wydawało, że to ja zadecydowałam… powiedziałam, że ma się wyprowadzić, że to nie ma sensu. O Boże… – wyszeptała. Niemal nie usłyszał jej słów.

– Bo tak było, tylko że to stało się dużo wcześniej. Nie dałaś mu szansy. Zresztą od samego początku jej nie mieliście.

Nie odpowiedziała.

Długo krążyli wokół jej kamienicy w poszukiwaniu wolnego miejsca.

– Jak możesz mieszkać w domu, w którym nie ma miejsca parkingowego? – złościł się.

Dziś się nie narzucał, nie próbował żartować. Zabrał karty kredytowe brata, jeszcze kilka innych drobiazgów, w tym zmasakrowany wrak helikopterka, pocałował ją w policzek i wyszedł.

Długo nie mogła znaleźć dla siebie miejsca. Krążyła po mieszkaniu, przechodziła z pokoju do pokoju. Kładła się, potem znowu wstawała. I tak bez końca. Nie rozumiała, co się z nią dzieje, przecież… Przecież chciałam, żeby się wyprowadził, odetchnęłam, gdy to zrobił – mówiła sama do siebie. – To dlaczego teraz… Wojtek miał rację, nie byli dla siebie stworzeni. Odpychali się nawzajem. I nie chodziło tu tylko o złość, wieczną pretensję do świata, która tkwiła w Janie i z roku na rok rosła, potężniała. To było coś więcej, ale ona – jak zawsze – próbowała wszystko zracjonalizować, nie słuchała siebie, bo przecież teoretycznie powinno im się udać. Wedle wszystkich zasad prawdopodobieństwa. Ale się nie udało.

Telefon dzwonił i dzwonił. W końcu podeszła, może to ze szpitala?

To była Magda. Tym razem nie pytała, czy wszystko w porządku i czy nie trzeba jej w czymś pomóc.

– Dzień dobry, czy mogłabyś pożyczyć mi samochód? Tylko na kilka godzin. Mój ogłosił strajk. Muszę coś przewieźć – tłumaczyła.

– Nie mogę.

– Czego nie możesz?

– Pożyczyć ci samochodu.

– Aha… – Magda była trochę zaskoczona, ale chyba nie chodziło tylko o auto.

– Jest w warsztacie.

– Coś się stało?

– Zepsuł się.

– Nie pytam o samochód, ale o ciebie.

– Nie, dlaczego pytasz?

– Słyszę, że coś jest nie tak.

– To idź do laryngologa.

– Powiedz, co się stało, bo jak nie, to zjawię się u ciebie za kilkanaście minut, a jak cię znam, nie będziesz tym zachwycona – zagroziła żartobliwie.

– Przyjedź – rzuciła krótko Łucja i rozłączyła się.

Magda zjawiła się w ciągu dwudziestu minut. Nie pytała o nic. Czekała.

– Dobrze, chciałaś wiedzieć, co się stało, to posłuchaj. – Łucja przestała wypatrywać za oknem tego, czego tam pewnie nigdy nie było, i zdecydowała się przerwać ciszę. – Tylko proszę, bez żadnych komentarzy. Ani słowa. Właśnie się dowiedziałam, że Jan zdradzał mnie od dłuższego czasu, co najmniej od dwóch lat. Teraz, to znaczy zaraz po wyprowadzeniu się stąd, zamieszkał ze swoją nową partnerką, miłością, nazwij to, jak chcesz.

– Przecież… – Magda jednak próbowała coś powiedzieć, ale Łucja na to nie pozwoliła.

– Nie. Nie chcę na ten temat rozmawiać. Teraz bierzemy się za kufer. – Podeszła do skrzyni.

– Jak to za kufer, co zamierzasz? – Magda nic z tego wszystkiego nie rozumiała.

– Pozbyć się go, natychmiast.

– Zwariowałaś, tak nie można…

– Sama mi radziłaś, żeby go wyrzucić, bo zagraca, nie pasuje. I właśnie dzisiaj się zdecydowałam.

– Powiedziałam, że powinnaś do niego zajrzeć, posegregować rzeczy i dopiero potem zadecydować, co z nim zrobić. Nigdy nie twierdziłam, że masz się go pozbyć ot tak. Zaglądamy?

– Nie. Podejdź tu i złap go z drugiej strony. Spróbujemy go unieść. Powinnyśmy dać radę. Wyniesiemy go na zewnątrz.

Magda tylko pokręciła głową, ale posłusznie wykonywała polecenia przyjaciółki.

Skrzynia nie sprawiała wrażenia ciężkiej. Ale była. I to bardzo. Mocowały się z nią co najmniej przez godzinę. Próbowały unieść, ciągnąc za mosiężne koła przymocowane do jej boków, potem chwytały od dołu. Ani drgnęła. Łucja przeszła na stronę Magdy, oparły się plecami o ścianę i zaczęły mocno naciskać stopami na jeden z jej boków. Skrzynia nie przesunęła się ani o milimetr. Miały wrażenie, że się nimi bawi.

– Też to czujesz? – Magda zrezygnowana usiadła na podłodze tuż obok kufra, Łucja nadal krążyła wokół i przyglądała się mu uważnie. Jej twarz wyrażała wszystko, co działo się teraz w jej głowie. Niedowierzanie, podejrzliwość, wściekłość i determinację.

– Chyba potrzebny nam będzie mężczyzna i to nie byle jaki. Inaczej nie pozbędziesz się tego grata. Ja mówię pas. – Magda wstała i z góry przyglądała się skrzyni.

– Tak jak ja mężczyznom, ale temu – Łucja wskazała oskarżycielsko palcem kufer – nie odpuszczę. Ma dziś zniknąć.

– Zajrzyjmy do środka. Wyrzucisz trochę rzeczy, nie wiadomo, co tam jest, ale waży chyba z tonę. Może wtedy uda nam się go ruszyć, chociaż wątpię. Wiesz, mam wrażenie, że on chce tu zostać. Nic na to nie poradzimy. – Znów usiadła na podłodze.

– Bzdury opowiadasz, tarocistko. Poza tym nie mam kluczyka, gdzieś przepadł. I nie chcę do niego zaglądać. To puszka Pandory. Uwierz. Musi zniknąć.

Łucja usiadła obok Magdy i długo w milczeniu wpatrywały się w kufer.

V.

Jej kroki niosły się echem po pustym o tej porze szpitalnym korytarzu. Dzień się tu jeszcze nie zaczął. Dwóch pacjentów czekało przed zabiegowym na pobranie krwi. Mijając ich, skinęła głową na dzień dobry i szła dalej, by tak jak co dzień zdążyć zajrzeć przed obchodem do swego pacjenta numer jeden. Z wybudzeniem go nie było poważniejszych problemów, ale do odzyskania częściowej nawet świadomości wiele jeszcze brakowało.

Codziennie odwiedzała go starsza pani, zawsze w szarościach. Łucja długo jej wyjaśniała, że nie ma powodu do niepokoju, że jego stan to nie tylko skutek poważnego urazu i operacji, ale i leków, które muszą mu podawać. Widziała jednak, że te tłumaczenia na niewiele się zdają. Starsza pani kiwała głową, ale jej mina świadczyła, że swoje wie. Siedziała przy nim i patrzyła z lękiem, jak błądzi oczyma po sali, ale jej nie widzi, bo go tu ciągle nie ma. Czasem coś zabełkotał, można było nawet zrozumieć pojedyncze sylaby, jeszcze nie słowa. I nic więcej. Starsza pani trzymała go za rękę i coś mu szeptała do ucha. Co? Tylko ona wiedziała. Mijały tygodnie: coraz mniej wierzyła w jego pełną rekonwalescencję i była coraz bardziej zdeterminowana do działania. Jej niepokój powoli zaczął udzielać się Łucji, choć ta wiedziała przecież, że każdy przypadek jest inny i niczego nie należy przyspieszać.

Pewnego dnia, całkiem nagle, nastąpił przełom. Łucja podeszła do łóżka. Mężczyzna spojrzał na nią i zbladł, zaczął się trząść, jakby dostał gorączki. Całe czoło miał zroszone potem. Próbował wyciągać przed siebie ręce, chciał ją odsunąć, odepchnąć. Przeraziła go. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczyma, coś jednocześnie mamrocąc. Z trudem wychwytywała pojedyncze słowa. Nie, odejdź, nie chcę. Położyła mu rękę na ramieniu i powiedziała cicho, właściwie wyszeptała:

– Będzie dobrze.

Mimo sprzeciwów Łucji, starsza pani zdołała załatwić Stąpce-Potockiemu separatkę i całą armię prywatnych masażystów, potem logopedów. Łucja była zła, ale i bezradna. Zadecydował ktoś stojący dużo wyżej, nawet nie pytając o stan i potrzeby pacjenta. Przynajmniej nie odsunięto jej jako lekarza prowadzącego, bo to już byłoby podważaniem jej kompetencji.

Od pewnego czasu odnosiła wrażenie, które powoli przeradzało się w pewność, że mężczyzna się jej boi. Może gdzieś w podświadomości kojarzyła się mu z wypadkiem. Pewnego dnia, gdy podeszła do jego łóżka, spojrzał na nią i nie odrywając od niej wzroku, jęknął jeszcze bardzo niewyraźnie:

– Niemożliwe… To niemożliwe.

– Jestem lekarzem. Operowałam pana. O szczegółach porozmawiamy później. Proszę się nie przemęczać. Powraca pan do nas z daleka. Teraz chciałabym pana zbadać.

Otworzył usta raz, potem drugi, i nagle powiedział coś, co ją kompletnie zaskoczyło:

– Muszę stąd jak najszybciej wyjść. Mam coś ważnego… – Przymknął oczy. – Nie mogę tu zostać…

– Pan żartuje? Jeszcze miesiąc temu nie byliśmy pewni, czy w ogóle odzyska pan świadomość i czy będziemy w stanie przywrócić pana rzeczywistości.