Cesaria Evora - Elżbieta Sieradzińska - ebook + książka

Cesaria Evora ebook

Elżbieta Sieradzińska

4,0

Opis

Nie robiła nic, by zjednać sobie publiczność, prasę i krytyków, a i tak uwodziła wszystkich. Jej wejściu na scenę towarzyszył szczególny dreszcz emocji, a otoczony nimbem tajemniczości i egzotyki image tworzyli nie specjaliści od marketingu, a naturalność, autentyzm i charyzma godna wielkich amerykańskich dam jazzu i bluesa.

Do historii muzyki wniosła spleen nostalgicznych morn i żywiołowość colader rodem z zapomnianych przez Boga i ludzi Wysp Zielonego Przylądka. Nie zmieniły jej ani sława, ani pieniądze, ani Grammy. Pozostała zwyczajną afrykańską kobietą z niezwyczajnym głosem i talentem; upartą, niekonwencjonalną i charyzmatyczną.

Biografia? A kto nie lubi bajki o Kopciuszku? Wspomnienia? Skrzętnie gromadzone przez dziesięć lat prywatnych spotkań z Évorą w czterech stronach świata wymykają się autorce jakby niechcący, przez co opowieść nabiera barw, nerwu i autentyzmu, tworząc swoisty, niepowtarzalny portret jednej z największych artystek w historii world music. To okraszona niepublikowanymi zdjęciami opowieść o muzyce, przyjaźni, bólu istnienia i potrzebie miłości. Opowieść o kobiecie, która boso podbiła muzyczny świat i stała się legendą, a mówiła „jestem po prostu Cesária”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 576

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: DOROTA KOMAN
Redakcja: DOROTA KOMAN
Korekta: IRMA IWASZKO, DOROTA KOMAN
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Łamanie, montaż: Agencja Poligraficzna SŁAWOMIR ZYCH
Zdjęcie na okładce: © Gerard Giaume / H&K
Copyright © by Elżbieta Sieradzińska Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2015
Warszawa 2015 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-64700-67-5
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. (+48) 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

DZIEŃ PIERWSZY

Ciemność rozświetlają pojedyncze, niespieszne błyski fleszy aparatów. Wymykają się jej jedynie postaci szczęśliwców siedzących w pierwszych rzędach. Ta sama ciemność okrywa plecy grających, ale już ich ręce i instrumenty rozjaśniają znienacka buszujące po scenie reflektory.

Szczęśliwcy zdają się chłonąć każdy dźwięk dobiegający z jasności, ale tak naprawdę już trochę niecierpliwie czekają, aż zespół skończy grać intro i z boku wolno wyłoni się Ona.

ONA siedzi tuż-tuż, za sceną, na zwykłym krześle zaraz za boczną kurtyną, i dopala ostatniego papierosa. W nieodzownej plątaninie kabli, kolumn i sprzętu wąski snop światła latarki Angela już wyszukuje najbardziej dogodną drogę do dywanika na środku sceny. Jeszcze kilka taktów, zwolnienie i klapki zsuwają się ze sfatygowanych, zmęczonych stóp. Tlący się wciąż papieros trafia do zaimprowizowanej popielniczki – małej butelki z wodą po mineralnej. Juliette dyskretnie czuwa nad wszystkim, zostawiając mi przywilej przejęcia pieczy nad torebką, która zawisa ciężko na moim ramieniu.

ONA zdecydowanym ruchem zgarnia z kolan paczkę papierosów i zapalniczkę, podnosi się ciężko z krzesła, pomagając sobie przeciągłym „oj”, i zaczyna dreptać śladem latarki Angela, świadoma, że gdy tylko przekroczy bezpieczny próg ciemności, obudzą się wszystkie światła błądzące beztrosko po scenie, rozklikają się obiektywy i aparaty, zapalą czerwone lampki kontrolne kamer, a wreszcie – rozhuczy się brawami i okrzykami cała sala. A ona podniesie ręce – oczywiście nie wypuszczając z dłoni paczki papierosów – może jeszcze zamarkuje kilka tanecznych kroków czy zagada do kogoś znajomego w pierwszym rzędzie, skrywając pod wciąż nieśmiałym uśmiechem lekkie zażenowanie, że to właśnie ona, ciągle ona, jest sprawczynią tego całego zamieszania.

Papierosy i zapalniczka trafiają na stolik, ktoś podsuwa mikrofon, sala milknie.

Magia. Po raz setny, tysięczny, enty.

Wciąż tak samo, jak za pierwszym razem.

NIE MARTW SIĘ, PRZYJEDZIE

– Gdzieś zapodziali bagaż twojej ulubienicy. Mówili w radiu.

Nie podnosząc głowy, mama zerka na mnie znad okularów. A niech to! Moja torebka z hukiem ląduje na krześle przy kuchennym stole. Czy naprawdę muszę jechać do Francji właśnie teraz, kiedy ona przyjeżdża do Polski?

– Nie złość się. – Na ułamek sekundy zwinne szczupłe palce mamy, zaciśnięte na ulubionej mikroskopijnej igiełce, nieruchomieją. – Ciągle tylko się złościsz. A ten bagaż, o którym mówią, to nie tyle jej, ile muzyków. Nie martw się, przyjedzie. Zdążysz jej posłuchać, zobaczysz... – Rzuca mi uspokajające spojrzenie nieco wyblakłych oczu, w których jeszcze nie umiem dostrzec oznak zbliżającej się choroby. – Tak naprawdę wciąż nie wiadomo, czy w ogóle koncert się odbędzie – dorzuca.

W Polsce będzie po raz pierwszy. W tej części Europy także. Dla niej to nowość. Dla publiczności również. Budzi zainteresowanie. Może jeszcze nie na miarę głównych wiadomości, ale prasa już ją wyłuskała, radio też. Może niespecjalnie rozpisywano się na temat jej występu na wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, ale skoro w radiowej Jedynce mówi się o zagubionym bagażu, to coś w tym jest.

Jakieś nagrania? Owszem, w EMPIK-u leży kasetaThe Best of; a skoro ma taki tytuł, to znaczy, że gdzieś były już inne, prawda? I zdobyły uznanie. Gdzieś, ale nie w Polsce. Migawkowa recenzja w „Rzeczpospolitej”, jeszcze takiej zwykłej, szarej. Trafiam na nią przypadkiem. Raptem parę akapitów. Że tak nagle, że już sławna, że muzyczne objawienie lat dziewięćdziesiątych. I że wystarczy raz usłyszeć Sodade, a nigdy się nie zapomni ani tej piosenki, ani tego głosu. Głosu tak prostego jak ludzki smutek. I nagle widzę The Best of w boksach EMPIK-u. Biorę bez wahania. Może facet ma rację?

Miał. Pewnie przydarzyło mu się to, co setkom innych ludzi, a teraz dopadło i mnie. Folia z kasety w koszu, a kaseta od kilku dni niezmiennie w kieszeni magnetofonu. Otoczyły mnie (ale nie osaczyły) dźwięki, których istnienia nie podejrzewałam, omotały niesłyszane dotąd rytmy. Jedna piosenka łączy się z kolejną, wszystko się plącze, zlewa w jakiś magiczny muzyczny krąg, z którego nie sposób wyjść. Jak mantra tłucze się w pamięci jedno uparcie powtarzające się słowo: sodade. Na okładkę kasety nawet nie patrzę, jest mi obojętne, jak wygląda pieśniarka. Są tylko dźwięki, od których trudno się oderwać. Ale nazwiska nie da się pominąć: Cesaria Evora. Latynoska? Kubanka? Afrykanka? Cesaria Evora czyli kto? Kim jest kobieta, która wzbudza takie zainteresowanie i entuzjazm? Co sprawia, że cały świat się nią zachwyca?

Ciemnoskóra, niewysoka, przysadzista, korpulentna. Chód ciężki, niezgrabny. Twarz okrągła, niezbyt kształtna. Gęste, trochę zmierzwione włosy na okładce starej kasety. Teraz są krótko ścięte, z grzecznym przedziałkiem po lewej stronie. Starannie zaczesane i wybrylantowane gładko przylegają do głowy. Prawe oko (no nie!) nie do końca patrzy prosto. Sama nazywa je Camuche, w przeciwieństwie do drugiego, o którym mówi Paulino. Z nieodłącznym papierosem w ręce. Zaciąga się i wtedy jedno oko mruży. Na dodatek śpiewa i mówi w języku, którego nikt nie rozumie. Angielski? Zapomnij!

Skąd się wzięła? Z Wysp Zielonego Przylądka (a gdzie to w ogóle jest?). „To bardzo silna kobieta – stwierdza jej menedżer – która mało mówi, jest nieśmiała, ale gdy zaczyna śpiewać, coś zaczyna się dziać”[1*][1]. „Coś” czyli co?

Jubileuszowy XX Przegląd Piosenki Aktorskiej 1999 rozkręca się na dobre. Nick Cave, André Ochodlo, Krystyna Janda, Edyta Geppert w debiutanckim recitalu i Ona. Egzotyczna... kto? Gwiazda? Chyba tak... To się okaże. Jednak prasa i publiczność zdecydowały już wcześniej: „największe zainteresowanie i chyba największy entuzjazm szerokich rzesz fanów budziła Cesaria Evora, artystka jeszcze kilka miesięcy wcześniej niemal w ogóle w naszym kraju nieznana. Z całą pewnością jednak jej pełna wdzięku i lekkości twórczość na takie uznanie zasługuje. Niejako na marginesie festiwalu odbyła się triumfalna trasa koncertowa artystki”[2].

Tymczasem przyszła bohaterka triumfalnej trasy pojawia się w nieodłącznej chustce zawiązanej z tyłu głowy, ze zwyczajną torebką w garści i w ciemnej kurtce, do złudzenia przypominającej te, w których będzie przyjeżdżać parę lat później. „Wiedziałam, że muszę zobaczyć ten koncert – wspomina Magda Umer. – Chyba Roman Kołakowski powiedział mi, że na zimnym marcowym lotnisku stała na bosaka i spokojnie czekała na kogoś, kto zawiezie Ją do hotelu”[3].

Wreszcie wychodzi na scenę. Bosa, nie najmłodsza. Do granic oszczędna w wyrazie. Na widowni tłum. Przyszli posłuchać właśnie jej. Tylko jej. A ona „zaśpiewała i już [było] wiadomo... Kto będzie się patrzył na jej skromną postać, jeśli utonie w jej głosie? Skromność Cesarii jest oszałamiająca. Tak nie pasuje do naszego plastikowego i nadmuchanego świata cywilizacji. Świata pełnego konformizmu, konsumpcji i tandety. Ta bosa piosenkarka, tak inna od wielu plastikowych laleczek, przypomina nam, że są jeszcze talenty, którym fizyczność pomagać nie musi”[4]. W maju tego samego roku koncert Cesarii wypełni szczelnie aulę Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu w ramach Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego Grolsch Jazz Fair. Wypełni swoim smutkiem, ale pokaże też inną stronę swojej muzyki i siebie samej – radosną, żywiołową, tętniącą nieznanymi rytmami – zamieniając aulę w jedną wielką tropikalną kawiarnię. Ta magia nie kończy się zresztą wraz z zejściem Evory ze sceny.

Magda Umer z Cesarią Evorą we Wrocławiu w 1999 roku.

„Zakochałam się w Jej głosie, nie wiedząc do kogo należy – ciągnie Magda Umer. – Usłyszałam Ją kiedyś po prostu przez radio. Nie pamiętam, który to był rok, ale dobrze pamiętam uczucie błogości i wdzięczności, że dane mi jest słyszeć Coś Takiego! I potem próbowałam się czegoś dowiedzieć. I dowiadywałam się: że z biednego domu, że nieśmiała, że długo śpiewała w barach i knajpkach, że Zielony Przylądek, że nie za szczęśliwa w życiu prywatnym itd. A potem dowiedziałam się, że przyjeżdża do Wrocławia na PPA. [...] Nie pamiętam już, kto powiedział mi, że mogę wejść do Jej garderoby – może zaprzyjaźniona reżyserka Grażynka Pieczuro; chyba ona. Weszłam: owoce, słodycze, kwiaty, niestety papierosy i Ona – Spokój Całego Świata.

Nie pamiętam nazwiska fotografa, który zrobił nam zdjęcie, a bardzo chciałabym mu podziękować! Trzymałyśmy się za ręce, ja coś tam banalnego przejęta mówiłam, ale te słowa były najmniej ważne. Najważniejsze było ciepło i najlepsza wzajemna energia, którą pamiętam do dziś. Wielkie przeżycie. Do dzisiaj Jej słucham z zachwytem i myślę, jakie to szczęście, że ten głos, jak głos Billie Holiday czy Evy Cassidy, jest nieśmiertelny!”[5].

Ale w 1999 roku do nieśmiertelności Cesarii jest jeszcze daleko, choć ten zadziwiający muzyczny crossover[2*] prostej, biednej dziewczyny z małego portowego afrykańskiego miasteczka już zaczął się na dobre.

PRZYSTANEK MINDELO

Samolot schodzi do lądowania od strony oceanu i zatrzymuje się na pasie wypełniającym dolinę pomiędzy rudobrązowymi, zadziwiająco nagimi wzgórzami. Gdzieniegdzie, gęsiego, na ich grzbiety wspinają się wiatraki, samotne, jakby były tam tylko po to, by ożywić ten dziwny jak na tropiki, iście księżycowy pejzaż. Gdy wreszcie samochód wyślizguje się spośród łysych pagórków, przed maską rozściela się otwarta przestrzeń. Na horyzoncie i po prawej, na okalających miasto wzniesieniach, rozłożyły się białe i kolorowe sześciany domów. Po lewej, niemal tuż za szosą, rozpościera się pozornie spokojna niebieska tafla oceanu. Tylko zakopany po nos – co rok głębiej – zardzewiały wrak holenderskiego statku daje do myślenia. Tu z morzem się nie walczy. Tu morzu się ulega, skwapliwie korzystając, o ile ono pozwoli, z jego łaskawości. Od kaprysów i gniewu otwartego oceanu zatokę Porto Grande (ponoć jedną z najpiękniejszych w świecie) chroni skaliste ramię Monte Cara (Góra Oblicze), które widziane od strony południowej jeszcze nie zasługuje na swą nazwę, nie przypomina bowiem profilu twarzy.

Wiza na Wyspy Zielonego Przylądka.

Droga wzdłuż oceanu kończy się po paru kilometrach, by wcisnąć się między domostwa popularnych dzielnic na przedmieściach Mindelo, Monte Craca, Campinho, Dji d’Sal. Wreszcie skręt w lewo, za nami po prawej rozległy bazar na praça da Estrela, placu Gwiazdy, i wąska uliczka wyprowadza na rua de Praia, z targiem rybnym, repliką lizbońskiej Torre de Belém i pomnikiem portugalskiego konkwistadora. Postać Dioga Afonso, odkrywcy wyspy São Vicente, zwrócona jest ku morzu, jakby na potwierdzenie historii wysp; kolonizatorzy zawsze odwracali się od swych ubogich kolonii niczym od nieudanego dziecka, które nie spełniło ojcowskich oczekiwań.

Monte Cara, Góra Oblicze w Mindelo.

Po lewej stronie ronda wielka połać brunatnej, ubitej ziemi, prowadząca wprost do morza. Brzeg jest dość wysoki, ale miejscami łagodnie schodzi do samej wody. Kusi niepotrzebnie. Piana tocząca śmieci obija się o wystające z wody czarne, fotogeniczne resztki pomostu niczym odszumowany wywar z mięsa. Ten pomost widział wiele. Dalej zejść się nie da, nie natykając się na mężczyzn załatwiających swe potrzeby fizjologiczne.[3*] Ale widok na ocean zapiera dech w piersi. Z lewej strony zatoka Porto Grande w pełni krasy i doskonale stąd widoczny skalny olbrzym z ludzką twarzą. Monte Cara patrzy uparcie w górę, jakby nie chcąc widzieć ubóstwa i zgrzebności miasta leżącego po drugiej stronie zatoki. Po prawej Atlantyk i majaczące w oddali zarysy sąsiedniej wyspy Santo Antão. Zawracam. Mijam niewysoki pomnik z kamiennym cokołem i orłem z daremnie rozpostartymi do lotu skrzydłami i skręcam w rua de Lisboa, główną arterię miasta.

Mindelo. Widok z nadbrzeża na Monte Cara, 2003.

Uderza mnie pustka. Nikogo. Zatrzymuję się zdezorientowana. Jest luty, a czuję, jak drga rozżarzone powietrze, silny wiatr przegania po ulicy ławice drobniuteńkiego piasku, które nie zdążą opaść, nim kolejny podmuch poderwie je do góry. Niziutkie, przytulone do siebie parterowe domki o wyblakłych, niegdyś soczystych kolorach ścian. Gdzieś tu powinna być dzielnica Lombo.

Pytający wzrok mężczyzny siedzącego w drzwiach parterowego pokolonialnego domu z frontową ścianą pokrytą łuszczącą się zieloną farbą. Smutek tropików? Rok 2003, niedzielne popołudnie na zagubionym na Atlantyku archipelagu, 600 kilometrów na zachód od Matki Afryki. Na Wyspach Zielonego Przylądka, które wcale nie są zielone, przynajmniej tutaj. Nagle znikąd, z jakiegoś okna czy drzwi niewidocznego dla mnie baru, wydostaje się – najpierw cicho, potem głośniej – tak dobrze znany mi muzyczny motyw. „Ten, kto patrzy na São Vicente z daleka, nie ma pojęcia, czego tu doświadczyliśmy”[1]. To z ostatniej płyty Cesarii Evory. Mindelo Welcome! Choć jeszcze nie uwiodło mnie swoim urokiem, nie odkryło swych tajemnic, nie otuliło swą morabeza – nieuchwytną z początku gościnnością, spontanicznością, radością życia i niespiesznym smakowaniem jego uroków, mimo biedy i braku pomysłu na jutro. Nie zauroczyło zapachem porannej kawy w Café Lisboa, świeżej ryby u ulicznych przekupek, rozgrzanym piaskiem śródmiejskiej plaży Laginha.

Mindelo. Rua de Lisboa, w tle Palácio do Povo.

Tylko gdzie jest Cesaria? „Przyjedź – powiedziała – prosto do mojego domu”. Ale jak ją odszukać w siedemdziesięciotysięcznym mieście, w środku tej leniwie upływającej niedzieli? Tego nie powiedziała. Gdzieś tu powinna być ulica 1 Maja. I jej dom. Tak było napisane w książce. Spytać kogoś? Ale kogo?

– Czegoś pani szuka? – Chłopak przystaje.

– Ulicy 1 Maja. – Wahanie.

– 1 Maja? Nnnie, nie wiem. – To pewnie mój kulawy portugalski. – Ale... może szuka pani czegoś konkretnego? – A raz kozie śmierć!

– Szukam domu... Cesarii Evory.

Twarz mu się rozjaśnia.

– Trzeba było tak od razu, tu każde dziecko wie. To blisko, pokażę. Moja matka przyjaźni się z Cesarią – O tak, zaraz się okaże, że pół Mindelo to przyjaciele Cesarii, a drugie pół to znajomi. – O, to już tu. No to powodzenia.

Dzwonek wygląda na nieużywany. Naciśnięty nie wydaje żadnego dźwięku. W zakratowanym oknie parteru absolutny bezruch. Piętro wyżej – to samo. Telefon? Nie spytałam. Krawężnik oddalony o kilkanaście metrów od wejściowej furtki wygodny nie jest, ale przynajmniej mogę usiąść. Wiatr nieustannie podrywa drobiny ziemi z chodnika. Gałęzie rachitycznych drzew ani drgną. Słońce wgryza się boleśnie w odsłonięte ramiona. Lekko wykrzywione drzwi sąsiedniego domu uchylają się tylko na moment i błyskawicznie zamykają, nim wśliźnie się przez nie jęzor oblepiającego skwaru.

[Mija godzina. Nic.]

Dom Cesarii przy rua Fernando Ferreira Fortes w Mindelo.

Dom jest okazały, ale bez przesady. W zasięgu wzroku stoją większe, bogatsze. Ważne jest samo miejsce, bo wszystko zaczęło się właśnie tu. Na tym bruku, w tej dzielnicy. O rzut kamieniem od tego krawężnika. Dawne i obecne centrum Mindelo. W wąskich uliczkach przycupnęły małe, ściśnięte piętrowe pokolonialne domki w kolorach wypłowiałych pasteli. Tu częściej zagląda cień, nawet w wyjątkowo skwarne dni sierpnia, najgorętszego miesiąca na São Vicente. Wydają się pochylać, jakby przytłaczał je ciężar kolonialnej przeszłości, ale to tylko chwilowe złudzenie. W miarę oddalania się od centrum wchodzi się głębiej w zakamarki tego, co kiedyś było peryferiami Mindelo, małej kreolskiej mieściny gdzieś na końcu świata. Dawna Vila Leopoldina, od imienia portugalskiej infantki, przez parę wieków była jedynie miejscem wypasu bydła. Brak wody, podobnie jak na innych wyspach, skutecznie ostudził zapał kolonizatorów do zaludniania wyspy.

Drzwi domu Cesarii w Mindelo.

São Vicente, raptem 25 na 17 kilometrów, to ostatnia zaludniona wyspa archipelagu, odkrytego w 1460 roku przez Portugalczyka Diogo Gomesa i Wenecjanina Antonia da Noli. Wyspy rozbudziły – przedwcześnie – kolonialne nadzieje, które szybko się rozwiały. Dla Portugalczyków miały być rajem na miarę Azorów. Rajem, czyli spichlerzem, z którego można czerpać do woli i na nim zarabiać, nie kiwnąwszy palcem dla ich rozwoju. Tymczasem wody było jak na lekarstwo, ziemia nieurodzajna, zabójczy klimat, malaria. Jednak Portugalczycy nie zamierzali się poddawać. Kusił ich handel z niedalekim zachodnim wybrzeżem Afryki. Ale Wyspy trzeba było jako tako zagospodarować, a przede wszystkim zaludnić. Cóż prostszego? Przecież niedaleko jest zachodnie wybrzeże Afryki; setki przyszłych niewolników, schwytanych na dzisiejszych terytoriach Gwinei i Senegalu. Bo który biały wytrzymałby pracę w tym morderczym klimacie?

[Mija druga godzina. Krawężnik coraz twardszy. Drzwi domu Cesarii nadal zamknięte na trzy spusty.]

Handel się rozwijał. Ogromne zasoby soli, bawełna, trzcina cukrowa, orsełka – porost niezbędny do barwników skóry. Magazyn dla handlu niewolnikami – najbardziej tragiczna karta w historii Cabo Verde. Wyspy, doskonale położone na skrzyżowaniu szlaków handlowych Europy, Afryki i Ameryki, stały się wyśmienitym punktem przerzutowym. To z Santiago – najbardziej afrykańskiej i największej wyspy archipelagu – wypływały statki hańby, wiozące hebanowy żywy towar do Europy i za ocean, do Ameryki. Tu najprawdopodobniej rozpoczął swą niewolniczą odyseję Kunta Kinte, bohater Korzeni Alexa Haleya.

Na szczęście Mindelo miało inne atuty, przede wszystkim bardzo dogodne położenie, by zbudować tu port. Kampanie angielskie umieściły więc tu swoje składy węglowe. Statki nie nadążały wpływać i wypływać. Czternastego kwietnia 1874 roku kreolska wioska uzyskała prawa miejskie.

[Trzecia godzina. Zaczynam być głodna.]

Anglicy przyciągają tu nie tylko statki i pieniądze; miasto przesiąka ich nawykami i zainteresowaniami. Ma to wielki wpływ na życie społeczne, kulturalne, sportowe. Nic dziwnego, że wyjątkowe miejsce zajmują tu od zawsze piłka nożna, golf i krykiet. Składy węgla i cumujące statki z całego świata przyciągają szukających chleba przybyszy z zabiedzonych sąsiednich wysp. Muszą gdzieś żyć. Oblepiają portowe dzielnice skleconymi byle jak chałupami. Powstają peryferie Mindelo, wśród nich Lombo. Z siostrzanej Santo Antão, czy – jak się mówi w Mindelo – „Sint’Anton”, przypływa Joana Maria Medina Vaz, która tu właśnie, w Mindelo, spotka i poślubi niejakiego Justina da Cruz Evorę z wyspy São Nicolau.

Nieco oddalone od centrum miasta – angielskich domów i kreolskich „białych” elit, bo bycie białym to nie kwestia koloru skóry, a zasobności i statusu społecznego – Lombo żyje równie, a może nawet bardziej intensywnie. Małe sklepiki, pracownie krawieckie i niezliczone bary, które wieczorami kuszą marynarzy z całego świata, półświatek dziewcząt kupczących wolną miłością. Ale przede wszystkim muzycy. Muzycy z całego miasta. To właśnie w Lombo będą wykluwać się idee aktywistów społecznych, tu powstaną karnawałowe grupy, tu również stawiać będą swe pierwsze kroki późniejsze wybitne postaci teatru czy muzyki kabowerdyjskiej. Lombo stanie się także ulubioną dzielnicą Cesarii Joany, która przychodzi na świat 27 sierpnia 1941 roku. W Europie trwa wojna.

Mindelo na starych pocztówkach.Quartel Militar, dzielnica koszar wojskowych.

[Czwarta godzina rozpoczęta. Pić! I pomyśleć, że marzyłam o słońcu!]

Rodzina jest biedna. I bardzo liczna. Siedmioro dzieci do wyżywienia. Na szczęście Dona Joana jest znakomitą kucharką, gotuje u bogatych na zamówienie; gdy trzeba, posyłają po nią, bo nikt nie przyrządza pieczonego indyka z oliwkami tak jak ona. Na szczęście, bo Justino... ech, lepiej nie mówić. Owszem, jest niezłym muzykiem, gra na gitarze, skrzypcach i na cavaquinho[4*], często bywa u swego kuzyna B.Lezy, kompozytora i gitarzysty, tutejszej legendy, ale pieniędzy z tego nie uświadczysz. Za to alkohol i kobiety? O tak! Ma inne kobiety, przecież na wyspach to zupełnie normalne. Raz po raz Dona Joana wyrzuca męża z domu, ale on i tak wraca. Tak jak inni mężczyźni na Wyspach. A ona, jak inne kobiety, znowu go przyjmuje. Sytuację ratuje często niewielka parcela ziemi uprawiana przez babcię u stóp Monte Verde, najwyższego okolicznego wzniesienia. Nic wielkiego, trochę warzyw, ale zawsze coś. Po latach w wywiadach Cesaria powie, że głodu nie zaznała. Musiało starczyć to, co zarobiła matka. Pomagali też jej bracia, którym udało się wyemigrować za granicę. Musiało, ale czy starczało?

Mindelo. Widok na zatokę Porto Grande (lata 60.).

Mała, drobna Kreolka rośnie. Podśpiewuje. Cesaria, sama tak sobie śpiewasz? W niedziele na praça Nova tańczy zapamiętale w rytm skocznej muzyki. W orkiestrze gra jej starszy brat Lela. Praça Nova to centralny punkt Mindelo. Pępek tej niewielkiej mieściny na São Vicente, jednej z czternastu wysp archipelagu Wysp Zielonego Przylądka, 600 kilometrów od zachodniego wybrzeża Afryki. Na praça Nova jest wszystko, co może zainteresować młodych ludzi. Albo tych, którzy mają pieniądze. Sala kinowa Eden, Grémio – klub dla miejscowej socjety – i sam plac, wokół którego wieczorem wszyscy spacerują, rozmawiają, flirtują. Wszyscy, którzy mają buty. Bez butów na chodnik wejść nie można. Gubernator zakazał. Czarnej biedoty na buty nie stać, więc chodzi obok chodnika, po ubitej rozgrzanej ziemi. Mała Kreolka także. Nie skarży się, ale czasem dla zabawy robi sobie jak inne bose dzieciaki klapki z puszek po konserwach. Muzyka gra jej w duszy. Ale tutaj to nic dziwnego. Muzyka jest częścią nie tylko duszy każdego Kabowerdyjczyka, ale i jego życia. Kochają ją i szanują. Jest odległym echem Matki Afryki, z której wyrwano siłą ich przodków. Tkwi w ich genach i pamięci, bo tylko to – oprócz języka – udało im się zachować. Resztę wyrugowali kolonizatorzy, umiejętnie rozdzielając rodziny, ludzi z tej samej wioski czy plemienia.

Fonte Cutú, studnia na São Vicente, rodzinnej wyspie Cesarii.

Gdy ojciec gra na jakimś instrumencie, mała Cesaria wciska się między jego kolana i słucha. Może podryguje w takt muzyki, tak jak kilkadziesiąt lat później jej wnuczka Janete? Kiedy ojciec umiera, nie ma jej w domu.

Mała Cesaria ma charakterek. Nie ma z nią żartów, to przyznaje sama Dona Joana. Chce o sobie decydować i decyduje. I tak już zostanie. Przysparza matce problemów. Na przykład wychodzi z domu, ot tak, i idzie w miasto. Starszy brat musi jej szukać. Nie obywa się bez paru klapsów. Rezultat? Następnego dnia mała Kreolka wymyka się z domu jeszcze wcześniej. Babcia, matka ojca, też nie jest w stanie utrzymać jej w domu. Cesaria bardzo ją szanuje, ale co z tego. Brat jest żołnierzem; kiedy wychodzi z koszar, odwiedza babcię i dogląda, czy w rodzinie wszystko w porządku. Mała Cesaria obrywa paskiem, ale i to na nic. Poza tym Lela wkrótce wyjeżdża do Dakaru, a Cesarii w to graj. Ojca nie pamięta zbyt dobrze. Opowiadano jej tylko o nim. Szkoła? A gdzie tam! Przebrnęła ledwie przez dwie klasy. Czy była dobrą uczennicą? „Nie byłam najgorsza”, śmieje się po latach. W szkole nauczyła się ledwie pisać. Dona Joana jest zajęta. Musi pracować. Nie ma wyjścia. Cesarię trzeba oddać do sierocińca.

Mindelo. Widok na Mar de Canal, morski przesmyk między wyspami São Vicente i Santo Antão oraz na Ilhéu dos Pássaros, Ptasią Wyspę.

[Ciągle nic. Może w ogóle nie ma jej w Mindelo? José mnie uprzedzał. „Żebyś się nie rozczarowała”, powtarzał.]

Cesaria trafia do Orfanato Mota Carmo, prowadzonego przez siostry zakonne. Ma już dziesięć lat. „Cize[5*] nie była taka jak inne dzieci – mówi Dionísia Lima, koleżanka z sierocińca. – Była nieśmiała i jakby zamknięta w sobie. [Na jedynym z kilku zachowanych zdjęć dzieci z Mota Carmo mała Cesaria uśmiecha się leciutko, uważnie wpatrzona w obiektyw]. Inne dzieci trochę ją zaczepiały; ale ja jej zawsze broniłam – wspomina Dionísia. – Nie uczestniczyła w zabawach. My graliśmy w piłkę, ale nie Cize. Podchodzę. Jesteś smutna, Cize? Nie, nie jestem...”[2].

Wyraźnie trzymała się z boku. W wywiadzie dla „Przekroju” stwierdzi, że to okalecza dziecko na całe życie: „smak tęsknoty, bardzo bolesnej, poznałam w przytułku”[3]. Czuje się samotna, ponadto z trudem znosi religijną dyscyplinę, męczy ją atmosfera. Niezależna, nieznosząca ograniczeń i nakazów buntuje się. Spędza tam cztery lata i jedyne, co stamtąd wynosi, to umiejętność posługiwania się igłą i nitką, co będzie skwapliwie wykorzystywać przez całe życie.

Wychowanki sierocińca Mota Carmo. Cesaria w trzecim rzędzie od góry, pierwsza dziewczynka od prawej, obok dwóch sióstr zakonnych.

„Mój ojciec zginął w wypadku – opowiada osiemdziesięcioletnia dziś Lydia, inna dziewczynka z Mota Carmo – w domu było dużo dzieci, nie było komu się nimi zająć, więc trafiłam do sióstr, do sierocińca. Tam poznałyśmy się z Cize. Była siedem lat młodsza ode mnie, ale się zaprzyjaźniłyśmy. Nią też nie mogły zajmować się ani matka, ani babka, bo musiały pracować”. Szycie, wyszywanie u sióstr – na to Cesaria nigdy się nie skarżyła. Może dlatego, że wykorzystywała te umiejętności później, gdy kupowała ubrania w markowych sklepach podczas swych tournée albo na bazarach. Próbowała swoich sił w kościelnym chórze. „Któregoś dnia – wspomina Lydia – usłyszał ją gubernator Portugalii w Mindelo i zaprosił do zaśpiewania w swoim Pałacu[6*]. Zaśpiewała, ale żeby zasłonić jej bose nogi, postawiono przed nią kartonowe pudełko”. „Wówczas cała biedota Mindelo chodziła boso – dodaje syn Lydii. – Buty mieli wyłącznie Portugalczycy i «biali» Kabowerdyjczycy, to znaczy dobrze sytuowani Kreole. Reszta chodziła bez butów, więc nie mogła chodzić normalnie po chodniku czy wejść na praça Nova, dzisiejszy praça Amilcar Cabral, ciągle zresztą nazywany Nowym Placem”. „Zaprowadzono ją do monsieur Antónia, portugalskiego szewca, żeby uszył jej buty – ciągnie Lydia – ale ona, biedaczka, nie mogła ich nosić, miała za szerokie stopy, a na nich odciski. Zrobiono jej więc klapki”[4].

Klapki, po kreolsku shnell, będą towarzyszyć Cesarii przez całe życie. Tak jak trudne do usunięcia odciski. Nawet wtedy, gdy już nie chodziła boso, dla wszystkich była Bosonogą Diwą.

Mindelo. Młode lata Cesarii. Unikatowe zdjęcie z archiwów wytwórni Lusafrica.

[Piąta godzina czekania. Zza drewnianych brązowych drzwi wychynęła nagle młoda kobieta. Trzy skoki i jestem przy furtce. „Madame, madame, ja jestem z Polski i chciałabym...”. Pewnie, chciałabym, tylko jak to powiedzieć... Cesaria? Staje niespodziewanie w otwartych drzwiach. Błyska bielą zębów. Rzuca dwa słowa młodej. Sezamie, otwórz się! Furtka się uchyla. Potem drzwi. Wciąga mnie za rękę do korytarza. Zaprasza dalej, na lewo, do salonu. Wita się wylewnie. „Jesteś głodna?”.]

Mijają cztery lata. Mała Cesaria jest nieszczęśliwa. Męczy się i nudzi. Dłużej nie wytrzyma. Ale od czego jest wyobraźnia? „Przesłałam babci wiadomość, że codziennie widzę duchy – wyznaje po latach. – Kłamałam! Ale babcia porozmawiała z moją mamą. Mama gotowała u jednego doktora, a jego żona była dyrektorką sierocińca. Mama powiedziała jej, że z powodu tych duchów nie mogę dłużej tam zostać. I tak to udało mi się wyrwać od sióstr, braciszków i nudy. Chciałam być kimś, chciałam robić z moim życiem to, co zechcę”[5].

Cesaria opuszcza sierociniec i wraca do domu. Matka nie daje za wygraną. Próbuje jeszcze jednego – szkoły. Ale Cesaria wytrzymuje tam tylko dwa lata, dwie klasy. Nie jest już dzieckiem, na Wyspach dziewczęta dojrzewają szybko. A Mindelo – tętniące życiem w dzień i w nocy, pełne muzyki i roztańczone – kusi. I stoi przed nią otworem.

KREOLSKI SPLIN

O istnieniu słynnego obrazu Paula Gauguina Evora zapewne nie miała pojęcia, ale jego tytuł – Fatata te miti (Kim jesteśmy, skąd pochodzimy, dokąd idziemy) – miała jakby zakodowany od dzieciństwa. Dokładnie wiedziała, kim jest i dokąd zmierza. Miała tego świadomość w czasach, gdy miejsce kobiety na Cabo Verde było przy domowym ognisku, o ile można tak nazwać codzienne starania o to, by mieć co włożyć do garnka i na grzbiet. Każda próbowała także ogarnąć gromadkę dzieci, niekoniecznie jednego ojca, zanim jej obecny mężczyzna postara się o kolejne. A już na pewno rolą kobiety w tym tradycyjnym kolonialnym społeczeństwie nie było włóczenie się nocą po podejrzanych barach w towarzystwie mężczyzn i wyśpiewywanie rzewnych pieśni o miłości – choćby najpiękniejszych. Owszem, były śpiewające kobiety, ale one, chcąc sprostać problemom dnia codziennego, imały się różnych zajęć i nie stawiały wszystkiego na jedną, bardzo niepewną, kartę, czyli na muzykę. „Urodziłam się, żeby śpiewać”, to było credo Evory i nie zamierzała od niego odstępować. Nie zastanawiała się przy tym, że ze śpiewania w małym kreolskim miasteczku wyżyć się nie da.

Znacznie trudniej byłoby jej wytłumaczyć, skąd pochodzi. Jednak świadomość, z której wyspy przypłynęli jej matka i ojciec, zdawała się jej wystarczać i nie zaprzątała sobie tym głowy. Zresztą dla tubylców pewne sprawy były oczywiste. W jednej z piosenek Manuela de Novasa, przyjaciela i jednego z ulubionych autorów Evory, syn pyta ojca: „Właściwie jakiej my jesteśmy rasy?”. „I czarnej, i białej – odpowiada ojciec – wymieszał je wiatr, wymieszała zawierucha niewolnictwa”[1]. W istocie przez ten niewielki archipelag, zamieszkany i zaludniony przez Portugalczyków i afrykańskich niewolników, przez kolejne wieki przewalili się Anglicy, Żydzi, Hindusi, Francuzi i Brazylijczycy, tworząc jedyny w swoim rodzaju tygiel kultur, ras, narodowości i obyczajów. To dzięki temu w Mindelo nie dziwi dziecko z czarnymi, mocno skręconymi włosami i jasnym spojrzeniem niebieskich oczu.

Spojrzenie Cesarii jest wprawdzie ciemne, ale błyszczą w nim iskierki radości. Jej dzieciństwo jest może biedne, ale beztroskie i na swój sposób szczęśliwe. Matka ciężko pracuje u „białych” albo w Grémio. Przecież jest ich kilkoro do wyżywienia. Ale pomagają starsi bracia z zagranicy. A w domu jest jeszcze brat João, zwany z angielska Djon. Zajęć jest bez liku. Do pudełka można schować małe gąsienice, które w ciągu kilku dni przeobrażą się w piękne motyle. Z błota, gdy szczęśliwym trafem popada, można ulepić lalkę. Albo łapać deszczówkę, taką smaczną, do picia! Albo całymi dniami biegać z innymi dziećmi po ulicach. Albo na ulicy Fonte Doutor bawić się wodą, którą daje doctor. Za darmo! Można też pójść z matką na potańcówkę dla pomocy domowych. Nie, żeby potańczyć. Tylko żeby popatrzeć. Cesaria wciąż nie wyzbyła się nieśmiałości. Nigdy też nie przebiera się na główną atrakcję Mindelo – karnawałowy pochód. Barwny i bogaty, roztańczony i rozśpiewany, wzorowany na tym najsławniejszym z Rio, ze szkołami samby, pstrokatymi strojami i dudniącymi bębnami. Nic dziwnego, przecież Mindelo zwą „małą Brazylią”.

Jest też kino Eden, w którym wyświetlają filmy z Sofią Loren, Sinatrą czy Elisabeth Taylor. Ludzie kompletnie zwariowali na punkcie kina; odejmą sobie od ust, a bilet kupią. Mała Kreolka rośnie. Zaczyna przyciągać wzrok mężczyzn. To się jej podoba, ale nie ma z kim o tym porozmawiać, zwierzyć się. A nieopodal jest Lombo! Kuszące Lombo.

Dzielnica mindelowskiej biedoty i podejrzanych portowych barów. Małych sklepików, drobnych warsztatów, prostytutek i marynarzy z cumujących statków, robotników, żołnierzy z portugalskich okrętów i drobnych handlarzy. I muzyków. Lombo to ich mekka. Przyciąga jak magnes młodych i starych, początkujących i doświadczonych. Trzynastoletnią Cesarię słyszy gdzieś przypadkiem Chico Serra, rewelacyjny pianista samouk, ale ich drogi zejdą się dopiero w 1984 roku, gdy razem z Manecasem Matosem i farmaceutką Isaurą Gomes otworzą słynny Piano Bar. Cesaria zaśpiewa tu i ówdzie, ot tak, przypadkiem, będąc z matką, ale nie będzie przywiązywać do tego większej wagi. W wieku czternastu lat ma już za sobą pierwsze doświadczenia seksualne – „ktoś kiedyś musiał być pierwszy, prawda?”[2], skomentuje. To też jej się podoba, choć seks to niekoniecznie miłość. A ta już czai się za rogiem. Nie czeka, a właśnie czai się, bo Cesaria i to tak upragnione przez nią uczucie będą się całe życie mijać, przynosząc jej głównie ból, rozczarowanie i nie do końca zabliźnione rany.

Szesnastoletnia Cesaria.

Gdzieś za rogiem, na ulicy Moeda, Craca czy innej, na drodze Cesarii stanie wysoki, przystojny i znacznie od niej starszy Eduardo Rodrigues. Kiedyś musieli się spotkać. Mają wspólnych znajomych, przyjaciół i muzykę. Eduardo komponuje i gra na gitarze. Dla Cesarii zaczyna się zapewne najszczęśliwszy okres w życiu. To jej pierwsza i największa miłość. Cize jest młoda, ładniutka i bardzo zakochana. Ze zdjęcia z tego okresu uśmiecha się lekko i nieśmiało młodziutka Kreolka w gustownej, wąskiej w pasie sukience z dekoltem, z kręcącymi się loczkami nad czołem. A na dodatek kiedyś jej wybranek woła, zapewne nie bez zdziwienia: „Śpiewaj głośniej! Głośniej, Cize! Cize? Ty masz głos!”. „Zaczęłam śpiewać, gdy miałam siedemnaście lat. Powiedzieli mi, że mam ładny głos” – opowiada po latach. W innych wywiadach „powiedzieli mi” zmienia się w liczbę pojedynczą, a odkrywcą głosu zostaje Eduardo.

Którejś nocy nuciła coś w przerwie na strojenie gitar. „Zaczęłam śpiewać którąś z morn, które Morgadinho napisał w Gwinei – opowiada Cize. – Słuchali, ale nic nie mówili. Potem Eduardo odwrócił się do mnie i powiedział: «Śpiewaj, zaśpiewaj głośniej. Masz taki ładny głos, a śpiewasz tak cicho». Zrobiłam, co mówił, a on powiedział: «Słuchajcie, ta dziewczyna ma naprawdę cudowny głos!»”[3].

Muzyczny talent odziedziczyła po ojcu, chyba jako jedyna z rodzeństwa. W żadnym z wywiadów nie wspomina, by którekolwiek, poza Lelą, parało się muzyką. Ojciec – tak, „grał na gitarze i skrzypcach, ale umarł, gdy miałam siedem lat. Był kuzynem B.Lezy, którego poznałam, kiedy byłam mała. Śpiewając morny, czuję jednocześnie wielki smutek i sodade, tęsknotę za czasami, kiedy mój ojciec i B.Leza jeszcze żyli. Myślę o nich obu i żal mi bardzo, że obu już nie ma”[4].

U boku Eduarda otwiera się przed Cesarią świat serenatas, nocnych włóczęg po Mindelo z instrumentami pod pachą i wypadów z przyjaciółmi na przedmieścia miasta. Niekończących się „mindelowskich nocy”, słynnych kabowerdyjskich jam session w barach i restauracyjkach całego miasta. Tu jedna piosenka pod balkonem ukochanej, tam dwie, trzy. Jeden bar, drugi, trzeci. I tak do rana. Cize uczy się szybko i szybko zwraca na siebie uwagę czystym, pewnym głosem o ciekawej barwie, której nie przydymiły jeszcze i nie przyciemniły papierosy, alkohol i głęboko skrywane życiowe zadry. Jej tembr nie nabrał jeszcze tej głębi, która później uwiedzie słuchaczy na całym świecie.

Calypso u Ofelii, Night and Day, North Country, Las Vegas, Dado i przede wszystkim ulubione Café Royal przy rua de Lisboa – barów i miejsc do śpiewania jest mnóstwo. I wielu muzyków, wiele zespołów. Tak stawia pierwsze kroki grający na gitarze i cavaquinho młody Manuel de Novas: „Nocami nie spaliśmy, tylko graliśmy w różnych miejscach Mindelo”[5] – wspomina.

Cesaria jest szczęśliwa. Eduardo uczy ją morn, a gdy nie grają i nie śpiewają, pozostają wieczory i noce w wesołym towarzystwie. Są z nią Bulinha, Vitoria, Canela Mercano, wszystkie ze swymi mężczyznami, Eduardo i jego przyjaciele. Jeden bar, drugi, trzeci. Piknik nad morzem w Salamansa. Cesarii podoba się i śpiewanie, i takie życie. Jej głos podoba się ludziom, ale życie... Życie znienacka szykuje jej pierwszy cios: Eduardo wyjeżdża z bratem do Dakaru. Jak wielu mężczyzn przed nim. Tylko że inni Cesarii nie obchodzą. Wielu przyjaciół czy kolegów Cesarii emigruje, zwłaszcza do Holandii. Idą śladem dziesięciu śmiałków z Mindelo, którzy postanowili potajemnie, czyli nielegalnie, opuścić kraj – panuje w nim wciąż nieformalne niewolnictwo, przymusowa praca w innych koloniach portugalskich, na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej, w Angoli i Mozambiku, w tragicznych, obozowych warunkach na plantacjach bawełny.

Mężczyźni z Wysp masowo opuszczają wycieńczony długotrwałymi suszami, wygłodzony kraj i wysiadają w porcie w Rotterdamie. Wyjeżdża Frank Cavaquim (Cavaquinho), Djosinha. Przez sprzyjający i przymykający oko na nielegalnych emigrantów Dakar emigrują także Luis Morais, Morgadinho i Bana. W Holandii tworzy się kultowa grupa muzyczna Voz de Cabo Verde – Głos Wysp Zielonego Przylądka, który wkrótce rozejdzie się na całą zachodnią Europę – Francję, Portugalię, Luksemburg, Italię, a takie wytwórnie jak Discos de Morabeza pozwolą zaistnieć muzyce kabowerdyjskiej za granicą. Ta muzyczna diaspora Cabo Verde przyczyni się znacznie do zmian i rozwoju muzyki archipelagu.

Cesaria śpiewa dla portugalskich kadetów Reserva Naval, 1968.

Cesaria cierpi. Cierpi, więc śpiewa. Na szczęście jest tyle morn do wyśpiewania. Na szczęście są alkohol i papierosy, wierni kompani wieczornych i nocnych eskapad. Na szczęście są inni mężczyźni. Dziś i jutro ten, pojutrze następny. Ale żaden nigdy nie przekroczy progu jej domu. Dom matki jest święty, nie ma w nim miejsca dla obcych.

Cesaria śpiewa tam, gdzie chce, i tam, gdzie ją zapraszają. Na statkach, w barach, na uroczystościach rodzinnych. Dla marynarzy, znajomych, przyjaciół, notabli, dla Kreoli i dla cudzoziemców. Dla bogatych i dla biednych. Ci pierwsi przysyłają po nią samochód. Wsiada, jeśli chce. Jeśli nie, zostaje w domu lub spotyka się ze znajomymi. Jej prawe oko jeszcze patrzy prosto. Na twarzy jeszcze nie odcisnęły się ślady długich nocy przy szklance whisky i w oparach dymu.

Mindelo mocno trzyma ją w ramionach... Port i Lombo, i stadion piłkarski. W porcie czy na statku zawsze może się coś wydarzyć. Można zaśpiewać i zarobić parę groszy. Można też kogoś poznać. Na przykład Benjamina, portugalskiego marynarza. Spodobali się sobie. Cesaria widuje się z nim, gdy jego statek zawija do Mindelo. Ale nie wynajmie dla niej, tak jak to jest w zwyczaju, „mieszkania w mieście”. Ba, jest jeszcze gorzej: Benjamin już się nie pojawi. Cesaria ma osiemnaście lat i jest po raz pierwszy w ciąży. Wspomnienie pierwszej – kto wie, czy nie jedynej – prawdziwej miłości jest wciąż bardzo silne, więc chłopiec otrzymuje imię Eduardo. Na pamiątkę. Benjamin nie przypłynął? Pal go licho! Przecież jest tylu przystojnych piłkarzy!

Lombo. Od dziecka ulubiona dzielnica Cesarii. Tu bije serce muzycznego krwiobiegu miasta. Tu króluje i przeobraża się morna, najbardziej charakterystyczny i znany dziś gatunek muzyczny Cabo Verde.

Wykluła się gdzie indziej, prawdopodobnie na wyspie Boa Vista, pod koniec XIX wieku na bazie lundum, dawnego tańca weselnego, szybkiego, swingującego utworu śpiewanego przez kobiety i podejmowanego przez obecnych.[7*] Potem zawędrowała na wyspę Brava, gdzie pod piórem Eugenia Tavaresa zdecydowanie straciła tupet i kpiarski ton. Stamtąd trafiła na odległą São Nicolau, gdzie zawładnął nią motyw śmierci, głodu i zabójczej suszy. Dziennikarze nazwali mornę „oceanicznym bluesem”, bo podobnie jak blues wyrosła z traumy niewolnictwa; jednak nie jest to termin adekwatny, podobnie jak określenie „tropikalne fado”, odbierające mornie jej zasłużoną niezależność i rodzące mylne skojarzenia.

Muzykolodzy są raczej zgodni: fado, morna i samba wyrosły z tego samego pnia i ulegały tym samym wpływom, jednak potem rozwijały się niezależnie. Mimo to przez lata niektóre media z uporem będą nazywały Cesarię „fadystką”, choć zawsze temu zaprzeczała. „Samba?”, pyta angielski dziennikarz. „Nie, coladera”, odpowiada Cesaria. Bliska brazylijskim rytmom, skoczna i rytmiczna, bardziej afrykańska, choć zrodzona w Mindelo w latach pięćdziesiątych weselsza, młodsza siostra morny. Gatunek, który dla Cesarii stanowił przeciwwagę dla nostalgicznych, przesyconych smutkiem morn. Z jednej strony ból rozstania, pożegnanie bliskich przed wyjazdem na emigrację (Bóg tylko wiedział, czy nie na zawsze), nieszczęśliwa miłość, okrutne lub łaskawe morze i trudna codzienność. Z drugiej strony trzeźwe spojrzenie na społeczeństwo, satyra, dowcipna czy wręcz zjadliwa krytyka relacji damsko-męskich i rodzinnych, karnawał i zabawa, czyli cała jasna i radosna strona duszy i mentalności Kabowerdyjczyków.

W Lombo urodzili się i żyli – czy raczej promieniowali na całe Mindelo i nie tylko – mistrzowie i propagatorzy obu gatunków: B.Leza, Ti Goy, Luis Rendall, Frank Cavaquim (José Vicente Gomes). B.Leza, absolutny mistrz morny, uczeń Rendalla, członek grupy Claridoso, która w 1936 roku założyła przegląd Claridade, kulturalny fundament dążeń niepodległościowych i antykolonialnych archipelagu. Jeśli na Cabo Verde muzyka jest królową, to B.Leza był niewątpliwie królem morny, prawdziwym bohaterem narodowym. Genialny twórca, ale i alkoholik, a pod koniec życia paralityk, żyjący i oddychający wyłącznie muzyką, czego nie udźwignęła Maria Luisa, jego portugalska żona. B.Leza zostawił po sobie dziesiątki utworów, które wzbogacił tematycznie, wprowadził nowe rozwiązania w melodyce i harmonii. Pierwszy boeing zakupiony przez TACV (Narodowe Linie Lotnicze Cabo Verde) został ochrzczony jego imieniem. Nie ma dobrej składanki z muzyką z Wysp Zielonego Przylądka bez utworów B.Lezy. Bez niego nie ma też albumów Cesarii.

Cesaria nie zdążyła poznać B.Lezy. Za to miała szczęście zostać zauważona przez innego w tamtych czasach kultowego artystę Mindelo – Gregória Gonçalvesa, zwanego Ti Goyem. Charyzmatyczny kompozytor colader, protektor młodych artystów, autor sztuk teatralnych i muzyki na karnawał, marszów i samb. O ich pisanie proszono go nawet na São Nicolau. Jego dom był jak płomień, do którego lgnęły ćmy – młodzi ludzie z przedmieść Mindelo. Nigdy żaden inny artysta z miasta nie poświęcił tyle czasu biednym dzieciakom z Lombo. Tu powstawały karnawałowe grupy taneczne, Flores de Mindelo czy Lombiano, grupy teatralne. Co roku – dzięki przychylności braci Marques de Silva – Ti Goy wystawiał sztuki teatralne w klubach Castilho czy Amarante, czasem w kinie Eden Park. To sarkazm jego colader uwiecznił wiele kabowerdyjskich tematów społecznych, choćby sposób życia i bycia żon emigrantów w Holandii: mężczyzna ciężko pracuje w Rotterdamie, a w Mindelo żona puszy się i wydaje pieniądze na lewo i prawo. Trudno powiedzieć, czy Cesaria była równie krytycznie nastawiona do problemu, ale tę właśnie coladerę – Meninhas de Monte Sossego – nagrała na swej ostatniej studyjnej płycie. Później utrwali inne piosenki swego mentora, choćby Vaquinha mansa czy Um Pic-nic na Salamansa.

I znowu Lombo! I rok 1964. Sam João Mimoso, właściciel małej wytwórni płyt, pyta Cesarię, czy jest zainteresowana nagraniem u niego. Trzeba jechać do Lizbony? Nie, można to zrobić tu, w Mindelo. W niewielkim pomieszczeniu Cesaria staje przed magnetofonem dobrej marki. Przysłuchują się temu Luis Rendall i jego syn John. Jak zabrzmi jej głos na tym cudzie techniki? Zabrzmiał. I to jak!

Nagrania trafiają do Holandii, gdzie działa Djunga d’Biluca, czyli João Silva, założyciel niewielkiej wytwórni płytowej Morabeza Records. D’Biluca opuścił São Vicente jako dziewiętnastolatek i wylądował w Europie, ale o korzeniach – jak niemal wszyscy Kabowerdyjczycy – ani myślał zapomnieć. To za jego sprawą w Rotterdamie pojawiają się nagrania kultowego zespołu Voz de Cabo Verde, Bany czy Djosinha. Ten sam Djunga D’Biluca nagrywa płytę angolańskiego pieśniarza Bongi Angola 74 z morną Sodade – tą, która dwadzieścia lat później otworzy przed Cesarią muzyczne salony świata.

W 1965 roku w Rotterdamie ukazują się dwa single pod tym samym tytułem Mornas de Cabo Verde (Wytwórnia Casa Silva) – dziś właściwie już nie do zdobycia płytowe rarytasy. Cesaria nagrywa je z zespołem Franka Cavaquima i Luisa Rendalla. Na „czerwonym” singlu dziewiętnastoletnia Cesaria interpretuje mornę B.Lezy Oriundina, którą będzie później często śpiewać, i coladerę Franka Cavaquima Ganha poco vive bem. Pozostałe dwa utwory z tej płyty to instrumentalne Solo de violão zespołu Conjunto i Quem tem odio Franka Cavaquima. „Zielony” singiel – stanowiący wyjątkową rzadkość kolekcjonerską – zawiera dwie coladery Franka Cavaquima Sabine llargam i Quem bô é; obie nagra powtórnie trzydzieści lat później na płycie Cabo Verde. Ciekawostką obu singli jest pisownia imienia Cezária przez „z”. Inna jest również pisownia tytułu morny Oriundina. Oczywiście za te nagrania Cesaria nie otrzymuje ani grosza!

Powstaje także płyta Segredo de um coraçao, wydana przez Casa Mimosa. Cesaria zaśpiewa na niej między innymi kolejną coladerę Saicó, która po kilkudziesięciu latach będzie oklaskiwana przez publiczność na równi z jej innymi wielkimi przebojami.

Trudno uwierzyć, że do nagrania kolejnej płyty dojdzie dopiero dwadzieścia parę lat później. Piosenki utrwalone dla Radia Barlavento czy Radia Clube, ówczesnych rozgłośni w Mindelo, będą grzać półkę, świat pozna je dopiero dzięki menedżerowi Cesarii, który odkopie je, odświeży i wyda na albumie o znamiennym tytule Radio Mindelo, podczas gdy Cesaria będzie wracać do zdrowia.

Mornę Oriundina, z „zielonego” singla, zasłyszaną wówczas w radiu, wyjątkowo upodoba sobie Juliette, Juliette Maia Lopes, ostatnia z asystentek i tłumaczek Cesarii, która na razie nawet nie wie, jak pieśniarka wygląda. Pierwsze ich spotkanie – w 1962 roku – nie zrobi na niej najlepszego wrażenia.

Chodnik przed halą przylotów na Okęciu. Cesaria stoi przy śmietniczce i zachłannie pali papierosa. Mamy lecieć do Szczecina, ale czekamy na bagaż. Wypatruję Patricii, jej tłumaczki i asystentki, ale zamiast niej z walizkami Cesarii pojawia się kobieta w średnim wieku, ubrana gustownie, z dyskretną elegancją. Spokojna, rzeczowa. Podaje mi rękę. Pytam, czy mówi po francusku. A jakże. Mówi. Także po angielsku, hiszpańsku i niderlandzku, portugalskiego i kreolskiego nie licząc. Moje pytanie musiało ją nieźle rozbawić. Przed kolejnym lotem Cesaria chce jeszcze coś zjeść, więc wracamy do lotniskowej hali. Pierwsze lody przełamane.

Pierwsze nagrania Cesarii w Radiu Barlavento.

„To był mój pierwszy wyjazd z Cesarią – wspomina później Juliette. – Choć oczywiście spotkałam ją znacznie, znacznie wcześniej. To był chyba... 1962 rok, a może później. Cesaria wydała właśnie płytę, na której była morna Oriundina. Bardzo mi się spodobała i często śpiewałam ją sobie w domu. Któregoś dnia wybrałam się do fryzjera. A tam najzwyczajniej w świecie spała sobie na kozetce jakaś kobieta, zresztą na lekkim rauszu. Szara sukienka z paskiem, krótko obcięte włosy. Wkrótce przyszły klientki, więc kobieta musiała zrobić dla nich miejsce. Obudzona wstała i wyszła. «Wie pani kto to? – usłyszałam. – Nie? To Cesaria Evora».

Ach tak, pomyślałam, więc to ta, która śpiewa Oriundinę. Tego samego dnia spotkałam ją raz jeszcze, na ulicy. Rozpoznała mnie, nawet coś do mnie powiedziała. A wieczorem zobaczyłam ją po raz trzeci, w miejscu, gdzie jadłam kolację. Śpiewała. Nie szło jej to najlepiej, cały wypity w ciągu dnia alkohol raczej jej nie pomagał. Któregoś dnia spotkałam ją jeszcze u mojego brata, a potem nie widziałam jej całe lata.

Aż wreszcie w Paryżu, gdy Cesaria poddała się operacji tętnic szyjnych, Patricia, jej dotychczasowa tłumaczka, a zarazem asystentka, wyjechała. Po wyjściu ze szpitala Cesaria mieszkała u Angela [Spencera], a że w ciągu dnia wszyscy byli zajęci, więc się nudziła. Spytał Celinę, swoją żonę, czy nie zna kogoś, kto dotrzymałby Cesarii towarzystwa. Celina jest spokrewniona z moją rodziną – mówi Juliette – no i akurat byłam blisko, w Rotterdamie”[6].

Wprawdzie Juliette jest od Evory nieco młodsza, ale mają podobne doświadczenia i wspomnienia. Odtąd to Juliette będzie towarzyszyć Cesarii w zagranicznych tournée przez sześć ostatnich lat życia i kariery, będzie też przy niej w momentach najtrudniejszych, choćby w Melbourne, gdy lekki udar udaremni Evorze tournée po Australii.

Muzyka i miłostki. Miłostki i muzyka. Mężczyźni się zmieniali, a raczej mężczyzn zmieniała Cesaria. Nie podoba się? Do widzenia. Obok już czeka inny. Nawet jeśli cierpiała z powodu niestałości tych, z którymi wiązała się na dłużej, zbyt sobie ceniła niezależność, by zmieniać to status quo. W kwestii pozycji kobiety względem mężczyzny szła od pierwszej chwili pod wiatr, czym bulwersowała głęboko konserwatywne społeczeństwo miasta. Po latach z rozbrajającą szczerością przyznała, że nie jest w stanie powiedzieć, ilu nieoficjalnych „mężów” przewinęło się przez jej życie.

Właśnie. Życie. Tylko z czego żyć? Że nie płacą w barach, to normalne. Ale w radiu?

W radiu też nie chcą, a jeśli już, to 25 escudos od jednej piosenki (w Radiu Clube, gdzie Cesaria również nagrywała, nie zapłacono jej ani grosza). „Ojcem rzeczywistych początków muzycznych i pierwszych nagrań Cize w Radiu Barlavento jest znowu Ti Goy. [...] Wiele z jego utworów pierwotnie wykonuje właśnie Cesaria, która czerpie z jego źródeł garściami”[7]. Ti Goy jest nią zachwycony i stara się, by jak najczęściej gdzieś śpiewała. To on między innymi akompaniuje Cize podczas koncertu w Cinema Eden Park. Mentor i jego „perła”. Byli nierozłączni. „W swoim domu – wspomina Cesaria – uczył mnie swoich nowych kompozycji, a kiedy szedł grać, zabierał mnie ze sobą. On i Caraca – dwóch garbatych – ci zawsze ze mną grali”[8].

Do Radia Barlavento przyprowadzają Cize Ti Goy i Frank Cavaquim, potem zjawi się tam jeszcze niejednokrotnie. Nagrania powstaną najprawdopodobniej w latach 1962–1964[8*]. „Gustavo [Albuquerque, inżynier dźwięku], który pracował wtedy w Radiu Barlavento, spytał mnie, czy nie chciałabym nagrać czegoś z Ti Goyem, Caracą i innymi muzykami, których nazwisk nie pamiętam... Odpowiedziałam, że tak, chcę. Musi tylko to zorganizować z Ti Goyem, bo dla niego to największa radość, kiedy go odwiedzam i kiedy uczy mnie swoich nowych piosenek, które potem mogę zaśpiewać”[9].

Nagranie poszło w eter. Mindelo zachwyciło się głosem dwudziestoletniej Cize i kąśliwymi, uciesznymi coladerami Ti Goya, komentującymi znane wszystkim historyjki z miasta. Dona Juana czasem słucha radia. Przy pracy. Głos jej Cize? W radiu? Matka nie może się nadziwić. „W Mindelo wszyscy mnie znali – opowiadała później Cesaria. – Nawet przyjeżdżali ludzie z radia w Prai[9*], żeby nagrywać niektóre moje piosenki. Ale mamie o tym nie mówiłam[10]. Posypały się zaproszenia, między innymi do Grémio Recreativo; ten występ i historia z butami powtarzane w wielu wersjach ukształtowały wizerunek Cesarii upartej i zawsze stawiającej na swoim.

Na razie postanowiła nie wracać do radia. Po co, skoro nie płacą? Chyba żeby chcieli podpisać kontrakt? Nie chcieli.

A Cize była uparta. Nawet nie myślała, by układać sobie życie jak wiele innych kobiet, bez muzyki. Wstawała późno. Snuła się trochę po matczynym domu. Nigdy nie lubiła przedpołudniowego skwaru oblepiającego ludzi, ulice i budynki. „Jestem Afrykanką, ale słońce mi nie służy”, mówi mi w garderobie opery w Vichy. To dziecko mroku, nocy, źle oświetlonych zaułków ożywających w snopie świateł reflektorów samochodów. Wychodziła z domu o zachodzie słońca. Do nich. Czekali z gitarami i cavaquinho na kamiennych ławkach na wprost zatoki Porto Grande. Dokąd tym razem? Do Calypso? Nie? No to dokąd? Night and Day? A może do tej ładniutkiej, co to ją poznałeś niedawno, Luis? Zagramy pod jej oknem, co? Jedna serenata, druga, gdzieś na końcu miasta, gdzie stulone ciasno domostwa dają schronienie jedynie nocą. Ze wszystkim innym, z biedą dnia codziennego, praniem, plączącymi się wokół spódnicy bosymi dziećmi, z tłuczeniem kukurydzy na catchupę[10*] i z muzyką wychodzi się na zewnątrz. Te dalekie przedmieścia Mindelo Cesaria lubi najbardziej.

„Cize mówiła, że idziemy tu czy tam, i szłyśmy – wspomina Lydia. – A to było w okolicach Campo Militario. Daleko. Czasami Cize nie mogła iść, więc niosłam ją na plecach. Była ciężka, więc domyśla się pani, ile nam zeszło, zanim doszłyśmy do Calypso, takiego jednego baru? Godzinę! I tak chodziłyśmy do trzeciej nad ranem. Śpiewała to tu, to tam. Jeśli chciała. A jeśli nie chciała, to nie śpiewała. Potem wracałyśmy do domu. Śniadanie, sjesta. A potem zaczynałyśmy od początku nasze cygańskie życie. Z butelką ballantine’a w kieszeni. Co jadłyśmy? Nic, nic nie jadłyśmy. Tylko piłyśmy whisky i paliłyśmy papierosy. To przy Cize zaczęłam palić. Ale potem wyjechałam do pracy do Liberii.

Cize piła dużo. Każdy to powie. Ja piłam szampana i whisky. I paliłam. I nigdy nie miałam problemu ze zdrowiem. Raz musiałam wezwać lekarza, bo zjadłam trochę sera i napiłam się koniaku. Miałam straszne bóle brzucha i wymiotowałam. Potem mówiłam Cize, żeby nie jadła sera – Lydia śmieje się głośno – i nie piła koniaku. Ale ona piła. Szampana nie, nie lubiła. Piwa też nie. Whisky i koniak. To tak.

Kiedyś mówię do niej: Cize, jest taka jedna starsza kobieta, ma dzisiaj urodziny, chcę jej złożyć życzenia, chodźmy do niej. Zaśpiewałabyś coś dla niej. Nie bardzo chciała, ale wreszcie poszłyśmy. Przychodzimy, a tu tylko poncz. A my mamy z kolei tylko ballantine’a. Zaśpiewaj coś, Cize. Zaśpiewam pani taką pioseneczkę po brazylijsku, powiedziała Cize i zaczęła improwizować: wszystkiego dobrego w dniu urodzin, ale nie mam nic, żeby dać ci w prezencie. Tak jej zaśpiewała. No i dałyśmy jej naszą whisky.

Pyta pani, jak wtedy wyglądała? Nosiła krótkie włosy – Lydia znowu ociera wysuszone usta – żadnych tam peruk. No i zęby miała zniszczone przez nikotynę”[11].

U boku Cize wiernie trwa matka. Największy przyjaciel. Jednak trudno posłuchać jej rad. Mniej pić? Trudno siedzieć w barze z przyjaciółmi i nie wypić szklaneczki whisky czy rumu. Dla towarzystwa. Bo w domu – sama – to nie. Zresztą... Czym miał niby zapłacić właściciel baru za te kilka morn zaśpiewanych dla gości, jeśli nie szklaneczką czegoś mocniejszego? Przecież nie płaci nikomu, żadnym innym muzykom. Chcą, to przychodzą, zagrają, zaśpiewają. Nie chcą, to przyjdą inni. To spore miasto, jest dużo barów i dużo muzyków. Płaciła jedynie, ale też tylko za dwa występy tygodniowo, właścicielka baru Calypso, Ofelia Ramos, emigrantka, której Mindelo zawdzięcza powrót do słynnych noite caboverdiano, kabowerdyjskich nocnych jam session.

Co innego klienci. Proszę bardzo. Muzyka napędza klientów, więc jeśli chcą, mogą sięgnąć do portfela czy kieszeni i zostawić coś dla muzyków. Tutejsza muzyka jest piękna, trafia wprost do serca cudzoziemców ciekawych egzotycznych rytmów (Cize nauczyła się paru słów po angielsku, rosyjsku, nawet po japońsku) marynarzy, złaknionych ludzkiej obecności po wielu dniach na morzu i ukojenia tęsknoty za krajem i rodziną, taniej miłości. Do Porto Grande wpływa niemal cały świat – statki greckie, japońskie, niemieckie, angielskie, portugalskie. Banknoty zostawiali luzem albo w kopercie, wychodząc. Czasem owszem, owszem – wypchane. A innym razem tyle co nic, ale zawsze to było coś. I za to była wdzięczna. „Nawet gdy miała mało, a dostawała jakieś grosze – mówi Lydia – zawsze dzieliła je z innymi. To znaczy z muzykami”[12]. Zazwyczaj były to gitary, skrzypce czy cavaquinho, nadające kabowerdyjskiej muzyce, zwłaszcza mornie i coladerze, szczególny charakter, rytm i brzmienie.

„Nikt jej nie płacił – mówi Umberto, muzyk reggae, nazywany General Matchota – przychodziła do baru, chciała, to śpiewała. Miała piękny głos, ludziom się podobało. Dostawała za to szklaneczkę whisky, może dwie, i szła dalej. Muzyka zawsze przyciąga ludzi, więc ci, którzy mieli bary, korzystali. W tamtych czasach tak było. Dopiero teraz to się zmienia. Artyści zaczynają stawiać sprawę jasno. Grają za tyle czy tyle. Ale nie za jedzenie czy parę drinków jak kiedyś. A tu w Mindelo nikt się wtedy tym nie przejmował, Cize też nie”[13].

Cesaria chodzi oczywiście boso. Wszędzie i od zawsze. Bo chce i lubi. Ale ulice, niebrukowane uliczki Mindelo i wybrzeża São Vicente, których piasek nie ma miękkości karaibskich plaż, niszczą i wykrzywiają stopy. Kilkadziesiąt lat później wielu fotoreporterów będzie lubować się w zbliżeniach bosych, lekko obrzmiałych w kostce nóg Diwy, stóp z ogromnymi haluksami. Ona nic sobie z tego nie robi. Tak lubi i za nic tego nie zmieni, bo niby dlaczego? Nawet gdy ją o to proszą czy jej każą. Tak jak wtedy w Grémio Recreativo, w klubie dla bogaczy, dla miejscowych elit, dla tych tam, co się cieszą ogólnym poważaniem, mają pieniądze i swoje zasady. Chcą, żeby zaśpiewała? Dobrze, zaśpiewa. Ale żeby od razu wkładać buty? Bo co? Bo nie wypada? No tak, tacy ważni, szacowni doctores! Nie włoży. A skąd!

Chyba jednak tak, bo presja jest ogromna. Lulu Marques nalega. Przecież nie jest tu sama, będą i inni muzycy. Przynosi jej sandały, czarne, od Sinhora João Pereiry. Cize wygląda na przekonaną. O dwudziestej pierwszej rzeczywiście zjawia się w sandałach. Tylko że tuż przed samym wejściem na scenę zdejmuje je, ustawia pod drzewem i wychodzi do zdumionej publiczności boso. A fe? Niekoniecznie! Biją brawo, to się podoba, a po koncercie pewna dama zapewnia Cesarię, że skoro tak się czuje dobrze, to proszę, niech sobie śpiewa boso! Cesarii nie trzeba tego dwa razy powtarzać. Wraca do domu z sandałami pod pachą! Kupili dla mnie? No to są moje!

Nadchodzi połowa lat siedemdziesiątych. W Afryce Zachodniej zaczyna wrzeć. Ruchy antykolonialne przybierają na sile, ale niepodległościowe dążenia Cabo Verde zdają się stać na przegranej pozycji. W zamachu w Konakri ginie główny działacz na rzecz przyszłości archipelagu, przywódca Afrykańskiej Partii Niepodległości Gwinei i Wysp Zielonego Przylądka, bohater narodowy Amilcar Cabral. Jednak nic nie jest w stanie zapobiec upadkowi reżimu w Portugalii. Wojskowy zamach stanu obala dyktaturę Marcela Caetano i daje początek trudnemu procesowi demokratyzacji życia politycznego. Na Wyspach Zielonego Przylądka, podobnie jak w Mozambiku, Gwinei czy Angoli, rewolucja goździków przyspiesza dekolonizację. Piątego lipca 1975 roku Cabo Verde staje się niepodległym państwem. Niepodległym, czyli jakim?

Cesaria nie wspomina dobrze tego okresu. Portugalczycy odeszli, nie zostawiając po sobie nic. Albo inaczej: pozostawili postkolonialną pustkę, której nie dało się z dnia na dzień wypełnić. Nie da się błyskawicznie zbudować struktur administracyjnych, jeśli wcześniej zamykano szkoły średnie, nadrobić wieloletnich zaniedbań w rybołówstwie czy zacofanym rolnictwie, funkcjonującym w wyjątkowo niesprzyjających warunkach geograficznych. Lizbona unikała jakichkolwiek inwestycji i zmian (bo i po co?) i prowadziła wyłącznie politykę rabunkową. Niemal wszystko trzeba było zacząć od zera.

Dla Mindelo nie był to pierwszy tak poważny kryzys gospodarczy i społeczny. „Kreolski Rzym” zaznał już uszczerbku znacznie wcześniej. Postęp gospodarczy i techniczny na świecie spowodował przestawienie się flot handlowych z węgla na ropę; powoli, ale systematycznie zamykano składy węgla. Statki już nie musiały zawijać do Mindelo, mając po drodze bliższe i lepiej wyposażone porty w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich czy w Dakarze. Porto Grande opustoszało. Rosnąca plamka statku na horyzoncie pojawiała się coraz rzadziej. Mindelo zatrzymało się. Podobnie było teraz. Opustoszały portowe bary i knajpki. Nie było dla kogo śpiewać i grać, nie miał też kto za to granie płacić. Pytana o okres od 1975 roku Cesaria nie jest rozmowna. Odpowiada lakonicznie: „Byłam w domu”.

Za dużo. Za dużo rozczarowań, alkoholu, niespełnionych oczekiwań. Za dużo śpiewania bez perspektyw. Nocnych turów po barach i knajpkach Lombo. Za dużo „Cize, zaśpiewaj coś” i drinków postawionych w zamian za kilka morn. Mężczyzn tylko na dziś i jutro. Za dużo rozstań bez pożegnań, gdy serce bije naprawdę mocno, za mocno. Za dużo pytań: „Może jednak się odezwie? Może przyśle jakieś pieniądze na dzieciaka?”. Powrotów rankiem, gdy już wybrzmi ostatnia nuta, a na dnie szklanki błyszczy ostatnia kropla wypitej whisky. Za dużo Mindelo, za dużo darmowych tocatinas i serenatas. Za dużo życia na kredyt. Stop. W domu czeka już dwoje dzieci. Trzecie zmarło. Za nagranie singla z Conjunto nie dostała nic. Śpiewanie na noite caboverdiana, na rodzinnych uroczystościach? Czasem wpadnie parę groszy, częściej kończy się na zwykłym obrigada – dziękuję. To już dwadzieścia lat. Dwadzieścia bezowocnych lat.

Czy tak trudno zrozumieć przemożną chęć powiedzenia „nie”? Zniechęcenie i rozgoryczenie? Niechęć do życia? Brak potrzeby wyjścia na zewnątrz? Wstręt do rozmów z ludźmi, z których niektórzy patrzyli i patrzą krzywo? A więc stop! Dobrze, że są bracia, trzej bracia emigranci. Co miesiąc wysyłają przekaz. Jakoś przeżyją – matka, dzieci i ona.

„Przestałam śpiewać na prawie dwanaście lat. Miałam dość życia bez jutra – powie później w jednym z wywiadów. – To skomplikowana historia”[14]. Czy o czymś marzyła? Czegoś pragnęła? „Chciałam urodzić się w Brazylii. Tam przynajmniej mogłabym żyć ze śpiewania... Tak jak to było z wieloma, o których słyszałam. Tu jest inaczej. Ludziom podoba się mój głos, ale to do niczego nie prowadzi. Nie jestem zachłanna na pieniądze, jednak czasami są potrzebne”[15].

Dziennikarze bywają ciekawscy. Dopytują, drążą. Podobnie jak wcześniej całe Mindelo. I ci życzliwi, zmartwieni, gotowi pomóc (tylko jak?), i ci, którym Cesaria ciągle nadeptywała na odcisk samym swoim istnieniem. Umarła? Jest chora? A może jest nawiedzona? Słyszałaś? Podobno straciła rozum i błąka się nocami nago po mieście!

Nie, nie zniknęła. Owszem, przestała śpiewać i wychodzić. Zamknęła się w domu na ponad dziesięć lat. Tak, czasem słyszano jej głos w radiu. I mówiono o niej. Owszem. I rozpowiadano różne rzeczy. Co więc robiła? Zajmowała się domem. To też praca. Tak, śpiewała. Oczywiście, w domu, przy domowych zajęciach. Kto jej pomagał? Matka. Przecież miała matkę, najważniejszą osobę w jej życiu. Dona Joana bardzo chciała jej pomóc, zaprowadziła ją nawet do Centrum Duchowego z nadzieją, że to coś da. Ale przecież jej nic nie było. „Wrócę, kiedy zechcę”, powtarzała matce. Przyjaciele? „Nie mam przyjaciół”, ucina. Odsunęli się, choć niektórzy próbowali. Ciągle po nią przychodzili, żeby gdzieś zaśpiewała. To tu, to tam. Nie chodziła. Bo i po co?

Chora? Nie, była w dobrym zdrowiu. Chciała zrobić innym niespodziankę. Ha, ha, a kiedy pojawiła się na ulicy, myśleli, że widzą ducha. Tak, pytali o nią. Ale gdyby naprawdę była chora albo gdyby umarła, wielu w ogóle by się nie pojawiło. A teraz? Teraz zostanie w domu. Nigdy nic nie miała ze śpiewania i z głosu, więc jeśli to się nie zmieni, zostanie w domu albo będzie robiła cokolwiek; jakiś handel, jeszcze nie wie co. Coś, co da jej jakieś pieniądze. Umie walczyć i będzie robić to, co trzeba, żeby przeżyć.

Dawny dom Cesarii przy rua William du Bois w Mindelo. Stan obecny.

Ciekawe, czy podczas tych domniemanych włóczęg po mieście natrafiła kiedyś na Barbincora[11*], o którym kiedyś zaśpiewa? Czarta, który popycha ludzi do złego. Raczej nie, bo jego miejsce było na Santo Antão, nie na São Vicente.

Lydia, wspominając tamten okres, sugeruje, że Cesaria miała problemy zdrowotne. Wątroba? Serce? José da Silva zaprzecza. „Dziś mówilibyśmy o depresji – mówi. – O totalnym wypaleniu. Po prostu ewidentnie zawiodła psychika. Miała dość wszystkiego i była zdegustowana życiem, zraniona przez ludzi z Mindelo”[16]. Odstawiono ją na boczny tor, zmarginalizowano.

Trudno nie wziąć też pod uwagę faktu, że wraz z uzyskaniem niepodległości zabronione dotąd gatunki muzyczne – funana, batuco – uprawiane głównie na Sotavento, Wyspach Podwietrznych, dostały olbrzymi zastrzyk narodowego entuzjazmu, zaufania i zainteresowania. Morna, której (oprócz nocnych serenatas) kolonizatorzy nigdy nie zabraniali, mogła być i była kojarzona z okresem reżimu i niewoli; nie cieszyła się już wzięciem. Czy tak było i w Mindelo?

Nie wychodziła z domu? Owszem, wychodziła. W jedno jedyne miejsce: na brzeg morza. Stała tam i godzinami wpatrywała się w ocean. Nie mogła widzieć horyzontu, bo zasłania go Monte Cara. Dalej widok ogranicza mglista kreska odległej o godzinę drogi statkiem siostrzanej wyspy Santo Antão. Morze ją uspokajało? Dziesiątki lat później w wywiadzie na francuskich Karaibach powiedziała: „Nadzieja umiera ostatnia”, ale czy to właśnie nadzieję odnajdywała w niezmiennym, nieustannym ruchu fal, czy morze było tylko jej milczącym powiernikiem? Z czasem Cesaria stanowczo temu zaprzeczy. „W ogóle nie wychodziłam”, powie krótko.

„Zatrzymaj się, morze, i wysłuchaj mej skargi – zaśpiewa dwadzieścia lat później na płycie Rogamar – [...] i nie drwij z mego cierpienia / Ludzkie języki sięgają dalej niż twe głębiny / spustoszyły moje serce i zniszczyły moją miłość / Powiedz, może nie mam racji? / [...] Bądź moim powiernikiem / Zechciej dzielić ze mną me smutki i radości”[12*].