Dymna - Elżbieta Baniewicz - ebook + książka

Dymna ebook

Elżbieta Baniewicz

4,3

Opis

Przejmująca biografia znakomitej aktorki i szlachetnego Człowieka.

Fascynujący portret jednej z najwybitniejszych polskich aktorek teatralnych i filmowych, znanej z wielu znaczących ról, a zarazem osoby wyjątkowo oddanej innym, szczególnie chorym i niepełnosprawnym, dla których założyła Fundację „Mimo Wszystko” i działa w niej jako Pierwsza Wolontariuszka.

Była żoną nieżyjącego już Wiesława Dymnego, legendarnego współtwórcy Piwnicy pod Baranami. Życie nie szczędziło jej ani wspaniałych chwil i wielkich wzruszeń, ani tragicznych doświadczeń. Jej zmaganie zahartowały ją i nauczyły nie tylko cenić życie, ale i służyć innym, słabszym, bezbronnym.

Książka Elżbiety Baniewicz pozwala poznać życie prywatne i karierę aktorki, ale też przyjrzeć się, jak kształtowała się jej szlachetna postawa wobec innych, co zaowocowało stworzeniem Fundacji „Mimo Wszystko” i cyklem telewizyjnych przejmujących programów telewizyjnych Spotkajmy się.

Niezwykła droga kariery, wielkie postaci teatru i filmu, które ją kształtowały; dramatyczne życie i umiejętne dążenie do odnalezienia harmonii i sensu w służeniu innym – to ANNA Dymna.

Książka – bardzo bogato ilustrowana – daje też doskonały obraz epoki: najlepszych lat polskiego teatru i jego wybitnego ośrodka, jakim od lat jest Stary Teatr w Krakowie (z którym przez całe zawodowe życie jest związana) oraz Teatru Telewizji, dzięki któremu do dziś możemy oglądać wybitne role Anny Dymnej.

Elżbieta Baniewicz, absolwentka UW i PWST w Warszawie, jest autorką m.in. monografii o Kazimierzu Kutzu i Januszu Gajosie (wydana przez Marginesy w tej samej serii co Dymna biografia pt. Gajos otrzymała w 2013 roku „Pióro Fredry”). Pracuje w miesięczniku „Twórczość”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 460

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (16 ocen)
10
2
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Elżbieta Baniewicz

Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2014

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Aktorka czy „fenomen socjologiczny”

Być aktorką i człowiekiem. Aktorów rzadko kojarzy się z filozofią, postawami moralnymi, wzorcami zachowań. Przed wiekami egzystowali na marginesie społeczeństwa, odmawiano im nawet pochówku w poświęconej ziemi. Mniej więcej sto lat temu zostali u nas, w kraju pozbawionym państwowości, wyniesieni na piedestał, ponieważ teatr traktowano wtedy jak świątynię sztuki przez duże „S”. Ale i to się skończyło. Teatr przestał już nawet być Hyde Parkiem, wentylem bezpieczeństwa, przez który uchodziły gorące społeczne emocje, już nie zastępuje wielu instytucji życia publicznego, jak to było za czasów minionego ustroju.

Zestawienie „aktor i człowiek” brzmi nieco osobliwie. Przecież każdy najpierw jest człowiekiem, potem dopiero lekarzem, hydraulikiem, politykiem czy kimkolwiek innym z racji wybranego zajęcia czy zawodu. Niby proste i oczywiste, a jednak nie każdego nazwiemy człowiekiem. Zwłaszcza osoby publiczne rzadko się tak określa, gdyż nie zawsze budzą szacunek, jaki chcielibyśmy wyrazić tym słowem. Wyjątkowym. Annę Dymną z całą pewnością postrzegamy chyba wszyscy jako Człowieka. Tak, właśnie przez duże „C”, i nie jest to komplement, lecz wyraz najwyższego uznania. Uznania czego? Cech charakteru? Pracy? Działalności charytatywnej? Prowadzenia Fundacji „Mimo Wszystko”? Zapewne z każdej tej przyczyny z osobna i ze wszystkich razem, a nade wszystko – postawy wobec bliźniego. Zapomnianej już dziś dobroci, pochylenia się nad problemami innego człowieka, jakikolwiek by był: ułomny, chory czy niedoskonały, współodczuwania przeznaczonego mu przez siłę wyższą losu. Nie zawsze szczęśliwego, rzadko się takie zdarzają. W ziemskiej wędrówce musimy niejedno pokonać, z niejednym się zmierzyć. Powiada się, że każdy dostaje tyle, ile potrafi udźwignąć. Niektórym spada na barki więcej, niż mogą unieść, wymagają wtedy wsparcia, pomocy, choćby zrozumienia. Przy czym nie zawsze chodzi o sprawy materialne, choć o nie także; czasem wystarczy dobre słowo, uśmiech, by szary dzień stał się mniej szary.

Anna Dymna potrafi współodczuwać z innymi, umie dać im uśmiech, dobrą energię, a oprócz nadziei często też konkretne wsparcie. Dlatego od innych – pocztą zwrotną – dostaje również wiele pozytywnych emocji i słów uznania oraz życzenia tysiąca lat w zdrowiu i pomyślności. Proszę pokazać drugą osobę, która byłaby uznana za życia za „apostoła” i „świętą”. A tu proszę:

„Aniu! Oświadczam Ci, że istnieje wędrówka dusz. Z uwagi na Twój szczególny charakter – zbełtany dobrocią i przyzwoitością – powiedziałbym coraz bardziej apostolski, skłania mnie do przypuszczenia prawie pewnego, że jesteś wcieleniem jednego z apostołów; prawdopodobnie Pawła. Ale ponieważ masz płeć sobie właściwą, stajesz się na naszych oczach świętą. Będziesz pierwszą aktorką, która osiągnie ten społeczny awans w tej bezbożnej branży.

Z okazji 40-lecia nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Ci wyrastania skrzydeł z najlepszego ptasiego puchu. Najlepiej łabędziego. Jesteś aniołem III-ej Rzeczpospolitej!!!

Tarzam się w Twoim anielskim łonie i całuję w najprzyzwoitsze miejsce – jak mawia poeta – bożego gaika.

Z bezkompromisową szczerością – Twój K.K.”

– napisał Kazimierz Kutz z właściwym sobie poczuciem humoru i wdziękiem w mailu z 26 listopada 2013 roku [wszystkie listy i maile cytowane są w książce z zachowaniem oryginalnej ortografii]. Jak w każdym żarcie i tu jest ziarno prawdy. Nawet spore. Skrzynka Fundacji w dniu imienin czy urodzin szefowej zapycha się setkami najlepszych życzeń, czasem pisanymi wierszem, gdzie słowa „dobroć”, „anioł”, „Pani człowieczeństwo”, „szczęście” i im podobne pisane są przeważnie wersalikami. Za wyrazami uznania kryje się podziw nie tylko wobec kobiet stworzonych przez Annę Dymną na scenie, małym i dużym ekranie, lecz nade wszystko szacunek dla postawy i wyznawanych wartości, jakie stosowała przez całe zawodowe – tym samym publiczne – życie.

Być aktorką i normalną kobietą. To zdanie towarzyszy Annie Dymnej od początku kariery do dziś. Jako dewiza i hasło, jako cytat i wyznanie wiary, określenie jej stosunku do życia i zawodu. Wydawałoby się, że nie może być inaczej, bo niby jaką kobietą ma być aktorka, w dodatku jedna z najbardziej popularnych. Nienormalną?

Ale czy normalna kobieta rzuca dla pracy dom i rodzinę, by przez ileś dni, tygodni, a czasem miesięcy przymierzać się do losu zupełnie innej kobiety? Krok po kroku analizować sytuacje, w których tamta się znalazła, domyślać się motywów jej decyzji, przewidywać reakcje? Po to, by stworzyć zupełnie sztuczną konstrukcję wyobraźni w taki sposób, by wydawała się najbardziej prawdziwa? Czy normalna kobieta poświęca swoje prywatne życie tworzeniu złudzeń?

Nad morzem dziczeję, czuję się wolna i szczęśliwa

Kobieta żyjąca w luksusie czasem może sobie na takie fanaberie pozwolić, zapewne stąd bierze się przekonanie, że aktorki tak żyją. Praktycznie zaś luksusowe życie Anny Dymnej często wygląda tak: wstaje o piątej, o szóstej wsiada do pociągu, parę minut po dziewiątej rozpoczyna nagranie w Warszawie, o trzeciej znów wsiada do pociągu, aby zdążyć przed siódmą na spektakl w Starym. Po miesiącu takich rozkoszy pyta konduktora, czy jedzie teraz do Warszawy, czy do Krakowa.

Nie każdą kobietę zatrzymuje wycieczka małolatów z prośbą, by się przemieniła w smoka wawelskiego. „Mamy już zdjęcie przed Wawelem, pod Sukiennicami, a teraz byśmy chcieli z panią Anią, na Rynku”. Na taką prośbę „przemienia się” w smoka albo inną pamiątkę z Krakowa, przystaje na chwilę, uśmiecha się, obejmuje nieznane dzieci, chwilę rozdaje autografy, po czym biegnie, żeby się nie spóźnić na umówione spotkanie. Gdzie jest życie prywatne kobiety niezdolnej przejść incognito ulicą nie tylko w rodzinnym Krakowie? Gdziekolwiek się pojawi, zaraz słyszy komentarze: „Prawdziwa Dymna, patrz, jaka piękna!” albo „Jak się pani zmieniła!”, „Gwiazda z zakupami?”, „To pani jeszcze żyje?”.

Czasem przed teatrem czeka jakiś uporczywy wielbiciel z bukietem kwiatów albo zeszytem wierszy ułożonych specjalnie dla niej. Jeden przychodził przez parę miesięcy, przyniósł w sumie sześć grubych kajetów zapisanych poematami. Gorzej, gdy zdarzy się osobnik agresywny i niezbyt zrównoważony. Do tego typu panów ma szczęście szczególne – za nic w świecie nie chcą się pożegnać, grożą samobójstwem, jeśli się z nimi nie zwiąże, albo że ją zabiją. Jeden z nich ścigał ją po całym mieście, wrzeszcząc: „Zabiję ją! Zabiję!”. Ten człowiek dowiedział się, że ma raka, więc uznał, że „Ta Dymna” musi mu pomóc, bo jak nie, to ją zabije. Czy to jest to „luksusowe życie”?

Zdecydowanie woli panienki stojące pod Hawełką, które mija w drodze do teatru. Uśmiechają się i pytają: „Co, do pracy, pani Aniu?!”, a gdy wraca, mówią: „Co, i już z pracy, pani Aniu, a mu tu, kurwa, jeszcze stoimy i pracujemy!”. Do pijaków na Plantach i ulicach Krakowa też się przyzwyczaiła, to stała ekipa, nic złego nie zrobią. Czasem ich wspomaga drobnymi, bo rozumie, że to, co kupią, pozwoli im na chwilę zapomnieć o sobie. Jeśli ją oglądali w telewizji, to cmokną: „Ale się grało... ale się grało...”. Najbardziej podobała się im jako Molly Bowster w Palcu Bożym Caldwella, gdzie stworzyła rolę postarzałej, owdowiałej kobiety niestroniącej od kieliszka i nowego partnera, uczciwszej jednak niż tak zwane porządne towarzystwo miasteczka. Wtedy do „ale się grało...” pijaczkowie dodawali: „Królooowo, naaasza kochaaana!”. Zabawne, ale się nie pomylili. Wiele miesięcy później właśnie za tę rolę oraz za Podstolinę w telewizyjnej Zemście dostała nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza przyznawaną przez miesięcznik „Teatr”. To są jej „prawdziwe” recenzje. Ale, poważnie mówiąc, po reakcjach ludzi z ulicy doskonale się orientuje, czy to, co ostatnio zagrała w telewizji (teatr i film mają tu o wiele mniejsze znaczenie), było dobre, czy nie, zupełnie niezależnie od tematu sztuki.

Na rowerze jeżdżę od zawsze i do dziś

Czy każda normalna kobieta dostaje od nieznajomych dziesiątki listów? Od mężczyzn – z wyznaniami, propozycjami wspólnego życia i propozycjami całkiem niedwuznacznymi. Od młodych dziewczyn, które szukają w niej starszej przyjaciółki. Od kobiet dojrzałych, traktujących pisanie jako terapię, okazję do podzielenia się nierzadko gorzkimi przemyśleniami na temat życia.

Aktorstwo i jego publiczny wizerunek odbiegają od kryteriów, jakie do oceny tej pracy stosują recenzenci i krytycy. Jednakże przed lekturą listów do „Pani Ani” nie zdawałam sobie sprawy z tego, że mogą być tyleż wyrazem zaufania, uznania, ile odreagowaniem własnej sytuacji, kompleksów, frustracji, bezradnym szukaniem pomocy, kontaktu, niekiedy egoistycznym. Dlatego opublikowanie choćby fragmentów ich niewielkiej części wydało się interesujące jako wgląd w społeczny odbiór aktorstwa, a szczególnie osobowości Anny Dymnej. „Sława to klejnot, ale poobtłukiwany w stu miejscach” – pisał filozof Henryk Elzenberg w książce Kłopot z istnieniem [SIW Znak, Kraków 1994]. Nie bez racji. Jeszcze dosadniej ujął rzecz dalej: „Widzimy, jaki jest los wielkich dzieł twórczych, każdy czytelnik przystosowuje je do swojej mierności, tak że autor jest jak skazaniec indyjski, którego dusza dla wiecznej pokuty musi się wcielać we wszystkie po kolei co podlejsze stworzenia. Każdy nowy czytelnik to nowe wcielenie i nowa męka” [dz. cyt.]. Zachowując stosowne proporcje, trudno nie zauważyć, że można to odnieść i do aktorstwa. Każdy rozumie je na swoją miarę. Niektórzy nadal uważają ten zawód za łatwą i lekką zabawę albo za przepustkę do celebryctwa, inni nie odróżniają granej postaci od prywatnej osoby, choć przecież na zdrowy rozum nie można być w jednym życiu kilkuset osobami.

Całe życie ćwiczę, bo muszę, najchętniej ze zwierzem

Moja bohaterka dawno do tego przywykła i nie przejmuje się tym, jak jest odbierana; w tym sensie, że nikomu się nie podlizuje, nie nagina do panujących mód, zarówno gdy chodzi o wizerunek prywatny, jak i zawodowy. Była i jest sobą. Ładnie to ujął kiedyś Jerzy Trela, jej dobry przyjaciel: „Nie musi udawać kogoś innego, gwiazdy. Nie musi dostosowywać się do wymyślonego, wykreowanego stylu. Ania świeci sama sobą”. I za to ją kochamy.

I jeszcze jedno pytanie: Czy każda normalna kobieta dostaje listy z prośbami o wsparcie, spłacenie długów, przysłanie pieniędzy, używanych ubrań, a czasem nawet mebli czy lodówki? Znajomi po ich lekturze mówią o niej „zjawisko socjologiczne”. Zaczęły napływać gromadnie, gdy wraz z odzyskaniem wolności pojawił się kapitalizm. Że był i jest bezwzględny, świadczą liczne listy tych, którzy sobie nie poradzili w nowych warunkach ekonomicznych. Uświadomiły one aktorce wielkie obszary biedy społecznej, tej materialnej i tej psychicznej. Przede wszystkim zaś rozmiar społecznych potrzeb i bezbronności. Najpierw pomagała sama, wysyłała pieniądze, paczki z lekarstwami, ubrania, później wciągnęła do pomocy koleżanki i kolegów z teatru. Brała udział w akcjach zbierania pieniędzy na różne szlachetne cele, wspólnie organizowali aukcje, ale potrzeb nie ubywało. Rosły w zastraszającym tempie. Na świeczniku znajdowali się ludzie sukcesu, niekiedy podejrzanego, sądząc z liczby ujawnionych afer, zaś tymi zagubionymi mało kto chciał sobie zawracać głowę. Wszystko miała załatwić niewidzialna ręka wolnego rynku, ale jak widać, nie dała rady. I dać nie mogła, bo nie wszystko da się ująć w rubrykach winien–ma, a państwo musi pełnić swe funkcje opiekuńcze, choć dąży do tego, by się od nich uchylać.

Zobaczyła, że sama nie jest w stanie pomagać mądrze, że to, co robi, to partyzantka, w najlepszym razie gaszenie pożarów. Jedenaście lat temu, we wrześniu 2003 roku, założyła Fundację „Mimo Wszystko” i rozpoczęła nowy, bardzo intensywny etap swego życia. Dla niepełnosprawnych intelektualnie zbudowała w Radwanowicach pod Krakowem „Dolinę Słońca”, następne miejsce dla osób niepełnosprawnych buduje nad morzem. Działalność charytatywna, tym razem profesjonalna, rozwija się w tempie zawrotnym. Co chwila pojawiają się nowe wyzwania, potrzebujący wsparcia zgłaszają się bez przerwy. Anna Dymna stała się instytucją zaufania publicznego, „Dymnym pogotowiem”, jak mówi, dla wielu spraw i wielu środowisk, akuszerem rozlicznych działań w dziedzinie humanistyki. Nie, nie została naukowcem, badaczem literatury ani historykiem sztuki; jest za to „specjalistą” od rozmowy z człowiekiem.

Żyjemy coraz wygodniej – przez internet komunikujemy się ze światem, robimy zakupy, płacimy rachunki – ale też coraz bardziej samotnie. Tysiące ludzi, nierzadko chorych, obija się o ściany swych mieszkań w poczuciu pustki emocjonalnej, zagubienia, nieprzystosowania, wszędzie bowiem – od lekarza po sklep czy bank – są tylko hasłem w komputerze. W pogoni za sukcesem i dobrami wszelkiej maści przestaliśmy widzieć siebie nawzajem. Anna Dymna nieustannie nas uczy, że ważne jest to, co służy człowiekowi. Umie słuchać innych i chce z nimi rozmawiać – oto jej lekcja humanizmu. Przejście od aktorstwa, zawodu kojarzonego powszechnie z lekką muzą, do zajęć zaufania publicznego samo w sobie jest fenomenem socjologicznym, zdarza się jak upał w grudniu. A jednak. Zjawiskowo piękna dziewczyna stała się zjawiskowo pięknym Człowiekiem.

Nad Niagarą

Anna Dziadyk – pierwsza w życiu sesja zdjęciowa do „Przekroju” wykonana pod opieką Joanny i Wojciecha Plewińskich, 1969

Wakacyjne podróże motorem z rodzicami i rodzeństwem

Skąd taka uroda i charakter?

Dobre geny wynosi się z domu. Dziedziczy po rodzicach. Mama zawsze mówiła, że trzeba być uczciwym i pracowitym. Ojciec, że nigdy nie wolno sprzeniewierzyć się własnym przekonaniom, choćby to nie wiadomo jak wiele kosztowało. Rodzice się zawsze kochali, tworzyli harmonijną rodzinę, co dziś jest takie rzadkie. Dzięki temu aktorka wspomina dzieciństwo jako najpiękniejszy okres życia, mimo że było biedne. Szynka pojawiała się dwa razy w roku, na święta, jajko na niedzielę, a czekoladę, taką z orzechami, za trzydzieści dwa złote, dostawała tylko na imieniny. Jeden rządek był dla starszego brata Jasia, dwa dla Jerzyka, bo młodszy, a dopiero reszta dla Małgosi. W domu Ania do tej pory pozostała Małgosią. Zabawek prawie nie kupowano, trzeba było je samemu wymyślić i wykonać, wszystko więc miało inną wartość. Mniej więcej dwudziestego każdego miesiąca kończyły się pieniądze, więc mama gotowała zupę kminkową. To jedyna potrawa, której nienawidzi, poza tym została nauczona, że się nie grymasi. Kożuch z mleka był nagrodą za dobre zachowanie w ciągu dnia. Ale za to zawsze były święta, na choinkę robili z braćmi ozdoby. Zawsze były wakacje. Wyjeżdżali na nie całą rodziną, motorem z przyczepą. W soboty ruszali nad Rabę albo Dunajec, rozbijali nad wodą namiot i ojciec z braćmi łowili cały dzień ryby, które z mamą musiały patroszyć. Bez entuzjazmu, ale pstrągi pieczone na ognisku były wspaniałe!

Za naszym pierwszym czerwonym fiatem oglądali się wszyscy

Ojciec, inżynier lotnik, specjalista od metali, był zapalonym motocyklistą i całe życie brał udział w rajdach. Mama pracowała w biurze jako ekonomistka, zgodnie z wykształceniem, ale powinna być raczej lekarzem albo pielęgniarką. Emanowała dobrocią i ciepłem jak promień słońca. Była zupełnie niezwykłą osobą. Zawsze myślała o innych, czasem do przesady. Gdy ją okradł złodziej, mówiła: „Biedny, jakże się musiał denerwować, a zabrał mi tylko parę złotych”. To niezwykłe mieć taką matkę, tak dobrą, że aż bezbronną wobec świata. Być może dlatego, że dzięki ojcu nie musiała się stykać z brutalnością życia.

Wtedy mama mówiła na mnie Pimposia. Wakacje u babci w Dobrzejowie pod Legnicą

Dumny tata – zwycięzca rajdów zakopiańskich – na motorze Victoria

A może dlatego, że sama została wychowana pośród życzliwych ludzi. Jej dziadek – pradziadek aktorki – nazywał się Pribnow i przed wojną pracował jako leśnik w Brodach niedaleko Lwowa, a po wojnie w Dobrzejowie pod Legnicą. Aktorka zapamiętała go jako bardzo pięknego mężczyznę; miał brodę i wąsy, chodził w kapeluszu, a poza tym często zabierał prawnuczkę do lasu. Uczył ją kochać i rozumieć przyrodę. I najważniejsze – był Węgrem. Złościł się i liczył zawsze po węgiersku. No i wreszcie: był ojcem babci, kobiety dobrej i pięknej, jak głosi legenda rodzinna; w młodości została nawet wybrana Miss Wiednia.

Zawsze uśmiechnięta moja mama Janina

Mój ukochany pradziadek Wilhelm Pribnow na dobranoc pozwalał mi wyrwać jeden włos ze swoich wąsów

Pradziadek z ciocią Eri

Maria Wilhelmina, primo voto Tarczewska, wyszła za Jana Sądowicza (ojca mamy), człowieka bardzo oryginalnego. Pochodził spod Tarnowa. Skończył teologię i polonistykę, chciał zostać księdzem. Ale zakochał się w swojej szesnastoletniej uczennicy i tuż przed święceniami kapłańskimi wystąpił z nowicjatu. Mieli dwoje dzieci, ale się rozwiedli, a po paru latach znów oficjalnie pobrali, by po kilku następnych żyć jednak oddzielnie. Podzielili się dziećmi: babcia została z synem, dziadek z córką i sam ją wychowywał. Wojnę spędzili w Tarnowie. Potem przeniósł się do Orłowa, lecz po paru latach znudziło mu się morze i kupił dom w Zakopanem. Bez żadnego notariusza oczywiście, tylko na zwykłej kartce napisał, że kupuje ziemię „od płota pana M. do drzewa pana K.” i złożył podpis. Ufał góralom i nigdy się nie zawiódł. Dziadek uczył łaciny, greki i polskiego w gimnazjum. Pasjami pisał wiersze, głównie epitafia, i uczył pilnie wnuki różnych sentencji w starożytnych językach. Ponadto grał na skrzypcach i najpiękniej w świecie golił się brzytwą. Jako niepoprawny marzyciel snuł wiele niezwykłych planów, wnuczka pamięta, jak z braćmi słuchali ich niczym fantastycznych powieści. Ten dziadek, oryginał pod każdym względem, był chyba jedynym „artystą” w rodzinie.

Babcia Wilhelmina Tarczewska, 1922

Rodzina ojca aktorki pochodziła ze Wschodu. W żyłach prababci Jadwigi Rakowieckiej płynęła krew ormiańska. Mieszkała w Kołomyi, gdzie pracowała w konserwatorium jako profesor muzyki. Wyszła za mąż za herbowego szlachcica Jana Machalskiego, lekarza. Mieli sześcioro dzieci. Ich córka Jadwiga Machalska, matka ojca, lekarz pediatra, wyszła za Stefana Dziadyka, inżyniera rolnika po studiach w Wiedniu. Z pochodzenia – podobnie jak pradziadek z rodu matki aktorki – był Węgrem. Jego ojciec pracował jako łowczy na dworze Habsburgów; jak wynika z rodzinnych ustaleń, na tym samym dworze jako leśniczy pracował pradziadek Pribnow.

Dziadek Jan Sądowicz

Wilhelmina i Jan Sądowiczowie z malutką Janeczką, ok. 1926

To są strzępy dość pogmatwanej historii paru pokoleń, nikt nigdy się nią nie nasładzał, nie celebrował zbierania albumów pełnych zdjęć, nie pisał sagi rodzinnej. Nie było to tematem namysłu czy mitologizacji. W domu aktorki nie uprawiano kultu tak zwanej tradycji genealogicznej.

Mama

Młoda mama z ciocią Eri i mój dziadek Jan Sądowicz, lata dwudzieste

W tej rodzinie umysłów ścisłych nikt też nie myślał o teatrze ani o sztuce. Nawet jako o rozrywce. Ojciec, zdeklarowany antykomunista, nigdy nie był w kinie Kijów nawet na amerykańskim filmie, tak nie lubił tej nazwy. Jeśli czytał, to tylko książki przyrodniczo-geograficzne. Jego pasją były rajdy motorowe oraz konstruowanie różnych maszyn i urządzeń.

Babcia z moją mamą

Rodzice mieszkali na krakowskim Zwierzyńcu przy ulicy Nowowiejskiej, w starej pożydowskiej kamienicy. Przypadek sprawił, że sąsiadami piętro niżej byli dziwni ludzie. Kiedy od skoków z szafy gromadki małolatów (Małgosia plus dwaj bracia i ich koledzy) trzęsła się podłoga, przybiegała pani Irena Mścichowska-Niwińska z awanturą, że jej sufit pęka i ona nie może malować, a poza tym mąż nie może spać. O pierwszej w południe? O tej porze mógł spać tylko artysta, nie żaden normalny człowiek. I rzeczywiście pod mieszkaniem państwa Dziadyków mieszkał aktor, dziwak, cudowny człowiek, legendarna dziś postać Krakowa – Jan Niwiński z żoną malarką. To była szczególna para. Ona nie opuszczała męża na krok, pilnowała go jak dziecka. Wyciągnęła go z alkoholizmu i wydawało się jej, że gdy sam przejdzie przez ulicę albo odwiedzi sąsiadów, znów wpadnie w szpony strasznego nałogu.

Jadwiga Machalska, matka ojca

Moja mama ze swoim jedynym braciszkiem Jureczkiem

Któregoś dnia przyjechała siostra dziwnego sąsiada Zofia Niwińska. Pięknie pachnąca, elegancko ubrana pani, popularna wówczas aktorka krakowska. Uprosiła ojca, by pozwolił swej córeczce pojechać na próbę do Starego Teatru. Dyrektor Krzemiński wystawia Cud w Alabamie i poszukuje małej dziewczynki do głównej roli. Małgosia pojechała, coś jej kazali powiedzieć, coś powtórzyć, po czym wróciła do domu. Po latach dowiedziała się, że się Krzemińskiemu bardzo spodobała, ale nikt nie wie, dlaczego nie zagrała. Pamięta za to, że w tym czasie dostała nowy rower, najważniejszą zabawkę w życiu.

Mama jako osoba tolerancyjna lubiła niepospolitego sąsiada. W czasie upałów chodził owinięty szalikami, a zimą ćwiczył na balkonie szermierkę albo godzinami głośno śpiewał „mi, mi, mi, mi, mi”, aby sobie ustawić głos. Gdy się zezłościł, rzucał głos „na maskę”, jak tenor w operze, i zamieniał się w diabła. Gdy było ciepło, pan Janek na balkonie pierwszego piętra prowadził próby z młodzieżą, a banda chłopaków z Małgosią na czele podglądała te dziwne istoty. Przeszkadzali im, ile mogli. Z górnego balkonu zrzucali papierowe strzały, rysunki wampirów i trupich czaszek, a oprócz tego ślimaki, chrabąszcze i co się tylko dało. To były bardzo śmieszne zabawy. Czasem dobrze usposobiony pan Janek zachodził do mamy na pogaduszki. W ten sposób dowodząca czeredą chłopców dziewczynka poznała ważnego, bo innego człowieka. Ale gdy zaproponował, by dołączyła do grupki, którą się właśnie zajmuje, rodzice – mimo sympatii, jaką go darzyli – nie wyrazili entuzjazmu.

Ogródek przed kamienicą na Zwierzyńcu, otwarte okna naszego mieszkania na drugim piętrze

Zabawa lalkami mi nie wychodziła, wolałam ptaszki, kotki, ślimaki i łażenie po płotach i drzewach

Woda była zawsze moim ukochanym żywiołem. Weekendy spędzaliśmy nad Rabą albo Dunajcem

Obserwowała za to odbywające się na korytarzu, balkonie, a także w jego mieszkaniu próby teatralne. Ściągał na nie każdego młodego człowieka z okolicy wykazującego choćby najmniejsze skłonności aktorskie. Niewykluczone, że Ewa Wawrzoń, Ola Górska, Monika Niemczyk, Anna Polony, Ryszard Filipski, Mieczysław Grąbka, Jan Frycz nigdy nie zostaliby aktorami, gdyby nie tak zwany Koci Teatr, który Jan Niwiński prowadził na Poczcie Głównej przy Klubie Łączności. Sam grywał w teatrze Bagatela, jego rola w głośnych Myszach i ludziach Ernesta Hemingwaya przeszła do historii teatralnego Krakowa.

Teatr nie był marzeniem Małgosi Dziadyk, wolała bawić się z chłopakami na podwórku, ale gdy miała dziesięć, jedenaście lat (nie wie, jak to się stało), zaczęła jeździć w każdy wtorek i piątek na Pocztę Główną, na próby traktowane przez tego pedagoga amatora niezwykle serio. Była przerażona, ponieważ sąsiad z towarzyszącą mu wszędzie żoną bez przerwy strasznie się kłócili o te dziecięce przedstawienia. W tramwaju, na ulicy, w sklepie zażarcie dyskutowali, co i jak robić, wkładając w te twórcze kłótnie ogromne emocje.

Jan Niwiński potrafił opowiadać nieprawdopodobnie mitomańskie historie o tym, jak pobił Hemingwaya za to, że lubił korridę, albo o podróży motorem przez Saharę, spotkaniu z Leninem czy swoich sporach z Majakowskim. Dzieci w to wszystko wierzyły, ponieważ traktował je absolutnie poważnie; potrafił opowiadać „własne” przygody erotyczne i cytować Kanta, Hegla, a najczęściej Stanisławskiego; z tomami jego pism prawie się nie rozstawał. A to wszystko z okazji Sierotki Marysi (Małgosia Dziadyk grała tam tytułową rolę), Mirandoliny Goldoniego, Wieczoru trzech króli Szekspira, jakiejś składanki wierszy czy układanej do niej konferansjerki. Wszystko to razem było komiczne i niemal surrealistyczne, ale zapadało w dziecięce głowy. Ten niepospolity człowiek miał nieprawdopodobny dar uruchamiania wyobraźni. Wszyscy „aktorzy” Kociego Teatru bez trudu wygrywali konkursy recytatorskie. To był, można powiedzieć, owej przygody nurt zabawowy.

Drugi okazał się poważniejszy. Miał miejsce nieco później, gdy sąsiad artysta Anię licealistkę (właśnie wtedy zmieniła imię domowe na obecne) zapraszał do siebie na indywidualne próby. Uczył ją interpretacji wierszy Słowackiego, Gałczyńskiego, Mickiewicza. Grób Agamemnona, Testament mój, Uspokojenie, Kolczyki Izoldy – jego ulubione wiersze – analizowali po wielekroć.

Rano pod drzwiami jej mieszkania leżały egzemplarze „Polityki”, „Kultury”, „Życia Literackiego” z zakreślonymi artykułami do przeczytania i słowniczek trudniejszych wyrazów. Sąsiad podsuwał też mądre, zwłaszcza filozoficzne, książki z własnej biblioteki. Otwierał jej oczy na otaczającą rzeczywistość, rozszerzał horyzonty i uczył patrzeć na wszystko z wielu stron. Poza tym opowiadał – jak każdy mitoman potrzebował słuchacza – o coraz to wspanialszych przygodach z życia pisarzy i artystów, w jakich brał udział. Wszystko to podsycało ciekawość młodej dziewczyny i marzenia o innym świecie.

Jan Niwiński – to on kazał mi być aktorką

Jednak zostać zawodową aktorką? W żadnym razie nie było to jej marzeniem. Nigdy nie zbierała fotografii gwiazd ani autografów. Chociaż po węgiersko-ormiańsko-litewskich przodkach odziedziczyła niecodzienną urodę, nie była do niej przekonana. Nikt w domu nie zapewniał jej, że jest ładna. Mama mówiła, że ma dwie ręce, nogi do ziemi, a przy specjalnych okazjach: „Małgosia? Dobra jest. Córeczka kochana”. W maturalnej klasie trzeba było coś postanowić, wolała więc unikać sąsiada. Zawsze interesowały ją przedmioty ścisłe, lubiła matematykę i fizykę, ale marzyła o tym, by zostać nurkiem, pływać w głębinach morskich wśród raf koralowych i wielu dziwnych stworów. Wytłumaczono jej, że ze względu na zdrowie (stale na coś chorowała) nie nadaje się do tego zajęcia. Nie pomyślała, że alternatywą może być coś tak niekonkretnego i niepoważnego jak aktorstwo.

W jej skromnym domu liczyły się inne wartości, uważała więc, że trzeba pomagać tym, którym jest ciężko w życiu. Tolerancję i dobre fluidy, odziedziczone po mamie, postanowiła wykorzystać jako psycholog kliniczny w pracy z więźniami, osobami chorymi psychicznie albo z nieszczęśliwymi dziećmi. Złożyła więc papiery na wydział psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Na wycieczce w Pieskowej Skale z Janem Niwińskim i jego żoną malarką Ireną Mścichowską-Niwińską oraz mamą i braćmi – Jureczkiem i Jaśkiem

Niwińskiego zamurowało. Dostał szału.

– Nie po to – krzyczał na całą kamienicę, spotkawszy ją na schodach – włożyłem w ciebie, kretynko, tyle pracy, żebyś mi teraz uciekła! Masz być wielką aktorką! Inaczej zamorduję!

Oprócz pracy włożył też wiele serca. Mogła jego reakcję przewidzieć. Rok przed maturą, po dużej ilości antybiotyków, jakimi leczono mononukleozę, zrobił się jej na twarzy wielki czyrak. Czarny karbunkuł. Wtedy Jan Niwiński, opowiadając o jej wielkim talencie i wspaniałej przyszłości, uprosił lekarzy, by go nie przecinali, bo to zostawia bliznę, tylko żeby zlikwidowali specjalną igłą. „Uratował mi twarz – śmieje się ciepło aktorka – więc skoro mi kazał zdawać do szkoły...”.

Nic zresztą nie miała do stracenia, znała „kilometry” wierszy, potrafiła je też sensownie analizować. Dzięki niemu. Prozę również znała w dużych ilościach. Wyglądała wprawdzie jak dwunastoletnia dziewczynka, ważyła ledwie czterdzieści sześć kilogramów, ale i to nie okazało się przeszkodą. Gdy po drugim etapie egzaminów siedziała przy stoliku, jakieś duże dziewczyny syknęły:

– No, smarkata, wynoś się, my tu zdajemy!

Wtedy wyszła z sali egzaminacyjnej postawna, elegancka kobieta, klepnęła smarkulę w plecy, mówiąc:

Na wycieczce w Szklarskiej Porębie, na pierwszym roku studiów

– Świetnie!!!

A była to Zofia Jaroszewska. Gdyby nie Jan Niwiński, nigdy by Ani nie przyszło do głowy zostać aktorką. Ale skoro kazał...

Zofia Jaroszewska

Rodzice nie byli zachwyceni. Usłyszała, jak ojciec mówi do mamy:

– Nie przejmuj się, na pewno się nie dostanie i będzie spokój.

Ale dzieciom zawsze powtarzał ludową maksymę: „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”. Zatem: Chcesz zdawać do szkoły, zdawaj, tylko potem żadnych pretensji. Gdy pod koniec pierwszego roku szkoły zadebiutowała w Weselu w reżyserii Lidii Zamkow jako Isia i Chochoł, mama bardzo to przeżywała, lecz ojciec się złościł:

– To, że finał masz o jedenastej, nic mnie nie obchodzi, o dziesiątej masz być w łóżku!

Kiedy jednak z okazji jubileuszu Teatru im. Juliusza Słowackiego wyszła książka, pokazywał listonoszowi:

– O, na tym zdjęciu, widzi pan, moja córka Anna Dziadyk!

Z dumą oczywiście. No i – co najważniejsze – trochę przekonał się do teatru, nawet przychodził na przedstawienia, ale komplementami córki nie rozpieszczał. Gdy mu się bardzo podobała, bez słowa pocałował i tyle. Jednak przejęty karierą córki założył specjalny zeszyt. Potem następne. Tam wklejał wszystkie jej zdjęcia z gazet i recenzje, fotografie sprzedawane w NRD jako pocztówki. Po jakimś czasie się poddał; nie był w stanie wszystkiego ogarnąć.

Z Janem Niwińskim

Jedna z enerdowskich pocztówek – byłam już na niej Anną Dymną

Same początki

Młodym dziewczynom wydaje się, że wraz z przekroczeniem progu szkoły teatralnej znajdą się w raju. Takie przynajmniej są potoczne wyobrażenia. Studenci wszystkich szkół artystycznych, nie tylko teatralnej, wydają się wybrańcami losu; w końcu pokonali niemałą konkurencję, na dwadzieścia miejsc startuje co roku kilkuset kandydatów, więc dostać się trudno. Dla panny Dziadyk, jak sobie przypomina, znalezienie się w słynnej uczelni przy ulicy Bohaterów Stalingradu (dziś Starowiślnej) z rajem nie miało wiele wspólnego. Wejście w świat, jaki ją zawsze żenował, pełen ludzi, którzy coś udają, zachowują się nieprawdziwie, powodowało raczej zawstydzenie. Studenci szkoły teatralnej od pierwszych chwil budzą spore zainteresowanie środowiska i kolegów z innych uczelni, choć jeszcze nic nie zrobili, niczego nie potrafią. Niektórych może to peszyć, zwłaszcza jeśli zostali nauczeni, że na wszystko muszą sobie zapracować.

Od wewnątrz szkoła wygląda raczej jak plac gonitwy połączony z cieplarnią. Młody człowiek styka się od razu z atmosferą ostrej rywalizacji, stresu. Przez pedagogów jest oswajany z drastycznymi stronami zawodu – w sposób delikatny, pełen zrozumienia, aczkolwiek stanowczy. Jednocześnie przymierzanie się do tej profesji pozostaje bezkarne, bo jeszcze niepubliczne. Z pewnością szkoła teatralna nie jest miejscem dla niewinnych panienek. Oto siedemnastoletnia dziewczynka ze skromnego domu z zasadami po miesiącu nauki staje przed trudnym zadaniem: zagrać lesbijkę. A przecież naprawdę nie wie, co to znaczy. Przypomnijmy, w 1969 roku „świerszczyki” nie leżały w każdym kiosku jak dziś, pornografia była oficjalnie zakazana. I tego zakazu za Gomułki przestrzegano jeszcze ściśle. To, co piszę, może się wydać czytelnikowi rodzajem taniego moralizowania, ale tak było. Nie tylko dlatego, że wtedy żyliśmy w państwie socjalistycznym o dość siermiężnej obyczajowości, zwłaszcza publiczne rozmowy o seksie były naznaczone daleko posuniętą powściągliwością, choć dzieci rodziło się więcej niż dziś. Natomiast o homoseksualistach czy lesbijkach mało kto słyszał. Nie znaczy to, że ich nie było, oczywiście byli, tylko żyli w ukryciu, otoczeni milczeniem. Mało kto obnosił się ze swoją orientacją seksualną, a o coming outach nie słyszano. Świat się bardzo zmienił, o odmiennych niż powszechnie uznawane za naturalne skłonnościach seksualnych i o zmianach płci mówi się teraz otwarcie i publicznie. Podobnie jak o seksie – dziś szczegółowe informacje na ten temat można zdobyć w każdej księgarni czy kiosku z gazetami, o internecie nie wspominając. Dziś niemal wszystko – od samochodów po żele do kąpieli – sprzedaje się (podobno lepiej), pokazując skąpo ubrane panienki; nikt już właściwie nie oburza się na seksualny podtekst wszelkiego rodzaju reklam. Zdjęcia ledwie odzianych pań wspomagają sprzedaż różnych periodyków, a nawet książek. Młodzi ludzie są wyedukowani seksualnie często lepiej niż ich rodzice, a jeśli nie są, to dzieci mają dzieci; w statystyce kilkunastoletnich matek przodujemy. Wszystko to nie przeszkadza w ciągłych dyskusjach o edukacji seksualnej w szkołach – ma być czy nie – co pokazuje tylko gigantyczne zakłamanie społeczeństwa w tej sprawie.

Mój pierwszy angaż filmowy

Po tej dygresji obyczajowo-poznawczej wracam do przerwanego wątku. W jaki sposób rozpoczyna się naukę aktorstwa? Na pierwszych zajęciach przeważnie pracuje się nad uruchomieniem wyobraźni i umiejętnościami wyrażania najprostszych uczuć. Później na tekstach mówiących o przeżyciach i bardziej skomplikowanych namiętnościach uczy się właściwej ekspresji. Już na zajęciach zwanych „elementarne zadania aktorskie” spotyka się następujące polecenia: zagrać reakcje prostytutki i zakonnicy na widok gołego mężczyzny albo przemienić miłość lubieżną w miłość czystą. Tak, tak! – i nie jest to zadanie tak proste, jakby się wydawało. Wiele razy młodziutkiej aktorce chciało się płakać. Skąd miała wiedzieć, jak wygląda miłość lubieżna, skoro jeszcze żadnej nie zaznała? Polska w końcu lat sześćdziesiątych nie była wyzwoloną Danią albo Amsterdamem, gdzie wystarczyło przejść się ulicą, by zdobyć stosowną edukację. Niby wszystko trzeba zagrać dzięki wyobraźni, ale i ona powinna się żywić jakimś doświadczeniem, chociażby obserwacją.

Wiadomo, że w tym zawodzie liczą się uroda, talent, tak zwane predyspozycje, ale bez odrobiny szczęścia wszystkie te zalety nie zaświecą pełnym blaskiem. Anna Dymna może powiedzieć, że w życiu zawodowym szczęście towarzyszyło jej od początku.

„Któregoś dnia – opowiada – po kilku zaledwie miesiącach nauki na zajęcia z wiersza z Katarzyną Meyer przyszła niewysoka, chuda osoba z burzą rudych włosów na głowie. Wyglądała jak połączenie czarownicy z wiedźmą, do tego strasznie szybko mówiła skrzekliwym głosem i wykonywała masę gwałtownych gestów. Lidia Zamkow przy pierwszym zetknięciu budziła raczej przerażenie niż sympatię. Oświadczyła, że poszukuje dziewczyny do roli Isi w przygotowywanym właśnie Weselu, i po krótkim przesłuchaniu wybrała mnie. Że pozory mylą, miałam przekonać się jeszcze niejednokrotnie”.

Lidia Zamkow

Pierwszego wrażenia nie równoważyła wcale sława Lidii Zamkow. A przecież tytułowa rola Matki Courage w sztuce Bertolta Brechta czy Klary Zachanassian w Wizycie starszej pani Friedricha Dürrenmatta w jej wykonaniu i reżyserii wciąż żyły w pamięci jako wielkie osiągnięcia krakowskiego teatru. Zamkow była osobą nietuzinkową, jej niesamowita energia i nieprzeciętny temperament artystyczny sprawiały, że trzęsła Teatrem im. Juliusza Słowackiego w sensie najbardziej dosłownym. Zygmunt Hübner, wybitny reżyser, długoletni dyrektor kilku teatrów, zawsze tępił dziewczyny zdające na wydział reżyserii, uważał, że nie jest to zawód dla kobiety... z wyjątkiem Lidii Zamkow. Tylko jej dawał prawo uprawiania tej trudnej profesji, co dziś wydaje się egzotyczne. Nasze teatry pozostają w rękach wielu pań dyrektorek i reżyserek, ich płeć już nie budzi zdziwienia czy protestów jak czterdzieści lat temu. I świetnie, często okazują się bardziej odpowiedzialne niż koledzy w dziele budowania zespołu i jego rozwoju. Nierzadko tworzą spektakle bardziej poruszające myśli i uczucia niż ich koledzy mężczyźni. Lidia Zamkow przecierała szlaki dla swych dzisiejszych następczyń. Z sukcesem. Być może dlatego, że poza teatrem i pracą na scenie nic dla niej nie istniało. „I jeśli tak można powiedzieć, płonęła krystalicznie czystą miłością do teatru”, dodaje aktorka.

Isię, córeczkę Gospodarza, zwykle grały aktorskie dzieci, oznaczone w programie trzema gwiazdkami. Reżyser Lidia Zamkow pozbawiła Wesele Stanisława Wyspiańskiego młodopolskiego symbolizmu. Zlikwidowała zjawy pojawiające się w drugim akcie, a ich teksty przypisała osobom, którym się ukazywały. Metafizykę zastąpił racjonalizm i psychologia. Inaczej więc musiała wyglądać rola Isi, zwłaszcza że – zgodnie z zamysłem interpretacyjnym – konsekwentnie znikła też postać Chochoła. Jego tekst reżyserka powierzyła właśnie małej, rezolutnej dziewczynce, która jako jedyna trzeźwa osoba w pijanym po kilkudniowym weselisku towarzystwie zachowała jasne spojrzenie na rzeczywistość. Tę najbliższą – domową, i tę szerszą – tragiczną, kraju nieistniejącego na mapach, zniewolonego przez państwa zaborcze.

Pierwsza rola w teatrze – Isia z Gospodynią Katarzyną Meyer, która miała z nami w szkole zajęcia z wiersza, Teatr im. J. Słowackiego, 1969

Uwagi Lidii Zamkow z prób Wesela

Młodziutka studentka stanęła na deskach prawdziwego teatru przy placu Świętego Ducha, w miejscu niezwykłym. Nie tylko ze względu na piękną secesyjną architekturę budynku i zachowany wystrój wnętrz: widownię otoczoną rzędami balkonów, reprezentacyjne foyer na piętrze oraz rozłożyste schody prowadzące na parter widowni i do lóż. Znaleźć się na wielkiej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego, ze słynną kurtyną Henryka Siemiradzkiego – to dla osiemnastoletniej studentki pierwszego roku szkoły było niesamowite przeżycie. Przecież na tej scenie odbyła się prapremiera Wesela, którą przygotowywał, a potem oglądał sam Stanisław Wyspiański. Przedstawienie wstrząsnęło ówczesnym Krakowem, bowiem 16 marca 1901 roku na widowni zasiedli ci, którzy kilka miesięcy wcześniej (20 listopada 1900 roku) uczestniczyli w chłopskich zaślubinach i weselu poety Lucjana Rydla z Jadwigą Mikołajczykówną, siostrą żony Włodzimierza Tetmajera, znanego młodopolskiego malarza. Ślub odbył się w kościele Mariackim przy Rynku Głównym, skąd goście udali się na trzydniowe wesele do pobliskich Bronowic. Widzowie tamtej prapremiery mieli je jeszcze w oczach. Pamiętali świetnie, jak autor, przyjaciel pana młodego, w czarnym tużurku całą noc stał oparty o framugę drzwi. A jego niebiesko-stalowe oczy chłonęły kolory i formy strojów ludowych, mieszczańskich oraz ubiorów bohemy artystycznej, a nade wszystko rozmowy gości, bo na to wesele zjechał „cały Kraków”. Teraz widzieli siebie i znane wszystkim postacie na scenie. Nie trzeba przypominać, że ta dziwna sztuka stała się skarbnicą cytatów, narodowym arcydziełem, w którym od ponad stu lat przeglądają się kolejne pokolenia Polaków.

Dla młodej dziewczyny, jeszcze nie aktorki, udział w takiej premierze to ogromny stres, ponieważ długa i ważna scena z Gospodynią, potem tragiczny monolog Chochoła, a następnie dyrygowanie sennym tańcem w scenie puentującej spektakl stanowiły bardzo trudne zadanie. Zwłaszcza że wszystkie stare wygi teatralne – aktorzy kilku pokoleń – na to patrzyły, a komentowały, a się śmiały...

„Zamkow była zbyt doświadczonym człowiekiem teatru, aby nie dostrzegać niebezpieczeństwa – wspomina aktorka. – Zebrała cały zespół i ostrzegła, że jeżeli «temu dziecku» coś się stanie, spotka je jakaś nieprzyzwoita propozycja, żart, przykrość, to zabije. Sama powstrzymywała się przed przeklinaniem. Na generalnej zamknęła się z zespołem w sali prób, «dziecku» kazała zostać na widowni, i tak krzyczała, tak rzucała mięsem, że na Rynku było słychać, ale przynajmniej pozory były zachowane. Można powiedzieć «baba potwór», a to nieprawda; Zamkow była niesłychanie wrażliwą i delikatną osobą. Nigdy nie mówiła uwag publicznie, gdy wszyscy słyszą, tylko pisała je na kartkach, by nie urazić aktorów, chciała, żeby wzięli je sobie do serca”.

Panna Dziadykówna doświadczywszy, co to znaczy, gdy reżyser krzyczy z widowni swe uwagi, doceniła te gesty dopiero później. Na razie została otoczona specjalnymi względami być może i dlatego, że pani reżyser miała sentyment do tej roli. Sama grała Isię w Weselu otwierającym działalność tego samego Teatru im. Juliusza Słowackiego po wyzwoleniu 6 lutego 1945 roku. Inwestowała i wierzyła w swoją studentkę, a nawet, śmiejąc się, mówiła, że chętnie by ją adoptowała. „Jeśli chcesz być dobrą aktorką, masz szansę tylko wtedy, gdy będzie to dla ciebie najważniejsze na świecie”, powtarzała. Wpoiła jej, na zawsze, bardzo romantyczne przekonanie: „Teatr jest coś wart tylko wtedy, jeśli się go traktuje poważnie. Inaczej nie ma sensu”. „Dziecku” rosły skrzydła i pracowało w przekonaniu, że uczestniczy w czymś niezwykle ważnym, potrzebnym.

Pierwsza sesja zdjęciowa z Wojciechem Plewińskim

Premiera w czerwcu 1969 roku potwierdziła to odczucie. To Wesele wywołało bardzo wiele komentarzy. Analizowano inscenizację Lidii Zamkow na wszystkie strony. Uznano ją wprawdzie za kontrowersyjną, ale trudno było odmówić jej nowatorstwa i odwagi artystycznej. Tak konsekwentnie publicystycznej interpretacji tej sztuki nie było do tej pory, nic dziwnego, że jako jedna z najciekawszych przeszła do historii teatru polskiego. Od Jakuba Mikołajczyka, jedynego żyjącego jeszcze wówczas uczestnika słynnego wesela w Bronowicach, pierwowzoru Kuby z dramatu Wyspiańskiego, młodziutka aktorka usłyszała: „Tak właśnie wyglądała Isia”. To był nie tylko komplement, ale dopełnienie sukcesu.

Wejście do prawdziwego teatru to szansa osobistego poznania wspaniałych ludzi, sławnych artystów. Do dziś pamięta, jak wielkie wrażenie wywierała na niej Teresa Budzisz-Krzyżanowska w roli Racheli. Wraz z jej wejściem na scenie robiło się jasno. Wiersz brzmiał jak muzyka, a wyobraźnia szybowała w przestworzach. Młodziutka studentka oglądała tę Rachelę niezliczone razy, stojąc w kulisie. Zobaczyła, że można być wielką aktorką i normalną kobietą, serdeczną koleżanką pomagającą innym, gwiazdą zespołu bez pozy i dziwactw. Poznała też parę doskonałych scenografów – Lidię i Jerzego Skarżyńskich – wielkich przyjaciół teatru, wyznawców romantycznych zasad o jego misji i miejscu. Pracowała później z nimi wielokrotnie w przekonaniu, że obcuje z parą cudownych ludzi i nieprzeciętnych artystów.

Kadr z filmu 150 kilometrów na godzinę Wandy Jakubowskiej, 1972

Tylko szczęśliwcom udaje się w odpowiednim czasie być we właściwym miejscu. Oczywiście, Annę Dziadyk, należącą do wybrańców losu, zauważono jako „dobry materiał” dla teatru. Ale niemal w tym samym czasie odkrył ją film. Pod koniec pierwszego roku pomyślnie przeszła trzyetapowe zdjęcia próbne i dostała główną rolę w filmie nestorki polskiego kina Wandy Jakubowskiej 150 kilometrów na godzinę. Odtąd jej życie nabrało przyśpieszenia, wszystko działo się prawie jednocześnie, bardzo intensywnie.

Chronologia na nic się tu nie zda, trzeba wyciągać poszczególne tematy jak nitki z kłębka wełny, żeby się w nich nie pogubić.

Wraz z początkiem wakacji po pierwszym roku szkoły Anna Dziadyk znalazła się – jak sama opowiada – w przedsionku piekła. Nauczona, że teatr jest miejscem poważnej sztuki, niemal świątynią, po raz pierwszy zobaczyła świątynię filmu: łódzką wytwórnię filmową. Wszyscy się tam strasznie śpieszyli, nie rozmawiali, tylko wydawali polecenia. Aktorów zaś traktowano jak przedmioty do obróbki. Zaczęto ją malować, dotykać, szarpać włosy, przebierać itd. Od razu się okazało, że coś ma za chude, coś za długie, wystające, więc trzeba zatuszować, ukryć, poprawić naturę. Koszmar. Poza drzwiami garderoby jacyś dziwni panowie prawili komplementy, zapraszali na obiad, spacerek... Przyjąć propozycji nie miała ochoty, ale jak to zrobić, by nikogo nie obrazić? Jak się zachować? Jeszcze gorzej sprawa wyglądała przed kamerą – stale wychodziła z kadru, ktoś na nią krzyczał, nie umiała niczego zagrać, krzyczeli znowu. Na szczęście Wanda Jakubowska podobnie jak Lidia Zamkow starała się zapewnić młodziutkiej aktorce poczucie bezpieczeństwa w tym towarzystwie.

Pierwsze w życiu zdjęcia próbne do filmu Milion za Laurę. Tej roli nie otrzymałam

Obyczajowy obrazek Jakubowskiej pokazujący marzenia wiejskiego chłopca urzeczywistnione w postaci pontiaca, który jednak jego dziewczynie Ani, świeżo upieczonej studentce, nie imponuje, okazał się, delikatnie mówiąc, filmem przeciętnym. Dla młodej aktorki jednakże ważniejszym niż mogła przypuszczać. Przesądził o początku fantastycznej kariery. Jak również o toku nauki odmiennym niż kolegów, bo też nie każdy zagrał dziesięć ról filmowych w trakcie studiów.

150 kilometrów na godzinę oglądali reżyserzy, operatorzy, więc następną główną rolę w filmie Pięć i pół bladego Józka otrzymała rok później, już bez żadnych eliminacji. Miała zagrać energiczną dziewczynę wybraną na szefa gangu motorowego, która pod wpływem dziennikarza ze stołecznej gazety i rodzącego się uczucia postanawia zmienić swe ekscentryczne poglądy i zajęcie. Scenariusz Wiesława Dymnego został zainspirowany notatką prasową o gangu młodzieżowym terroryzującym miasteczko. Przede wszystkim miał stać się manifestem poglądów sfrustrowanej pod koniec lat sześćdziesiątych młodzieży. Dlatego ważne sceny filmu pisane były już na planie, po zatwierdzeniu scenopisu przez cenzurę, tak by ją ominąć.

Jedna z wersji charakteryzacji do roli Katarzyny w Pięć i pół Bladego Józka

Ośmiusetmetrowa sekwencja pt. Melina, rozgrywająca się w piwnicy, ujawniała marzenia, rozgoryczenie i brak perspektyw młodych ludzi, dla których jedynym sposobem manifestowania wolności była jazda harleyem. Warto przypomnieć, że wiadomości o hipisach, rewolucji obyczajowej wywołanej przez zbuntowane przeciw mieszczańskim wartościom amerykańskiego społeczeństwa dzieci kwiaty i całym ruchu kontrkultury docierały do Polski marnie – albo w formie oficjalnego potępienia przez propagandę, albo szczątkowo, mitologizowane, jako przejaw wolności Zachodu; słowem – objawienie. Film kręcony w drugiej połowie 1970 roku, zawierający wyraźne atrybuty i symbole kultury hipisowskiej, nie przeszedł etapu kolaudacji. Gdy po dojściu do władzy Edwarda Gierka na moment odkręcono śrubę cenzury i była szansa wprowadzenia go na ekrany, okazało się, że gorliwcy zniszczyli taśmę matkę z najważniejszymi fragmentami oddającymi sens filmu. Kikut tego obrazu nigdy nie doczekał się oficjalnej kinowej premiery. Do dziś jednak utwór Henryka Kluby i Wiesława Dymnego pozostaje filmem kultowym, choć mało komu znanym.

Kadr z filmu Pięć i pół Bladego Józka, 1970

Na życiu i losach Anny Dziadyk ten film zaważył jednak niesamowicie. Wówczas poznała Wiesława Dymnego – największą miłość swego życia – człowieka, który ją ukształtował. I nagle odszedł. Historię tego związku opisuję w rozdziale Miłość życia – Wiesław Dymny. Tu kontynuuję zaczęty już wątek – pierwsze kroki w zawodzie.

Pierwsza rola w Starym Teatrze – Kasia w Królu Mięsopuście Jarosława Marka Rymkiewicza w reżyserii profesora PWST Bogdana Hussakowskiego, 1970

O tym, jak trudna bywa praca aktora, Anna Dziadyk przekonała się błyskawicznie. Niedługo po podpisaniu umowy do Pięć i pół bladego Józka Bogdan Hussakowski, profesor ze szkoły teatralnej, powierzył jej rolę Kasi w Królu Mięsopuście Jarosława Marka Rymkiewicza. „Zależało mi na niej, od pierwszego spotkania na zajęciach stwierdziłem, że jest bardzo zdolna, a jej praca w Starym Teatrze to przekonanie potwierdziła”, wspominał po latach reżyser. Była to propozycja z gatunku tych nie do odrzucenia. Próby zaczęły się w trakcie wakacji, na szkolnej scenie przy ulicy Warszawskiej. W atmosferze żartów i wakacyjnego rozluźnienia poznawała następny zespół wspaniałych aktorów: Ewę Ciepielę, Halinę Kuźniakównę, Zofię Więcławównę, Jerzego Bińczyckiego, Jerzego Trelę, Andrzeja Buszewicza, Tadeusza Kwintę; wielu z nich uczyło ją w szkole i w tych pomieszanych układach nie bardzo było wiadomo, czy jest wobec nich jeszcze studentką, czy już koleżanką. Próby przeciągały się, kończąc nierzadko w Hawełce albo w Spatifie. Anię – ponieważ nie piła alkoholu i miała anemię – dożywiano owocami z pobliskiego Kleparza.

Premiera sztuki Jarosława Marka Rymkiewicza – swoistej imitacji literackiej sztuk Calderona, a raczej swobodnej adaptacji postaci i wątków hiszpańskich do realiów ludowo-sarmackich – odbyła się w połowie października 1970 roku. Bogdan Hussakowski, reżyser, wymyślił styl ludowej farsy z przebierankami i mnóstwem scenicznych gagów, co dało aktorom okazję do stworzenia postaci zabawnych i przaśnych. Recenzenci chwalili przede wszystkim role Florka (Jerzego Bińczyckiego), Króla ascety i hipokryty (Jerzego Treli), z kobiet zaś Annę Dziadyk za „wdzięczną młodość” [Jerzy Bober, Królestwo pod łóżkiem, „Gazeta Krakowska” 1970, nr 258]. Jan Pieszczachowicz napisał wręcz: „Natomiast o grze pań nie mam nic dobrego do powiedzenia – z wyjątkiem debiutantki, studentki PWST, Anny Dziadyk, bardzo świeżej w roli służącej Kasi” [Jan Pieszczachowicz, Król i parobek, „Echo Krakowa” 1970, nr 237]. Nie jest to mało jak na zaistnienie pośród doświadczonych koleżanek.

Sukcesy, zwłaszcza te pierwsze, cieszą najbardziej, tylko... granie w Starym Teatrze trzeba było pogodzić z zajęciami w szkole na trzecim roku, niewielkimi epizodami w Teatrze Telewizji, nadawanym wtedy jeszcze na żywo, i zdjęciami w Łącku do filmu Kluby. A za chwilę w tym natłoku zajęć zmieścić epizod w filmie Tadeusza Konwickiego Jak daleko stąd, jak blisko. I – co najważniejsze – swoją pierwszą wielką miłość.

Zaczęły się podróże nocnymi pociągami – słota czy deszcz, mróz czy upał. Nikogo nie obchodziło, że takie nocne podróże dla młodej dziewczyny są po prostu niebezpieczne. Kiedyś do przedziału-salonki, pozbawionego przejścia do innych wagonów, wtargnęło kilku pijanych wyrostków. „Ale dupa!”, wykrzyknął jeden z nich, dając hasło pozostałym. Gdy sytuacja stała się niebezpieczna, pociągnęła za hamulec, niedoszli gwałciciele uciekli, ale pojawiło się dwóch pijanych konduktorów. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Na szczęście udało jej się przekonać obu panów, że jednak w mundurach takie brzydkie rzeczy nie uchodzą. Ile razy uniknęła zgwałcenia przez pijanych facetów w pociągu, już sama nie pamięta, ile się namarzła, ile godzin przesiedziała na brudnych dworcach, bez jedzenia, bo w nocy już nic nie było w bufecie, nie sposób policzyć.

Enerdowska wytwórnia DEFA biła się o mnie

Pierwsze spotkanie z Tadeuszem Konwickim jako reżyserem – na planie Jak daleko stąd, jak blisko z Andrzejem Łapickim, 1972

W jaki sposób dotrze na plan, nikogo nie obchodziło. Kierownicy produkcji wielokrotnie powtarzali: „Ciesz się gówniaro, że w ogóle grasz w tym filmie!”.

– Dlaczego tak źle wyglądasz?

– Jechałam całą noc, już tydzień tak jeżdżę, codziennie gram w teatrze.

– A co mnie to obchodzi? Aktor ma być na planie punktualnie i w formie.

O taksówkach czy pierwszej klasie pociągu mowy nie było. Stawki proponowano nikczemne, bo wiadomo, że student o pieniądze nie będzie się kłócił. Z boku wygląda to fantastycznie – taka młoda, a już gra, staje się popularna. Nikt jednak nie pyta, ile za takim sukcesem kryje się upokorzeń, niebezpieczeństw i wysiłku.

Początkujący aktorzy obsadzani są głównie ze względu na swój typ psychofizyczny, umiejętności zawodowych jeszcze nie mają. Reżyserzy traktują takiego aktora czy aktorkę trochę jak tresowane zwierzątko: „Zapłacz!” – zapłacze, „Podskocz!” – podskoczy, „Uśmiechnij się!” – uśmiechnie się itd. Młody człowiek nie potrafi obronić się techniką ani też analizą roli, zwłaszcza że rzadko film kręci się chronologicznie scena po scenie; zwykle plan zdjęć układa się pod kątem dekoracji, cięcia kosztów, dopiero w montażu skleja się właściwą narrację.

Takie też – mało atrakcyjne z zawodowego punktu widzenia – zadania otrzymuje studentka szkoły w kolejnych filmach. Czy jest to rola córki dyktatora Van De Lere w pełnym zabawnych przygód Diamencie radży według opowiadania Stevensona wyreżyserowanym przez Sylwestra Chęcińskiego, czy epizod nieznajomej dziewczyny, a raczej jej wspomnienia w poetyckim filmowym eseju Tadeusza Konwickiego Jak daleko stąd, jak blisko, czy też autystyczna dziewczynka naśladująca nieświadomie reakcje i zachowania dorosłych w Szerokiej drogi, kochanie Andrzeja Piotrowskiego – wszędzie powinna raczej być, niż grać. Właśnie tak: powinna pozostać śliczną, młodą, zgrabną panienką wzbudzającą sympatię samym swoim istnieniem. Nikt niczego więcej w zasadzie od niej nie wymagał.

Role w enerdowskich filmach nie dawały satysfakcji artystycznych, ale były świetną szkołą, przygodą i zastrzykiem pieniędzy. Z Deanem Reedem w filmie Z życia nicponia

Zupełnie inaczej traktowali młodą aktorkę reżyserzy niemieccy. To, co u nas nazywa się po prostu byciem przed kamerą, tam uchodziło za pokaz wysokich umiejętności. Nie wiadomo czemu nasi zachodni sąsiedzi stale cierpieli na brak młodych aktorek. Już po drugim roku Anna Dziadyk została zaangażowana do udziału w enerdowskim filmie Klucze.