Dziennik pokładowy czyli wielodzietnik codzienny - Anna Ignatowska - ebook + książka

Dziennik pokładowy czyli wielodzietnik codzienny ebook

Anna Ignatowska

4,8

Opis

Niezwykła opowieść o tym, jak można w trudnych warunkach naszego "przyjaznego inaczej" rodzinie państwa zbudować dom rodzinny przez duże "D". Anna Ignatowska w inteligentny i dowcipny sposób zdaje relację z własnego codziennego życia rodzinnego, które chwilami wymaga odwagi i czujności jak na placu boju (bo przecież nigdy nie wiadomo, które z szóstki dzieci kiedy i z czym wystrzeli).

"Dziennik pokładowy, czyli wielodzietnik codzienny" to historia o tym, "co się dzieje, kiedy Bóg zaproszony do rodziny buduje razem z nią". Idealna lektura dla każdego, komu się wydaje, że ma mało wolnego czasu i jest człowiekiem niezwykłym.

z recenzji Katarzyny Mossór

Patronat: Kurs na miłość, parenting.pl, Plus Radio, Strefa Centrum Hobbystyczne, www.cyfrowaszkola.waw.pl, wrodzinie.pl, Dobra Mama, Fotografia, Subiektywnie o książkach, Czytelnicze zacisze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 708

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Anna Ignatowska

Dziennik pokładowy

czyli wielodzietnik codzienny

Warszawa

Anna Ignatowska

Dziennik pokładowy, czyli wielodzietnik codzienny

© Anna Ignatowska 2015

Warszawa 2015

ISBN 978-83-943631-0-9

REDAKCJA

Michał Nowak

PROJEKT OKŁADKI

Sylwia Sieńko

KOREKTA, SKŁAD

Pracownia Wydawnicza ad verbum

ILUSTRACJE

Wiktoria Ignatowska, Zuzanna Ignatowska, Franciszek Ignatowski, Antoni Ignatowski

Na 4 s. okładki wykorzystano fotografię z archiwum rodzinnego autorki.

Publikację tę dedykuję mojemu najlepszemu przyjacielowi, na którego zawsze mogę liczyć, który nigdy mnie nie opuścił w biedzie, zawsze służy mi swoją radą i ramieniem, który zawsze mnie słucha i wysłuchuje, nawet kiedy plotę od rzeczy, który ratował mnie tysiące razy z opresji, który uratował mi życie, który dał mi największe życiowe radości i wzruszenia, który jest dla mnie jak najukochańszy ojciec i brat, który zawsze jest ze mną, na którym nigdy się nie zawiodłam i który był wtedy, gdy nie było nikogo do przytulenia, któremu ufam całym sercem i duszą, który jest na każde zawołanie, który wypełnia moje prośby, nawet jeśli musi stanąć na głowie, bo są mocno pokręcone lub niewykonalne, który jest szalony w miłości, który kocha bezgranicznie i bezinteresownie, który jest najlepszym człowiekiem na świecie i nie ma sobie równych!

Jezusowi.

Dziękuję Ci, Jezu, że jesteś i kochasz taką nędzę jak ja! Mam nadzieję, że żadne z moich słów powiedzianych w złości, smutku czy radości nie sprawi Ci nigdy przykrości... oraz Mężowi – K.C. i wszystkim naszym Dzieciom, czyli Miłościom mojego życia.

Niech Bóg błogosławi wszystkim biorącym do ręki tę książkę, czytającym i oglądającym, tym, którzy przy niej pracowali, i każdemu, kto się do niej choć trochę przyczynił!

Wstęp

Dziecko jest źródłem nadziei. Mówi ono rodzicom o celu ich życia, reprezentuje owoc ich miłości. Pozwala również myśleć o przyszłości. [Jan Paweł II, Castel Gandolfo 1979]

Dziennik pokładowy to zapiski, które wpisane zostały do pamiętnika całkowicie za pomocą telefonu. Nie reklamując marki, muszę powiedzieć, że jest to najlepszy telefon na rynku... bo mój własny. ;-) Ma klawiaturę i spory wyświetlacz i pisze mi się z niego lepiej niż z komputera czy innej maszyny piszącej, no i oczywiście można go mieć ze sobą wszędzie. Niestety, lub stety, zmienia wyrazy (mogę więc zostać mistrzynią błędów językowych), a także podpowiada i dopowiada, nie zawsze zgodnie z wolą osoby piszącej. Niektóre zaś wyrazy celowo przekręcam sam.

Dziennik pokładowy to książka pisana przez życie. Notatki z wydarzeń, może nieco zwariowanej, ale zwyczajnej polskiej rodziny wielodzietnej. To jest tak: mama czwórki dzieci – czyli ja – prowadzi pamiętnik, w którym opisuje, jak wygląda pozornie szara codzienność. Jest normalna, powszednia, ale pełna anegdot, wspomnień i humoru, problemów i porażek. Treść tego „zapiśnika” jest wyjątkowo lubiana przez przyjaciół i bardzo licznych znajomych, co – przyznam – daje mi wiele (żeby nie powiedzieć, że kupę) radochy. ;)

Gdy pewnego dnia na pokładzie Ignatowskich pojawiają się bliźnięta, Misia i Maja, wszystko diametralnie się zmienia i zwyczajny „zapiśnik” również ewoluuje, powstaje coś więcej. Rodzi się codzienny Dziennik pokładowy. Dziennik tworzony przez rok na Facebooku miał nieco mniejszą formę, jednak zachęcona przez czytelniczki tegoż zaczęłam pisać bloga: Pokladowy.pl. O tego bloga „ustarał się” (ze słownika teściowej ;)) mój osobisty mąż, informatyk.

Nie jestem typem blogera ani celebryty. Blog nie był nigdzie reklamowany, a już w pierwszym tygodniu doczekał się sześciuset wejść. Byłam pozytywnie zaskoczona. Wciąż jestem i coraz bardziej przeraża mnie odpowiedzialność za słowo...

Rosnące grono czytelników „mojego pamiętnika” namówiło autorkę, czyli mnie – a w sumie nas – na publikację (piszę „nas”, gdyż w tej decyzji uczestniczyła cała rodzina). I tak oto jest! Tadam! Tadam! Jako lekturę oddajemy do rąk Czytelników część nas. Naprawdę dużą część.

Liczymy, że „audaces fortuna iuvat” (śmiałym los sprzyja – Wergiliusz, Eneida) i nasz dziennik rozejdzie się jak świeże bułeczki. Szczególnie polecam do porannej kawy. Życzę przyjemnej lektury!

Podziękowania

Dziękuję Ci, Boże, za wszystko, co mi darowałeś, w co wyposażyłeś i czym obdarowujesz co dzień!

Nie byłoby tego „dziennika”, gdyby nie wszystkie postacie w nim występujące, a więc Tata Miłosz oraz dzieciarnia: Wika, Antoś, Zuzanka, Franio, Majka i Misia – serdeczne dzięki Wam, moi kochani, najdrożsi, za to, że jesteście!

Dziękuję moim kochanym Przyjaciółkom, które zachęcały mnie do pisania i były moimi pierwszymi szczerymi krytykami, recenzentami, a są nimi:

Ania Trybkowa – dziękuję! Kasieńka Grzesiak – dzięki!

Jola Cesarczyk (dla mnie zawsze – Krzosek) – dzięki!

Mama – wielkie dziękuję za życzliwą krytykę i pomoc przy sprawdzaniu byków.

Dziękuję koleżankom z forum i znajomym, wszystkim, którzy namawiali mnie i zagrzewali do tego, że warto pisać. Kurka wodna! Ja to naprawdę lubię od zawsze, ale czasem można się zakałapućkać w życiu tak, że gubi się siebie samego. :)

W sposób szczególny dziękuję Magdzie Roesler za to, że połechtała moje ego, przekonując do tego, że pisanina moja ma sens i fajnie się ją czyta. Moja Droga, w Twoich ustach to naprawdę komplement! Dlatego Tobie zwłaszcza – wielgaśne podziękowania, którym nie będzie końca. Dzięki!

Wyrazy wdzięczności ślę również do Joanny Łunieckiej, Ninki Mikołajczyk, Magdy Kanieckiej, Samanty Jaworskiej, Agnieszki Tire i Justyny Basińskiej – za dobre słowa i bardzo dużo wartościowych opinii. Dzięki Wam, Kochane! Także dziękuję Annie Wieczorek, Marii Kasperek, Dagmarze Farnas, Iwonie Parzniewskiej, Kasi Stanisławskiej, Joannie Mietzner i wielu innym, których może nie wymieniłam, a z moją zabieganą pamięcią jest to wysoce prawdopodobne. :(

Dziękuję też wszystkim, którzy pomogli wydać ten tekst w formie książki. Na szczęście... „charta non erubescit” (papier się nie rumieni).

I czas na podziękowania dla szerszego grona, które to przy wykorzystaniu portalu Wspieram.to stało się sponsorami wydania. I jeszcze szczegółowiej – dla osób dla mnie najważniejszych!

Kochane, Kochani, Drogie, Drodzy, Wielcy, Wspaniali moi! Niniejszym składam Wam wielkie podziękowania za Wasz wkład – ;-) głównie pieniężny, ale nie tylko – w nasz pomysł na wydanie książki! Za Wasze serce włożone w realizację Naszego i Waszego projektu na Wspieram.to wielgachne Bóg zapłać! ;) Prawdziwi z nas project managerowie. ;-) :) Jesteście wielcy i będą Was dobrze wspominać Wasi potomkowie! Oby Wam się wiodło i darzyło! Czyli bardzo, bardzo wielkie, ogromne dziękujemy!

A teraz tadadatadatadam! Z nazwiska Was powymieniamm! Będzie trochę nie po kolei, oki?

Zuzannie Ignatowskiej – naszej domowej sponsorce, osobistej córci! :-) Dobrej duszyczce darzącej uśmiechem i pocieszeniem w chwilach zwątpienia, ilustratorce i radości samej! ;-) Dziękuję, Skarbku! <3

Dzieciaki raz jeszcze:

Wiktorii – ilustratorka numer jeden! Dziękuję Ci, Kochanie! <3 Antosiowi i Frankowi – moje Wy filary, podpory i ogólnie męska dłoń i mózg operacji ;-) – również ilustratorzy. :-) Dzięki, Chłopaki! <3

W zasadzie przede wszystkim dziękuję Calineczkom. :-) Bez Was, Kochane, nie byłoby całego zamieszania z książką, nie byłoby książki ani podziękowań! Całuję Wasze Pyszczki. Maju, Misiu, dziękuję, Skarbeczki! :-)

Małżowi, hmmm tak, tego... no wiesz... cóż... pogadamy osobiście... :-P Księdzu Mieczysławowi Kuclowi za wsparcie duchowe i finansowe, za dobre słowo i pocieszenie. Bóg zapłać!

Dwudziestu wspierającym nas Anonimom :-) – tajemniczy sprawcy i pomocnicy, Dziękujemy!

Barbarze Kulpińskiej – pierwsza czytelniczka już ulepionej całości i redaktorka/korektorka – wielkie całusy!

Barbarze Ignatowskiej – nasza pierwsza wspierająca. :-) Dzięki wielkie Dobrej Kobiecie! ;-) <3

Magdalenie Roesler – nasza redaktor naczelna wersji pierwszej roboczej, pomysłodawczyni zbiórki i wielu innych tematów! Mentor! Dziękuję Ci, Magdo!

Marcie Pach – Marta, nasz mózg wszelkich informatycznych zagadnień, w tym wydarzeń Fejsbuczych. ;) Dzięki Ci, Wielka Marto!

Ninie Mikołajczyk – Przyjaciółce, tryskającej humorem i również pocieszycielce strapionych! Dziękujemy!

Uli Domańskiej – ciepło dla serca, nieoceniona pomoc w propagowaniu pomysłu i organizacji chętnych do wspierania, nasza prawa ręka! Dziękujemy Ci, Ulu! <3

Łukaszowi Badowskiemu – propagator i wspierający. Podziękowania! Marcie Karpińskiej – nasz sponsor, patron medialny, propagatorka, dorad- ca i pomoc nieoceniona! Dzięki, Kochana!

Portalowi Wrodzinie.pl – podziękowania za patronat medialny i sponsoring osobisty! :)

Fundacji Kurs na Miłość za bezinteresowne zaangażowanie się w projekt i zbiórkę na wydanie książki. Wielkie dzięki!

Andrzejowi Szałajowi jako głównemu sponsorowi! Bardzo dziękujemy, ;-) polecając jednocześnie stronę sponsora: Centrum hobby- styczne Strefa gry Małgorzata i Andrzej Szałaj: www.strefa-gry.pl – portal społecznościowy; www.strefamarzen.pl – sklep internetowy.

Kolejne podziękowania są dla:

Urszuli Bisek

Zbigniewa Badzińskiego

Emilii Werner

Jacka Spychalskiego

Magdaleny Cichej-Kłak

Agnieszki Kupich

Agnieszki Kupich

Agnieszki Kupich – potrójne podziękowania :-)

Dariusza Kwietnia

Klaudii Jastrzębskiej

Moniki Zarzyckiej-Bugajczyk

Alana Ghafoura

Jakuba Hoopoe

Moniki Kujawskiej

Piotra Pękały

Witolda Wojtyniaka

Adrianny Zackiewicz

Magdaleny Łukasik

Justyny Sokołowskiej

Michała Lisa

Joanny Gruli

Danuty Gilarskiej

Łukasza Kupca

Emilii Wątróbki

Joanny Gr

Iwony Wasilewskiej

Kamila Ufna

Pawła Woronieckiego

Marcina Pianki

Sylwii Jabs

Dariusza Kamińskiego

Joanny Łastowskiej

Dziękuję Wam!

Wielkie podziękowania lecą również do:

Małgorzaty Kędry

Sylwii Ligockiej

Łukasza Taborskiego

Renaty Barańskiej-Czyż

Marty Kosińskiej

Małgorzaty Górskiej

Marty Bystrzyńskiej

Mirka Marchuta

Małgorzaty Czapskiej

Dorotki Ch

Justyny Augustyn

Mikołaja Podlaszewskiego

Marii Sowińskiej

Iwony Wasilewskiej

Marty Cichockiej

Moniki Kleinrok

Macieja Pusza

Katarzyny Szczęsnej

Doroty Partyki

Ilony Tafil

Roberta Pietranika

Anny Gieniusz

Anety Stroczan

Agnieszki Mat. (Aga Mat)

Bogny i Pawła Moszyńskich

Piotra Szukłowa

Ewy Rybki

Agnieszki Iwańskiej

Mariusza Siedlika

Adama Lubańskiego

Jacka Rzepy

Agnieszki Pisarskiej

Beaty Jurkiewicz – Beata, również za dobre rady i pomysły!

Joli Ceserczyk – szczególnie za przyjaźń, dziękuję, Kochana!

Jarosława Cesarczyka i całej rodzinki Cesarczyków

Piotra Chromca i wszystkich Chromców! :-)

Rafała Klisowskiego wraz z czterema Klisami ;-)

Joanny Szepieniec

Krzysztofa Kołaczkowskiego

Wioli Wi-Misi

Marka Fabijańskiego

Ewy Studzińskiej

Karoliny Szewczykowskiej

Joanny Solan

Tolmira :-)

Marka Kwiatkowskiego

Luizy Dawidziuk wraz z Rodzinką – nasze rodzinne wsparcie!

Pani Profesor Marii Holstein-Beck

Dagmary Farnas

Agnieszki Kozieł

Aliny Rolicz

Iwonki Parzniewskiej

Adrianny Zackiewicz

Joanny Krzysztoforskiej

Anny Wieczorek

Marii Kasperek

Anny Toczyskiej

Joanny Łuniewskiej

Barbary Marzec

Barbary Szewczyk

Alicji Studzińskiej

Iwony Kupis

Państwa Karpińskich – Marto, przekaż, proszę, wielkie podziękowania!

Jacka Stefańskiego

Rafała Kamińskiego

Barbary Kopik

Anny Bryłki

Wiktora Sajdaka

Roberta Kani – szczególnie mocno!

Kasi Karabin

Agnieszki Domaradzkiej

Andrzeja Gaba

Piotrowi Wieczorkowi – wspierający w ostatniej sekundzie wysoką wpłatą! Dziękujemy za hojność! :-)

Robertowi Kani – raz jeszcze, :-) szalony wspierający! Wspierający marzenia i ich realizację! Hojny i skromny! Dziękujemy!

W szczególny sposób chciałabym podziękować Ani Mroczkowskiej-Trybek za przyjaźń od przedszkolaka do grobowej deski, miłość, całokształt dobra, jakie mi wyświadczyła, za serce i ucho, które zawsze wysłuchuje moich marudzeń i smutków! Za pomoc! Dziękuję Ci, Anuś! <3

Joli Cesarczyk za przyjaźń, miłość i wsparcie, za serce i pomoc! Dziękuję, Jolcia!

Kasi Grzesiak za wielką przyjaźń i miłość, za pocieszenia i radości, smutki i za wszystko, co razem przeżyłyśmy, za wsparcie i ciągłe powtarzanie mi: „dasz radę!”.

Dziękuje Arce Noego i jej twórcy, Robertowi Friedrichowi, za pozwolenie na wykorzystanie utworu pt. Weź mnie na ręce oraz za wiele dobrych słów. Pozdrawiam i bardzo dziękuję, Panie Robercie! :-)

Wielkie podziękowania dla Was wszystkich, bo bez Was nie dałabym rady!

<3 <3 <3

A teraz czas na słowa, które powinny sprawić radość nam wszystkim, a mianowicie słowa uznania od Zespołu Wspieram.to, które to dostałam w mailu po zakończeniu naszej akcji i wcześniej. Oto niektóre z nich.

W imieniu całego zespołu Wspieram.to jeszcze raz serdecznie gratuluję fantastycznie przeprowadzonej kampanii!

Poszło Pani genialnie!

Najlepsze skutki odnosi jednak zawsze promocja samych autorów – to oni mają najlepszy dostęp do swojej grupy docelowej i fanów – Wam idzie to fantastycznie!

I jako wisienka na torcie – mój ulubiony fragment – chyba to sobie wydrukuję. :-)

Pani Aniu, nie możemy wyjść z podziwu i będziemy stawiać Panią za przykład rewelacyjnej aktywności i pasji! Czasem duże firmy mają problem z marketingową stroną projektu i projekty ich kończą się niepowodzeniem. A Pani pokazała, jak zapracowana mama wesołej gromadki potrafi poruszyć tłumy i z determinacją dążyć do realizacji swoich marzeń. Gdybym mogła, to gratulacyjnie wyściskałabym mocno, a tak po prostu ściskam wirtualnie, chylę czoła i ślę milion uśmiechów. :**

:-) Milion uśmiechów dla Was! :-) Małżonkowi trąbka na nosie!

Kochani, jeśli o kimś zapomniałam, to proszę o natychmiastowy kontakt. Moja pamięć nie jest dziś świeża, a jest Was taka masa ludu, że mogłam kogoś przeoczyć. Zrobiłam to – jeśli w ogóle – totalnie nieświadomie i niechcący. O ile zrobiłam... ;-) :-P do siego roku 2015!

Monice – sto lat, Staruszko! :-P ;-) urodzinowo :-) sylwestrowa jubilatko! Ciekawe, czy znajdziesz te życzenia? :-P

Notatki wielodzietnej... Matki

Ad maiorem Dei gloriam! (Dla większej chwały Bożej!) [św. Ignacy Loyola]

1 maja 2010

Ktoś mi powiedział dzisiaj: „Powinnaś to zapisywać! Zapisywać dla dzieci, dla pamięci, dla pokoleń. Powinnaś, bo to dostałaś i jest się czym chwalić. A twoje przemyślenia mogą być cenne dla innych”.

Zatem... „Ad perpetuam rei memoriam” (na wieczną rzeczy pamiątkę). Pisanie dziennika jest pasjonujące... nie wiem, czy tak samo jak czytanie, ale jedno jest pewne – potrzeba do tego systematyczności! Spróbuję.

2 maja 2010

Myślę... o wieczorze spędzonym z dziećmi. Robili laurki na urodziny taty i wywiązała się rozmowa na tematy życiowe, jak również te związane z „umarciem”. Zuza drążyła, czemu nie znam moich babć, a potem pełni podziwu ucichli, gdy powiedziałam, że jedna z nich dożyła stu lat. Dłuższa chwila ciszy, ciężkie powietrze i znów się zaczęło.

– Ale tata kończy sto lat? – spytała zmartwiona (ale tak niepewnie) Zuza.

– No coś ty! Tata nie jest taki stary! – zbeształ ją najstarszy z braci, Antek.

– Tata kończy trzydzieści jeden lat, prawda, mamo? – dumnie wtrąciła się najstarsza, Pierworodna.

– Nie, trzydzieści pięć lat – odpowiadam.

– Tyle miał Pan Jezus, jak umarł? – znów z niepokojem Zuza.

– Nie, no co Ty, mała! – beszta Antek.

– Ile Pan Jezus miał lat, jak umarł? – tym razem zaniepokojona Wika.

– Tyle co ja – odparłam.

Zapadła złowroga cisza i trzy pary wytrzeszczonych nienaturalnie pięknych oczu zwiesiło się znacząco. Ciszę przerwała Wika, machając ręką z lekceważeniem, i z niemałą ulgą, westchnąwszy głęboko, odparła z radością:

– Ale przecież zmartwychwstał!

3 maja 2010

Nasze dzieci są wyjątkowe. Pewnie dlatego, że nasze! Wiktoria Anna na ten przykład. Pierworodna wymarzona córka rodziców zakochanych w dzieciach. Piękna i krnąbrna. Uparta i opiekuńcza zarazem. Zdolna i utalentowana, jednocześnie pyskata wręcz niebotycznie. Ma smykałkę do dzieci. Świetnie rysuje. Potrafi wiele – jeśli chce. Czasem upór jej nie pozwala. Tkwi w niej taki mały łobuziak. W wielkim, lwim sercu taki chochlik złośliwiec! Piękna, ale jak minę wredną trzaśnie, to bez kija nie podchodź. Jak w tym przysłowiu-dowcipie – wtedy trzeba ją zamknąć w pokoju i rzucić w nią czekoladą. Jest błyskotliwa, a jej wesołe, wielkie, niebieskie oczy... oczy oprawione w czerń i firanki rzęs potrafią przekazać wiele emocji. Straszna zazdrośnica.

– Ale dziś piękna pogoda... eee... i Ty ,Wikuniu też.

5 maja 2010

Patrzę i trwam w zachwycie... Antek – znowu – mój wymarzony, pierwszy syn, człowiek spokojny i zrównoważony. Oaza spokoju. Potrafi być przesłodki. Ma wielkie, kochające serce i oczy. Ma piękne dłonie, oczy i piegi. Potrafi jednak „wkuropatwić” świętego i podnieść z grobu najbardziej nieżywego z nieżywych. Dba o swoje rzeczy, ale i nie pożycza ich, jeśli nie ma z tego korzyści. Potrafi okazać uczucia i być hojny. Nie zawsze jednak korzysta z nadarzających się okazji. Jest bardzo wierzący (w Boga). Kocham go szalenie! Wyznaje mi miłość: „Mamo, jesteś kochana, piękna, najładniejsza na świecie”...

4 czerwca 2010

Nie jest łatwo o systematyczność, ale wciąż walczę. To mi przypomniało kawał o blondynkach. O czym u blondynki świadczą odrosty? O tym, że jej mózg jeszcze walczy...

14 czerwca 2010

Każdy [...] znajduje też w życiu jakieś swoje „Westerplatte”. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można „zdezerterować”. Wreszcie – jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba „utrzymać” i „obronić”, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić – dla siebie i dla innych.

Tak twierdził Jan Paweł II (Westerplatte, 1987). Ja zmagam się właśnie z moim...

13 lipca 2010

Wczesnym rankiem, jak zawsze, obudził mnie pisk jaskółek za oknem i wiertara sąsiada, tym razem ów pisk był jakby głośniejszy... nawet od wiertarki i do pary z mężowskim: „Obudź się, zobacz, co mamy na podłodze!”. Otwarłszy oczy, doznałam szoku – nasz kot upolował na balkonie jaskółkę i nie wiem, jakim cudem znalazła się ona u nas w sypialni, trzepocząc w amoku skrzydłami po podłodze i piszcząc okropnie, ten biedny ptak walczył o życie. Potulna kotka bawiła się ptakiem jak mechaniczną zabawką. Co się ruszył, to go łapą w łeb, nieruchomiał na kilka sekund z rozłożonymi skrzydłami (swoją drogą, miał naprawdę duże) i ponownie szamotał się ku wolności, kotka sus i w łeb. Brr... bardzo się przestraszyłam. W końcu zaplątał się w zasłonkę, przekroczył próg balkonu, wzniósł się w powietrze, by jak strzała zniknąć nam z oczu. Na chwilę przestałam lubić kota. Rozumiem, kot-killer, ale nie kot-sadysta. Bawił się ofiarą jak psychopata.

19 lipca 2010

Znów notuję wypowiedzi mojego czteroletniego syna Franka. Jest błyskotliwy, a przy tym niesłychanie wręcz zabawny. Trochę takie przerośnięte bobo, rozpieszczony przez wszystkich (najbardziej przez babcię) rudy chłopulek. Roztańczony i rozbiegany, rzadko patrzy w oczy, skacze, śpiewa, żartuje. Codziennie coś śmiesznego zrobi lub powie. Zadziorny łobuziaczek.

Urwipołeć. Nie idzie – biegnie, nie stoi – skacze, nie mówi – krzyczy. Nie, nie ma ADHD. Ale jednocześnie jest najbardziej pierdołowaty ze wszystkich dzieci, ubiera się na lewą stronę, tył na przód, wiecznie umazany. Potrafi wykończyć nerwowo babcię. Każdą babcię! Sepleni. Kocham go szalenie!

23 lipca 2010

Franio z paniką w głosie odkrywa swoje ciało – lepiej późno niż wcale:

– O matko! Mama, zobacz, co to za krosta na moim brzuchu!? Antek poucza:

– Franiu, he, he, to są cycki. Franek z przerażeniem:

– Nieee! Ja nie chcę być dziewczynką, zrób coś! Dwa dni temu odkrył klejnoty i woła:

– Babciu! Coś mi tu zwisa za siusiakiem! Nigdy tego nie miałem! Toż to kino za darmo.

10 sierpnia 2010

Zuza (lat sześć) na mój wywód na temat gry na kompie:

– Mamo, ale moja wyobraźnia już się dawno zużyła, więc nie mogę jej już ćwiczyć, teraz już została mi tylko gra na komputerze.

Hmm... Trudno! Co robić? Ta sama córka przed chwilą:

– Nie idę na spacer, mamo, bo pomyślałam, że jest zbyt chmurowato.

:-D Miała rację, reszta szybko wróciła, bo pada.

Zuzanna jest wybitnie inteligentna. Widać to było już w zasadzie od urodzenia. W piątym tygodniu życia miała cycagresor – od zakrztuszania się moim mlekiem. Lekarka z poradni laktacyjnej powiedziała, że to dużo za wcześnie: „Jeszcze czegoś takiego nie widziałam u tak młodego dziecka, ona jest wybitnie inteligentna. Przekona się pani wkrótce”. I to jest prawda. Jest niezwykła. Piękna i bardzo mądra. Nie kłamie. Szuka sprawiedliwości i potrafi być najczulszą osobą na świecie. Pamiętam, oj, było to już dość dawno, miała może ze dwa, może trzy latka – zbiła wazonik czy lampkę... chyba lampkę. Przyszła do mnie: „Mamusiu, to ja zbiłam tę lampkę, bardzo przepraszam. Nie będziesz się na mnie gniewać?”. I weź, się gniewaj. Nie da się na taką szczerą skruchę odpowiedzieć gniewem.

3 września 2010

Ciężkie dni. Dni, w które mam wrażenie, że rozumie mnie tylko Bóg. Gdy jest mi bardzo źle i ciężko, chce mi się płakać. Jestem na skraju załamania nerwowego, ale wiem, że muszę żyć, muszę być, muszę wypełniać codzienność moich bliskich. W takie dni jak te znowu przypominam sobie słowa papieża Polaka. Jest mi bardzo bliski. Jak ojciec lub dziadek. Ktoś wielki, z autorytetem, ale bliski jak rodzony. Oto te słowa, które dodają mi siły. Do codziennej walki:

Bóg nie wątpi o człowieku. A więc i my, chrześcijanie, nie możemy zwątpić o człowieku, wiemy bowiem, że człowiek jest zawsze większy niż jego błędy i występki. [Jan Paweł II, List apostolski z okazji pięćdziesiątej rocznicy wybuchu II wojny światowej, 1989]

Człowiek zawsze jest ważniejszy od tego, co o nim myślimy. W takich sytuacjach uświadamiam sobie, że Bóg też kocha ją czy jego. Stworzył ich i nimi się interesuje.

16 września 2010

Urodziny Pierworodnej. W takie szczególne dni szczególnie wsłuchuję się w myśli ojca Pio – mam taką maleńką książeczkę z jego myślami na każdy dzień roku [1]. Czytam myśli z 16 września i rozważam:

Nie jesteśmy zobowiązani do unikania faryzejskiego zgorszenia, by powstrzymać się od czynienia dobra.

Skarbie mały/duży. Samego dobra! Niech Ci prezent dobrze służy.

Niech Cię strzeże zawsze Bóg. Nie skręć sobie pięknych nóg.

Uśmiech zawsze miej na twarzy, No i niech się Tobie darzy.

Sto lat!

Wiktoria jest naszym pierwszym dzieckiem. Jest owocem niesamowicie gorącej miłości i chęci posiadania potomstwa. :-) Rodziła się naturalnie – tak zwanymi siłami (kuźwa) natury. Wspominam to dziś z rozrzewnieniem. Było już tydzień po czasie i lekarz uznał, że poród należy wywoływać. Wywoływanie było czymś, czego wspominać nie chcę. Trzeciego dnia wywoływania byłam już bardzo głodna. Przymusowe poszczenie było już ciężkie do wytrzymania dla kogoś, kto „jadł za dwoje”. Ból i skurcze przez tyle godzin również. Moja pani doktor wróciła z urlopu i zdecydowała przebić nam pęcherz płodowy. Chciałam powiedzieć „mi pęcherz”, ale przecież nie był mój, choć zdecydowanie we mnie. Poród od tamtego momentu trwał cztery godziny. Cztery godziny wieczności, najgorszego bólu, jakiego w życiu doświadczyłam. Krzyczałam, mdlałam, wymiotowałam na zmianę. Mąż trzymał mnie za rękę, masował mój kręgosłup, podawał wodę. Chciałam, żeby mnie dobili, i modliłam się o koniec mojej agonii. Na końcu tej tęczy znalazłam dzbanek złota. To było najładniejsze stworzonko, jakie do tej pory dane mi było widzieć. Dokładnie pamiętam każdą sekundę z tamtego dnia. Wiktoria wyszła ze mnie fioletowa, a główkę miała jak piłka do rugby. Pierwsze moje zdanie brzmiało: „Boże, jaka ona piękna!”. Miłosz pomyślał, że chyba jest martwa, takiego była koloru, i że nie jest ze mną dobrze, skoro uważam, że ona jest ładna. On wtedy nie był jeszcze moim mężem, a ona nie miała jego nazwiska. Ja byłam na drodze do nawrócenia, a ona była naszym pierwszym wielkim cudem. Miała aksamitne, czarne jak smoła włosy. Były one czymś najdelikatniejszym z dotąd mi znanych delikatnych w dotyku przedmiotów. Oczy miała zapuchnięte, ale błękitne jak niebo w najpiękniejszy dzień lata odcienie w tęczówkach wpadały z błękitu w granat. Cudowne stworzenie. Całkowicie do mnie niepodobne. Dzięki czemu (według mnie) jeszcze piękniejsze. Byłam przeszczęśliwa...

Dopóki nie okazało się, że muszą ją operować (trzecia doba życia), i została zabrana na salę operacyjną. Wróciłam do domu i płakałam nad pustym łóżeczkiem przez dziesięć dni. Płakałam na okrągło, całą dobę. Nie mogłam powstrzymać łez, a serce rozrywał mi nieznany dotąd ból rozstania z maleńką osobą najważniejszą w moim życiu. Wikuniu, Wicia, Wika, Wiktorko, Wikulino, Wiktorio ma, moje dziecko, córuniu kochana, kocham Cię jak nikt na świecie i nikt ani nic tego nie zmieni! Nigdy! Pamiętaj!

2 listopada 2010

Gotuję zupę na dwa dni, wczoraj zrobiłam z zielonych jarzyn z majerankiem. Podał tata, bo musiałam wyjść. Dziś powtórka, a że wiem, iż Franek nie gustuje w warzywach (chcę, by jednak ich troszkę jadł), to zmiksowałam zupę i podałam ze świeżym chlebem. Franko pożarł ze smakiem i mówi:

– Chodź, mamo, dam ci buziaka, zupa była pyszszszna, wczoraj jej nie zjadłem, bo miała pełno grochu, fasoli i tego okropnego zielonego przyprawu.

13 listopada 2010

Gdyby żył mój ojciec, miałby teraz siedemdziesiąt dziewięć lat i imieniny...

1 lutego 2011

Zima mnie przytłacza, ciągła noc. W ciemny dzień pełno męczących sytuacji, niewdzięcznych prac i wysiłku, by zadowolić wszystkich. Nie da się. W nocy bezsenność. Noc, noc, noc...

Dziś piąte urodziny Franczeska. Naszego małego rozrabiaki. Nasz wesołek i niedobrota. Jak zawsze, wspominam jego pierwsze chwile na świecie. To był dobry szpital. Dla wielodzietnych sala porodowa za free. Tłok. Dziewięć miejsc, dwanaście rodzących. Poród wywoływany próbą oksy. Straszne skurcze. Przez pierwszą godzinę były ze mną koleżanki z patologii. Było wesoło, dopóki nie zaczęły się silniejsze bóle. Wszystkie pierworódki. Wystraszone, przerażone. Podawały mi wodę.

W końcu poród rodzinny, czy raczej towarzyski, przerwała położna. Bała się, że ze strachu urodzą. Byłam cały czas wpięta w samolot. Ręką usztywnioną wenflonem nie mogłam sięgnąć kubka z wodą. Usta spieczone od szybkich oddechów. Miłka wciąż nie było. Z początku położne zaglądały często, sądziły bowiem, że czwarty poród to czysta formalność. Raz, dwa, trzy i bobas śmignie jak śliwka w kompot, a tu idzie szósta godzinka, a szyjka wciąż długa. Nieefektywne „skurczyki” wzmocniły oksy. Ból koszmarny. Piszę SMS-a do Miłka, a on wciąż waha się, czy zostawić dzieci mojej koleżance.

Łzy samotności i bólu płynęły mi po policzkach. Pragnęłam kropli wody i czyjejś dłoni.

– Siostro! Siostro, mam bóle parte... Zajrzał jakiś facet:

– Wszystkie są zajęte, proszę pani.

– Boże, urodzę sama! Proszę zawołać jedną... Błagam pana!

– Już wołałem, ale dwie panie rodzą.

– Jezu! A ja to co? Tańczę walca!?

Modliłam się, cały czas modlitwa. Przyszła z pytaniem na ustach:

– Po co tak wołać?

Kibicuję lejsom, kurna jego olek! Bóle parte były w niepełnym rozwarciu. Kazała nie przeć. Poprosiłam znieczulenie, ale doktor pił kawkę, po czym zniknął na godzinną cesarkę. Klęłam go w myślach i błogosławiłam, gdy w końcu przyszedł. Wystraszyła go moja padaczka...

– To znieczulenie nie działa!

– Nie mogę pani dać więcej!

Bzdura – mógł! Przecież przy Antku dali mi maks. Miłek przyjechał „na ósmy centymetr”, czyli wtedy, gdy ból odbiera już rozum. Czułam ból porównywalny do łamania wszystkich kości naraz. Ból rozrywał mi kręgosłup, miednicę i biodra. Stopy bolały od wciskania w strzemiona, głowa i gardło od oddechów, dłonie od ściskania uchwytów samolotu. Koszmar. Płakałam i modliłam się na zmianę. Kręciło mi się w głowie...

Przyszła kolejna, nowa położna. Małżonek wyraźnie ubawiony. Bezduszni faceci. Nowa położna miała inne pomysły. Kazała mi klęknąć. Nie mogłam się ruszyć nawet z pomocą. Udało się. Miałam poprzeć... wpadłam w panikę, nie rozumiałam, jak mam „poprzeć”. Chyba to była histeria, płakałam i pytałam Miłka, co ona chce... Ja chcę leżeć i przeć. Rodzę. Rozmawiała spokojnie, jakby dawała mi korepetycje z matmy! Byłam wściekła. Kazała przeć, nie przeć, pchała główkę, zamiast ciągnąć. Urodziłam! Urodziłam z „ochroną krocza”. Zupełnie niebywałe! Nie nacięła mnie ani nie popękałam. To się nazywa profesjonalizm! Dziękowałam, było mi wstyd. Śmiała się tylko, ale tak pod wąsem.

Franek wydał mi się miedziany. Strasznie chciałam, by był rudy. Gdy przyszła teściowa, podzieliłam się moją nadzieją:

– Widzi mama te włoski? – zdjęłam mu czapeczkę. – Czy nie są lekko miedziane?

A ona:

– Nie przejmuj się tak! Przejdzie mu! Jest śliczny.

– Boże... jak to przejdzie!? Nie! Modliłam się, by to był chłopiec i by był rudaskiem.

Nie przeszło. Ma cudownie złoty odcień włosów. Jest rudy jak ja! Franku, kocham Cię całym sercem i cieszę się, że jesteś podobny do mnie. Cieszę się z Twoich cudownych włosów! Nigdy nie miej kompleksów! Jesteś wyjątkowy! A potem dziewczynki zazdrościły Ci tego koloru i stałeś się domową maskotką. Sto lat w świętości i Bożym błogosławieństwie. Imię Franciszek dostał Franek po jednym z moich ulubionych świętych – po Franciszku z Asyżu.

10 lutego 2011

Dzieciaki na okrągło chorują. Ciężko wyprawić urodziny, zaprosić kogoś, gdzieś wyjść. Tony leków. Morze strachu. Bezsilność.

14 lutego 2011

Niezwykłe wydaje mi się to, że trójka z czwórki naszych dzieci narodziła się w lutym. Zuzanka urodziła się w Walentynki. Dziś mija siódma rocznica tego wydarzenia. Święto zakochanych, taki Boży dar miłości. Marzyłam o trzecim dziecku, ale M. miał ciągle przeciwwskazania finansowe. Też chciał, ale nie wtenczas. Modliłam się o rozeznanie, czy w ten, czy nie w ten. Bóg nie stanął w gorejącym krzaku, by rzec: „Tak, w ten!”, ale czułam wewnętrzne przynaglenie.

Modliłam się do Matki Bożej. W maju, w dniu Jej święta M. powiedział tak. I wtedy się poczęła. Termin miałam na kolejne święto Matki Bożej – 11 lutego. Byłam przeszczęśliwa kolejny raz. Pierwsza dowiedziała się Jola. Ją i Jarka wybrałam na chrzestnych. Wtedy jeszcze nic nie wskazywało na to, że będą małżeństwem.

Zuza rodziła się najciężej i najłatwiej. To jedyny (choć równie długi) poród, w którym można było nawet przysnąć między skurczami. Ból słabł na tyle, by móc normalnie oddychać, rozmawiać itd. Ofiarowałam ten ból za męża, za jego nawrócenie i celowo nie brałam znieczulenia. Zabroniłam podawać. Na „ósmym centymetrze” miałam poważną chwilę zwątpienia.

Przy parciu Zuzanka zaklinowała się, wyszła główka i koniec. Było ciężko, zbiegła się kupa narodu. Krzyczeli, szeptali, przestraszyli mi męża. Dystocja barkowa. Chyba tak się to nazywa. Obie byłyśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Mieli do wyboru: łamać obojczyk i kości dziecku, łamać kości matce, wepchnąć dziecko do środka. W każdej sytuacji mogło to skończyć się najgorszym. Poinformowały mnie o tym mniej więcej. Wzięłam dwa wdechy i postanowiłam przejąć kontrolę i powierzyć ją Bogu. Krzyknęłam: „Jezu, pomóż mi teraz!” i z całych sił parłam. Obojczyk Zuzi ustąpił i wydostała się ze mnie ku wielkiemu zdziwieniu personelu medycznego. Zwycięstwo!

Zuzanna jest nagrodą za moje wysiłki i trud. Jest prawdomówna i grzeczna. Zuziu, zawsze bądź sobą, nigdy się nie zmieniaj na gorsze! Dużo szczęścia i spełnienia marzeń Ci życzę.

Zuzia od kilku już lat mówiła, że chce być zakonnicą. Mój ojciec, usłyszawszy to, uznał, że pewnie jestem złą matką, skoro córka nie chce pójść w moje ślady. Myślę, że był w błędzie. Zapewne teraz, kiedy jest już w innym wymiarze świata stworzonego, jego opinie zmieniły nieco horyzonty.

23 lutego 2011

Antosiu, Tobie, Synu, samych cudownych chwil, zdrówka, samych sukcesów w nauce i Bożego błogosławieństwa. Dziś dziesiąta rocznica narodzin Antka. Antoni – imię kolejnego z moich ulubionych świętych. Święty Antoni Padewski.

Antek rodził się w tym samym szpitalu co Franek. Mieliśmy cudowną położną. Poród trwał siedem godzin bez znieczulenia na sali ogólnej (aż zwolniła się nasza) i kolejnych osiem godzin na sali rodzinnej. Osiem godzin było w znieczuleniu. Nie czułam nic. To była diametralna różnica po horrorze pierwszego porodu. Antoś był największy z naszych dzieci. Ważył 4140 g i urodził się najłatwiej. Miał bardzo duże ciemię i mimo bardzo dużej główki urodził się za drugim parciem. Lekarze zrobili zakłady, że poród skończy się cesarką. Na czas parcia wpadli na salę wszyscy od ordynatora po salowe. Raz, dwa – plum! Gromkie brawa. Natychmiast dostałam go na brzuch, tak samo jak inne dzieciaki, i zakochałam się bez granic. Do szycia znieczulili mnie tak, że nie czułam nawet nóg. Wyjeżdżając na łóżku z porodówki, opowiadałam, że tak mogę rodzić, choćby jutro.

Przy każdym z porodów małżonek uronił łzę wzruszenia i całował mnie z radością.

Antoś był w szpitalu dwie doby, nie trzy jak jest w większości przypadków, bo szalony ze szczęścia tatuś zafundował nam płatny luksusowy szpitalny apartament, którego cena niczym nie odbiegała od ceny pięciogwiazdkowego hotelu, ale krewetek niestety nie podawali. ;) Zwiałam, woląc te pieniądze przeznaczyć na pieluchy i ciuszki. Ciuszki po Wikuni nie zapięły się na naszym chłopulku. Trzeba było wytrzasnąć większe, bo z kolei te większe po Wice były zdecydowanie zbyt dziewczęce.

Dobra, dosyć wspominek, pora się wziąć za robotę.

24 lutego 2011

Babcia wypytuje dzieci, która zupa jest ich ulubiona. Każdy coś wymienia... na koniec Franek (od zawsze wielbiciel zmiksowanych zup):

– Moja ulubiona zupa to była ta dzidziusiowa, och, miło powspominać stare dobre czasy...

Padłam...

15 maja 2011

Wracam po dłuższej przerwie. Mam dużo pracy i zero czasu na pisanki. ;-) Teraz skupię się wyłącznie na rodzinnych anegdotach.

Młody (Franko) rozwalił sobie łepetynę, tak naprawdę konkretnie, było wiele krwi, płaczu, strachu i szwów. Bodaj aż sześć. Nieco później... Franek na fotelu fryzjera opowiada o swej bliźnie na głowie (w tym miejscu już nigdy nie urosną włosy):

– Bawiłem się z moim prawdziwym psem, a on wrzucił mi mój kapeć na parapet (dodam od siebie, że pies był może dwu-, trzymiesięcznym szczeniakiem) i skakałem za kapciem po prawdziwym łóżku mojej mamy, no i rozciąłem sobie głowę, a potem był szpital... i... (głęboki wdech, zaduma i konkluzja) potem wyglądałem jak ananas.

25 października 2011

Dzieci obserwują świat. Franek o talentach w naszej rodzinie:

– Ja najlepiej koloruję, Zuzia najlepiej robi lekcje, Antek najlepiej się bije i gra w gry komputerowe, mama robi kolacje i śniadania (przypis mamy – ciekawe, że obiady nie?), tata najlepiej pracuje, a Wika marudzi.

Cała prawda – całą dobę. ;-)

Czas ucieka, a ja nie mam czasu pisać. Naprawdę nie mam.

16 listopada 2011

Rozmowa przy stole. Antek (lat jedenaście) tłumaczy Frankowi (lat sześć), co ma zrobić w zadaniu domowym z cyferką cztery. Chwalę Antka (w końcu jest za co):

– Jestem z ciebie dumna, Antosiu, gdy tak młodszemu rodzeństwu pomagasz w lekcjach, i cieszę się, że tak ładnie maluszkom tłumaczysz.

Widać u Franka pracę szarych komórek i już po chwili:

– Mamo, a ja też fajnie gadam?

– Tak, Franiu, jak jesteś grzeczny, to ładnie mówisz. Franek rozmarzony:

– Już się nie mogę doczekać, kiedy będę grzeczny... Popłakałam się ze śmiechu. :-D

15 grudnia 2011

Nie wytrzymam, jak komuś tego nie opowiem. Napiszę na mojej tablicy na FB. Muszę się z Wami czymś podzielić, bo pęknę... :-) W domu naszym... wdrażanie dzieci do obowiązków idzie co najmniej opornie, aż tu nagle okazuje się, że mam w domu anioła. Anielicę znaczy. Anielica ma prawie osiem lat. Uczy się super, ale miało być nie o tym. :-)

Codziennie wstaję około wpół do siódmej i do pierwszej w nocy jestem megaaktywna. Tak zwane „siedzenie w domu” jest pracą fizyczną na kilka etatów i poniekąd też niefizyczną, jeśli chodzi o wszelkie nauki ścisłe i nieścisłe, tudzież duchowe. Tak czy inaczej, są chwile, kiedy mój organizm opada z sił i żąda urlopu. Niestety d...a z urlopu. Ale do rzeczy. Maluchy siedzą chore od tygodnia, więc o ciszy przez cztery do pięciu godzin nie ma co marzyć. Rano, jak co dzień, odbębniłam śniadania i dwa drugie śniadania do szkoły, inhalacje, kontrole szalików, plecaków i kalesonów i poczułam, że siły mnie opuściły. Po kawie około ósmej obsłużyłam trzeciego aniołka, a czwarty wciąż śnił... naszła mnie pokusa wsadzenia nosa w piernaty. :-) Zrobiłam śniadanie czwartemu, przygotowałam mu ubrania, lekarstwa i picie – nakryłam i umówiłam się z małą, że go troszkę przypilnuje, gdybym spała, kiedy wstanie. Nie liczyłam na długi sen, bo mały jest głośnym, rannym ptaszkiem, ale perspektywa choćby kwadransa drzemki była silniejsza. :-) Tak więc zaległam w wyrku i nagle (po godzinie!) słyszę:

– Jeszcze buzię, Franiu.

Łupnięcie drzwiami i ku memu zdziwieniu widzę Franka ubranego. Zerwałam się i słucham relacji:

– Mamo, ubrałam Franka, dałam mu śniadanie, musiałam mu wydłubać ziarenka, bo nie lubi dyni, i przekroić. Cztery nożyki do masła zużyłam, ale się udało, zrobiłam mu nowe picie, bo wystygło, i dałam leki, które przygotowałaś, umyłam mu zęby, bo mył niedokładnie, i buzię. I kazałam mu mówić szeptem, żebyś mogła sobie pospać.

Moje dziecko jest aniołem! Pardon, anielicą, jestem szczęśliwa! :-) Piję drugą kawę i delektuję się tym uczuciem. :-)

20 grudnia 2011

Do kuchni wpada Franek (prawie sześć lat), a tuż za nim jego siostra (lat prawie osiem). Franek bez ogródek pluje strasznie, charcząc do śmietnika, a Zuzia-adwokat gada:

– Mamo, no, mówiłam temu głuptaskowi, że karmy dla kota się nie je, ale uparł się spróbować i mamy tu efekty. :-0

Franek po opróżnieniu jamy ustnej i wypłukaniu jej wodą relacjonuje...

– Skąd taki pomysł miałeś, synu?

– Bo tak ładnie pachniała i wyglądała ta chrupka dla kota i pomyślałem, że na pewno musi być pyszna,

– I jak ci smakowała? Jaki ma smak?

– Hhhmm... no nie wiem, jak ci to opisać... hmmm... jak piasek ze spalenizną. :-D

Pychota. :-D

2 stycznia 2012

Listonosz-kobieta przyniosła mi list polecony. Franek wygląda zza winkla:

– Kto too?

Pani odpowiada:

– Listonooosz. Franek in szok:

– Pani listonoszowa!

Też dzisiaj... Dopinam młodemu kurtkę, wącha mnie intensywnie:

– Uuummm, mamo, jak ładnie pachniesz! – Chwila wahania: – Czy to wanisz?

14 stycznia 2012

Skąd się u dzieci biorą takie teksty!? Franek:

– Zrobię tę kolorowankę, bo już długo nie pożyję... :(

16 stycznia 2012

Buu... nienawidzę zimy! Chcę lato!

21 stycznia 2012

Nie, żebym przesądna była, ani przesadna też, ale dzisiejszy dzień błaga o dobry koniec. Rano chciałam wylać herbatę do śmietnika zamiast do zlewu! W południe zaś gotowałam kapustę i makaron – w oddzielnych garach, żeby nie było: bez wody, znów cud – nie spaliło się! Następnie ciasto... ech... ciasto wąchała cała rodzina kolektywnie, gdyż zdawało mi się, że dodałam śmierdzące jajo, potem wąchaliśmy skorupy ze śmietnika :-D – żeby mieć pewność, a na koniec nalać chciałam zupy do sitka, dobrze, że blisko było garnka, i reakcja prawidłowa. O kuria! Ciasto!

23 lutego 2012

Co sobie przypomnę... wczorajszy wieczór – można by rzec nawet, że noc – to nie mogę się opanować... głupawka-śmiechawka wyciska mi łzy...

Antoni katuje notatkę z baśni Śpiąca królewna. Sam troszkę przypomina ją swoją miną... Już jest na finiszu, śpi, głową wygłębiając zeszyt, robi błędy i prawdopodobnie w jego zmęczonym szarpaniem intelektu umyśle dopada go chytra i przebiegła myśl... Mogło to być coś w stylu: „Inteligentnie skracamy to badziewie i spać”. Owocuje owa myśl zdaniem, z którego zmęczona przeciągiem z kolei swego umysłu matka (czyt. ja) zalewa się śmiechem do teraz. A brzmi ono tak: „Zakończenie baśni jest pozytywistyczne, bo kończy się pobudzeniem i ślubem”.

Antoni dziś skończył jedenaście lat. Piękny i młody :-) w głupawym wieku. Sto lat, Synu, i wielu sukcesów!

21 marca 2012

Odbieram najmłodszego Młodego z zerówki. W pośpiechu (jak nigdy) zbiera rzeczy, wybiega z otwartym plecakiem... okazuje się mokrą, rudą włoszką. Całkiem do przebrania. Wybiega, krzycząc jeszcze w sali:

– Dobrze, że już po mnie przyszłaś, bo już zacząłem wariować z nudów, no, zobacz, jaki jestem mokry, i pobiłem kolegę!

I teraz ja... mam zagwozdkę – co zrobić, żeby przedszkole nie było nudne?

:( Zwłaszcza że jest w tym wieku obowiązkowe...

29 marca 2012

Z wczoraj. Franek (lat już sześć) zaśmiewa się z czegoś w pokoju (siedział sam). Lecę...

– Mamoo, a wiesz, że jak się jedzie autobusem, to jest, ha, ha, ha, taki przystanek Beka beka z krzaka? Ha, ha, ha – tu moje wielkie zdziwienie... – Mamoo, ja wiem, ha, ha, ha, że mi nie wierzysz, ale naprawdę, jak się jedzie, to pan mówi: „Przystanek Beka beka z krzaka”...

Przepuściłam to przez swoje zwoje... PKP Kasprzaka! :-D Padłam!

7 maja 2012

Franio:

– Mamooo, wiesz, że Twoje oczy wyglądają w środku jak słoneczniki? :-) Kochane chłopulisko. :) Fakt – wyglądają ładnie. ;-)

13 maja 2012

Dwa dni temu... Cudem uniknęłam śmierci w wypadku samochodowym. Pod Poznaniem pani wyleciała bokiem z zakrętu... uderzyła w nasze lewe tylne koło, rozwaliła w sumie cztery auta, był helikopter... Nie udało im się zmusić mnie, bym poleciała – już raz uniknęłam śmierci, po co kusić los!? Za to ja zmusiłam ich, by zabrali Kasię, w końcu kierowca – żeby nie powiedzieć „kierownica”! Mogła mieć moc obrażeń wewnętrznych. Była wściekła, zero widoków, związana i nic jej nie było! Pani, która wywołała całe zamieszanie, waląc z dużą prędkością w nasze auto pełne ludzi (Kasia, jej mąż, czwórka ich dzieci i ja), jakimś cudem nie odniosła obrażeń. Nasz samochód dachował i ostatecznie upadł na prawą – moją stronę, szybko sunął, zatrzymał się i nastał paniczny płacz dzieci. Były całe! Gdy upadał, wzywając pomocy z góry, jakimś totalnym ostatkiem przytomności umysłu z całych sił złapałam się fotela kierowcy (moja ukochana Kasia), który wtedy był już nade mną, i z całej siły podciągnęłam się na lewej ręce, żeby nie uderzyć głową w asfalt w momencie uderzenia auta o ziemię... sekundy po tym samochód z hukiem trzasnął o ziemię, posypały się szyby. Wielki van sunął już ze szkłem beze mnie, wisiałam resztką sił uczepiona fotela kierowcy, walcząc z zablokowanym pasem. Moja prawa ręka wypadła wraz z szybą... pęd o asfalt rozerwał mi bluzę, skórę, łokieć i mam paskudną ranę pełną szkła (części nie dało się wyjąć). Niestety to prawa ręka... jest niesprawna.

Jeżeli więc przez czas jakiś nie będę komuś odpisywać, to przepraszam, ale to zdecydowanie jest megatrudne i strasznie bolesne :( – zdjęcia też muszą zaczekać, za co bardzo przepraszam młodych i młodszych. Jak tylko połowa mojego opuchniętego ciała (sińce i inne rzeczy) da żyć, będę opisywać, oddzwaniać i obrabiać wszystkie fotografie po kolei. Obiecuję! Dzięki! :-)

20 maja 2012

Komunia chrześniaka. Koszmar. M. karmił mnie przy ludziach, boli potwornie, leki przeciwbólowe niewiele dają, rana się paprze. Codziennie zmiana opatrunku u chirurga. Trzy razy dziennie muszę polewać ranę piekącymi dziadostwami. Młody, zobaczywszy moje obrażenia, zbladł i musiał wyjść z kuchni. Na kuchennym stole walczę z opatrunkami i paskudztwami, które leczą stan zapalny. Szkło nie wychodzi – a miało!

6 czerwca 2012

Franek i jego przezabawne riposty. A może śmieszne tylko dla mnie... Franko je jak, no nie wiem... w Polsze porównuje się to do jedzenia „jak prosię” tudzież „jak świnia”. Wygląda to zazwyczaj tak: zwisa połową rzyci z krzesła, polany już piciem po koszulce, keczup ma już od ucha do ucha w ilościach dużych, nos wymazany także, jak również łokcie, kanapka wyciapkana na wpół na stole, na wpół na talerzu, wzory z resztek jedzenia przed nim, chleb na kawałki, a z ręki zwisa mu wielki plaster czerwono-różowej szynki. Mnie się oczywiście podnosi ciśnienie, bo tegoż widoku nienawidzę, i powiadam:

– Franek, jak tak na ciebie patrzę, gdy jesz, to mi się wszystko w środku przewraca!

Na co wypchany po nos Franek:

– A mnie na zewnątrz.

28 czerwca 2012

Franek:

– Mamooo, owad! Ja:

– Franiu, to mól – przynieś kota. Franio:

– Ależ, mamo, ja się boooję!

1 lipca 2012

Wakacje na Helu, raz z mamą, raz z mężem – wymiana raz w tygodniu na weekend. Mama to dodatkowe dziecko, cóż, z wiekiem każdy ma prawo powracać do korzeni. ;)

2 lipca 2012

W dniu dzisiejszym na specjalną uwagę zasługuje fakt, iż syn nasz Franciszek (słynący z lubowania się wyłącznie w papkach, kotletach i naleśnikach, tudzież szynce z keczupem) sam, z własnej i nieprzymuszonej woli, wziął do ręki ogórka kiszonego i z apetytem zjadł! Jest to co najmniej cud, bo dotychczas plasterek był wyczynem i męczarnią! Nie wiem, jak to się stało – chyba psychologia tłumu... Reszta ogórkomaniaków rzuciła się na pół kilograma tychże i pożerała, zachwycając się i mlaszcząc! :-) Mój duży chłopczyk! :-) Dla taty zostały tylko dwie sztuki z całego niedawno kilograma. :-)

13 lipca 2012

Franek zwiedzał na Helu miejsca związane z armią i naszą, i obcą – wiemy którą – naciągnął mnie niecnie na czołg, a następnie na żołnierzyki... I to było tytułem wstępu.

Dzisiaj idziemy zatłoczonym helskim deptakiem i mija nas dwoje starszych Niemców – rozmawiają głośno...

Franio:

– Mamoo, zobacz, jak oni dziwnie mówią. Po jakiemu to? Ja:

– Ci państwo mówią po niemiecku. Franio:

– O matko! Mamooo, znów przyjechali nam zrobić wojnę!

16 sierpnia 2012

Wolna myśl na dziś... Miej do siebie dystans, a będziesz szczęśliwym człowiekiem. To takie proste, a jednak takie strasznie trudne!

22 sierpnia 2012

Uczę Wikę gotować. Miesza makaron. Ja:

– No i jak tam? Jest jeszcze przezroczysty czy już biały? Wika:

– Eeeee, a nie powinien być żółty?

26 sierpnia 2012

Z wczoraj... Franek:

– Mamoooo, a jak będę dorosły, to ty będziesz jeszcze żyła? Taki dinozaur? Cholerka wie.

Obiecuję sobie, że będę pisać codziennie! Albo co drugi dzień. Ostatecznie raz w tygodniu. W końcu nie zawsze jest o czym.

8 września 2012

Gdy jestem chora, zazwyczaj ganiam i latam, nie kładę się. Tym razem będzie inaczej. Matki to nie kombajny, nie roboty kuchenne – też muszą poleżeć. Wykimać się. Wykurować. Może to tak zwana „jednodniówka”. A może osłabienie. Jak się położę, to będę pisać. Tym razem się nie poddam! Obiecuję...

10 września 2012

Jestem sama. Cóż za dziwna cisza mimo hałasów. Kot chodzi i wyje. Pies zawinął się w kłębek, jego ciało jest skulone i tylko ucho sterczy do góry jak radar. Źle się czuję, rozbiera mnie jakiś wirus. Gardło zaraz mi odpadnie, wpadnie do żołądka i już nigdy nie wypowiem ani jednego słowa. Taka totalna cisza. Straszne. I ten pęcherz. Jak przestałabym mówić, bo moja krtań umrze z bólu, musiałabym przejść całkiem na pisanie. Kuszące, ale nie da się dzieci wołać na kartce. Ha, ha, ha...

Urwałam kawał kiełbasy jałowcowej i wróciłam na łóżko. Niedługo zaczną się schodzić ze szkoły. Taka miła jest cisza, słyszę ptaki, szum liści na wietrze. Przeszedł miauczek. Wielkie, pręgowane kocisko obróciło się leniwie na brzuch i strzygąc uszami, rzuciło tęskne spojrzenie do kiełbasy. Nic z tego – za ostra dla kota.

SMS do A.:

A może napisać książkę? O kobietach i ich życiowych wyborach? Taka na faktach? Co myślisz?

Natychmiast odpowiedź:

I co? Mieć satysfakcję, że się coś napisało, żeby tylko napisać? Żarcia i pieniędzy z tego nie będzie. To możesz robić dla przyjemności, a nie żeby zarobić na chleb.

Słusznie prawi... czy nie? Co z własną kawiarnią? A jeśli mnie to przerośnie? Już przerasta? Nie pracując zawodowo, w zasadzie nigdzie, czuję się bezużyteczna. Gubię wtedy sens. A sens jest najważniejszym elementem życia! Przynajmniej mojego życia.

Odpisałam:

Ech, pewno masz rację. Przerasta mnie to wszystko. Jestem jak dziecko we mgle. Pożarłam spory kawał kiełbasy, teraz orzechowe monte i actimel – dzieci nie mogą przyłapać mnie na tym idiotycznym objadaniu się przed obiadem! Pycha. Dwa to zdecydowanie za mało. Idę do lodówki. Monte to jest coś, co żaby lubią najbardziej.

Pytanie retoryczne: czy cztery monte to już łakomstwo i obżarstwo, czy jeszcze nie? Obawiam się, że mogę popaść w nałóg jedzenia go. Mmm... Niemieszane też smakuje wybornie. Łakomstwo to zły nałóg. Powoduje zwiększenie obwodu brzucha, ryzykuje się zwalnianiem ci miejsca w tramwaju, bo wyglądasz jak ciężarna (czyżby wszystko zaczęło się kręcić wokół ciąży?), co ma też plus, bo siedzisz i czytasz, mając w odwłoku to, co dzieje się wokół ciebie.

SMS od Kasi:

32 dzień cyklu i brak okresu.

Odpisuję:

Zrób drugi test, ten w 27 dniu mógł być robiony za wcześnie.

Po czterech godzinach MMS: Biały, szeroki, strumieniowy, test ciążowy – 2 kreski – pozytywny. Kasia:

Gratuluję Ci chrześniaka.

Wrrr... ja się nie nadaję. Odpisuję:

Daj dziecku na imię Ania, niezależnie od płci! Zgadzam się na wszystko, ale na chrzestną absolutnie się nie nadaję, a i do was mam ze 200 km – daleko i wiary słabej jestem i wciąż bez kasy...

Kurna, dziecku się podobno nie odmawia, tak?

Grrr... Ten dzień jakoś strasznie mi się dłuży. Wstałam koło szóstej, a to dopiero trzynasta. Dzieci będą lada chwila. Dziś zebranie u Pierworodnego. Pora po pięciu latach wywinąć się z trójki klasowej i roli popychla. Idzie Ślubny. Nie mam siły. Co z obiadem? Nie wiem. Chciałabym mieć kucharkę, chociaż czasami. Matko, jak mi się nie chce gotować z zatkanymi zatokami i bolącym gardłem.

À propos matki. Mama skończyła dziś siedemdziesiąt lat. Wczoraj była niedziela – zrobiliśmy jej miniprzyjęcie. Oczywiście był tort, wielka świeca dymna, co zadymiła pół mieszkania, odfałszowane Sto lat w języku ojczystym i zachodnim, oczywiście prezenty też były. Chyba się spodobały. Większość kupiona w Empiku. Miniaturowy budzik, taki w dawnym stylu, okrągły, wskazówki, dzwonki na górze, był kubek w drobne niebieskie kwiatuszki z napisem „Kochanej Mamie”, książka o leczeniu doraźnym codziennych dolegliwości, której tytułu oczywiście nie pamiętam – obowiązkowo z dedykacją. Mama jest trochę staroświecka. Dobra – jest bardzo staroświecka. Dzieciaki zrobiły laurki, ja napisałam jakieś mdławe wierszydło. Była świeczka-aniołek pachnąca wanilią wybrana przez księżniczkę. Książęta zrobili wspaniałe prezenty laurkowe, widać, że mają talent – po mamusi, he, he, rzecz jasna! Tylko nie wpadliśmy na pomysł, by zrobić zdjęcia. No i lepiej, bo wyglądam jak sterta gruzu.

Muszę ugotować makaron do wczorajszej zupy. Znów coś muszę. Nie cierpię musieć. Noga mi zdrętwiała, muszę podwójnie. A kocurzyca robi obchód i znów wyje. Może coś jej jest? Hmm... na pewno nie ciąża ha, ha, ha! To się rozpisałam, no, no...

11 września 2012

Wstałam tak samo chora jak wczoraj i bardzo tym zawiedziona. Od rana snuję się jak w transie. Pierworodny odbiera drobiazgi. Wczoraj je pogubił czy raczej nie mógł znaleźć. Na szczęście coś mnie tknęło i mimo małej siły w kończynach i męczącego kaszlu powlokłam się pod szkołę, a potem jakoś poszło: bank, zakupy, wywiadówka... padłam w opakowaniu. Dziś nie jest lepiej, więc i humorek mam do luftu. Wywiesiłam pranie na balkonie – przyjemne ciepło. Wieszanie prania na powietrzu to jedno z moich ulubionych zajęć domowych.

Mimo 11 września i leżących wszędzie żółtawych liści jest bardzo ciepło – dwadzieścia pięć stopni – i oczywiście znów za ciepło ich ubrałam do szkoły, ale rano było tylko trzynaście stopni. Oby mieli choć troszkę pomyślunku, aby idąc na plac zabaw, nie zakładać tego wszystkiego. Siadłam do kompa. Wywiady o ciążach... Czym się param, na miłość Boską?

Ale... pora przepisać wywiad numer dwa. Ważny, niezwykły, a jednocześnie zwyczajny. Historia, którą opowiem, nie jest historią jedną na tysiące, bo takie tragedie dotykają bardzo wielu kobiet. Tak wielu, że nawet nie wyobrażałam sobie tego nigdy. Ciężki temat również dla mnie. Przejrzałam fora dotyczące tej tematyki. Jakiż ogrom kobiet pisze tam swoje historie, przelewa swoje smutki, topi swoje strachy, dzieli się uczuciami.

Kotka znów wyje, znów jem kiełbasę, a obok leży monte. Będę gruba jak beczka kapusty. Pomyślałam o K. Matko... jest mocno otyła, nie wiem, czy umiem się z nią cieszyć tą ciążą, tak jakby tego potrzebowała. A wiem, jak bardzo potrzebne jest wsparcie, gdy znienacka budzisz się ze świadomością zostania kolejny raz matką. Tak bardzo się o nią boję. Ma nadciśnienie, problemy z sercem, jest po czterech cesarkach. Czy ona przeżyje tę ciążę? Siadam. Tak to już jest, że, chcąc nie chcąc, temat podjąć trzeba, zwłaszcza jak jest ważki, a tym ciężej jest mi się za niego zabrać (też tak macie?).

12 września 2012

Siedzę przy otwartym balkonie, lecząc gardło zieloną herbatą, i słyszę z boiska głos nauczyciela WF-u (a słychać, jakby mi stał na balkonie):

– Ustawiać się, łosieeee! Bez komentarza...

Dni zlewają się tak, że nie wiem, jaki to dzień tygodnia. Nie chce mi się sprawdzać. :( Czuję się istnie ciążowo i wstrętnie. Wiem, że to nie ciąża – lekarze wypowiedzieli się jednoznacznie. Ale to w ciąży tak jem monotonnie i na jej początku zawsze jestem chora. Leżę. Grypa czy inne paskudztwo chce mnie wykończyć. Wczorajszy dzień przesypiałam. Dzieciom zamówiłam pizzę Dominium – pomyliłam z Domino’s czy na odwrót i nie była tak dobra. Mąż się pieklił – dużo wyszło... fakt. Kasa na drzewie nie rośnie. Taki mamy klimat. ;-)

Kotka znów wyje, sąsiedzi zawzięli się i ściskają wiertarkę w pobliżu ściany. Niema kiełbasy ani monte, ani nawet rzodkiewek. Szkoda, straszną mam ochotę. Kaszel mnie chyba udusi. Zebrania obskoczył wczoraj Panicz. Kochani byli, że bawili się w miarę bez hałasu. Czuję się jak w gorączce. Jak do poniedziałku nie minie, to zawlekę się do przychodni. Jutro ortodonta Pierworodnej i ortopeda Pierworodnego. Wieczorem kolejna wywiadówka, ale tym razem na Żoliborzu. Muszę jechać ja. Ech. Słowo „muszę” niestety w tym wypadku jest bardzo dosadne. Nie wystarczy chcieć.

Zostało mi jeszcze do przepisania pięć wywiadów. Nie wiem, czemu uparłam się zrobić ich siedem. Może dlatego, że ta cyfra jest moja. Nie z przesądów, tak po prostu, mam ją kilka razy w rządku daty urodzin. Jest ładna, zgrabna i łatwa do napisania. Mam nadzieję, że moje wywiady pomogą wielu kobietom. Dały mi dużo przemyśleń. Każda mogłaby być tematem na książkę. W jednym wywiadzie nie da się opowiedzieć całego życia, są to tylko skrawki. Szkoda.

SMS od Kasi:

Pytasz, jak się czuję... ano lepiej :) Choć może powinnam raczej czuć się gorzej. Już NIE JESTEM w CIĄŻY. W sobotę zauważyłam plamienie. Minimalne. Jedynie jakby w szyjce macicy. W niedzielę się załamałam i pojechałam do szpitala. Niechętnie, bo wiedziałam, że się nasłucham. Dlatego wybrałam fabrykę na Polnej (Poznań), a nie ten, gdzie byłaś po wypadku [w maju – trzynastego – miałyśmy tam dachowanie, do dziś mam w prawej ręce szkło] – mój ulubiony, mama tam umarła, ja byłam chrzczona, Fauda się urodziła. Nie było pęcherzyka w macicy. Jedynie pogrubiona śluzówka. Nie stwierdzili plamienia. Ale ja już wiedziałam, że się rozkrwawię. I tak się stało wieczorem. Półtora cm śluzówki musi się złuszczyć, więc boli jak przy porodzie! Od wczoraj dwie nospy, dwa ibupromy max. Najgrubszy tampon przesiąknięty.

To straszne. Odpisuję... W zasadzie nie wiem, co mam odpisać. Chciała tego dziecka. Ale bardzo się martwiła, że tego nie przeżyje... Matko, czemu ja jestem dziś tak niemyśląca...? Trzeźwo niemyśląca. Dobra, odpisuję, oby dobrze zabrzmiało:

Ech, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jesteś moją inspiracją. Cieszę się, że nic Ci nie grozi! Mogę przeprowadzić z Tobą wywiad? Mailem :P

Ale chyba wyszło jakoś głupio. Jest moją inspiracją, więc się cieszę, że nic jej nie jest. Grrrr... Cieszę się, że nic jej nie grozi, bo kocham ją jak siostrę (wszystkie Was kocham, moje drogie! Zazdrośnice :)) i się martwiłam okrutnie. Ale to fakt! Jest moją inspiracją. Tak jak Ania do mojego projektu foto. Do którego jeszcze nie dorosłam. Następny wywiad będzie więc z Kasią. Nie będzie utajniony :) – choć póki co to moje życzenie... co dalej – zobaczymy. Mam pozwolenie. Bardzo się cieszę.

Niedługo wróci ferajna. Muszę się zebrać do kupy. Przygotuję pytania do Kasi. I trzeba wstawić zupę, do której warzywo wczoraj litościwie skroił Panicz! Pies wie, że nabroił, i leży przestraszony – zżarł Małej sznurowadło z buta. Kocisko dumnie króluje w pudełku po grze Małego położonym pod lustrem w przedpokoju. Lubię podglądać światy zwierząt. Czy kiedyś wydam książkę z tymi wywiadami?

Dzień kolejny 2012

Dni się zlewają. Nie wiem znów ani jaki dzień tygodnia, ani jaka data... Boże! Boże... Boże? Martwię się. Po biopsji robionej rok temu nie miałam już bólu piersi. Bolą mnie okropnie od kilku dni. Nawet dotknąć się nie mogę. Przed okresem? No, ciąża nie, więc co? Co jest? Obawiam się, że torbiele odrosły, ożyły i atakują? Muszę iść na USG. Zbadać sobie cycki. Jej, boję się jeszcze bardziej. Zaczynam mieć cyckofobię!

15 września 2012

Nie czuję się dobrze, nawet przez kilka dni nie dotykałam kompa. Wciąż męczy mnie gardło i katar, pęcherz jakby lekko mniej. Łykam garść witamin i innych specyfików. Całe towarzystwo domowe już zainfekowane, choć chodziłam w masce. Serio, serio! Nie siedzą w domu. Od dziś tylko Młody, wcześniej miał klasówki i musiałam go wygonić do placówki. Młodsze przez weekend przeleczyłam nasodrilem i witaminą C. Kupiłam znów kompleks witamin w żelkach, tran, tabletki do ssania i syropy na kaszel, bo Młodego męczy astma. Biedaczysko. Pierworodna też chodzi chora, choć teraz już mniej. Nowa szkoła, pierwszy miesiąc – nie może zawalać. Też ją szprycuję.

17 września 2012

Wprowadziłam czosnek. Wydawało mi się, że jest lepiej, jedno pakowanie ciuchów do szaf i uczulenie znów dobiło mi zatoki. I ten przenikliwy, silny wiatr... ech. Mały nie smarka nosa, muszę za nim chodzić. Martwię się. Inhalator pracuje pełną parą. Pierworodnego trzeba drenażować. Przez ten tydzień poczytuję Grocholę. Przeczytałam chyba już z pięć tytułów. Przy Trzepocie skrzydeł spłakałam się jak bóbr. W sumie czemu bóbr – czy one płaczą?

No więc zaczęłam się niepokoić tym kalendarzem miesiączkowym. Zmieniłam telefony – miałam te notatki w starym. I ze zdziwieniem przeliczyłam, że spóźniam się już pięć dni! W Biedronce, którą lubię nawiedzać i czasem coś kupię, zagadał do mnie test ciążowy, odwróciłam jakoś uwagę Młodej i kupiłam jeden. Nie chcę pytań i sensacji. Nie ma powodu do zamieszania. Czuję, że mam zrobić ten test. Zrobię, dla świętego spokoju. W domu... poleciałam do łazienki. Zrobiłam. Natychmiast pomieszczenie zmniejszyło mi się w oczach i nie mogłam złapać oddechu. Znane mi uczucie... Panika. Wiem, co to za uczucie do głębi przeszywające wnętrzności. Mam lęki, przerażenie, strach, koszmar. Boże, Boże – teraz, gdy zaczynam żyć... i z miejsca wyrzuty sumienia, że tak pomyślałam... Tak ciężko ucieszyć się kompletnie nieplanowaną i niespodziewaną... ciążą!

C

I

Ą

Ż

A

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!

Nie dociera. Zamarłam. Nie mogę pozbierać myśli... Nie, może test jest wadliwy!? Choć zazwyczaj mylą się w drugą stronę. Zawołałam małżonka... moje myśli były jak tsunami, a oddechy jak w zawale albo porodzie, tak – bardziej to... Jezu, nie wyjdę z tej łazienki, trzęsą mi się ręce, nogi! Zaraz dostanę zawału. Boję się tego, co powie! Nie mamy kasy! Przyszedł poirytowany (Nie lubi, jak się od niego coś chce, gdzieś woła, ale przecież stąd nie wyjdę! Nie teraz!), zamknęłam za nim drzwi i bez słowa pokazałam test. Dwie wielkie, czerwone kreski i ja łapiąca się ściany i wdechu jak tonący brzytwy. Niemożliwe! Przecież jestem bezpłodna! Mam cukrzycę. Byłam chora... Spaliśmy do siebie tyłem, żebym go nie zaraziła. A i tak złapał. :( Panika ogarnęła całe moje ciało. Co powie? Spojrzał na mnie:

– Co ci jest? Spokojnie!

– Nie wiem, nie mogę oddychać, zaraz dostanę zawału.

– Ale przecież to niemożliwe, żebyś zaszła w ciążę...

– Wiem... niemożliwe... – zaczęłam się uspokajać, lecz fala następnego uczucia nieznanego mi dotąd niczym kubeł wody znienacka zalewała mnie z mocą... w moich oczach wezbrały łzy.

– Może to błąd jakiś... Dobrze, że teraz mamy choć trochę oszczędności... Żeby tylko nie było komplikacji...

– O czym ty bredzisz...? Oszczędności...? Boże... Wiem, jestem za stara... Zespół Downa, znów pieluchy, nieprzespane noce... Co z moja kawiarnią, wakacjami, delfinarium...? Co z lekami nasennymi? Grypa... dzieci... Boże, Boże, to niemożliwe!

– Może ten test jest wadliwy... – rozważał wszystkie możliwości.

– Idę po drugi, kupię dwa, idę do apteki.

– OK, ale spokojnie... Nie przewróć się!

– Dobrze, przysiądę tu jeszcze chwilę...

Łzy... szok! Co się dzieje, Boże? Mój Boże? Gadaj ze mną!

Po powrocie zrobiłam kolejne dwa. Jeden negatywny, choć jakby ślad drugiej kreski, drugi, inny – wyraźnie pozytywny. Paranoja! Muszę wiedzieć. A może to rak zaburza hormony i taki dziwny daje wynik? Wieczorem kupiłam kolejne trzy testy. Dwa pozytywne. No, nie chce wyjść inaczej. Rano na czczo kolejny pozytywny. Chciałabym się cieszyć, bardzo chcę, a jakoś nie mogę, strach jest silniejszy. Przerażenie. Napisałam do przyjaciółek. Dwie przerażone. Kasia z radością mi gratulowała. Szalona, kochana. Szok! Ale wiedziałam, że tak właśnie zrobi! Jestem rozbita. Rozleciałam się na kawałeczki. Mam tyle lęków w sobie. Tyle myśli. Matki nas zabiją... (Dodatek od mojej mamy, już po napisaniu Dziennika pokładowego: „Teoretycznie, bo gdyby żył ojciec, to byłoby pewne”.) Wiem, to idiotyczne – w naszym wieku bać się matek. Tyle że one zagderają nas na śmierć, będą dokuczliwe... Moja zacznie swoje: „Oj, oj, jak się czujesz? Co to teraz będzie? Jak mogłaś do tego dopuścić? Jak możesz być tak głupia? Jak sobie poradzisz? Ja nie mam siły do dzieci...”, itd., itd. Masakra.

Wysłałam MMS-a do Kasi – ten test. Dwie krechy jak wół! Dzwonię.

– Kochanie, widziałaś mojego MMS-a?

– Dopiero wstałam

– Zobacz, dobra? Ja... zaraz zadzwonię. Po chwili...

– Widziałaś?

– Kochanie, gratuluję, tak się cieszę, wiedziałam, że jeszcze będziesz miała maluszka! Super! – dostała słowotoku, ale wiem, że to było szczere i spod samego serca.

– Kasia, co ty mówisz? Ty, moje alter ego, moja bratnia dusza! No co ty mówisz!? Panicz mówi, że nie donoszę! Jestem przerażona, zaraz dostanę zawału. Ale to jest przecież niemożliwe! Jestem bezpłodna, jakim cudem? Mam przecież policystyczne jajniki!

– Kochanie, cuda się zdarzają. Tak miało być.

– Chyba teraz ty będziesz chrzestną. Muszę pogadać z mężem... – kurna, teraz ja mam słowotok, wyrzuciłam z siebie już wszystkie myśli.

Kasia znów wpada w zachwyt:

– Ale to wspaniale, tak się cieszę! – pieje jak szalona. – Matko kochana, widzisz, tobie się udało!

– Ale ja nie chciałam, żeby mi się udało... Kasia, znów pieluchy, ulewania, kolki, biegunki, ubranek nie mam, wózka, łóżeczka, nie mam nic, oddałam wszystko!

– Eee tam, to się załatwi, wszystko załatwimy, idź do lekarza, musisz zbadać poziom hCG, czy rozwój jest prawidłowy, a nie jak u mnie. Nie było nawet pęcherzyka. Było mi smutno, ale byłoby strasznie, gdyby się okazało, że był.

– Kasia, mam wyrzuty sumienia... nie poradzę sobie. Boże, Kasia... Kasia, strasznie się boję. Pomódl się za mnie. Koniecznie. Obiecujesz?

– Jasne, pomodlę się!

– Muszę kończyć! Zadzwonię!

– Trzymaj się, zobaczysz, że będzie dobrze.

– Mąż mówi, że nie donoszę. Wiek, cukrzyca, leki, nerwy...

– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

– Kasiu, psy... Nie słyszę, co mówisz. Będę kończyć. Dzięki. Całuję! Ania...

– Ania? Czytałaś?

– Ania, Matko święta, do lekarza marsz!

– Pójdę, pójdę, nie martw się.

– Daj tylko znać, zapiszę cię u siebie.

– Dobrze, nie mogę już rozmawiać... dzieci... wróciłam do domu...

– OK, dobrze, trzymaj się tam jakoś!

– Dzięki! Pa, pa, pa!

– No, pa!

18 września 2012 (chyba...)

Boże, jaki, który to dzień? Tysiące myśli. Nie jestem sobą. Muszę iść do kościoła, zapisać się do lekarza.

Zapisałam się na szesnastą. Do dawnej doktor. Co teraz będzie... nowa historia? Wywiad z samą sobą...? Wzięłam się do pisania. Ale trwam w wielkim szoku od wczoraj. Nie wiem nawet, jakich używać słów. Ja to dopiero jestem przypadek! Od kilku dni nie dawało mi spokoju, kiedy będę miała spodziewaną miesiączkę. Bolał mnie dół brzucha, ale nie lubię być zaskoczona. Ponieważ moje podejrzenie co do pęcherza się sprawdza, bo furagin zatrzymał pieczenie, wprawdzie nie pomógł na częstotliwość...

Teraz już jest jasne. Wszystko układa się w całość. Rzodkiewki, monte, sikanie co dziesięć minut i ten psi węch mimo zatkanego nosa... Nawet ten płacz przy Grocholi nie mógł być bez powodu, choć ogólnie to ja płacząca jestem, co wie cała rodzina, a czego się bardzo wstydzę. A opowieść o dziewczynie kochającej męża, mimo że tak bardzo ją krzywdził, była bardzo wzruszająca. Dość późno załapałam, że autorka, narrator, pisze to wszystko w liście do zmarłego taty. Chwila, gdy dziewczyna traci dziecko, bo mąż ją skopał, w zasadzie bez powodu – zresztą nie wolno kopać, nawet jak się ma powód – oczywiście doprowadziła mnie do płaczu, a nie do łezki wzruszenia. Jej, co to będzie!? Na razie nie wiemy jeszcze nic poza kreskami na testach, nikt z rodziny nie może się dowiedzieć! Idę po zakupy. Wywiad z Izą musi zaczekać.

Rozpadam się, jestem pokawałkowana i w innym świecie. Co powiedzą ludzie...? Piątka dzieci. Nie chcę, żeby mnie to obchodziło, co kto powie! Muszę być silna. Silniejsza niż zawsze! Idę.

19 września 2012

Byłam u ginekologa. Potwierdziła ciążę, zaleciła odstawienie leków nasennych. Może być źle. Nie chcę jednak myśleć tylko tymi kategoriami. Muszę, chcę przestawić swoje myślenie na pozytywne. Od teraz szukam plusów. Nie ma lekko. Plusy pierwsze – rosną mi piersi – i może tak zostanie. Iluzja pewnie, ale jaka miła. Nie ma się co śmiać, do tej pory byłam Tereska – z przodu deska, z tyłu deska. Nie mam stanu zapalnego, co to myślałam, że mam – to drugi plus. Mąż mawia, że największym plusem jest to, że odstawię leki nasenne. Wciąż mi dokucza, że jestem lekomanka. Ale to nie jest prawda, a przynajmniej bardzo nie chcę, żeby była. W końcu te leki przecież przepisuje mi lekarz, a nie diler czy barman.

Psychiatra na odchodne:

– To zalecam lorafen odstawić natychmiast i nie spać, trudno, dobro dziecka ważniejsze... A ile ma pani lat?

– Trzydzieści pięć.

– A ile dzieci?

– Czwórkę. Szok na twarzy:

– I jak sobie radzicie? Stać was na to?

– Jakoś sobie radzimy. Jak to w życiu, raz lepiej, raz gorzej.

Co to, do cholery, pielęgniarka środowiskowa? Co go to obchodzi? Chce pomóc?

– A mąż na to urobi?

– A ma wyjście?

Milczenie... Co chciał mi zaproponować? Takie pieprzenie bez celu! Wszystkim, którzy biorą leki na sen, współczuję i jednocześnie pocieszam, podobno to się leczy i można potem żyć bez leków. A czy bez lęków – nie wiem. Trzeba mieć dobrego lekarza! Więc być może, że z odrobiną szczęścia i Bożej pomocy będę zdrowa i spać będę jak suseł. Susły podobno mocno śpią. Ale jeże też nieźle się hibernują na zimę, a nie mówimy przecież: „śpią jak jeże” – to brzmi bardzo zabawnie. Co ja wypisuję?

Nic, odstawienie leków będzie (ma być) straszne, zespół odstawienny, nie wiem, jak strasznie zachowa się cukrzyca, nieleczona, zaniedbana. Ale czego nie robi się dla dziecka, które potem ma cię głęboko w nosie i popełnia te same błędy co ty, a ty możesz sobie tylko na to popatrzeć ze łzami w oczach? Ale zanim do tego dojdzie, masz przecież to małe ciepłe ciałko o aksamitnych włoskach i ślicznych oczach. Do kogo będzie podobny/a? Czy będzie złotowłosy/a jak Mały? Mała dziewczyneczka? Czy to będzie chłopak? A może jednak kobietka? Nie ma, co bym wolała. Nie chcę myśleć, co wolę... Zabrałeś moją wolę! Hej, tam na górze! Trudno, niech się dzieje wola nieba! Słyszysz!? Bądź wola Twoja, Boże! To jest ten cud miłości, o który prosiłam... Nie wiem, czy dobrze mnie zrozumiałeś, ale z góry widać lepiej, a Ty raczej wiesz, co robisz!

20 września 2012

Gdy wracałam po badaniu krwi od tych wszystkich lekarzy z monopolem na życie i diagnozą między palcami, słońce tańczyło z cieniem na trawie i błyski odbijające się od liści drzew co i raz raziły mnie w oczy. Pomyślałam, że wszystko to jest dar. Piękno lata, ciepłego, zielonego, pachnącego lata, cudowna jesień. To piękno nawet zwykłego trawnika... słońce, zaczynająca się jesień. Jesienne ciepło, ostatnie dni ciepła na policzkach, przyjemne ciepło. Nie chciało mi się wracać do domu.

Wróciłam, od progu witał mnie pies i Pierworodna z okrzykiem:

– O, matko!

– O, córko! – odrzekłam, udając, że też się nastraszyłam.

Zdałam relację Pięknemu i Kasi. Ona myśli, że będą bliźnięta. Byłabym gruba jak szafa trzydrzwiowa z litego drewna w domu mojej babci, a cycki miałabym jak psie wymiona! Co tam psie! Krowie! Nie idźmy dalej tym torem myślenia, bo osiągnę zawał w sekundę. Kasia na moje pytania odpisuje często po czasie, nawet po kilku dniach, więc znienacka taki SMS:

Grocholi prawie wszystko czytałam. Zachwyciło mnie „Podanie o miłość”.

Nie czytałam – jeszcze! Ale to kwestia czasu! Mam już zamówione, jutro powinno przyjść. Kilka Grocholi i film z sagi Zmierzch – oj, to tylko taka mała słabość. Znam dużo starszą osobę, która lubi Pana Kleksa.

Na bazarku dopadłam w antykwariacie za trzy złote nowiutką – nieosobę – Grocholę. Szkoda, że zaczęłam od drugiej części, nie wiedziałam, że to kontynuacja.

22 września

Dzieci jeszcze nie będą wiedziały. Nie chcę, żeby zadawały miliony pytań, a jeśli się okaże, że nie donoszę i szybko stracę tę ciążę, nie chcę, żeby cierpiały... Nie mogą też póki co nikomu nic wygadać. A dzieci to aż i tylko dzieci. Język trzymany za zębami swędzi je i piecze. I ja to rozumiem. Dlatego nie zawsze muszą wiedzieć, o co chodzi, choć muszę przyznać, że bardzo dużo wiedzą o nas, i nie wiem, czy tak dogłębna szczerość jest dla nich i nas dobra. Nie potrafię kłamać. Muszę nie po chrześcijańsku powiedzieć „niestety”, a czasem kłamstwo jest niezbędne. Nie przytoczę, w jakich sytuacjach...

Usiadł koło mnie Pan Mąż i znów bawił się moją nową komórką, co – niech ją drzwi ścisną! – była upiornie droga i jest dla mnie zbyt skomplikowana.

– Misiek, boję się, tak strasznie się boję... o tak wiele... i, i, i że nie będę spała...

– Ja też się boję...

– Taak? Chyba wolałabym, żebyś się nie bał (O kurteczka! Teraz boję się jeszcze bardziej!).

– Tak, boję się, co będzie z Tobą, z dzieckiem, jak sobie poradzimy logistycznie, finansowo, nie mogę przecież nie chodzić do pracy... nie mogę...