Czarny, biały, pragnienie i inne odcienie życia - Michał Kuśmierowicz - ebook + książka

Czarny, biały, pragnienie i inne odcienie życia ebook

Michał Kuśmierowicz

1,0

Opis

Cieszę się, że okładka przyciągnęła twoją uwagę. Teraz nie bój się zajrzeć do środka, a potem zabrać tę książkę do domu. Napisałem ją właśnie z myślą o Tobie i twoim pragnieniu, aby poczuć się wolnym. A jeśli kiedykolwiek się spotkamy, z chęcią odpowiem na każde twoje pytanie, jeśli pokażesz mi podkreślony wątek. O ile masz na tyle odwagi, by mazać po książkach...
Autor

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 91

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

W obecnym świecie nadużywa się słów. W obecnym czasie źle używa się słów. Nasza cywilizacja zapomniała, jak używać języka. Za każdym razem, kiedy słyszę słowo geniusz, moja wyobraźnia automatycznie podsuwa mi obraz idioty. Kiedy słowo empatia dociera do moich uszu, rozumiem, że ktoś nie zrozumiał i trzeba się zniżyć do jego poziomu, żeby zrozumiał. Obniżyć głos, mówić powoli i dobierać słowa, jakby mówiło się do dziecka. Sam siebie widzę jako geniusza pełnego empatii. Samemu, będąc idiotą, muszę do siebie mówić bardzo powoli, żebym zrozumiał, co miałem na myśli. Żeby genialny pomysł wszedł w życie, trzeba jednego geniusza i dwóch idiotów, ja niestety jestem jeden i mogę być albo jednym, albo drugim, stąd kiepska proza.

Wiesz, co mam na myśli? Pewnie nie, dlatego odradzam dalsze czytanie. O! Wiesz, co mam na myśli, odradzam dalsze czytanie. W ogóle, o co chodzi z tobą i tą książką, którą trzymasz przed oczami? Naprawdę nie masz nic innego do roboty poza tym? Szkoda mi ciebie.

Jego sytuacja była kiepska. Jego mózg znów zaczął produkować koszmary, które odbijały się drukiem w jego pamięci przez całe tygodnie. W nich jego ciało czuło ból, jaki zwykle jedna kobieta, blondynka o idealnie białej skórze, która zdawała się tam pojawiać tylko po to, by usłyszeć jego krzyk raz jeszcze i jeszcze, jakby szukała jednego konkretnego dźwięku, który ją zadowoli. Nie zadowalał jej dźwięk, który wydawał, kiedy przypalała jego oko papierosem, oko przyszło ostatnie, przed tym przypaliła prawie każdy skrawek jego ciała, który miał więcej zakończeń nerwowych niż reszta. Kłuła go i przeszywała igłą, miażdżyła mu palce i karmiła szkłem. Wszystko to działo się zawsze w białym pokoju dokładnie oświetlonym odrażającym, zimnym, białym światłem, które odbijało się od polerowanej podłogi. Kiedy tylko odrobina krwi pojawiała się na jednej z powierzchni, robiła zdjęcie plamy starym, dużym, czarnym aparatem. Jedyna czarna rzecz w pokoju.

Teraz zaczęła go straszyć, przemieniając się w potwory o szarej skórze i zwierzęcym owłosieniu. Budził się zawsze, zanim przemiana dobiegała końca, wtedy jego wyobraźnia torturowała go. Cały czas starała się nie dość, że przywołać resztę snu ze wszystkimi szczegółami, to jeszcze zawsze próbowała podsunąć finał transformacji przed jego oczy, które miał otwarte, patrząc w czerń. Leżał tak potem, czekając na szary świt, jedyną porę dnia, którą widział, kiedy był obudzony, z szarego świtu kończył w szarym biurze ponownie – oświetlonym białym, zimnym, klinicznym światłem. Siedział tak daleko od okna, że jakby zechciał zobaczyć, co jest poza nim, musiałby wstać i przejść ponad sto metrów. Nie chciał wstawać, wiedział, że nie będzie w stanie zobaczyć nieba. Zobaczy tylko szklaną ścianę następnego bliźniaczego budynku, w którym się znajdował, a w nim takich samych ludzi. Nabrał odrazy do kolorów. Tapeta jego komputera była czarna, kubek z czarną kawą był również czarny, a i on codziennie rano ubierał się na czarno. Mógł wyjść dopiero wtedy, kiedy na zewnątrz była już noc. Wracał wtedy do domu i padał na łóżko, wiedząc, co zobaczy następnego dnia rano, wiedział, co będzie myślał i co będzie mówił, wiedział też, co przeczyta i jak płytki będzie jego oddech w ciągu dnia. Jedyną przyjemnością, którą miał, były bowiem papierosy.

Codziennie musiał przeczytać wiele stron tekstu, który potem oceniał w skali od jednego do dziesięciu według ścisłej procedury. Liczyła się bowiem długość spowiedzi, język w niej użyty i szczerość. Za każdym razem nie miał pojęcia, jak owe procedury i owa skala mogły zmierzyć szczerość. To on i tacy sami ludzie jak on czytali spowiedzi, to tutaj wszystkie trafiały. Nie pamiętał, jak długo tam pracował. Kalendarze i zegarki nigdy go zbytnio nie interesowały, ale odkąd sięgał pamięcią, ze wszystkiego, co przeczytał, pamiętał, że nie przeczytał nigdy nic interesującego, a nie mógł czytać nic innego poza spowiedziami. Zabraniał tego kontrakt, który podpisał. Nie mógł też o swojej pracy z nikim rozmawiać i tak z nikim nie rozmawiał, nie widział w tym sensu, bo wiedział, co każdy rozmówca powie. Mógł wstać ze swojego niewygodnego krzesła tylko wtedy, kiedy miał przerwę, a jego ciało dokładnie wiedziało, kiedy może domagać się pozbycia produktów przemiany materii. Załatwiał się zawsze na pierwszej przerwie, na następnej dolewał sobie kawy, która smakowała tak samo jak to, co wydalił na pierwszej przerwie, jedyną prawdziwą kawę pił tylko przed wyjściem z domu, przez drugą przerwę był zajęty paleniem trzech papierosów, które sobie wyznaczył na dany dzień, wyznaczył sobie tę liczbę dosyć niedawno, bowiem ciężko mu było wspiąć się na siódme piętro budynku, w którym mieszkał, winda zawsze była zepsuta. Na ostatniej przerwie jadł coś, co wyglądało jak rozpuszczone w wodzie gazety. Miał tik poprawiania co chwilę okularów, które zsuwały się mu z nosa i zawsze, kiedy wychodził z biura, jego lewa powieka zaczynała skakać z góry na dół. Na tyle uparcie, że musiał ją przytrzymać, żeby widzieć, gdzie idzie. Jego pamięć też płatała mu figle, nie pamiętał po chwili, o czym myślał i co czytał, pamiętał tylko sen, który miał tej nocy, i ten, który był najgorszy tego tygodnia. Działo się tak pewnie dlatego, że po prostu nie musiał pamiętać nic poza tym, co pozwalało mu żyć. Dziwne było to, że nigdy nie zastanawiał się nad tym, że mógł robić cokolwiek innego, że nie musiałby wstawać codziennie rano i nie musiałby siedzieć cały dzień na krześle przed monitorem. Jedyną abstrakcyjną myślą, na jaką sobie pozwalał, było to, że mógłby iść, iść przed siebie i się nie zatrzymywać, zastanawiał się, gdzie by skończył, i myślał często o ludziach bezdomnych, których mijał czasami w drodze do pracy. Mieli tyle wolności, mogli załatwiać się, kiedy chcieli i gdzie chcieli, mogli siedzieć, jak było im wygodnie, i mieli wolność do tego stopnia, by móc po prostu zwariować. On próbował kiedyś zwariować, lecz się nie udało, myślał też, że już dawno zwariował, by po chwili zapomnieć, o czym wcześniej myślał i o tym, że nie miał pojęcia, jak to jest zwariować. Żył już tak na tyle długo, by jego twarz obwisła i pojawiły się na niej zmarszczki, na tyle długo, by musiał codziennie rano zdrapywać siwy zarost jednorazową maszynką, która mimo że zawsze była nowa, była tępa. Idąc czasami do automatu z kawą, patrzył na biuro, w którym pracował. Było tak szare i na tyle brakowało mu wyrazu, że musiało zostać zaprojektowane przez osobę taką samą jak on, tyle że projektant bał się kolorów, nie mając do nich odrazy. Kiedy wracał z napełnionym już kubkiem, siadał obok kobiety, która cały czas rozmawiała przez telefon. Była starsza od niego, jej długie, siwe włosy upięte były w ciasny kok na czubku głowy. Ten kok właśnie wydawał się jedyną solidną rzeczą, jeśli chodzi o konstrukcję jej głowy, zdawał się przytrzymywać twarz, która ze starości wyglądała, jakby się topiła, i teraz jej większa część wisiała pod brodą. Kąciki jej ust skierowane były zawsze ku dołowi. Ciężko było określić, czy jeszcze miała zęby czy nie. Uśmiech na tej twarzy był rzeczą poza jakąkolwiek wyobraźnią. Ubrana była w czarny, męski garnitur. Ramiona marynarki były tak wypchane, że trudno było ustalić, czy pod tą warstwą gąbki były jakiekolwiek ludzkie ramiona. Bardzo możliwe, że ta kobieta była zbudowana wyłącznie z mokrej, szarej gąbki. Rozmawiała tylko z definicji, bo jej rozmowa zaczynała się od prawie wykrzyczanego „słucham”, potem do słuchawki mówiła tylko kilka razy „mhm” i kończyła wyszeptanym „do usłyszenia”. Ona słuchała spowiedzi. On je czytał. Wolał czytać spowiedzi, nie musiał wtedy słuchać innych ludzi i przez cały dzień nie musiał mówić nic. Czytanie spowiedzi przychodziło wraz z odpowiednio długim stażem w tej pracy, ci, którzy zaczęli niedawno, musieli ich słuchać. Czuł się lepszy od kobiety obok, to on czytał spowiedzi, ona musiała ich słuchać. Oczywiście każda taka rozmowa była nagrywana, a ten, kto odbierał telefon, mógł użyć tylko dwóch słów, oczywiście zgodnie z procedurą. Osoba, która odbierała telefon, nie mogła też odpowiadać na żadne pytania. Dlatego właśnie niedawno została wprowadzona polityka, „BO”. Polityka bezsłownej odpowiedzi. Wcześniej większość rozmówców często zadawała pytanie „Halo?” i po kilku próbach bez otrzymania odpowiedzi po prostu odkładała słuchawkę. Ludzie w biurze zmieniali się bardzo często, bo naturalnie chcieli odpowiadać na pytania, jeśli odpowiedzieli choć na jedno, byli wydaleni, tylnym wyjściem, bez możliwości powrotu. Dlatego nigdy nie przywiązywał wagi do tego, kto siedzi obok niego, bo wiedział, że za około tydzień będzie siedziała obok niego inna osoba. Jemu udało się awansować tylko dlatego, że był po prostu małomówny, i to on właśnie zasugerował BO, i to właśnie dało mu awans. Czuł się lepszy od każdego, kto siedział obok niego. On po prostu czytał spowiedź, która pojawiała się na ekranie, i naciskał przycisk na klawiaturze. Mały, elektroniczny zegar ścienny wypikał dwunastą. To oznaczało przerwę, jego ciało od razu powiadomiło go o potrzebie skorzystania z łazienki. Wstał więc i powoli krokiem skazańca przeszedł do ciężkich, metalowych drzwi, które otworzyły się automatycznie, kilka kroków i następne ciężkie, metalowe drzwi. Znalazł wolną kabinę i zamknął jej drzwi prowizorycznym zamkiem. Ściany kabin wykonane zostały ze szkła weneckiego. Każdy mógł zobaczyć, kto jest obok, samemu nie będąc widzianym. Tak wyglądała fizyczna manifestacja motta firmy, które brzmiało „Przyjaźń bez tajemnic”. Na szczęście był tam sam. Nie chciał na nikogo patrzeć, nie chciał, a jego oczy zawsze kierowały się ku osobie obok, nie mógł ich powstrzymać, ciekawość zawsze była od niego silniejsza. Wyszedł teraz powoli z łazienki na balkon. Widział w tej chwili bliźniaczy budynek z bliźniaczym balkonem i ludźmi wyglądającymi jak on sam, którzy jak i on teraz palili. Wiał silny, ciężki wiatr, który zabierał wydychany przez nich dym od razu, kiedy był uwolniony z płuc. Mimo silnego wiatru udało mu się usłyszeć skrawek rozmowy ludzi przed nim.

– Myślisz, że ten dym to nasze dusze, które w strzępkach ulatują do nieba?

– My nie mamy duszy, pamiętasz? Zabrali je nam, kiedy podpisaliśmy kontrakt.

Wiatr wywiał wszystkie myśli, jakie mogły się pojawić na temat tego, co usłyszał, zanim przybrały ostateczną formę. Wszedł do środka i przemierzył tę samą drogę, co poprzednio, usiadł i wziął kilka głębokich oddechów, zanim włączył monitor ponownie. Włączył go i przez kilka minut siedział bezmyślnie, patrząc na niego. Próbował myśleć, myśleć o czymkolwiek, lecz się nie udało. Oceniał teraz spowiedzi, nawet ich nie czytając, wiedział, że nikt na to nie zwróci uwagi. Czekał tylko, aż jego zmiana się skończy. Nie miał pojęcia, dlaczego nie mógł doczekać się tego, że jutro będzie robił to samo, a w domu zastanie te same rzeczy. W końcu zegar wypikał siódmą. Wstał i szybkim krokiem przeszedł do wieszaka i tak samo szybko wyszedł przez drzwi. Zawsze bał się, że pod koniec dnia pracy będzie poproszony, by zostać dłużej i zrobić coś, za co mu nie płacono, coś, czego nie chciał robić, a nie potrafił odmówić. Nigdy nie potrafił powiedzieć „nie” na zadane pytanie, jakoś po prostu nigdy nie udawała mu się taka sztuka, a potem kończył drogę do domu z pustymi kieszeniami, bo nie potrafił odmówić nikomu z ludzi bezdomnych, którzy prosili go o pieniądze. Postanowił to zmienić i od teraz prawie biegł do stacji metra, nie zwracając uwagi na nic, co działo się dokoła niego, nie obrócił głowy nawet, kiedy usłyszał własne imię.

Po