Znak - Jason Pinter - ebook

Znak ebook

Jason Pinter

0,0

Opis

Tuż przed śmiercią uświadamiam sobie, że mity kłamią. Nie ma światła na końcu tunelu. Przeszłość nie przesuwa się przed moimi oczami jak film. Potrafię myśleć tylko o tym, jak bardzo pragnę żyć. Miesiąc temu przyjechałem do Nowego Jorku, aby zostać najlepszym dziennikarzem na świecie. Odkryć historie, których nikt jeszcze nie opowiedział. I oto ja - Henry Parker, zaledwie dwudziestoczteroletni, a już u kresu sił - czekam na kulę, która przerwie moje życie. Wystarczy tylko naciśnięcie spustu. Nie mam siły uciekać. Amanda i ja ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny właśnie to robiliśmy. Jestem zupełnie wyczerpany. Znam prawdę, lecz nie będę w stanie jej ujawnić. Pięć minut temu myślałem, że wreszcie wszystko rozumiem. Wiem, dlaczego obaj prześladowcy - agent FBI i płatny zabójca - chcą mojej śmierci. Każdy z innego powodu. Jeśli dziś wieczorem zginę - jutro umrą kolejni ludzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JASON PINTER

Znak

Prolog

Tuż przed śmiercią uświadomiłem sobie, że wszelkie mity, jakie ludzie stworzyli na jej temat, są z gruntu fałszywe. Nie widziałem białego światła na końcu ciemnego tunelu. Przed moimi oczami nie przesuwały się sceny z całego życia. Nie witały mnie chóry anielskie ani dziewicze hurysy. Moja dusza nie lewitowała pod sufitem, aby stamtąd podziwiać porzucone ciało. Tylko jednego byłem dojmująco pewien – bardzo pragnąłem żyć.

Nie mogłem oderwać wzroku od strzelby myśliwskiej. Od naoliwionej lufy odbijało się księżycowe światło. Powietrze wypełniał gryzący i ciężki zapach kordytu, krwi i zgnilizny. Odór śmierci. Aż dławił, gdy wszystko pociemniało mi w oczach. Spanikowany skierowałem spojrzenie na ciało leżące u mych stóp. Łuski po nabojach leżały rozrzucone w kałuży intensywnie czerwonej krwi.

Mojej krwi.

Oprócz mnie w pokoju znajdowali się dwaj mężczyźni. Nie licząc trupa. Obu widziałem wcześniej zaledwie jeden raz.

Jeszcze pięć minut temu myślałem, że już wszystko rozumiem. Wiedziałem, że obaj życzą mi śmierci, choć każdy z innego powodu.

Na twarzy jednego z nich malowała się niekłamana nienawiść, tak osobista, że w mgnieniu oka pojąłem, iż oto stoi przede mną czwarty jeździec Apokalipsy we własnej osobie. Drugi mężczyzna patrzył zimno i obojętnie, jakby moje życie było przeterminowaną kartą kontrolną czekającą na skasowanie. A ja nie mogłem powstrzymać gorączkowego biegu myśli.

Kiedyś byłem specjalistą od ekstremalnych emocji. Obsesyjnym podglądaczem ludzkiej natury.

Poczucie winy.

Namiętność.

Miłość.

Odwaga.

Pożądanie.

I strach.

Przez dwadzieścia cztery lata spędzone na tym świecie sam doświadczyłem ich wielokrotnie.

Doświadczyłem wszystkiego poza strachem. A teraz, w ciągu ostatnich trzech dni, bałem się tak bardzo, jakbym miał nadrobić zaległości z całego życia.

Moim zawodowym powołaniem było obserwowanie skrajnych sytuacji i zachowań. Z upodobaniem odnajdowałem w nich subtelne odcienie szarości między czernią a bielą. Jak zastrzyk insuliny działało na mnie pytanie o granice, jakie stawiają sobie jednostki, i uwarunkowania determinujące ich życie. Z pasją poszukiwałem uprawnionych uogólnień, jakiejś uniwersalnej prawdy o człowieku.

Przyjechałem do Nowego Jorku, bo tu dano mi szansę, by doświadczyć tych emocji na znacznie większą skalę, niż mogłem sobie wcześniej wyobrazić. Tutaj miałem szansę odkryć najwspanialsze historie, których jeszcze nikt przede mną nie opowiedział.

Kiedy dostałem kulę w piersi, odniosłem wrażenie, jakby zimne iskry spłynęły kaskadą wzdłuż kręgosłupa. Prawa strona ciała została pozbawiona czucia, każdy oddech przypominał wciąganie błota przez połamaną trzcinę. Gdy pocisk rozdarł moje ciało, a impet odrzucił mnie jak szmacianą lalkę, spodziewałem się rozdzierającego bólu. Przypalania żywym ogniem. Nieludzkich męczarni, które ogarną całe moje jestestwo jak mściwe fale przypływu. Tymczasem ból się nie pojawił.

Zamiast niego ogarnęło mnie przerażające uczucie braku jakichkolwiek doznań.

Leżąc w agonii, starałem się wyobrazić sobie najcenniejsze chwile, których zostanę nieodwracalnie pozbawiony, jeśli z wylotu lufy ponownie zionie pomarańczowy płomień, rozświetlając na ułamek sekundy ciemność i przynosząc śmierć tak szybko, że świat się skończy, nim zdążę to sobie uświadomić.

Czy miałbym rodzinę? Mieszkanie większe od tej obrzydliwej wynajmowanej nory, za którą płaciłem idiotycznie wysoki czynsz, a której drzwi są teraz oklejone żółtą policyjną taśmą? Czy miałbym dzieci? Chłopca czy dziewczynkę? A może parkę? Czy wychowywałbym je w tym mieście, do którego przybyłem tak ochoczo zaledwie kilka miesięcy temu?

Może dożyłbym późnej starości, zachorował i umarł z jakiegoś naturalnego powodu? Może naprzeciwko wejścia do Radio City Music Hallu zszedłbym nagle z chodnika na jezdnię prosto pod koła piętrowego autobusu wypełnionego ciekawskimi turystami? Wycelowaliby we mnie aparaty cyfrowe i trzaskali kolejne ujęcia mojego pogruchotanego ciała, podczas gdy policjant w skórzanym kombinezonie motocyklisty kierowałby ruchem tak, aby pojazdy omijały obrys mojej sylwetki zrobiony kredą na asfalcie.

Jednak nie. Jestem tutaj. Ja, Henry Parker, liczący zaledwie dwadzieścia cztery lata, u kresu sił, o włos od śmiercionośnej kuli, która przerwie życie, co ledwie się zaczęło.

A jeśli prawda umrze dziś wraz ze mną, zginie jeszcze wiele osób, które mogłyby ocaleć, gdyby tylko...

Już nie ucieknę. Przez ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny tylko to robiłem. Dzisiaj nadszedł kres obławy.

Moim ciałem wstrząsają nieopanowane dreszcze. Mężczyzna w czerni o twarzy jakby wyciosanej z granitu ściska mocniej pistolet i mówi dwa słowa. A ja wiem, że zaraz umrę.

– Za Annę.

Nie znam Anny, ale zaraz umrę dla niej. Po raz pierwszy od momentu, kiedy to wszystko się zaczęło, czyli od trzech dni, nie mam już dokąd uciec.

Chcę odzyskać swoje życie. Chcę odnaleźć Amandę. Mam dosyć ukrywania się. Jestem śmiertelnie zmęczony. Przytłoczony poznaną prawdą, której już nigdy nikomu nie ujawnię. Dajcie mi ostatnią szansę. Wysłuchajcie mojej historii.

Obiecuję, że nie pożałujecie.

1

Miesiąc wcześniej

Patrzyłem na swoje odbicie w szklanych drzwiach, gdy winda unosiła mnie na dwunaste piętro. Garnitur świeżo odebrany z pralni chemicznej zachował nienaganny wygląd. Krawat, buty i pasek starannie dobrane. Nerwowo zerkałem na Wallace'a Langstona, starszego mężczyznę stojącego tuż obok. Moje kasztanowe włosy były porządnie przyczesane. Trzymałem się prosto i sztywno, jakbym połknął kij, co jeszcze podkreślało moje sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Kupiłem sobie poradnik, jak się przygotować do pierwszego dnia w nowej pracy. Atrakcyjny dwudziestoparolatek na okładce prezentował w uśmiechu zęby, które musiały go kosztować więcej, niż mnie studia.

Recepcjonistka wręczyła mi tymczasową przepustkę. Jeszcze nie stałem się członkiem bractwa, byłem na cenzurowanym, musiałem dopiero udowodnić swoją wartość.

– W ciągu tygodnia proszę zrobić sobie zdjęcie – powiedziała opryskliwa kobieta w wielkich okularach z czerwoną oprawką i ze znamieniem na policzku, które nadawało charakteru jej fizjonomii. – Jeśli pan tego zaniedba, będę musiała za każdym razem od nowa wprowadzać pana dane do systemu. A mam lepsze rzeczy do roboty. Rozumiemy się?

Skinąłem głową i zapewniłem ją, że będzie to pierwsza rzecz, którą zrobię. Istotnie miałem taki zamiar. Chciałem, by moja twarz pojawiła się na przepustce dziennikarza „Gazette” jak najprędzej.

Drzwi windy rozsunęły się. Wallace poprowadził mnie przez recepcję wyłożoną beżową wykładziną. Za biurkiem sekretarki ścianę zdobiło wielkie logo „New York Gazette”. Pokazałem jej tymczasową przepustkę. Uśmiechnęła się szeroko i wróciła do żucia gumy.

Wallace przyłożył identyfikator do czytnika i otworzył szklane drzwi. Ciszę przerwał nagły gwar, a ja pomyślałem, że ten najpiękniejszy na świecie hałas jest cudownym spełnieniem wszystkich moich marzeń i nadziei.

Ktoś niewtajemniczony mógłby to uznać za nieprzerwaną, trudną do zniesienia kakofonię, ale dla moich uszu hałas ten był tak kojący i naturalny jak serdeczny śmiech. Setki palców waliły w klawisze, równomierny stukot klawiatury i odgłosy gorączkowego skrobania długopisem po papierze wywołały na mojej twarzy uśmiech. Dziesiątki par oczu wpatrzonych w drobniutkie literki na monitorach, czytające faksy i e-maile nadsyłane ze wszystkich stron świata. Twarze sugestywnie wykrzywione, jakby telefon był żywą istotą zdolną do odczytywania emocji. Niektórzy krzyczeli, inni cicho szeptali. Gdybym nie panował nad mięśniami twarzy, chcąc, aby moja mina wyrażała pewność siebie, szczęka opadłaby mi z hukiem, jak animowanym przyjaciołom królika Bugsa.

– To jest news room – oznajmił Wallace. – Twoje biurko stoi tam. – I wskazał wolne krzesło obrotowe, jedyne metalowe w morzu fotelików obitych wystrzępioną tkaniną.

To uświadomiło mi, że odtąd każdego dnia będę brodził w tym oceanie informacji. Wkrótce zasiądę przy swoim biurku, ze wzrokiem utkwionym w ekran komputera, trzymając przy uchu słuchawkę telefonu i waląc w klawiaturę jak natchniony pianista.

Byłem na swoim miejscu.

Jeśli pracujecie w mediach lub rozrywce, waszą mekką jest Nowy Jork. Sportowcy nie mogą się doczekać pierwszego meczu w hali Madison Square Garden. Dla każdego pianisty sala koncertowa Carnegie Hall jest Ziemią Obiecaną. Nawet profesjonalne striptizerki – przepraszam, tancerki egzotyczne – ciągną do Nowego Jorku jak do Nowego Jeruzalem.

Nie przypadkiem również dla mnie to miasto było uświęconym celem zawodowej pielgrzymki. Wielka sala redakcyjna w „New York Gazette”. Rockefeller Plaza. Nowy Jork. Wiele mnie kosztowało, aby się tu dostać.

Przez chwilę zastanawiałem się, jakim cudem mi się to udało, skoro w dotychczasowym życiorysie mogłem się poszczycić jedynie praktyką dziennikarską w prowincjonalnej gazecie „Bend Bulletin”, ale u progu zawodowej kariery osiągnąłem życiowy cel. Do tego dążyłem. Do tego byłem stworzony. Wallace wiedział, na co mnie stać. Od czasu mojego pierwszego artykułu, który trafił na pierwszą stronę „Bulletinu” i został przedrukowany przez ponad pięćdziesiąt gazet na całym świecie, Wallace śledził moją karierę. Kiedy usłyszał, że zostałem przyjęty na prestiżowe studia dziennikarskie na Uniwersytecie Cornella, bez wahania jechał trzy i pół godziny w jedną stronę, aby zabrać mnie na lunch. Na ostatnim roku, nim jeszcze zacząłem rozglądać się za pracą, Wallace zaproponował mi, bym dołączył do zespołu „Gazette” jako etatowy dziennikarz.

– Potrzebujemy w news roomie świeżej krwi – powiedział wówczas Wallace. – Taki młody ambitny chłopak jak ty pokaże starym wyjadaczom, że nowe pokolenie ma głowę na karku. Pewnie, że są w mieście inne gazety, ale jeśli chcesz pisać reportaże o prawdziwym życiu, a nie szmatławe donosy o tym, co gwiazdy robią na wakacjach, to jest najlepszy wybór. Zdobądź sławę, Henry. Wyrób sobie markę. Zrób to razem z nami. A do tego pensja u nas w pierwszym roku będzie o pięć tysięcy wyższa niż gdzie indziej.

Tej nocy wypiłem ze trzy butelki szampana i film urwał mi się pod prysznicem.

Teraz Wallace oparł rękę na mojej marynarce. Miałem nadzieję, że nie będzie macał materiału. Nie chciałem, by spostrzegł, że moje ciuchy zapewne kosztowały mniej niż jego fryzjer. Wallace był moim dobroczyńcą. Czułem, że poza matką, która mnie urodziła, wobec nikogo nie mam większego długu wdzięczności niż wobec człowieka, który mnie zatrudnił. Jednak dziennikarskim idolem pozostawał niezmiennie ktoś inny. Ten człowiek siedział teraz kilka kroków ode mnie.

Przemykaliśmy między tarasującymi przejście krzesłami i kubkami zimnej kawy, pośród ludzi, którzy byli zbyt zaabsorbowani pracą, by przysunąć się bliżej biurek. Czułem się w swoim żywiole. Wiedziałem, że nie należy przeszkadzać dziennikarzowi, który ma nieprzekraczalny termin oddania tekstu. Zostałem zatrudniony jako źródło świeżej krwi dla tej sali redakcyjnej, a nie żeby zakłócać jej obieg.

Rozpoznałem niektórych autorów. Czytałem ich artykuły w gazecie, szukałem na pierwszej stronie zapowiedzi ich nowych tekstów. Poraziła mnie myśl, że teraz są po prostu moimi redakcyjnymi kolegami. Nie mówiąc już o konstatacji, że niektórzy najwyraźniej dawno nie widzieli prysznica czy maszynki do golenia.

Zależało mi na ich szacunku, koniecznym do życia jak tlen, ale na razie byłem niewiadomą. Takim żółtodziobem na cenzurowanym. Wszyscy będą oceniać, jak sobie radzę.

W tym właśnie momencie go spostrzegłem – Jacka O'Donnella. Wallace pociągnął mnie do przodu i oprzytomniałem.

Przechodząc obok, lekko musnąłem dłonią rękaw jego niebieskiej koszuli. Otarłem się o wielką sławę. Trudno o bardziej fizyczne oznaki uwielbienia. Mogłem jeszcze wyciągnąć jego ostatnią książkę i poprosić o autograf, by mniej subtelnie zderzyć go z moją adoracją. Porozmawiaj z nim później, mówiłem sobie. Idź za nim do łazienki. Zaproponuj, że będziesz mu czyścić buty, niańczyć dzieci, i tak dalej.

Do licha. Prawdziwy Jack O'Donnell.

Gdyby pięć lat temu ktoś mi powiedział, że będę pracował biurko w biurko z Jackiem O'Donnellem, skopałbym mu tyłek za robienie sobie ze mnie kpin. Kilka lat temu ukazał się w „New Yorkerze” duży tekst o tym facecie. Mam w domu odbitkę tego artykułu. Jedną stronę przykleiłem nad biurkiem i podkreśliłem jeden cytat. Cytat, który stał się mottem każdego tekstu, który w życiu napisałem.

„Media to DNA naszego społeczeństwa. To one decydują o tym, jakimi kategoriami myślimy, w jaki sposób się zachowujemy, co czujemy. Wszyscy jesteśmy beneficjentami – i produktami pochodnymi – obiegu informacji”.

Wiele osób, ja też, uważało, że jako pierwszy nowoczesnemu społeczeństwu wszczepił ten łańcuch DNA William Randolph Hearst. W 1887 roku Hearst przejął „San Francisco Examiner” jako dwudziestotrzyletni młodzieniec. Żaden człowiek poza nim nie przyprawiał mnie o kompleksy.

Był pierwszym wydawcą, który postawił w prasie na sensację. Jego gazety miały wielkie krzykliwe tytuły i obficie szafowały ilustracjami. Zwolennicy spiskowej teorii świata oskarżali Hearsta o wywołanie wojny amerykańsko-hiszpańskiej, bo ciągle atakował w swej gazecie rząd hiszpański za skandaliczne naruszanie praw człowieka. Hearst podobno powiedział do swojego rysownika Frederica Remingtona: ,,Ty dasz obrazki, ja dostarczę wojnę”.

Od tego czasu dziennikarstwo zrobiło krok wstecz. Dowodem tego jest skandal z fabrykowaniem informacji w „New York Timesie”. Niektórzy ludzie bagatelizowali go jako pojedynczy incydent. Inni, którzy zdawali sobie sprawę, że nie wszystkie ich teksty wytrzymałyby konfrontację z faktami, po cichu poprawili swoje zawodowe résumé. Śledziłem tę całą historię, nie posiadając się z oburzenia, gotów wstrząsnąć całym systemem.

Jeśli cytat z Jacka był dokładny – a w to wierzyłem – należało się obawiać, że zatruta krew rozniesie zakażenie na wszystkie komórki naszego społeczeństwa. Widziałem, jak kłamcy, mitomani i bufoni z chorobliwie rozdętym ego wyskakują zewsząd jak szczury w tunelach metra. A byli to ludzie, których misją miało być relacjonowanie zdarzeń, nie kreowanie się na ich głównych bohaterów.

Zaledwie przed tygodniem młodszy reporter w „Washington Post” przyszedł do redakcji naszprycowany amfetaminą, wypił dwa dzbanki czarnej kawy i zasiadł do pisania tekstu na tysiąc słów. Nie ułożył wcześniej ani jednego zdania, choć artykuł miał być gotowy za sześć godzin. Kiedy wysmażył ten swój kawałek, wrócił do domu, pobił swoją dziewczynę i rzucił się z okna mieszkania na piątym piętrze. To tylko dolało oliwy do ognia.

Chciałem być antidotum na negatywne zjawiska, przejąć tarczę od Jacka O'Donnella, wypolerować ją i nieść z dumą. Chciałem wywabić jad, który zatruł dziennikarstwo, wnieść na nowo wiarygodność do news roomu. Jack O'Donnell napełnił mnie niezniszczalną wiarą, że dobry reporter ma misję do spełnienia. A teraz znalazłem się na wyciągnięcie dłoni od żywej legendy mojej młodości. Wóz albo przewóz, Henry.

Prześliznąwszy się między marynarkami niedbale zwisającymi z oparć foteli, starając się nie potknąć o długopisy walające się tu i ówdzie na podłodze, dotarłem wreszcie do przydzielonego mi biurka z uśmiechem przyklejonym do twarzy, jakby to był dzień otwarcia ligowych rozgrywek baseballowych na stadionie New York Yankees. Miałem biurko tuż przy oknie, z widokiem na skwer, który zimą zamieniał się w lodowisko. Pierwszorzędna lokalizacja. Mogłem stąd widzieć turystów z całego świata pstrykających fotki złotych rzeźb i międzynarodowych flag, ludzi wpatrzonych w to cudowne miasto, jakby nie mogli uwierzyć, że możliwa jest taka architektura, taki styl i rozmach. Na moje biurko padało słoneczne światło, odbijało się od szklanych ścian, a ja poczułem niezmierzoną wdzięczność do opatrzności.

– Witaj w swoim nowym domu – powiedział Wallace. – Jak widzisz, jest w pełni wyposażony.

– Powinienem się jakoś przedstawić zespołowi?

– Niektórzy z najstarszych członków redakcji – odparł Wallace, nachylając się nade mną konspiracyjnie – a chyba mogę się do nich zaliczyć, trzymają w biurku piersiówkę. – Nie wiedziałem, jak zareagować. Mówi serio? Zaśmiał się na widok mojej miny i poklepał mnie po plecach: – Będziesz tu pasował.

Przechylił się i dotknął ramienia kobiety, której biurko sąsiadowało z moim. Odkręciła się na fotelu i zgromiła mnie wzrokiem. Była szczupłą, atrakcyjną blondynką. Trzydzieści kilka, może czterdzieści lat. Jej mina typu „czego do diabła chcesz” była tak wystudiowana, że chyba ćwiczyła ją przed lustrem. Miała na sobie różową koszulkę bez rękawów i czarne płócienne spodnie. Włosy ściągnięte w koński ogon. Bez obrączki. I bez stanika, jak skonstatowałem. Jeśli Mya spyta mnie o nowych kolegów, będę musiał skłamać.

– Paulino – Wallace odsunął się, by mnie nie zasłaniać – to jest Henry Parker. Dzisiaj pierwszy dzień w redakcji.

Paulina zmarszczyła nos.

– Zajmie stare biurko Phila.

Wallace potwierdził i odkaszlnął, jakby zaambarasowany tą uwagą.

Paulina przyjrzała mi się chłodno. Wreszcie wyciągnęła rękę. Miała zniechęcająco anemiczny uścisk dłoni.

– Witaj w wariatkowie.

– Dziękuję. Jestem taki szczęśliwy...

– Nie masz szczęścia, skoro dostałeś biurko po Philu. Mówiłeś mu, co się z nim stało, Wallace?

– Jeszcze nie miałem okazji – westchnął Wallace.

– Zła karma, Henry. – Wzruszyła ramionami. – Henry. To dziwne imię dla młodego człowieka. Rodzice cię nie lubili?

Po moim spojrzeniu poznała, że przeciągnęła strunę, i rozpłynęła się w kokieteryjnych uśmiechach.

– Żartuję. Masz świetne imię. Lubię oryginalnych ludzi. – Spojrzała na Wallace'a. – To ten chłopak z Oregonu? – Znowu przeniosła wzrok na mnie. – Wallace zapowiedział, że odkrył prawdziwą perłę. Jesteś taki dobry?

Chciałem rozładować napięcie.

– Kmart zrobił wyprzedaż młodszych reporterów. Wallace dostał mnie z dwudziestopięcioprocentowym rabatem.

Paulina podniosła brwi i pokręciła głową. Wallace odwrócił się zażenowany. Byłem na siebie zły.

– To nie jest śmieszne, Henry – skomentowała. – Nie jesteś tu na tyle długo, żeby uszły ci płazem głupie żarty.

– Przepraszam. Odtąd będą tylko śmieszne.

– Albo żadnych.

– Albo żadnych – przytaknąłem potulnie.

Uśmiechnęła się, już dużo cieplej.

– To dobrze.

Pod jej biurkiem zauważyłem kilka par butów. Eleganckie czerwone pantofelki, znoszone sportowe półbuty, markowe sandały na korkowej podeszwie.

– Jeśli masz trochę rozumu – wyjaśniła – trzymasz w pracy obuwie na zmianę. Nigdy nie wiadomo, jaki temat dostaniesz do rozpracowania. Trzeba być stale w pogotowiu.

Wallace pokiwał głową. Pomyślałem, że przy najbliższej sposobności przyniosę do redakcji swoje stare wygodne reeboki.

– Powodzenia, Henry. Wally to porządny gość. Słuchaj go we wszystkim – dodała, odwróciła się do komputera i wróciła do pisania.

– Jest dobrą dziennikarką – wyjaśnił Wallace ściszonym głosem. – Tylko w tym miesiącu sześć razy dostarczyła nam bohatera dnia.

– Siedem razy, Wally – sprostowała Paulina. – Jeśli to pokręcisz w ocenie okresowej, będziesz miał do czynienia z moim prawnikiem.

– Bohater dnia? – zapytałem.

– Każdy dzień ma swojego bohatera – wyjaśnił. – To historia, którą opisujemy na pierwszej stronie, główna wiadomość numeru, materiał, który przykuwa uwagę czytelnika i sprzedaje gazetę. Jednego dnia takim wiodącym tematem może być wojna, następnego wybory, kolejnego człowiek, który hoduje w mieszkaniu tygrysa bengalskiego, lub gwiazdor telewizyjny przyłapany w łóżku z niańką swoich dzieci.

– Bohater dnia za każdym razem jest inny. Każdy dzień potrzebuje własnego – uzupełniła Paulina. – Bez niego nie ma o czym pisać, gazeta się nie sprzedaje, wydawca nie zarabia, wszyscy lądujemy na bruku, a ty wracasz na swoje zadupie w Oregonie. Nie mówiąc już o tym, że reporter, który przyniesie najwięcej głów na talerzu i wstawi najwięcej tekstów na pierwszą stronę, dostaje pod koniec roku okrągłą sumkę. Bierz się do roboty. Węsz, śledź i wsadzaj nos, gdzie się da. Jest wiele tematów, których nikt jeszcze nie wytropił.

– Nie martw się – pocieszył mnie Wallace. – Będziesz miał swoją szansę. Na razie przypatrz się, jak pracują twoi nowi koledzy. Trudno jest stanąć mocno na nogach, znaleźć swój własny głos. Pamiętaj tylko, że każdy kiedyś zaczynał. Mickey Mantle był prostym chłopakiem z Oklahomy, zanim znalazł się w Yankees. Niedługo zaczniesz nam dostarczać sensacyjne artykuły na pierwszą stronę. – Spoważniał i nachylił się nade mną. – W każdym razie liczymy na to, że wykopiesz nam nowych bohaterów dnia.

– W przeciwieństwie do Phila – wtrąciła swoje trzy grosze Paulina.

– Tak, w przeciwieństwie do Phila – potwierdził z rezygnacją Wallace.

Zdecydowałem się nie dociekać, kim był ów nieszczęsny Phil. Najwyraźniej był to temat plotek newsowej części redakcji. Uznałem, że jeszcze nie mam do nich prawa.

– Siadaj i sprawdź, jak się czujesz za tym biurkiem.

Posłuchałem Wallace'a. Krzesło nie było wygodne, dostosowane raczej do osoby, która nie mogła spokojnie usiedzieć w miejscu. Zaprojektowane tak, aby utrzymać człowieka w ciągłym napięciu, a nie pozwalać na relaks. Byłem pewien, że mój kręgosłup mnie znienawidzi.

– Super – skomentowałem.

Wallace zaśmiał się.

– Kłamiesz, ale wkrótce się przyzwyczaisz. Zjedzmy w czwartek razem lunch. Dział personalny przyśle ci informację na temat dodatkowych przywilejów i planu emerytalnego. Daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebował.

W tym momencie w hali rozległ się głos jego sekretarki:

– Panie Langston, Rudy Giuliani na drugiej linii.

– Diabli nadali. Pewnie jest wściekły z powodu tego kawałka na piątej stronie. – Klepnął mnie w ramię na pożegnanie. – Henry?

– Tak?

– Nie noś do pracy garnituru i krawata. Jesteś dziennikarzem, a nie maklerem giełdowym. Zasada numer jeden – twoi informatorzy chcą czuć, że jesteś na tym samym poziomie co oni. Nie o szczebel wyżej.

Kiedy usadowiłem się wygodniej, Paulina odwróciła się do mnie z chytrą miną.

– Zapamiętaj jeszcze jedno i trzymaj się tej zasady w każdym materiale: nasza praca w dziewięćdziesięciu procentach polega na opisywaniu walki dobra ze złem. Bez zła bylibyśmy bezrobotni.

2

– Prawdziwa okazja – zapewnił Manuel Vega, wsadzając klucz do zamka. Napotkał na opór, uśmiechnął się, jakby to było zamierzone, i pchnął drzwi barkiem.

W ciągu miesiąca obejrzałem – i odrzuciłem – dwanaście ofert. Modliłem się, aby tym razem lokal przypadł mi do gustu. A jednocześnie był na moją kieszeń.

W nos uderzył mnie odór grzyba i wilgoci. Płatki białej farby złuszczone z framugi osypały się na rękaw kurtki. Z kaloryfera wydobywał się chrapliwy odgłos, coś jakby śmiertelne rzężenie starego torbacza.

Włożyłem ręce do kieszeni i zacisnąłem zęby.

– Ile?

– Dziewięćset siedemdziesiąt pięć miesięcznie. Półroczny czynsz z góry.

Całkiem do zniesienia. W dodatku to jedyne mieszkanie na Manhattanie, na które mnie stać. Większość była dwa razy droższa i miała wielkość dziecięcego kojca. To mieszkanie na północno-wschodnim rogu ulicy Sto Dwunastej i alei Amsterdam, gdzie samotna lampa uliczna migała tak, jakby była podłączona do tego samego gniazdka elektrycznego co wszystkie suszarki do włosów w mieście, było jedynym, na które mogłem sobie pozwolić bez zrujnowania budżetu.

Skoro pracowałem w gazecie, i to nowojorskiej gazecie, nie zamierzałem mieszkać poza Manhattanem. Byłem w grze i nie chciałem tego robić na ćwierć gwizdka.

Przez ostatnie trzy tygodnie koczowałem u mojej dziewczyny, Myi Loverne. Każda chwila spędzona razem sprawiała, że napięcie między nami sięgało zenitu. Odliczaliśmy sekundy do momentu, kiedy się wreszcie wyprowadzę. Większość par nie może się doczekać, aby zamieszkać razem. My nie mogliśmy się doczekać, aż zamieszkamy osobno.

Miałem na koncie osiem tysięcy. Były to oszczędności z wakacji, gdy pracowałem dla naszej lokalnej gazety, i zarobki z różnych przypadkowych zleceń, którymi wspierałem się w czasie studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Cornella. Za każdym razem zmuszałem się, by latem wracać do domu. Nie stać mnie było na opłacanie akademika podczas wakacji. W Oregonie mieszkanie miałem za darmo. Żyłem jak duch w rodzinnym domu. To był jedyny sposób, aby nie zwariować. Wymykałem się bez słowa i wracałem bezszelestnie, ignorowany przez tkwiącego całymi dniami na kanapie mężczyznę i niezdolną do sprzeciwu kobietę. Osiem tysięcy to był cały mój majątek. Nie spodziewałem się finansowego wsparcia od człowieka, którego już od dawna nie nazywałem tatą.

Mya studiowała prawo na Columbii. Jej ojciec, David Loverne, był wcześniej dziekanem prawa na Uniwersytecie Fordham. Zrobił majątek na giełdzie, na akcjach firm internetowych, sprzedając je tuż przed załamaniem się rynku. Pierwsze dwa lata naszego związku były jak złoty sen, i podobnie jak sen skończyły się brutalnym przebudzeniem. Idylla dobiegła końca, zanim zdaliśmy sobie sprawę z tego, co się dzieje. Trzeci rok przyniósł nam koszmar, z którego ciągle nie mogliśmy się wyzwolić. Mya była o rok starsza. Po zdaniu ostatnich egzaminów przeprowadziła się do Nowego Jorku. Ja zostałem w lodowatej samotni w Ithace i stamtąd obserwowałem, jak nasza miłość obumiera.

Zaledwie kilka miesięcy wcześniej, w lutym, zdarzyło się coś, co zadało naszemu uczuciu śmiertelny cios. Od czasu owej strasznej nocy gangrena toczyła nasz związek i zatruwała nasze serca. Mieliśmy nadzieję, że przeprowadzka do Nowego Jorku coś zmieni, podobnie jak przeżywający trudności małżonkowie decydują się na dziecko w nadziei, że „połączy ich na nowo”.

Znalazłem Manuela Vegę na internetowym portalu ogłoszeniowym Craigslist. Jego oferta była wydrukowana drobną czcionką, jakby nie miała odwagi konkurować z innymi, napisanymi wielkimi wytłuszczonymi literami.

– Zobaczył pan mieszkanie, teraz je pan wynajmie. – Manuel nie tracił czasu. Podsunął mi przygotowany formularz i długopis.

– Sekundę, szefie. A jeśli go nie chcę?

– Co tu się może nie podobać. Są cztery ściany i sufit. Nawet lodówka.

Czy można się oprzeć takiej logice?

Cena wydawała się rozsądna, nawet za norę o nieświeżym zapaszku. Nie miałem wyboru. Manuel zaproponował nawet, że wciśnie się do lodówki, by mi udowodnić, jaka jest pojemna, ale udało mi się go od tego odwieść.

Rozejrzałem się naokoło, lecz nie zauważyłem karaluchów ani pluskiew. Nadszedł czas ubić interes. Potrzebowałem własnego miejsca. Może jeśli przestanę siedzieć Myi na głowie, znowu zbliżymy się do siebie. Prawdopodobieństwo było mniej więcej takie jak to, że pod podłogą znajdę szczątki przywódcy związkowego i kryminalisty Jimmy'ego Hoffy razem ze sztabkami złota.

– Sześć miesięcy z góry to duża kwota – zauważyłem z westchnieniem.

Nieprawdopodobne. Jestem o krok od wyrzucenia dwóch trzecich moich oszczędności na mieszkanie, które wygląda jak scena z trzeciorzędnego horroru dla nastolatków.

– Dzisiaj płaci pan zaliczkę.

– Jeśli wynajmę mieszkanie.

Manuel wzruszył ramionami i zaczął obgryzać paznokcie.

– Nie weźmie pan dzisiaj, kto inny weźmie jutro.

– Doprawdy?

– Umieściłem ogłoszenie wczoraj, przyjacielu. Jest pan trzecią osobą, która je ogląda. Wypisze pan czek, to może powiem innym, że nic tu po nich.

– Do diabła – zakląłem, trochę za głośno. – Czy jest gniazdko do kablówki? A dostęp do Internetu?

– Oczywiście – zapewnił Manuel, uśmiechając się szeroko. – Jest Internet przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Zgoda – wycedziłem przez zęby. – Biorę.

Wziąłem formularze i zacząłem się w nie wczytywać.

– Wypełni pan teraz, a jutro przyniesie mi potwierdzony czek za pierwsze pół roku. Sześć tysięcy osiemset siedemdziesiąt pięć dolarów.

– Ma pan na myśli pięć tysięcy osiemset siedemdziesiąt pięć.

– Racja. A nie przyniesie pan czeku, wstawię ogłoszenie z powrotem.

Poszedłem za Manuelem do biura na parterze. Rozsiadł się za biurkiem zaśmieconym kartkami i papierkami po cukierkach. Kiedy wypełniałem rubrykę „miejsce pracy”, poczułem przypływ dumy. Manuel też zwrócił uwagę na tę pozycję.

– Tu pan pracuje?

– Tak, w „Gazette”. No wie pan, dziennik.

– Robi pan zdjęcia?

– Nie, jestem dziennikarzem. Będę następnym Bobem Woodwardem. – I na widok niezrozumienia w jego oczach dodałem: – Zna pan film „Wszyscy ludzie prezydenta”?

Po twarzy Manuela widać było, że nic nie rozumiał. Machnąłem ręką. Nie było sensu wdawać się w wyjaśnienia. Niedługo staną się zbędne. News room w „Gazette” jest siedzibą Batmana. To mieszkanko będzie moją rezydencją Wayne'ów, jaskinią ukrywającą zamaskowanego bohatera. Choć wątpię, czy w rezydencji Batmana buszowały myszy wielkie jak jamniki.

– Spodoba się panu. Będzie jak w domu.

Tak, pomyślałem. Jak w domu. Takim z moich marzeń, a nie tym drewnianym baraku, w którym jedynymi odgłosami jest kapanie wiecznie cieknącego kranu i jadowite zaczepki przedwcześnie postarzałego mężczyzny, który sam siebie nazywał moim ojcem.

Poszedłem prosto do Myi. Chciałem uczcić wyprowadzkę, zabrać ją na drinka, spędzić tę ostatnią noc w jej łóżku. Sprawdzić, czy możemy jeszcze raz rozniecić dawne uczucia. Zadzwoniłem, by ją zaprosić na kolację, ale odmówiła.

– Henry, w przyszłym tygodniu mam ostatnie egzaminy. Kolacja w knajpie zajmie zbyt dużo czasu. Jeśli chcesz, możemy wziąć w Subwayu kanapki na wynos.

Wykręciłem się, że zjem coś po drodze.

Powitała mnie w drzwiach. Miała na sobie czerwony szlafrok, włosy w mokrych strąkach. Pachniała świeżością. Wyszła wprost spod prysznica. Chciałem ją objąć i zamknąć w ramionach jak wtedy, gdy się dopiero poznaliśmy, kiedy nic innego nie miało znaczenia, a prawdziwe życie wydawało się tak odległe. Położyłem jej dłoń na ramieniu i lekko pogładziłem.

– Henry, przed chwilą wtarłam balsam do ciała.

– Przepraszam.

– Nie szkodzi. Po prostu... – Uśmiechnęła się blado.

Zdjąłem buty i ustawiłem je pod drzwiami. Usiadła na łóżku, zacisnęła wargi i skrzyżowała ramiona.

– Opowiedz o swoim nowym mieszkaniu.

– O ile mi wiadomo, nikt tam dotąd nie umarł.

Moja uwaga jej nie rozbawiła.

– Pytam poważnie. Jak wygląda?

– To Harlem, róg Sto Dwunastej i Amsterdam. Budynek nie wygra w konkursie „House and Garden”, ale jest światło, gaz i woda, mam własne miejsce, drzwi wejściowe się zamykają i niczego więcej nie trzeba mi do szczęścia.

– Jest czysto?

– Cóż... – Zastanowiłem się nad doborem odpowiednich słów. – Nie jestem pewien, czy ,,czysto” to właściwe określenie, ale nadaje się do życia.

– Oczekujesz, że cię odwiedzę?

– Miałem nadzieję, że będziesz chciała je zobaczyć, jako moja dziewczyna.

Mya podeszła do otwartego okna. Nocne niebo było zimne i nieprzyjazne.

– Myślałem, że przestałaś obgryzać paznokcie.

– Przez chwilę. Teraz nawyk wrócił.

Między nami była pustka. Dlaczego jeszcze się spotykaliśmy? Tylko dlatego, że przetrwaliśmy burzę i wylądowaliśmy wreszcie na skrawku suchego lądu? Czy łudziliśmy się, że mamy szansę? Może nie umarła w nas jeszcze pamięć pierwszych nocy, kiedy byliśmy dla siebie całym światem?

– Mam nadzieję, że będzie ci tam dobrze – powiedziała Mya, patrząc w dal.

– Jak mam to rozumieć?

– To wszystko, co chciałam powiedzieć. Mam nadzieję, że polubisz swoje mieszkanie. Nie staraj się doszukiwać podtekstów.

– Było coś w twoim głosie. „Mam nadzieję, że będzie ci tam dobrze, ale...”. Chcę wiedzieć, co znaczy to „ale”.

Mya odwróciła się. Włosy spadały jej na ramiona, skóra jaśniała.

– Czasem się zastanawiam, Henry.

– Nad czym?

– To nic ważnego. – Znowu odwróciła się plecami.

– Nie rób tego. Zaczynasz coś mówić i urywasz.

– Nie warto o tym rozmawiać.

– Zawsze warto. – Podszedłem i przyciągnąłem ją za ramiona. Zadrżała, ale po chwili się odprężyła.

– Rozmyślam o różnych rzeczach.

Wiedziałem, do czego zmierzamy. Czułem w żołądku rosnącą gulę. Opuściłem ręce i cofnąłem się. Mówiła cicho i spokojnie.

– Było zupełnie inaczej. Oboje to wiemy. Zmieniło się od czasu...

– Od tamtej nocy.

– Tak – westchnęła. – Od tamtej nocy.

Siadłem na łóżku i objąłem ramionami poduszkę. Spojrzałem na Myę. Widziałem prawie niezauważalną bliznę na jej policzku. Ktoś postronny mógłby jej nie zauważyć, ale ja wiedziałem, że tam jest.

– Myślę czasem o tamtej nocy i zastanawiam się, czy nie był to jakiś znak od losu. Omen.

Kiwnąłem głową. Świetnie wiedziałem, co ma na myśli.

– Czego byś chciała? Żebyśmy wszystko zakończyli, bo nadszedł czas próby?

– Jeszcze nie nadszedł. Prawdziwe wyzwania pojawią się, gdy skończę aplikację, a ty będziesz miał nocne dyżury w redakcji. Studia i praca zajmują czas, ale to tylko kolejne szczeble. Chcę się piąć w górę, nie chcę tracić energii na nic innego.

– Ale my, to co między nami, nie jest tylko szczeblem. Jeśli się postaramy, znajdziemy sposób, żeby z niczego nie rezygnować. Wiem, że zdarzyły się złe rzeczy – zawahałem się, głos wiązł mi w gardle – ale możemy zostawić je za sobą.

– Może – odparła bez przekonania. – Ale kiedy ja będę prawnikiem, a ty... dziennikarzem czy kimkolwiek innym, będziemy mieli jeszcze mniej czasu na wyjaśnienia i rozmowy. W pewnym momencie należy się zatrzymać i zastanowić, czy to wszystko ma sens.

Wiedziałem, że nie powinienem o to pytać, ale ugodziła mnie do żywego i nie mogłem jej słów zostawić bez odpowiedzi.

– Co masz na myśli, mówiąc „dziennikarzem albo kimkolwiek innym”?

– Chciałam powiedzieć: kiedy twoja kariera nabierze rozpędu. Kiedy będziesz robić to, na czym ci naprawdę zależy.

Pokręciłem głową. Odrzuciłem poduszkę na wezgłowie łóżka.

– Nigdy we mnie nie wierzyłaś.

– Nieprawda. Zawsze cię wspierałam.

– Łatwo było tak mówić, kiedy oboje studiowaliśmy. Zwłaszcza że wyjechałaś. Ale teraz? Będziesz zawsze po mojej stronie?

Twarz Myi zastygła, jakby odpłynęło z niej życie.

– Nie masz prawa zarzucać mi, że mnie przy tobie nie było.

Zrobiła krok do przodu, zarzuciła mi ramiona na szyję. Na parę sekund przycisnęła wargi do moich. Chwilę później wyszedłem.

Kiedy następnym razem rozmawiałem z Myą, trzech mężczyzn chciało mojej śmierci.

3

Gdyby nie moja piekielna ambicja, nic takiego by się nie wydarzyło. Ale taki już jestem – ambitny, uparty i niecierpliwy. Lubię myśleć, że to cechy wszystkich wielkich umysłów. Jednak nigdy nie przyszło mi do głowy, że za ambicję zapłacę własnym życiem.

Czwartego dnia w „Gazette” Wallace dał mi pierwsze reporterskie zadanie. To był idealny moment. Nie widzieliśmy się z Myą od wielu dni. Rozpaczliwie potrzebowałem stymulacji. Przydzielona praca dała lepszy efekt niż zgrzewka piwa.

Kiedy Wallace wezwał mnie do siebie, przyszło mi do głowy wiele możliwych powodów. Wiedziałem, nad jakim tematem pracuje Jack O'Donnell. Czasem, mijając jego biurko, ukradkiem zerkałem na monitor i czytałem tekst na ekranie.

Od sześciu miesięcy Jack pracował nad materiałem tak sensacyjnym i obszernym, że „Gazette” zamierzała przez cały tydzień publikować kolejny odcinek na pierwszej stronie. Wiedziałem, o czym będzie ten artykuł, tak jak cała redakcja. Jack ryzykował życiem swych informatorów, a przy okazji własnym, by ujawnić sprawy, które nigdy nie oglądały światła dziennego.

Prowadził dochodzenie na temat wojny między dwiema mafijnymi rodzinami. Historia ta miała swoje początki dwadzieścia lat wcześniej. O'Donnell napisał wtedy książkę dokumentującą odrodzenie nowojorskiejcosa nostrypod rządami Johna Gottiego. Książka rozeszła się w prawie milionowym nakładzie, a potem na jej podstawie nakręcono film z Jamesem Caanem w roli głównej. Kupiłem sobie używany egzemplarz w antykwariacie w Bend, jeszcze jako nastolatek. Stał na mojej półce jak trofeum. A teraz, wiele lat później, O'Donnell śledzi rozpad starego imperium po śmierci Gottiego i powstanie nowego układu sił w świecie przestępczym – gangsterów zaciekle walczących o każdy okruch, każdy strzęp władzy, starających się założyć własne dynastie na gruzach mafijnego Imperium Romanum.

Opinia publiczna była zaniepokojona. Nawet burmistrz dostrzegł wojnę gangów i potępił ją kwiecistymi frazesami, mówiąc o obrzydliwych ściekach, które wezbrały i zalewają ulice miasta, zakłócając ład publiczny ostatniego dziesięciolecia. Zapisałem sobie ten cytat.

Od śmierci Gottiego aktywność mafiosów przybrała na sile. Wojna w przestępczym światku dawała o sobie znać, gdy znajdowano ciała ofiar podziurawione kulami niczym sito. Etatowi komentatorzy na kanale informacyjnym Fox News z nerwową ekscytacją ostrzegali, że śpiący olbrzym właśnie się przebudził. Przed znaną chińską restauracją zastrzelono człowieka. Pożar strawił pracownię krawiecką w dzielnicy rzeźni i masarni. Niektóre morderstwa były tak bestialskie, że tabloidy prześcigały się w ociekających krwią opisach.

Ludźmi, których podejrzewano o przejęcie schedy po dotychczasowym ojcu chrzestnym, byli Jimmy „Bestia” Saviano i Michael DiForio. Gangsterskie ksywki mają dla mnie swój smaczek, ale pseudonim „Bestia” wydawał mi się zbyt nachalny. Bez cienia przenośni. Jak facet, który wybiera ksywkę „Zabójca”, by sobie zrekompensować brak jednego jądra.

Rodzina Saviano na początku była nieliczna. Dobrana szajka liczyła nie więcej niż dwudziestu bandziorów, którzy dobrze wiedzieli, że jedyną szansą na dorobienie się majątku jest szlachetna profesja rozwalania ludziom głów. Byli to osobnicy wierni bardziej swojemu stylowi życia niż omercie w książce Maria Puza.

Z chwilą, gdy rodzina Gottiego poszła w rozsypkę, jego ludzie szukali nowego punktu oparcia, zastrzyku świeżego mafijnego DNA. Większość zmieniła pana, składając obietnicę posłuszeństwa familii Saviano.

Na czele drugiej rodziny, która podsycała tę przestępczą wojnę XXI wieku, stał Michael „Cztery Kąty” DiForio, który odziedziczył przezwisko po swoim ojcu Michaelu, który z kolei odziedziczył je po swoim ojcu, również Michaelu. Najwyraźniej oryginalność nie była w tej rodzinie cechą dominującą.

Według mnie „Cztery Kąty” to dużo lepszy przydomek niż „Bestia”. Odnosi się do ulubionego sposobu, w jaki DiForio rozprawiał się ze swoimi konkurentami przez całkiem dosłowne ćwiartowanie ich szczątków i wysyłanie ich na cztery strony świata. Najwyraźniej nikt go nie poinformował, że ziemia jest okrągła.

Wiedziałem, że jako żółtodziób nie mogę liczyć na udział w dziennikarskich śledztwach tego kalibru. Jednak wbrew rozsądkowi miałem nadzieję, że do Jacka dotarły dobre opinie na mój temat, a może nawet czytał jakieś moje wcześniejsze teksty. Może będzie potrzebował kogoś do zbierania materiałów, obdzwonienia paru osób, chłopca na posyłki, i tak dalej.

W czwartek wezwał mnie do siebie Wallace. Serce waliło mi tak mocno, że musiał słyszeć jego łomot. Uśmieszek na jego ustach odebrałem jako zapowiedź ważnego reporterskiego zadania. Coś wielkiego. Prowadzącego do ujawnienia głęboko zakonspirowanej korupcji na szczytach władzy. W imię dobra publicznego. Nie mam poczucia misji ani manii wielkości. Po prostu chcę być najlepszym reporterem na świecie.

Szczęka mi opadła, gdy wręczył mi fiszkę z nazwiskiem, telefonem i adresem.

– Nekrolog potrzebny jest do jutrzejszej gazety. Chcę go mieć na biurku przed siedemnastą.

Nie poruszyłem się, przez chwilę szukając w jego twarzy oznak sarkazmu. Może ma takie złośliwe poczucie humoru? Jednak nic na to nie wskazywało.

– Oczywiście – potwierdziłem, wyjmując notes – Kim jest ten... hm... Arthur Shatzky?

– Jest, a raczej był, profesorem Harvardu. Filologia klasyczna. Przeszedł na emeryturę piętnaście lat temu. – Złożył ręce i podparł nimi brodę. – Napisz coś miłego, Henry. Jack O'Donnell był kiedyś jego studentem.

Zanotowałem to z poczuciem głębokiego zawodu. Wspomnienie pośmiertne nie jest materiałem na pierwszą stronę.

– Jack nie chciał sam napisać?

– Jack O'Donnell jest skarbem narodowym – zaśmiał się Wallace. – Pisze, co chce i kiedy chce. Od czterdziestu lat nie pisze nekrologów. – Wstał i delikatnie ścisnął mnie za ramię. – Każdy musi od czegoś zacząć, Henry.

Uśmiechnąłem się niewyraźnie i wróciłem do biurka, starając się nie powłóczyć nogami.

Paulina spojrzała na mnie uważnie.

– Czego chciał wielki człowiek?

– Miał dla mnie zlecenie.

Jej oczy rozjarzyły się. Wyczułem zazdrość i pokręciłem głową.

– Nie nakręcaj się. Mam napisać wspomnienie pośmiertne o jednym z profesorów uniwersyteckich O'Donnella.

Paulina pociągnęła nosem i wydmuchała go w chusteczkę, którą niedbale cisnęła na podłogę.

– Jesteś tu zaledwie tydzień, a już piszesz dla O'Donnella. – Była najwyraźniej zirytowana. – Cytują twoje artykuły z jakiegoś lokalnego piśmidła w Pipidówce, stan Ohio...

– Oregon.

– Na jedno wychodzi. Na moje materiały powoływano się w prasie całego świata, a Jack i tak w ciągu dziesięciu lat powiedział do mnie może ze dwa słowa. – Wypiła łyk kawy. – A teraz mają nowego pupilka, który pewnie musi pokazywać dokumenty, żeby wejść na film dla dorosłych.

Nie dam się wyprowadzić z równowagi. Zagłaszczę ją na śmierć.

– To tylko nekrolog. Nie piszę „dla Jacka”.

Paulina prychnęła i odwróciła się do komputera.

– Zanim się obejrzysz, będziesz w siodle, Henry – powiedziała odwrócona do mnie plecami. – Już oni o to zadbają. Ale pamiętaj, to dziki mustang, i spada się z niego jeszcze szybciej. Ciesz się, póki możesz. Zanim się obejrzysz, znajdziesz się na ziemi, a twoje miejsce zajmie kolejny pieszczoszek losu. Wystarczy, żeby nie miał problemów z ortografią.

Gdybym chciał zrobić karierę jako autor nekrologów, to zacząłem dobrze. Dwa tygodnie później byłem ze śmiercią za pan brat, produkowałem łzawe pożegnania jedno za drugim. Najpierw wspomnienie o Arthurze Shatzkym, potem przyszła kolej na malarza Isensteina, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem, wreszcie był elektryk, który wpadł do szybu windy.

Są cztery zasady, pouczał mnie Wallace, konstruowania dobrego nekrologu. Po pierwsze, trzeba podać nazwisko i zawód. Po drugie, przyczyna śmierci musi mieć wymiar greckiej tragedii, nawet jeśli okoliczności są banalne. Po trzecie, należy zacytować byłego współpracownika i kogoś z rodziny. Po czwarte, wymienić osieroconych krewnych. Jeśli zmarły ich nie miał, trzeba wyliczyć nieutulone w żalu instytucje i komitety, które stracą takiego współpracownika. Życie sprowadzone do szablonu.

Przy całym szacunku dla zmarłych, zatrudnianie obiecującego młodego reportera do pisania wspomnień przypomina zatrudnienie Kasandry do parzenia kawy. Nie przemawia przeze mnie urażone ego, to jest najświętsza prawda.

To był mój trzeci poniedziałek w redakcji, gdy Wallace podszedł do mojego biurka i przerwał mi pisanie nekrologu architekta, który padł ofiarą bezdechu sennego.

– Henry, mam coś dla ciebie.

– Kto umarł?

– Nic z tych rzeczy. – Wallace zarechotał. – Widziałeś Rockefeller Center?

– Tak mi się zdaje. Wystarczy wyjrzeć przez okno.

– A pająki od frontu?

Nie byłem pewien, do czego Wallace zmierza, i trochę się zaniepokoiłem.

– Widziałem. – Nie mówił o prawdziwych pająkach, ale o ogromnych sześciometrowych potworach, które jakiś artysta skonstruował z powyginanej blachy. Jedynymi osobami zainteresowanymi tymi dziełami sztuki byli turyści i dzieci, które usiłowały wspinać się na rzeźby, jakby to był plac zabaw rodem z koszmarów Stephena Kinga.

– Chcę mieć tekst na trzysta słów. Coś o artyście i jego dziele. Opinie przechodniów, przynajmniej dwa cytaty. Na środę.

Paulina stłumiła chichot. Wallace nie odchodził, stał nade mną i czekał na odpowiedź.

– Myślę, że on ma problem z twoim zleceniem, Wally – wtrąciła się w najmniej odpowiednim momencie.

Wallace podniósł brwi. Starałem się nie patrzeć mu w oczy.

– To prawda? – spytał.

Milczałem. Nie znosiłem pisania nekrologów i nie miałem również najmniejszej ochoty indagować farmerów z Dakoty Północnej na temat tego, co sądzą o metalowych insektach wielkości samolotu pasażerskiego.

– Szczerze?

– Inaczej będę zawiedziony.

Spojrzałem na Paulinę. Udawała, że jest pochłonięta pracą.

– Nie jestem do tego stworzony. Bez obrazy dla wielbicieli pająków, ale to nie jest moja najmocniejsza strona. Chyba o tym wiesz.

Wallace podniósł palec i zaczął obgryzać paznokieć.

– Chciałbyś pracować nad jakimiś bardziej interesującymi tematami.

Skinąłem głową. Czułem się niepewnie. Właśnie poprosiłem redaktora naczelnego wielkiej nowojorskiej gazety o przydzielenie mi ambitniejszych zadań i większej odpowiedzialności. I to w niespełna miesiąc po zatrudnieniu. Zapewne około tysiąca dziennikarzy dałoby się posiekać za to, aby móc pisać nekrologi w „Gazette”, ale ja zbyt ciężkopracowałem, by się tu dostać, toteż nie zamierzałem poddać się bez walki.

– Przykro mi, Henry, ale w tej chwili nie mam nic lepszego. Wierz lub nie, takie artykuły są ważne. Chciałbyś...

Usłyszałem tylko ple-ple-ple, zaufaj mi, ple-ple-ple.

– Rozumiesz? – Wallace domagał się odpowiedzi.

Paulina milczała, nadstawiała tylko uszu. Nie poruszyłem się nawet. Zrozumiałem, co powiedział, ale w głębi serca mu nie wierzyłem. W tym momencie w pokoju rozległ się niespodziewany głos:

– Mam coś, w czym Parker mógłby pomóc.

Odwróciliśmy się jak na komendę. To był głos Jacka O'Donnella. Patrzył prosto na mnie. Z wrażenia omal nie zemdlałem.

Wallace zaśmiał się zaskoczony i niedbałym ruchem dłoni skierował mnie do starszego reportera.

Zanim zdałem sobie sprawę, że Jack O'Donnell – we własnej osobie – przemówił do mnie, nogi same zaniosły mnie do jego biurka. Odchylał się na krześle. Miał krótką, siwą brodę. Całe biurko zaklejone było samoprzylepnymi karteczkami z nieczytelnymi notatkami. Stało na nim zdjęcie atrakcyjnej kobiety, młodszej od niego o przynajmniej dwadzieścia lat.

– Chcesz, żeby się coś zaczęło dziać?

– Tak – wyjąkałem, kiwając głową.

Czułem dochodzący od niego zapach kawy i tytoniu i przemknęło mi przez głowę, że chciałbym zamknąć tę woń w buteleczce i schować na własnym biurku.

Wsunął rękę pod stertę kartek i wyjął notatnik. Rzucił okiem, zerwał wierzchnią stronę i mi ją podał.

– Nie wiem, czy słyszałeś, ale pracuję teraz nad sprawą byłych kryminalistów, którzy postanowili wejść na dobrą drogę. – Kiwałem głową, jakby od tego zależało moje życie. – Dobrze się czujesz, chłopcze? – Znowu energiczne potaknięcie.

Jack westchnął i mówił dalej:

– Chcę opisać historie dwunastu ludzi z wyrokami, dawnych przedstawicieli świata przestępczego. Coś w rodzaju „co się z nimi teraz dzieje”. Mam nadzieję, że uda mi się to powiązać z większym dochodzeniem na temat efektywności wymiaru sprawiedliwości, a może raczej jej braku.

Pokiwałem głową. Zacząłem nabierać w tym wprawy.

– Jak mogę pomóc? – zapytałem łamiącym się głosem piętnastolatka zatrudnionego w McDonaldzie w okienku obsługującym kierowców zbyt leniwych, by wysiąść z samochodu. Odkaszlnąłem i powtórzyłem pytanie niskim basem.

O'Donnell postukał w podaną mi kartkę papieru. Podkreślił imię, nazwisko, adres i numer telefonu.

„Luis Guzman. Róg Sto Piątej i Broadwayu”.

– Zadzwonię do pana Guzmana i powiem, że mój współpracownik przyjdzie przeprowadzić wywiad. Rozmawiałem już z jego kuratorem i uzyskałem zgodę. Naciskają na ekswięźniów, którym warunkowo zawieszono wyroki, aby udzielali entuzjastycznych wypowiedzi na temat programów resocjalizacyjnych przygotowujących skazanych do powrotu na łono społeczeństwa. Można go docisnąć, jeśli nie będzie chciał mówić. Nie zdążę przeprowadzić wywiadów z każdym z tych dwunastu nawróconych. Za krótki termin. Przygotuj dokładne streszczenie nagrania i wybierz dla mnie najciekawsze kawałki. Zrób kopie dla mnie i Wallace'a. Jeśli się dobrze spiszesz, wymienię cię pod tekstem jako współautora.

– Będę z tobą pracował?

– Zgadza się.

– Bezpośrednio z tobą?

– Oczekujesz, że będę cię woził w spacerówce? – zaśmiał się O'Donnell. – Guzman siedział kilka lat za napad z bronią w ręku, ale od wyjścia na warunkowe jest wzorowym obywatelem. Dostarcz mi kilka smacznych krwistych wypowiedzi, które dadzą się zacytować, a uznam, że wykonałeś zdanie. Poradzisz sobie?

Pokiwałem głową.

– Zakładam, że to ma znaczyć „tak”, a nie jest to oznaka choroby Tourette'a.

– Tak. To odpowiedź na pierwsze pytanie.

Jack zmierzył mnie wzrokiem i przytrzymał za łokieć. Wallace lubił moje ramię, Jack łokieć. Kiedy zostanę uznanym autorem, będę klepał ludzi po karku, aby być oryginalnym.

– Spraw się dobrze, Henry. Będę potrzebował sporo wywiadów przy zbieraniu materiałów do tej historii.

Tym razem kiwnąłem głową z zapałem.

4

Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Napływały wspomnienia, o których najchętniej bym zapomniał, wyrzucił z głowy i z przeszłości. Ale to niemożliwe. Koszmarne sny będą mnie nawiedzały latami. Bezsilność, której zaznałem owej zimowej nocy, już nigdy mnie nie opuści. Jednak senne majaki były niczym w porównaniu z brutalną rzeczywistością.

To było w lutym, trzy miesiące wcześniej. Kończyłem właśnie pracę zaliczeniową. Każdą ocenę, która miała wpływ na średnią, uważałem za sprawę najwyższej wagi. Chciałem zrobić wrażenie na swoich przyszłych pracodawcach. Trzy bezsenne noce wywarły niepożądany wpływ na stan mojego ducha i umysłu. Byłem roztrzęsiony i ogłupiały.

Mya i ja kłóciliśmy się od tygodnia. Miała pretensje o to, że nie odpowiadam na jej telefony. Ona mieszkała już w Nowym Jorku, ja w Ithace. Zresztą, teraz to już bez znaczenia.

Z lada powodu wybuchały awantury i raz ona, raz ja w trakcie rozmowy rzucaliśmy słuchawką. Była za kwadrans dwunasta. Brak snu i twórczość Flauberta stanowiły zabójczą dla nerwów mieszankę. Wybuchnąłem, gdy Mya zarzuciła mi, że jestem dziecinny. Eufemizmem byłoby stwierdzenie, że ta kropla przelała czarę goryczy. Od sternika na Titanicu nie sposób oczekiwać powściągliwości brytyjskiego dżentelmena.

Nazwałem ją suką. Powiedziałem, że mam dosyć jej wiecznych pretensji i tego związku. Wykrzyczała, że jestem dupkiem. Przyznałem jej rację. I odłożyłem słuchawkę.

Przeczytałem jeszcze jedną stronę tekstu, choć litery tańczyły mi przed oczami. Wreszcie udało mi się uspokoić i na chwilę położyć. Nie po raz pierwszy zadałem sobie pytanie, czy to wszystko jest tego warte.

O drugiej trzydzieści sześć rano zadzwonił telefon. To była Mya. Nie słyszałem słów, tylko ciężki oddech, odgłosy szurania, jęk. Płakała. Pewnie z powodu kłótni. Nie zastanawiając się, odłożyłem słuchawkę i wyłączyłem telefon.

O wpół do ósmej obudziły mnie dźwięki „Love Me Do”. Przyjąłem to jako ironię losu. Niewiele pamiętałem z tego, co się w nocy działo.

Postawiłem się na nogi zimną kawą. Włączyłem telefon. Nagrane były cztery wiadomości. Zadzwoniłem na pocztę głosową z poczuciem winy. Przypomniało mi się, że przerwałem połączenie, gdy Mya płakała. Jak mogłem być tak okrutny wobec dziewczyny, z którą spędziłem tyle szalonych nocy, która ofiarowała mi swoją miłość, która trzymała mnie za rękę, gdy tego potrzebowałem?

Pierwsza wiadomość zmroziła mi krew w żyłach. Słychać było odgłosy w tle, słowa prawie niezrozumiałe, ale na tyle wyraźne, bym rozpoznał głos płaczącej kobiety. Mya.

– Proszę, Henry, Boże, proszę, odbierz...

Połączenie zostało przerwane.

Z rosnącym przerażeniem słuchałem kolejnych wiadomości. Dwie były od rodziców Myi, ostatnia od mojego ojca.

Musiałem się dostać do szpitala.

Łomotałem do kolejnych drzwi, aż otworzył mi mój przyjaciel Kyle. W histerii przekonałem go, że musi mi pożyczyć samochód. Pędziłem do Nowego Jorku z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Zaparkowałem na drugiego przy wejściu do szpitala Mount Sinai. Auto zostało odholowane, gdy tylko wbiegłem do środka.

– Mya Loverne – powiedziałem rejestratorce.

Wprowadziła dane do komputera. Z każdą straconą minutą rósł we mnie gniew i żal. Biegiem do windy i na szóste piętro. Dygotałem, łzy spływały mi po twarzy. Kiedy znalazłem pokój 612, zebrałem się na odwagę. Widok, jaki tam zastałem, na zawsze wrył się w moją pamięć.

Twarz Myi była osłonięta sterylnymi białymi opatrunkami, skóra blada i sucha. Jej rodzice nachylali się nad nią, trzymając za ręce, głaszcząc. Wyglądali, jakby przepłakali całą noc.

Miała podłączoną kroplówkę. Z trudem wykrztusiłem „Tak mi przykro” i rozkleiłem się całkowicie.

Mya została napadnięta. Zadzwoniła do mnie po pomoc.

A ja odłożyłem słuchawkę.

Tego wieczoru spotkała się z przyjaciółmi i rozglądała się właśnie za taksówką, gdy nie wiadomo skąd pojawił się napastnik, złapał ją za rękę i wciągnął w boczny zaułek. Wyrwał jej torebkę, spoliczkował i zdecydował, że nie zaszkodzi się zabawić. Rozerwał jej spódnicę i wymierzył cios w żołądek. A jej chłopak –Kocham cię, Mya– zignorował prośby o pomoc. Tymczasem bandyta nie spieszył się, gmerał palcami przy rozporku. Mya zdołała przycisnąć guzik, który ponownie wybrał mój numer. Odpowiedziała automatyczna sekretarka. Mężczyzna przesunął dłonią po stwardniałym członku, gdy moja dziewczyna leżała, krwawiąc, a ja spokojnie układałem się do snu.

Na szczęście Mya miała mały pojemniczek gazu pieprzowego przyczepiony do kółka na klucze. Udało jej się prysnąć mu w twarz, gdy się nad nią nachylił.

Kocham cię, kochanie moje.

O Boże.

Napastnik zatoczył się. Z całej siły walnął ją w twarz i złamał jej kość policzkową. Potem uciekł, a ona została. Leżała na chodniku, wijąc się z bólu i szlochając. Pobita. Przerażona. A ja spokojnie spałem.

Lekarze zoperowali ją, nastawili kość i zapewnili, że blizna będzie prawie niewidoczna. Pierwsza dobra wiadomość.

Pani Loverne wzięła mnie za rękę, gdy klęczałem przy łóżku, roniąc łzy. Uśmiechnęła się z wysiłkiem, zapewniła, że to nie moja wina. Nie byłem w stanie spojrzeć na ojca Myi. On też w milczeniu odwracał wzrok.

Potem Mya się ocknęła. Była pod wpływem środków uspokajających, ledwo przytomna.

– Dziecinko – szepnąłem. Dolna warga mi drżała, a całe ciało się trzęsło.Ty przeklęty draniu, patrz, co zrobiłeś. –Jestem przy tobie, dziecinko.

– Dzwoniłam do ciebie, Henry – wyszeptała. – Nie było cię.

Oczy mnie zapiekły. Ścisnąłem jej dłoń, ale nie zareagowała.

Bo przecież byłem pod telefonem. Prosiła o ratunek, wzywała mnie, wierząc, że jej nie zostawię. Jakoś zareaguję.

A ja wyłączyłem telefon.

Czekała na karetkę zupełnie sama, w ciemnej uliczce, obolała. Spałem kamiennym snem, kiedy dzwonili do mnie jej rodzice, kiedy mój własny pożałowania godny ojciec nagrał gniewną wiadomość, domagając się wyjaśnień, czemu Cindy Loverne budzi go o czwartej rano. Mogłem ją ocalić. Mogłem jej pomóc. Nie zrobiłem tego. I to był mój własny wybór.

Następnej nocy bezwiednie zawędrowałem do tego samego zaułka. Na ziemi były jeszcze ślady krwi. Moją jedyną towarzyszką była ćwiartka wódki. Czekałem w ciemnościach. Badawczo obserwowałem każdego przechodnia. Wypatrywałem ukrytej groźby, spojrzenia pełnego obawy, jakiegoś znaku, który by mówił: „Zrobiłem to, i co mi zrobisz, palancie. Spróbuj mnie dopaść”.

Dwa dni później towarzyszyłem Myi, gdy martwym, monotonnym głosem opisywała napastnika laborantowi policyjnemu, a on na tej podstawie usiłował sporządzić portret pamięciowy. Niewiele pamiętała. Portret mógł pasować do połowy męskiej populacji Nowego Jorku. Obdzwoniłem wszystkie szpitale w promieniu siedemdziesięciu kilometrów, dopytując o białego mężczyznę w wieku między dwadzieścia pięć a czterdzieści lat, między metr siedemdziesiąt pięć a metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Mógł zgłosić się ze złamaną ręką, oczami opuchniętymi od gazu pieprzowego, nawet fiutem przytrzaśniętym zamkiem błyskawicznym. Ale wszystkie poszukiwania spełzły na niczym, zostałem z pustymi rękami.

Gdybym tej nocy okazał się mężczyzną, za jakiego się miałem, facet by nie przeżył, a moja dziewczyna byłaby bezpieczna. Ale wtedy, kiedy mnie potrzebowała, odwróciłem się plecami. I już zawsze będę zmagać się z poczuciem winy.

Ta jedna noc zmieniła wszystko. Zawiodłem dziewczynę, którą kochałem. Wiedziałem, że od tej chwili zawsze będę dla niej, dla każdego, kto mnie potrzebuje, bo już nigdy nie odwrócę się plecami od człowieka w potrzebie. Uznałem, że to jedyny sposób, by móc patrzeć sobie w twarz.

5

Skrzywiłem się na widok wyciągu z rachunku bankowego. Może jakiś urzędnik za każdym razem skręca się ze śmiechu na widok moich mizernych wpływów. Za połowę miesięcznych opłat mógłbym wynająć dwa razy większe mieszkanie w Brooklynie czy w Queensie, ale dopóki byłem w stanie przeżyć na jabłkach i krakersach, wielkomiejska atmosfera Manhattanu warta była każdej ceny.

Trochę gorzej szło mi z przywykaniem do dziwacznych i nieprzewidywalnych odgłosów mojego mieszkania. Co noc przed snem wsłuchiwałem się w skrobanie i chrobotanie niepożądanych lokatorów, kapanie wody z niewidocznych rur. Koncentrowałem się na pracy. Dzięki Bogu, że ją miałem, bo inaczej bym zwariował.

Robiłem to, o czym marzyłem od zawsze. Od chwili, gdy ojciec po raz pierwszy rzucił mi w twarz, że jestem śmieciem i niczego w życiu nie osiągnę. Moja matka stała przy kuchni z nieobecnym wyrazem twarzy. Była jak chodząca figura woskowa. Daleka, zamknięta we własnym świecie.

Niektórzy ludzie gubią się wśród demonów, które ich nawiedzają, ja wybrałem inne wyjście. Gniew podsycał mój wewnętrzny ogień, dodawał mi sił. Każdą obelgę, którą ciskał we mnie ojciec, zamieniałem w paliwo. Płonęło, bo tego chciałem.

A teraz wreszcie mam szansę pracować u boku żyjącej legendy. O'Donnell dawno przekroczył sześćdziesiątkę, ale twarz miał pełną życia, nawet jeśli wiek pomarszczył jego policzki. Kiedy siedział przy komputerze, palce tańczyły mu po klawiaturze, a oczy były jak bramy do innego świata. Dając mi zlecenie, Jack podał mi palec. Jeśli złapię całą rękę, ujawnią się moje najlepsze cechy.

W „Gazette” wziąłem magnetofon z magazynku, podszedłem do swojego biurka i zadzwoniłem do Luisa Guzmana.

Odpowiedział męski głos z wyraźnym hiszpańskim akcentem.

– Dzień dobry, panie Guzman. Mówi Henry Parker z „New York Gazette”. Jack O'Donnell miał pana uprzedzić, że będę dzwonił.

–Si. Powiedział, że jego młody współpracownik skontaktuje się w sprawie wywiadu. To pan?

– Tak. Mógłbym zająć panu dzisiaj trochę czasu? Nie będę pana długo męczył.

Zapadła cisza, Guzman się zawahał.

– Sam nie wiem, panie Henry. Dzisiaj mi nie pasuje. Mam wizytę.

Stara się uniknąć rozmowy, zgodnie z przewidywaniami Jacka.

– O której jest ta wizyta?

– O siódmej wieczór.

– Więc mógłbym przyjść o szóstej?

Usłyszałem stłumione głosy w tle. Kobieta wymówiła coś, co brzmiało jak „nie”. Wreszcie Luis powiedział do słuchawki:

– Jeśli przyjdzie pan o szóstej, znajdę kilka minut, ale nie może pan długo zostać. Mam wizytę. Lekarską.

Jaki lekarz przyjmuje o siódmej wieczorem?

– Nie zajmę panu dużo czasu. Zdążymy.

Jakieś mamrotanie. Odgłos zamykanych drzwi.

– Proszę wpaść. Moja żona i ja czekamy.

Za piętnaście szósta wyszedłem z redakcji i przywołałem taksówkę. Kierowca slalomem przebijał się przez zatłoczone ulice, a ja zerknąłem na dossier, które przygotował dla mnie Jack.

W 1994 roku Guzman został aresztowany za napad z bronią w ręku. On i jego wspólnik, Jose Ramirez Sanchez, weszli do oddziału banku Chase i wyciągnęli dwa pistolety maszynowe. Sanchezowi puściły nerwy i zastrzelił kasjera. Obaj rabusie zostali zesłani do Sing Sing. Guzman odsiedział trzy lata, Ramirez Sanchez został zadźgany nożem w celi.

Dotarłem na miejsce i zadzwoniłem domofonem, zastanawiając się, dlaczego Luis był taki zdenerwowany.

Budynek robił wrażenie zaniedbanego, jakby dozorca nieczęsto tu zaglądał. Podłogi były brudne i zakurzone, a dekoracja holu składała się z trzech doniczek, w które wetknięto sztuczne kwiaty. Sprawdziłem listę mieszkańców. Dozorca i administrator zarazem, Grady Larkin, mieszkał pod numerem B1. Na wszelki wypadek to zapisałem.

Pojechałem windą na pierwsze piętro. Korytarz był wytapetowany na seledynowo z pionowymi beżowymi paseczkami. Szare drzwi wyglądały obskurnie, niemal wszystkie zawiasy były zardzewiałe. Lampy dawały niewiele światła. W budynku panowała dziwna cisza, wymuszona i nienaturalna, jakby to była szpitalna poczekalnia. Zauważyłem, że na kilku drzwiach brakuje tabliczek z nazwiskami, a chodnik przed wejściem nie był tak brudny jak gdzie indziej. Widocznie mieszkania stoją puste.

Znalazłem lokal 2C i zapukałem. Drzwi otworzyły się natychmiast.

– Pan Parker?

Stojący przede mną mężczyzna był wielki. To była moja pierwsza myśl: Ten facet jest olbrzymem.

Bicepsy są zawodnym miernikiem siły. Prawdziwą siłę człowieka można poznać po przedramionach. Przedramiona Luisa wyglądały jak żylaste, skręcone w gruby warkocz powrozy.

Miał na sobie białą koszulkę i szare spodnie od garnituru z kantami prosto spod żelazka. Mały plasterek na brodzie świadczył, że zaciął się przy goleniu. Cienka blizna nad łukiem brwiowym była śladem po niedbałym zaszyciu rany w więziennym szpitalu. Miał krótko przyciętą bródkę, policzki gładkie i nawilżone kremem. Pachniał tak, jakby wylał na siebie buteleczkę kwiatowej wody po goleniu.

Jego oczy patrzyły na mnie łagodnie i życzliwie, jakby nie było w nim cienia złych emocji. Nagle zerknął nad moją głową i rozejrzał się niespokojnie po korytarzu. Przez chwilę wydało mi się, że dostrzegam w jego twarzy strach. Obejrzałem się, korytarz był pusty.

Na jego brzuchu zdążyła odłożyć się warstewka tłuszczu. Prawdopodobnie w więzieniu utrzymywał linię, ale na wolności wrócił mu apetyt.

Oszacowałem jego schludny strój. Cóż to za lekarz, który wymaga od pacjentów podobnych starań o elegancję.

– Jestem Henry. To ja do pana dzwoniłem.

– Miło pana poznać, Henry.

Uścisnął moją dłoń. Mocno, a ja zagryzłem zęby. Miałem nadzieję, że wypuści moją rękę ze swojego imadła, zanim ją zgniecie na miazgę. Żelazny uścisk był odruchowy, jak klepnięcie w plecy.

– Ta ślicznamamacitato moja żona, Christine. Powiedz cześć, skarbie.

– Cześć, skarbie. – Kobieta uśmiechnęła się przekornie. Miała skórę złocistą jak miód, długie brązowe włosy i zielone oczy. Siedziała na kanapie z drutami w rękach i robótką, która wyglądała jak niemowlęcy sweterek.

– Cóż, Henry. – Luis przyjrzał mi się w zamyśleniu. –SeñorO'Donnell mówił, że chce pan zapytać o więzienie.

Uśmiechnął się. Miał idealnie proste i białe zęby, zbyt białe jak na człowieka, który przez ostatnie trzy lata jadł tylko więzienne żarcie. Jego dentysta dobrze się spisał.

– Owszem.

– Proszę wejść, rozgościć się.

Objął mnie ramieniem ciężkim jak pień i zaprowadził do pachnącego lakierem sosnowego stołu. Mieszkanie było nienagannie czyste, niemal sterylne. Nie było zdjęć, bibelotów, obrazków czy plakatów. Poza robótką Christine nie było w nim żadnych osobistych przedmiotów. Przypominało bardziej pokój biurowy niż mieszkanie.

Luis wskazał mi krzesło, a ja wyciągnąłem magnetofon. Na chwilę zesztywniał, ale zaraz się uspokoił.

– O czym pan chce rozmawiać, Henry? Zaczynajmy. Mam mało czasu.

– Dziękuję, że się pan zgodził na spotkanie.

– Nie ma sprawy. – Wyszczerzył zęby. – Kurator sądowy powiedział, że policzy to na moją korzyść.

– Proszę podać imię, nazwisko i datę urodzenia. – Włączyłem nagrywanie.

– Nazywam się Luis Rodrigo Guzman. – Odchrząknął teatralnie. – Urodziłem się 19 lipca 1970 roku.

– Jakie jest pańskie najbardziej wyraziste wspomnienie z więzienia?

Luis oparł się o krzesło, nagle zerwał się i poszedł do kuchni. Nalał sobie szklankę wody. Zaproponował także mnie, ale odmówiłem. Pił dużymi łykami. Oparł łokcie o blat i powiedział cicho:

– To trudne pytanie. Ale chyba RPS.

– RPS?

– Resocjalizacja przez sztukę. Taki program prowadzony w Ossining. Sprowadzają nam instruktorów sztuki, żebyśmy odnaleźli siebie w akcie tworzenia. Nie ma w tym niczego nieprzyzwoitego.

– Proszę kontynuować.

– Raz na rok więźniowie wystawiają sztukę, prawie wszyscy trzymani w najcięższym rygorze, odsiadujący od dwudziestu pięciu lat do dożywocia. Jeśli trzeba, dodaje się ludzi z innych oddziałów. Przez pierwsze dwa lata wyśmiewałem się z nich. Mówiłem, że więzienie zmieniło ich w pedałów. W ostatnim roku powiedziałem sobie: niech tam, jeśli wezmę udział w programie, mogę zarobić punkty za dobre sprawowanie. Zgłosiłem się do sztuki Kentucky Williamsa „Szklana menażeria”.

– Tennessee Williamsa – poprawiłem.

– Co takiego?

– Nic, nic. Proszę mówić dalej.

– Zgłosiłem się do roli dżentelmena, który przychodzi z wizytą do rodzeństwa. Tydzień później reżyser, wielkicholoo imieniu Willie, który siedzi za podwójne zabójstwo, mówi mi, że dostałem rolę. Dżentelmen nazywa się Jim O'Connor, ale widownia właściwie tego nie wie. Próbujemy po trzy godziny dziennie i naprawdę wypruwamy z siebie flaki. Najpierw jest sporo chichów-śmichów, bo są tam faceci przebrani za dziewczyny. W sztuce mam się umówić z tą dziewczyną, Laurą, a gra ją mój kumpel Ralph Francisco. I nawet całuję Ralpha w policzek. Laura jest kaleką, która przez całe życie czeka, że przydarzy jej się coś dobrego. Całe dnie spędza na polerowaniu tych swoich maleńkich szklanych zwierzątek. No i dowiaduje się, że Jim, czyli ja, jest zaręczony, i to ją po prostu zabija. Jak tylko zszedłem ze sceny w dniu premiery, kompletnie się rozkleiłem i poryczałem się jak dziecko. Daliśmy cztery przedstawienia. Trzy pierwsze były dla więźniów, ale na ostatnie przyszło pięćset osób z zewnątrz. Mam na myśli żony, rodziców, dzieciaki. To był najlepszy wieczór w moim życiu.

Luis mówił spokojnie, ale emocje w jego głosie były bardzo wyraźne. Otarł oczy, łyknął wodę i kontynuował:

– No więc ta sztuka jest o tym, że się o czymś marzy i nie może tego mieć. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać nad sobą, dlaczego siedzę. Zawsze chciałem czegoś, czego nie mogłem mieć, a kiedy mi się wydawało, że to osiągnąłem, okazało się nic niewarte. To właśnie jest moje najważniejsze wspomnienie, panie Henry.

W ciągu pół godziny Luis otworzył przede mną serce. Śmiał się, płakał, ale ani razu nie poprosił o wyłączenie magnetofonu. Opowiedział, jak poznał Christine na wieczorze poetyckim zorganizowanym w Harlemie. I że ona robi na drutach ubranko dla dziecka, którego jeszcze nie spłodzili. Że on pracuje jako ochroniarz i wyciąga dwadzieścia trzy tysiące rocznie, przed odliczeniem podatków. Dowiedziałem się, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, bo utrzymuje kobietę, którą kocha, i sam zapewnił jej dach nad głową.

Kiedy wspomniał o mieszkaniu, w mojej głowie odezwał się dzwonek alarmowy. Christine nie pracuje. Mieszkanie, jakmogłem ocenić na podstawie żałosnej ciasnoty mojej własnej nory, ma ze sto metrów kwadratowych. Nieźle, jak na faceta z przychodami niewiele wyższymi niż minimum socjalne.

O wpół do siódmej Luis wstał i wyłączył magnetofon.

– Muszę się przygotować do spotkania. – Potrząsnął moją ręką i bez wysiłku zmiażdżył mi resztę kości śródręcza.

– Dziękuję, Luis. Było mi miło.

– Mnie też, panie Henry. Chce pan pisać kawałki do gazet, co? Życzę powodzenia.

Wychodząc, zwróciłem uwagę, jak szybko i dokładnie zamknął za mną drzwi. Byłem niemal pewien, że w jego oczach znowu zobaczyłem strach. Nawet Jack O'Donnell nie miał pojęcia, jakie tajemnice kryje ten człowiek.

Siedziałem w greckiej knajpce, pochłaniałem szaszłyki i jeszcze raz przesłuchiwałem taśmę. Jutro spiszę wywiad dla Wallace'a i Jacka, wybierając do druku najlepsze kawałki. To moja wielka szansa. Pokażę im, że potrafię dotrzymać kroku najlepszym. Jack O'Donnell, chodząca legenda, wykorzysta moje materiały do swojego reportażu. Na taśmie były świetne fragmenty. Ale im dłużej słuchałem, tym bardziej zauważalne stawało się drżenie głosu Luisa. Coś go dręczy.

Głos mu się załamywał. Musi coś ukrywać. Nie było żadnej wizyty u lekarza – poznałem się na tym, bo mnie też się zdarzały podobne kłamstwa – ale był wystrojony jak na pogrzeb lub wesele. Ani przez chwilę nie uwierzyłem, że stać go na to mieszkanie, skoro zarabia dwadzieścia trzy tysiące rocznie. Kryje się tu coś, czego nie uchwyciłem na taśmie.

Muszę wiedzieć więcej, wyciągnąć od Luisa Guzmana, skąd się wziął strach w jego głosie. Jack zlecił mi zadanie. Wykonałem je, ale coś nie dawało mi spokoju. Musiałem się dowiedzieć, co dręczy Luisa. Christine będzie w domu. Może ona rzuci trochę światła na tę sprawę.

Wcisnąłem magnetofon i notatnik do plecaka. Wszedłem do budynku Guzmanów zaraz za lokatorem, który przytrzymał mi drzwi. Miałem jedną szansę. Christine może się opierać. Muszę ją przekonać, że to w interesie Luisa. Jeśli mi się uda, będę mógł przedstawić Wallace'owi i Jackowi pełną historię.

Podszedłem do drzwi mieszkania 2C z głową przepełnioną wizjami. Jack O'Donnell ściska moją dłoń, Wallace Langston klepie mnie po plecach. Przepełniała mnie energia. Czułem się jak rasowy reporter.

I właśnie wtedy usłyszałem krzyk.