Brud`n`opis - Tomasz Kubis - ebook

Brud`n`opis ebook

Tomasz Kubis

5,0

Opis

Tomasz, dręczony nerwicą natręctw nauczyciel języka angielskiego z Kalisza, zostaje wytypowany przez kuratorium do wzięcia udziału w programie edukacyjnym EDEN. Razem z innymi nauczycielami borykającymi się z problemami psychicznymi przyjeżdża na szkolenie do Smoczego Zamku w Pępku nieopodal Kalisza i tam postanawia odkryć, kto stoi za EDEN-em i jakie są jego cele. Prywatne śledztwo prowadzi go do zaskakujących odkryć i podjęcia brzemiennych w skutkach decyzji…
Para płatnych morderców, Cow i Chicken, przyjeżdża do Polski na zlecenie tajemniczej i bogatej firmy Dreamcatcher. Swoją misję mają wykonać pod przebraniem nauczycieli uczących w Gimnazjum Eksperymentalnym EDEN-u w Pępku. Ich misja jednak zmienia się w zaskakujący sposób po odkryciu zagrażającego światu spisku Redguyów i po spotkaniu Tomasza z Cowem…

Nauczyciele w polskim systemie oświaty pełnią tę samą rolę, co dialogi w filmie porno. Czyli drugorzędną. A oni bezwstydnie pchają się do przodu! A nawet do końca!! I to do końca świata! Bezczelni!
Jadwiga Nazgul, specjalista od wszechwiedzenia przy Kuratorium Oświaty w Poznaniu

Okazuje się, że Bóg istnieje! To skandal!!
Biskup Burzum

System oświaty w dobre ręce oddam. System jest posłuszny, załatwia się na dworze, daje głos na życzenie, uciesznie merda ogonkiem i umie ładnie prosić.
Nowy Rząd RP

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 650

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

 

Jestem potworem i żyję dłużej niż którykolwiek z potworów na tym świecie.

Ja, potwór, będę mówił o prawdzie. Ponieważ prawda także jawi się jako potwór – zbyt fantastyczna i straszna, żeby zaakceptować jej istnienie.

Ja całe to moje długie życie poświęciłem poszukiwaniu światła. Szukam go nadal. Staram się chwycić szponami jego płochliwie ulotne cząsteczki. Przeważnie – czyniąc to – okazuję się głupcem. Ale to dobrze…

Nauczyłem się, że istnieją dwa świetlne odcienie: światło czarne i światło niewidzialne, które pochodzi spoza nas. Przychodzi tak jasne, tak nieludzkie, że sami sobie wydajemy się ciemnością.

W moim domu, tuż nad frontowymi drzwiami, stary szklarski mistrz wykonał wysoki witraż przedstawiający postać przypominającą człowieka. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Nie wierzmy wzrokowi, bo ten akurat ze wszystkich naszych zmysłów oszukuje nas najbardziej. Gdy przychodzi światło, rozpala witraż tysiącem barw i zamienia wnętrze mojego domu w tęczę. Wtedy rozświetlone stworzenie na witrażu wydaje się zyskiwać twarz drugą. Potworną. Gadzio-kogucią. O wszystkim decyduje tu światło: to, o jakiej porze i pod jakim kątem pada na mój witraż.

Witraże są piękne, ale tylko jeśli pozwolić światłu – jedynie światłu – rządzić ich wnętrzem. Jeżeli jednak człowiek zapragnąłby zapanować nad ich krystaliczną i kruchą materią, jeżeli zechciałby miesić ją palcami i ugniatać jak glinę, cóż wtedy? Szkło pękłoby, porżnęłoby poszarpanymi krawędziami palce takiego uzurpatora. Jego krew poplamiłaby czerwienią zniszczony witraż. I wpatrując się w tę plamiącą czerwień, któż, polegając jedynie na wzroku, mógłby osądzić, że jest to z pewnością krew ludzka, a nie – dajmy na to – świńska jucha.

***

Światła przychodzą do nas z ziemi i z nieba.

Ziemia

 

Tomasz dostał w ryj, a nad Kaliszem, najstarszym miastem w Polsce, powoli budził się blady jeszcze, sierpniowy dzień.

Tomasz padł na ziemię.

Świtało. Ptaki niemrawo zaczynały sączyć piskliwe, śliskie tony ze swych dziobków. Nie wiadomo, kto nazwał ptasie kwilenie śpiewem. Owe dysharmoniczne piski przypominały raczej improwizację głuchego flecisty.

Mężczyzna imieniem Tomasz leżał teraz na trawniku upstrzonym psim kałem. A wyszedł był przed dwoma godzinami tylko na krótki spacer przed wschodem słońca, ponieważ i tak nie mógł zmrużyć oka. Nie dlatego, że całą noc wokaliści z pobliskich ogródków piwnych ryczeli mu przez okno ochrypłymi głosami, że Baśka miała fajny biust, że piękne jak okręt pod pełnymi żaglami, nazywali go panną Anielcią, przekonywali, że czarną ma. I że wszystko to, bo go kochają. Młody człowiek nie spał, ponieważ wiedział, jak umrze. Sam się zabije. Był bowiem wariatem. Nie jednym z tych wariatów, których krępuje się za pomocą kaftanów bezpieczeństwa i zamyka w szpitalach psychiatrycznych, żeby w szale bądź pod wpływem chorych urojeń nie zrobili sobie lub innym krzywdy. Nie, Tomasz był wariatem cichym, spokojnym, kulturalnym, a co więcej – wykształconym i w pełni świadomym swojego wariactwa.

O oderwaniu Tomasza od rzeczywistości wcale nie świadczyła chęć targnięcia się na swoje życie (tendencje samobójcze nie są bynajmniej w Polsce niczym nienormalnym, należą wręcz do podstawowej grupy wyznaczników normalności). Jego szaleństwo ukazywało się w całej pełni w tym właśnie spodziewaniu się autodestrukcji. Taki tok rozumowania był nie tylko błędny i niedorzeczny, ale świadczył o zaawansowanym już dereizmie Tomasza. Albowiem młodzieniec ten był nauczycielem. Nauczycielem co prawda języka angielskiego, ale jednak nauczycielem w Polsce! Zatem jeśli już miałby się spodziewać śmierci, to nie z własnej ręki, ale raczej ze strony osób trzecich, szczególnie tych, które hojnie obdarzał darem edukacji. Tudzież ich opiekunów.

No i dostał w ryj. A dlaczego dostał, zapyta nieuważny czytelnik jeden z drugim? Odpowiada się: logiczne, że dostał, bo był nauczycielem.

Tomasz podniósł się na kolana i klęcząc, począł się modlić. Siedmiu otaczających go podkową szesnastolatków przestało rechotać.

– …jako w niebie, tak i na ziemi… – modlił się młody mężczyzna – …w niebie …na ziemi.

Przerwał. Wyuczona modlitwa wydała mu się jednak pusta. Wiedział od dawna, że można modlić się na wiele sposobów. Odkrył też, że prawie każdy z nich jednakowo zawodzi, więc może modlitwa, której słów uczył Jezus…

Tomasz wzniósł oczy ku niebu.

– Boże! – jęknął. – Boże, pomóż. Jezu, pomocy! To życie, moje życie, mnie zabija! Nie chcę swojego życia. Możesz mnie zabić lub dać mi jakieś inne życie, bo swojego nienawidzę!

– Ja pierdolę, wariat – westchnął jeden z szesnastolatków.

– Jak to jest? – Tomasz, klęcząc stale, zwrócił się z pytaniem do diagnozującego jego stan psychiczny nastolatka. – Jak to jest, że kiedy powiem „Bóg”, „Jezu” czy „Weź moje życie, Boże!”, to tak głupio brzmi w naszym kraju? Dlaczego to tak głupio brzmi?

– Bo ty, kurwa, nienormalny jesteś!! Spierdalamy.

Nastolatki oddaliły się chyłkiem. Zresztą Tomasz od momentu, gdy otoczyli go półpierścieniem, korzystając z ostatków nocy, był absolutnie znieczulony na ich obecność. Teraz zastanawiał się tylko, czy ktokolwiek usłyszy jego modlitwę. Czy dotrze ona do nieba, czy wywoła jakiekolwiek poruszenie? Gdziekolwiek?

Śmierdział psim kałem, w którym musiał się przypadkiem wytarzać.

Na wschodzie budziła się jasna zorza, piękna jak złota księżniczka, a on śmierdział kałem.

Czy jego modlitwa gdzieś dotrze?

Uniósł twarz. Na tle ciemnego błękitu samolot ciągnął za sobą białą smugę.

***

– O, tak. Modlitwa to niebezpieczna rzecz. Jak drapieżny ptak – powiedział z uśmiechem Chicken, rozpierając się w wygodnym samolotowym fotelu. – Kiedy oderwie się od ziemi i wzleci ku niebu, jest już poza twoją kontrolą. Może zmienić twoje życie. Zmienić w sposób, który może ci się nie spodobać.

– Modlitwa… – szepnął Cow, mrużąc oczy i zdejmując dłonie z twarzy. Spojrzał najpierw na swego towarzysza, duchownego, a następnie przez okno na brudny dywan chmur pod skrzydłami samolotu. – Nie modliłem się.

Cow znów przeniósł wzrok na widok za oknem. Tam, pod powłoką chmur, była ziemia, która przez lata wzbudzała w nim strach, drażniący jak zgrzyt plastiku na szkle. Ziemia ta była jak młot. Zdawało się, że to nie samolot zbliża się ku niej, ale to ona, niczym wściekły, rozwarty grób, pędzi ku niebu, gotowa pożerać ludzi lecących nad nią.

Dwaj z nich – Cow i Chicken – pędzili nad tą ziemią, siedząc w miękkich fotelach boeinga. Dwaj Polacy powracający do kraju. Dwaj zabójcy na zlecenie, zawdzięczający swoje pseudonimy tytułowym bohaterom obscenicznej kreskówki dla dzieci – Krowie i Kurczakowi. A to ze względu na wygląd fizyczny. Ciało Cowa było wielkie. Pomimo grubej warstwy tłuszczu można było na nim dostrzec wyraźny zarys mięśni. Chicken natomiast był szczupłym jasnowłosym księdzem o twarzy złośliwego koguta. Ba, nie tylko księdzem, ale także świętym, wyniesionym na ołtarze męczennikiem oficjalnie zamordowanym przez zgraję Hindusów podczas nieoficjalnych pogromów chrześcijan w Orisie. Chicken służył tam jako misjonarz przez blisko cztery lata. Parafia, którą powołał do życia, została spalona wraz z parafianami, a jego, jako kapłana, ukrzyżowano na wzór Boga, którego czcił. Ciała nigdy nie odnaleziono, ponieważ zeszło ono z krzyża dzięki obcęgom oraz mocnym ramionom Cowa. Dusza domniemanego męczennika, wbrew ustaleniom śledztwa watykańskiego pozostająca jeszcze w ciele, uległa szaleństwu ze względu na obrazy, które oglądała, oraz tortury, którym przed ukrzyżowaniem poddano ciało. Chicken żył. Żył jako zabójca.

Chicken nie czekał zwyczajowych pięciu lat na rozpoczęcie własnego procesu beatyfikacyjnego – władzom watykańskim zależało na błogosławionym z Indii, aby zwrócić uwagę społeczności międzynarodowej na masakry chrześcijan w tym rejonie świata. Procesy – kanonizacyjny i beatyfikacyjny – przebiegły nadzwyczaj sprawnie, ba, błyskawicznie jak na watykańskie standardy. Tak narodził się zabójca wyniesiony na ołtarze, święty kat i dewiant.

– Nie modliłeś się? – szepnął z uśmiechem święty do przyjaciela, który wyraźnie cierpiał. – Zawsze możesz pomodlić się o uzdrowienie. Do mnie. Mogę pomóc. Mogę nakarmić cię słowem.

Mówiąc to, święty potrząsnął Biblią, której strony nasączone były silnym narkotykiem.

– To tylko nerwy – syknął od niechcenia Cow.

– Emocje? – zapytał Chicken.

Emocje nie miały prawa stanowić żadnego problemu dla Cowa. Zabójca od lat przyjmował lek niezwykle silnie oddziałujący na układ limbiczny – obszar mózgu kontrolujący uczucia. Medykament ten praktycznie likwidował zdolność odczuwania emocji, co przy jego chorobie było długo wyczekiwanym dobrodziejstwem. Taki osobisty chemiczny przyjaciel. Cow był bowiem psychicznie chory. Cierpiał na dziwacznie silną odmianę zespołu obsesyjno-kompulsywnego. Na tyle paskudną, że zabójca miał tylko dwie możliwości: samobójstwo lub chemiczną kastrację uczuć. Od lat nie czuł więc nic. Żadnych emocji. Co też upraszczało wiele i w jego fachu było tak praktyczne jak, dajmy na to, penis dla gwałciciela. Obecnie jednak, im bliżej Polski, tym bardziej odczuwał dziwne napięcie i swego rodzaju niewidzialną obręcz ściskającą głowę – aurę wariata. Choroba niczym gejzer pod warstwami świadomości wrzała w jego organizmie, przybierała na sile i przedzierała się na zewnątrz, już nie jako nerwica, ale psychoza. Przed takim obrotem spraw ostrzegali lekarze.

To przez Polskę! Cow był pewien, że to jego ojczysty kraj użyczał dręczącemu go szaleństwu siły. Zabójca nigdy nie zdecydowałby się na powrót do ojczyzny, gdyby nie owo fatalne zlecenie. Starał się z całej mocy nie brać zleceń związanych z Europą Środkowo-Wschodnią. Nie wszystkich jednak można było uniknąć i uchować się przed gniewem małych bogów, którym Cow służył. Do takowych sympatycznych zadań należała misja, która teraz sprowadziła go tu, nad Warszawę, i mimo całego strachu i niechęci siedział oto w obłym cielsku boeinga jak Jonasz w wielorybie. Czy uniknął gniewu małych bogów? Czy uszedł śmierci, jak żeglarze, którzy przyjęli Jonasza na pokład? Zlecenie wszak przyjął, ale Śmierć i tak przyszła do niego. Widział wyraźnie, jakieś dziesięć metrów od niego otworzyły się drzwi do toalety i wyszła zeń Śmierć. Nie miała na sobie zwyczajowej czarnej podartej szmaty, ale elegancki fioletowy komplecik, którego górna część była obcisła i doskonale podkreślała talię tak wąską, że wiele kobiet oddałoby życie, żeby wyglądać jak Śmierć. Ta stała tak chwilę, po czym podrapała się po głowie i ruszyła w stronę wpatrującego się w nią zabójcy.

Szaleństwo już wcześniej powoli sączyło się z jego mózgu. Teraz jednak, utorowawszy sobie drogę poprzez zatory zdrowego rozsądku, zaczęło się wlewać do świadomości Cowa z głośnym pluskiem. Jakby ktoś spuścił wodę w kiblu jego umysłu. Czuł to. Lada chwila choroba może rozsadzić chemiczną tamę cudownego lekarstwa. Warszawa! Jego Niniwa! Zatem zaczęły się już pojawiać omamy. Ślicznie.

Śmierć tymczasem podeszła do zabójcy, dygnęła elegancko, uśmiechnęła się uprzejmie i splunęła siarczyście w bok. Jej twarz była makabryczna. Nie, nie była to zniszczona czasem upiorna twarzoczaszka – tak wyglądała Śmierć średniowieczna, zgodnie zresztą z ówczesnymi estetycznymi standardami. Śmierć nam współczesna zachowuje wszelkie wymogi obecnie panujących trendów mody. Postępuje tak w każdej epoce, dzięki czemu zawsze jest modna.

Jej oblicze więc było szczupłe, pokryte perfekcyjnie nałożonym makijażem, skóra wypielęgnowana, rysy piękne, choć nieludzkie i obce.

– Dzień dobry – zagadnęła wesoło.

Cow popatrzył na nią spode łba.

– Jestem – powiedziała. – I co? I nic, jak zwykle. Tyle masz mi do powiedzenia! Ty już ze mną w ogóle nie rozmawiasz! Nie piszesz, nie dzwonisz. Ty mnie tylko wykorzystujesz, bydlaku, dla własnej przyjemności! Nie interesuje cię to, że ja też mam uczucia. Ja…

Śmierć, wzdychając, smutno opadła na fotel tuż obok, po prawej stronie.

– O! Bo mnie to nikt nie rozumie! Wszyscy mają mnie za brutalną i czysto fizyczną. A ja… – tu Śmierć wstała i sięgnęła po kieliszek wódki z tacy, którą niosła przechodząca stewardesa – Ja taka nie jestem.

Cow patrzył na swój omam z obrzydzeniem.

– No nie bądź taki naburmuszony, kotku, no! Bo wszyscy traktują Śmierć jak strome urwisko, ukryte gdzieś pośród pięknej trawiastej równiny, po której kroczy się radośnie z twarzą oświetloną słońcem, aż tu nagle bum! Spada się w przepaść, ryjem prosto w ciemność. A śmierć nie jest urwiskiem. Jest zboczem, tak łagodnym, że nie zauważasz go nawet, a po którym staczasz się wolno ku fioletowej mgle.

Śmierć wstała teraz wyprężona, pełna energii. I zaraz dodała filuternie:

– Ja wiem, wiem. Bo wy faceci to myślicie tylko o tym, co fizyczne. Wy świntuszki, wy brudaski! Śmierć natomiast to coś znacznie głębszego niż zakończenie egzystencji tlącej się pod skórą, pomiędzy błonami, gdzieś pośród śluzu, krwi i mięsa. Ba, zakończenie cielesnego życia, często, co smutne, ma więcej wspólnego z życiem niż ze śmiercią. Jest to śmierć pozorna. A ja pozorna nie jestem!! – krzyknęła desperacko i uderzyła siedzącego przed zabójcą łysego faceta w sam czubek głowy. Uderzony umarł dwa tygodnie później na raka mózgu.

– Są przeróżne rodzaje śmierci prawdziwej – perorowała słodko Śmierć. – Exempli gratia, ambicja, gniew, bukkake party. Religia. Tak, tak, religia, kotku! Czy wiedziałeś, że to słowo pochodzi od wyrażenia re ligare, co oznacza „wiązać”?

W tym miejscu Śmierć odpięła wąski czarny pasek, który spinał jej żakiecik, i zawiązała go ruchem wprawnego dusiciela na szyi grubasa, który miał pecha siedzieć blisko niej. Gruby zaniósł się kaszlem. W końcu zarzęził, nie mogąc złapać tchu. Podbiegła do niego stewardesa. Śmierć rozluźniła pętlę. Duszony odetchnął z ulgą.

– Nic, nic – wysapał biedak do stewardesy. – Może to zmiana ciśnienia.

– Jednak moim ulubionym rodzajem śmierci jest drzemka! – szeptała zafascynowana własnym monologiem Śmierć. – Drzemka – taki ni to sen, ni to nie sen. Kiedy zapadasz w drzemkę, robi ci się w życiu słodko, miękko, cieplutko, ciemno. Łatwo można ci podłożyć cudzy sen do wyśnienia.

Tu Śmierć wstała, znów zdjęła z tacy przechodzącej obok stewardesy kieliszek wódki, golnęła zawartość i chuchnęła. Wódka paliła.

– Co to ja…? A! Że drzemka i że nikt mnie nie rozumie! – kontynuowała. – Oprócz ciebie, słonko, rzecz jasna! Wiesz, co to jest corpse paint? To taki makijaż sceniczny. Tak zwany makijaż „na trupa”, używany przez muzyków blackmetalowych, czasem, co prawda, lekko kiczowaty, ale w sumie słodki. Czarne wzory na twarzy na białym podkładzie, mające nadać twarzy wygląd trupiej czaszki. Otóż mieszkańcy kraju, do którego lecimy, noszą właśnie na buziach permanentny corpse paint. Na co dzień. Po nim można rozpoznać tych, którzy drzemią. Ona też drzemie.

Śmierć podeszła zgrabnie do starszej pani siedzącej kilka foteli dalej i dotknęła jej siwych włosów, lekko zabarwionych na fioletowo. W miejscu dotknięcia rozkwitła pajęczynopodobna biała łata.

– Ona drzemie – powiedziała Śmierć.

– Ona drzemie – powiedział Chicken.

Cow drgnął gwałtownie, budząc się z dziwnej drzemki, w którą musiał przed chwilą zapaść. To omamy. Tak…

– Co? Co mówisz?

– Ona drzemie – powtórzył święty. – Teraz czas na naszą dodatkową fuchę.

Święty wstał leniwie i ruszył niezgrabnie w kierunku toalety. Potknął się. Padł na starszą panią, wyrywając ją ze snu.

– Och, jakże mi przykro! Przepraszam, potknąłem się. Proszę wybaczyć!

Staruszka uśmiechnęła się sympatycznie. Nie rozumiała wiele po polsku. Co prawda swego czasu pracowała w Polsce, ale po raz ostatni była w tym kraju tak wiele lat temu! Nie zrozumiała tego młodego Polaka o twarzy chłopca, ale znakomicie domyślała się jego intencji. Przepraszał ją. Polak przepraszał. A ona znowu tu jest – nad Polską. Ten kraj ją pociąga. Jego zieleń i wzgórza. Takie łagodne. Co ją tu sprowadziło? Mówią, że pewien typ ludzi zawsze wraca na miejsce swoich… czynów. Ten kraj był zawsze łagodny, powolny wobec jej narodu. Nie poczuła (co ze względu na dyskomfort zaistniałej sytuacji było zrozumiałe) wstrzyknięcia. Nie zauważyła, jak Chicken, padając, przystawił jej mały pistolet do robienia zastrzyków do szyi i nacisnął spust. Zrobił to błyskawicznie, acz łagodnie. Wstrzyknięta toksyna zadziała za kilka godzin. Starsza pani, niegdyś strażniczka w Auschwitz (miała wtedy tyle lat, co dzisiejsza polska gimnazjalistka, chodziła do szkoły i dobrze się uczyła), umrze przed wieczorem, charcząc jak Ciasteczkowy Potwór, który właśnie otworzył pudełko świeżych ciasteczek. Niełagodnie umrze.

Potem Cow znowu zasnął.

– Polska – zbudził go głos Chickena. – Polska się zbliża. Nie uciekniesz przed nią w sen.

– Polska, Polska – mruknął zabójca. – Już sama nazwa tego kraju ma w sobie coś drażniąco patetycznego.

Samolot wylądował. Rozległy się oklaski – pasażerowie wyrażali wdzięczność za to, że przeżyli. Cow słyszał gdzieś w tle Śmierć, która przyłożyła szczupłe dłonie do ust i dała wyraz swej dezaprobaty, krzycząc „buuu”.

Pasażerowie podnosili się z siedzeń i przygotowywali do wyjścia. Cow pozostał jednak na swoim miejscu.

– Idziesz? – zapytał Chicken. – Polska czeka.

Cow przecisnął się przez wąską kiszkę samolotu i wydostał na zewnątrz – ale już jako Kał. Był w Polsce.

– I co? Czujesz się jak Polak? – spytał Cziken.

– Jak gówno – odpowiedział Kał.

Ruszyli przed siebie. Kał nie rozglądał się zbytnio. Ani teraz, ani później. Nie chciał zbyt szybko prowokować uśpionych emocji. Za godzinę obaj zabójcy mieli spotkać się z łącznikiem. Prawie zawsze tak było – rutyna. Teraz jednak coś metafizycznego unosiło się w powietrzu. Może to tylko kolejny symptom nadciągającego kryzysu nerwowego?

Po odprawie celnej złapali taksówkę i pojechali do wcześniej wskazanego im lokalu – małej i niezatłoczonej knajpki. Tam należało zaczekać na łącznika.

– I co? Jak emocje? – zapytał Cziken.

– Nieźle – odparł Kał, który od momentu wyjścia z lotniska czuł się, jakby był owinięty burym workiem, który tłumił wszelkie wrażenia wzrokowe i słuchowe. Owszem, był ciekaw i chciał się przekonać na własne oczy, jak zmieniła się Warszawa od czasu jego wyjazdu około dwudziestu lat temu. Teraz jednak był otumaniony i bardziej zaabsorbowany tym, co działo się w jego wnętrzu, aniżeli światem zewnętrznym.

– Niesamowite wrażenie – znów słyszeć dookoła język Mickiewicza i Słowackiego – gdakał z uśmiechem Cziken. – Ach, ten język pełen odcieni i subtelności semantycznych. Rzekłbyś, eliksir, koncentrat słowiańskości, szelest anielskich skrzydeł, gra świerszczy w trawie latem…

– Kurwa! – syknęła dziewczyna siedząca przy stoliku tuż obok do towarzyszącego jej przygrubego młodzieńca z grzywką przefarbowaną na blond, odpowiadając na propozycję tego ostatniego dotyczącą stosunku oralnego w toalecie. Wyraziła tym samym nieśmiałe niezdecydowanie.

– No, kurwa!! – wysapał basem młodzian, zapewniając, iż owszem, jest świadomy, że ich znajomość trwa dopiero niecałą dobę (z czego przez lwią część czasu był on w stanie nietrzeźwym), ale taki stosunek mógłby scementować ich związek oraz nadać mu nowy, głębszy wymiar.

– Ja pierdolę! – Dziewczyna nawiązała tym samym do powszechnego wśród przedstawicielek płci pięknej przekonania, że kontakt fizyczny z nowo poznanym partnerem winien być poprzedzony i rozmową, i zbliżeniem emocjonalnym.

– I chuj! – Młodzian stwierdził tu, iż jakkolwiek cenną i godną podziwu jest pryncypialność jego rozmówczyni, to jednak odrobina spontaniczności oraz romantycznego szaleństwa może dodać ludzkiej egzystencji nowego, niespotykanego smaku.

Po czym wstali i udali się w stronę sracza.

– Tak. Esencja słowiańskości. Szelest anielskich skrzydeł i gra świerszczy. Subtelności – uśmiechnął się Kał.

– Och, rozmawiają panowie o poezji? – powiedziała piękna czarnowłosa dziewczyna siedząca na lewo od nich. Była ubrana w dżinsy i białą koszulkę. Podeszła do nich krokiem tancerki. Wyciągnęła z kieszeni czarną elegancką komórkę, a tak naprawdę elektroniczny identyfikator. Podobne urządzenie w kieszeni Czikena zaczęło wibrować delikatnie.

– Dzień dobry. – Święty ukłonił się szarmancko.

– Panowie! Witamy w Polsce – powiedziała śpiewnie. Miała wilgotne, czarne oczy. – Zmieńmy lokal – tu niedaleko jest moja ulubiona knajpka, gdzie możemy liczyć na bardziej intymną atmosferę.

Kał i Cziken zabrali swój skromny bagaż. Zapakowali go do bagażnika czerwonego mercedesa czarnowłosej. W niecały kwadrans dotarli na miejsce. Knajpka nazywała się „Niniwa”. Kał zatrząsł się z zimna.

Wnętrze lokalu było… Och, Kał nie potrafił tego osądzić. Potem, kiedy wracał pamięcią do tego lokalu, widział tylko jasną plamę. Pamiętał jednak zapachy. Wewnątrz unosiła się woń śródziemnomorskich potraw – delikatna i nienachalna.

– Bardzo proszę. – Czarnowłosa wskazała menu. – Sprawią mi panowie przyjemność, jeżeli pozwolą zaprosić się na obiad.

– Och, z rozkoszą – odparł Cziken. – Przepraszam, że tak obcesowo przejdę do sedna, ale gdzie tym razem?

Łącznicy na tym etapie rzadko zdradzali szczegóły zlecenia, ograniczając się do podania miejsca osobistego spotkania ze zleceniodawcą. Tym bardziej zaskakująca wydała się odpowiedź czarnowłosej.

– Zaraz przedstawię panom wszelkie dostępne mi szczegóły. Jest ich więcej niż zazwyczaj – powiedziała wdzięcznie.

Kał zachwycił się sposobem, w jaki czarnowłosa układała usta, wymawiając słowa w języku polskim. Fascynowało go śpiewne brzmienie jej głosu, odmienne od lakonicznych wulgaryzmów nastolatki, która rzucała słowami, jakby to były grudy obornika, i pozwoliła, aby jej usta służyły do czegoś innego niż artykulacja polskich głosek. Głos czarnowłosej był wysoki i przez to bardziej dziewczęcy. Kał był poruszony, ponieważ przez bez mała dwadzieścia lat obcował z kobietami mówiącymi głównie po angielsku. Głoski angielskie ze względu na miejsce i sposób artykulacji mają generalnie niższe brzmienie aniżeli ich polskie odpowiedniki, a sztywny szyk zdań i matematyczna struktura gramatyczna tego języka nadają mu klimat typowy dla sali konferencyjnej lub gabinetu profesjonalnej i zimnej businesswoman.

Czarnowłosa była bardzo zgrabna, a jej ruchy, dziewczęce, świeże, bardzo wdzięczne, miały coś z artyzmu. Jak się później okazało, czarnowłosa była tancerką. Miała na imię Violetta.

– Proszę się nie martwić. To miejsce zapewnia nam pełną dyskrecję – mówiąc to, spojrzała przelotnie na barmana.

Kał mimochodem podążył za jej spojrzeniem i utkwił wzrok w olbrzymim lustrze tuż przy kontuarze. Zobaczył w nim swoją twarz. Twarz, która w zestawieniu z aurą młodości bijącą od czarnowłosej wydała mu się nagle zadziwiająco stara. Stara starością leciwego dziada, który nałożył sobie na twarz makijaż corpse paint wcześniej wspomniany przez Śmierć.

„Starość” – pomyślał zabójca, tchnięty dziwnie silnym przeczuciem, iż wypełnia jakieś własne mistyczne przeznaczenie „I corpse paint – makijaż »na trupa«. Corpse paint to pewnie moje przeznaczenie tutaj. Tak, starość »na trupa«”.

– Panów miejsce docelowe to Kalisz. Co ciekawe, to najstarsze miasto w Polsce. Cieszą się panowie? – zapytała z entuzjazmem.

– Niepomiernie – szepnął Kał.

– Czy wiedział pan, że słowo Kalisz pochodzi od słowa „kał”?

– Niesamowita sprawa – szepnął Kał. Kątem oka zauważył coś na swoich butach. Błoto. Schylił się, żeby wytrzeć je chusteczką.

– Tak. Słowo „kał” oznaczało niegdyś „błoto”.

– Błoto… – powtórzył z sykiem Kał.

– W Kaliszu nawiążą panowie kontakt z naszym człowiekiem. On poda szczegółowe instrukcje. Panów obecna misja jest inna niż pozostałe.

Cziken spojrzał na nią pytająco.

– Proszę się nie niepokoić. Mają panowie wyjątkowe predyspozycje do tego zlecenia. Większe niż ktokolwiek inny.

Kał znowu ją ujrzał. Za oknem stała Śmierć i machała doń chudą dłonią. Powietrze stężało. Odruchowo wytarł chusteczką spocone czoło.

– Nadajemy się do misji w mieście błota? – zapytał święty.

– Chyba umazał się pan błotem – zwróciła się do Kała czarnowłosa.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wytarł czoło tą samą chusteczką, której użył do czyszczenia butów.

– Jak wspomniałam, mają panowie doskonałe predyspozycje od tego… zadania. Predyspozycje i wykształcenie.

– Wykształcenie? – zdziwił się święty.

– Tak, pedagogiczne. Pan, jako ksiądz, ma doświadczenie i uprawnienia do nauczania religii – powiedziała do Czikena, a następnie zwróciła się do Kała: – No, a pan jest anglistą. Wszystko doskonale się składa. Będą panowie nauczycielami. W Kaliszu.

– Brzmi ciekawie.

– To zlecenie jest inne. Bardziej… przerażające niż panów inne misje. Choć śmierć niejednokrotnie zaglądała panom w oczy.

Śmierć za oknem lekko zgięła czaszkę i zrobiła z kościstych palców „okulary” wokół oczodołów – podobnie jak Jan Paweł II w trakcie jednej z audiencji.

– Tym razem to jest bardziej przerażające niż śmierć. Mogą panowie… uwierzyć w… rzeczy, o których woleliby nie wiedzieć. Mówię całkiem poważnie. Na miejscu, w Kaliszu, dowiedzą się panowie reszty. I jeszcze jedno. Oficjalnie powiadamiam panów, że panów honorarium ulega stukrotnemu pomnożeniu. Pieniądze już są na kontach, można sprawdzić. Stało się tak, albowiem bieżąca misja jest panów ostatnim zadaniem. Po jego zrealizowaniu nie będą panowie w stanie podjąć się przedsięwzięć typowych dla ich profesji.

Czarnowłosa miała naprawdę piękne usta. I czarujący uśmiech.

***

Tomasz Stainedglass odziedziczył swoje nazwisko po ojcu Angliku, który po angielsku ulotnił się był z życia jego mamy na tyle szybko, że młody podówczas Tomaszek nie miał go szansy nawet zobaczyć. Matka szybko zmarła i jakoś nikomu z dorosłych opiekunów nie przyszło do głowy, aby postarać się o obywatelstwo angielskie dla sieroty, zatroszczyć się o jakieś alimenty czy chociażby o jakikolwiek dokument poświadczający Tomaszowe anglosaskie pochodzenie. Nie pozostało nic prócz nazwiska.

Młody zszedł na złą drogę. Zaczął studiować (anglistykę, he, he, he), a następnie stoczył się zupełnie. Został nauczycielem. Potem było już tylko gorzej. Został chrześcijaninem.

Kupił se mieszkanie i… nic. Siedział w nim teraz i gryzł macę. Łuszczące się okruchy spadały na tygodniami nieodkurzany dywan. Za oknem dzień kończył się z kretesem. Jakoś tak wcześnie jak na koniec sierpnia. Myśli samobójcze, spłoszone nieco światłem dnia, znów wiły mu gniazdko w głowie. Pociągnął łyk piwa. W telewizji skończyła się dobranocka i rozpoczął blok reklamowy. Naga pani pod prysznicem zapewniała go z ekstatycznym jękiem, iż rozwiązaniem jego wszystkich życiowych problemów będzie szampon przeciwłupieżowy. Taki z odżywką. Potem miły starszy pan obiecywał, iż Tomasz martwić się już nie musi i że po zażyciu takiego a takiego środka z pewnością dostanie erekcji. Ba!– pocieszali inni – dostanie nawet tani kredyt mieszkaniowy. I że się bez problemów wypróżni. A jak se kupi podpaski, takie nie dla idiotów, z podwójną warstwą czegoś tam, to mu zniknie zapach intymny i będzie miał piękny uśmiech.

Zaraz po reklamach były wiadomości. Browarek zaczął już przyjemnie działać, więc ta część programu wydała mu się dużo milsza.

To śmieszne – przyszło mu na myśl – kiedyś, w erze czarno-białych śnieżących telewizorów, to widz musiał uwijać się przy pudle ze sklejki i szkła i tak dostrajać odbiornik, żeby w końcu móc cieszyć się programem. Teraz, gdy był już duży, widz musi dostrajać sam siebie, np. alkoholem, ażeby użyć jakiejkolwiek rozrywki, oglądając telewizję. Nie ma to jak postęp i rozwój! Znowu łyknął piwa. No, co tam słychać w świecie, hę? W Brukseli odbył się zjazd przedstawicieli politycznych ugrupowań prawicowych – odwoływano się tam intensywnie do Boga. I to Boga żywego. Do Boga żywego odwoływali się także islamscy rewolucjoniści, którzy gdzieś tam daleko spalili autobus z turystami, a obecnie obalali se właśnie ostatniego z arabskich dyktatorów. W Kaliszu natomiast – w mieście Tomasza – miał się odbyć zjazd ekumeniczny z udziałem przedstawicieli głównych denominacji chrześcijańskich.

Zjazd ekumeniczny w Kaliszu? No cóż, to by wyjaśniało obecność licznych cudzoziemców na ulicach. Zdaniem wielu zjazd ten był odpowiedzią na potężny konwent przedstawicieli wszystkich ugrupowań islamskich. Rozszalały płomień rewolucji, który objął większość państw arabskich, oraz uparcie i wbrew wszystkiemu jednoczący się islam sprawiały, że wizja jednego potężnego zjednoczonego państwa muzułmańskiego zaczynała być realna. Nadano mu już nawet nazwę! Izmael!

– Za Allaha! – Tomasz wzniósł butelkę z piwem.

Potem w wiadomościach było, że kryzys, że USA niewypłacalne, że ktoś tam kłamie i że Lady Gaga dymała się na stojąco w kiblu miejskim.

Tomasz otworzył okno. Powietrze było przyjemnie chłodne, wonne, a niebo czyste. Wyraźnie było widać pierwsze gwiazdy. Nagle poczuł ochotę, żeby wyjść na spacer. Szybko się ubrał, zjechał windą z dziewiątego piętra, gdzie znajdowało się jego mieszkanie. Wyszedł z wieżowca, przemknął przez ulicę Podmiejską. Zmierzał w kierunku zorzy zachodniej – na pola, tuż przy granicy miasta. Aby tam dotrzeć, należało przejść przez blokowisko przy ulicy Hanki Sawickiej, gdzie po zapadnięciu zmroku można było bez szczególnego zabiegania zarobić w ryj. Ale ta odrobina pozytywnych, wręcz poetyckich uczuć, których Tomasz w tej chwili doznawał, warta była nawet obitej mordy. I tak Tomasz szedł sobie spokojnie wzdłuż ulicy, która półokręgiem biegła przez osiedle. Drzewa i trawa pachniały intensywnie. Było przyjemnie, niebo nabrało barwy głębokiego granatu. Przeszedł obok kościoła pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Po przeciwnej stronie, nieco dalej za blokami, stał sobie supermarket, nazwany także imionami Piotra i Pawła. Kalisz – miasto kościołów i hipermarketów! Szedł dalej, teraz obok Pól Marsowych, gdzie dzieci bawią się wesoło na dużym placu zabaw, czasami gra tu skoczna muzyka, kwitnie kwiecie, ludzie się uśmiechają i siadają na ławeczkach w cieniu kasztanów, a chłopcy kochają dziewczęta. Zazwyczaj od tyłu – bo tak tu najwygodniej.

Mimo dość późnej pory na placu zabaw było jeszcze kilkoro małych dzieci. Samych.

– Możesz mi obciągnąć! – wydarła się jedna z pociech, chłopczyk w brudnym dresie.

– A ty mi zrób minetkę, chuju! – odkrzyknęła dziewczynka i zaczęła się bujać na drewnianym koniku zatkniętym na stalowej sprężynie.

Tomasz szedł. Plac został nieco z tyłu, a przed sobą młody nauczyciel miał teraz wielką kopułę hali sportowej, czarną jak bochen czarnego chleba z Auschwitz na tle granatowego nieba i przejmująco pomarańczowej zorzy. Ta zorza przemawiała do niego, zapowiadała coś, jakieś niezwykłe wydarzenia i piękne przygody. Tomasz nie wiedział, co konkretnie może to oznaczać, ale zawsze odczuwał tę zapowiedź, ilekroć spoglądał na zachodzące słońce. I pełen nadziei i tęsknoty wierzył. Nie wiedział jeszcze, że zorze to zdziry i manipulantki, a zapowiadane przez nie w niemy sposób wydarzenia rzeczywiście spotkają romantycznego nauczyciela. Nie wiedział jeszcze, że to on zapoczątkuje reakcję łańcuchową, która zmieni życie wielu ludzi: życie dwojga dzieci z placu zabaw nieopodal, życie jęczącej pani z reklamy szamponu, a także starszego pana z telewizji zadowolonego z erekcji, życie rewolucjonistów islamskich i duchownych zjeżdżających do Kalisza.

Nic o tym nie wiedział. Na razie rzucił jeszcze jedno spojrzenie na pozostawione samym sobie dzieci na placu zabaw. Sam czuł się jak mały, zaniedbany chłopiec, niemal sierota.

Jako małe dziecko, nawet jako nastolatek, miał tyle marzeń. Fantastycznych, nadzwyczaj kolorowych, pełnych ekscytacji planów. Miał wyjechać z Polski, podróżować, zostać kaskaderem i być szczęśliwy. A oto teraz jest nauczycielem – wyrobnikiem intelektualnym w przeciętnej wielkości mieście w Europie Środkowej. Mieście brzydkim, które, co prawda, można pokochać, ale nie zmienia to faktu, że jest ono brzydkie. Konfrontując młodzieńcze sny o szczęściu z rzeczywistością, Tomasz doznał uczucia dobrze znanego autorowi tej książki. Ba, nawet, jak autor tej książki ma czelność mniemać, wielu czytelnikom. My wszyscy mieliśmy takie marzenia, prawda? I co nam z nich wyszło?

***

Kał wyszedł. Wyszedł z zatęchłego mieszkania w starej kamienicy, gdzie mieściła się kwatera obu zabójców. Przywarł rozpalonym czołem do chłodnej ściany tuż obok drzwi. Drzwi, które miały kołatkę – dopiero teraz ją zauważył. Był pewien, że jej tu wcześniej nie było. Nie mógł nie zauważyć kołatki, która była wręcz identyczna z tą znajdującą się na drzwiach jego dawnego mieszkania zapamiętanego z czasów dzieciństwa. Nagle Kał poczuł się… dzieckiem? Wewnątrz. Rozejrzał się przestraszonymi oczami. Klatka schodowa nic się nie zmieniła. Jednak w duchu znalazł się w swojej rodzinnej kamienicy. Czuł ciężki zapach starego drewna, kurz na książkach, przeważnie modlitewnikach, przed oczyma stanął mu surowy wystrój mieszkania będący manifestacją ortodoksyjnej, nieuznającej kompromisu wiary jego protestanckich rodziców. Kuleczki irracjonalnej paniki powoli pęczniały w jego głowie, zapuszczając w mózg ostre korzenie. Kał nade wszystko odczuwał wszechogarniającą go religię. Religię, która stanowiła treść życia jego matki i ojca, członków małej kongregacji protestanckiej, garstki zelotów uważających się za sprawiedliwych, otoczonych przez ocean katolickich quasi-chrześcijan. Kał czuł religię, która nie tylko określała rytm i porządek każdego dnia i zniewalała go od zewnątrz. Odczuwał religię, która wypełniała od wewnątrz, jakby mu ktoś nalał do żołądka lodowatego metalu. Zdaje się, że w Korei Północnej często stosuje się takie tortury: wlewa się obiektowi zimną wodę do żołądka i uderza mocno w brzuch, wywołując ejakulację wody przez usta. Wody nierzadko przemieszanej z fragmentami wnętrzności obiektu poddawanego takim praktykom. Tak, to ta sama religia z jego dzieciństwa.

To właśnie religia stała się źródłem jego koszmaru – torturującej go przez szereg lat nerwicy natręctw. I to dzięki religii stał się zabójcą. Wszelkie zasady moralne były dla niego koroną cierniową. Wszelka moralność była źródłem bólu. Źródłem nieustającego cierpienia i poczucia winy, tym bardziej że jego rodzice nie chcieli nawet słyszeć o wizycie u psychologa czy psychiatry, a objawy nerwicy rozumieli jako ataki diabła, na które lekarstwem miała być Biblia, dyscyplina duchowa oraz przykazania Boże! W ten sposób koło się zamykało. Zatem Kał, wiedziony jakimś instynktem przetrwania, pozbył się moralności, aby już nie czuć bólu. Jak? W genialnie prosty sposób. Jednym ciosem noża wymierzonym w swojego ojca. Potem uciekł z ojczyzny. Został zabójcą.

Teraz jednak piekielna moralność wracała. Szła do niego, powoli wdrapując się po schodach. Słyszał jej ciężki oddech. Szła ku niemu jak matka ku długo niewidzianemu synowi. Zrobiło się zimno. Kał oblał się potem. Parował wręcz. Teraz już ją dostrzegał, postać w czarnej wdowiej szacie. W habicie? Tak. W szacie protestanckiego duchownego. Kończyny mu drżały, jakby każda z nich żyła własnym życiem i cierpiała na gorączkę tropikalną. Moralność przystanęła kilka stopni od niego. Odchyliła kaptur. Kał ją ujrzał. Pod kapturem skrywała się czaszka, puste oczodoły wpatrywały się weń uparcie. Moralność zastukała drzewcem wyszczerbionej kosy o kamienny stopień. Jej szczęki zaklekotały.

Zabiorę cię głęboko do wnętrza ziemi. Do studni…

Kał poczuł, jak na żołądku zacisnął mu się potrzask. Padł i zrzygał się na posadzkę.

– Dobrze się czujesz? – zapytał Cziken, który właśnie wszedł po schodach. – Jesteś w stanie iść?

– Tak, bez problemu – odpowiedział drżącym głosem. – Odbiło mi się po obiadku.

– Coraz gorzej? Omamy? Zresztą później o tym pogadamy. Teraz mamy pilne spotkanie.

– Co się dzieje?

– Zmiana planów. Miałem sporo przemyśleń. Pomocnicy czekają. Przejdźmy się na spacer. To niedaleko stąd. W tym mieście wszędzie jest niedaleko.

Ruszyli w dół ulicy Nowy Świat, następnie skręcili w prawo, obok rogatki i na przestrzał przez Stare Miasto w kierunku ratusza. Szli w milczeniu. Spacerowali wśród starych kolorowych kamieniczek. W wielu miejscach porozklejane były plakaty informujące o Tygodniu Ekumenicznym w diecezji kaliskiej. Ludzie wokół poruszali się wolno. Z mijanych kościołów dochodziły ciche śpiewy. Rozpoczynała się ciepła letnia noc. Stylizowane latarenki uliczne rzucały żółte światło na brukowane uliczki. Zabójcy przeszli przez most Kamienny. Wiele osób wywabionych piękną aurą siedziało przed restauracjami, pijąc wino lub kawę.

– Miło tu – przerwał milczenie święty.

Nagle zrobiło się parno, a od strony zachodniej nadciągały ciężkie, ciemnośliwkowe chmury. Obaj mieli graniczące z pewnością wrażenie, że w tym cichym mieście wkrótce wydarzy się coś strasznego. Nie musieli nawet nic mówić. Ich honorarium zwiększyło się stukrotnie. Co to znaczyło? Poza tym ta niebezpieczna wiara, o której mówiła czarnowłosa łączniczka. Minęli ratusz i weszli w ulicę Zamkową, następnie skręcili w jedną z wielu bram pośród kamienic.

– Witam, panowie! – Cziken powitał mężczyzn czekających wewnątrz podwórza przed metalową kratą u wejścia do starej kamienicy. To właśnie byli pomocnicy, o których wspominał święty, z pewnością efektywni i dyskretni.

– Dobry wieczór! – odpowiedział Romeo, uścisnąwszy delikatnie dłoń Czikena.

Romeo, najwyższy i najtęższy z trójki stojących przed bramą kryminalistów, był właścicielem punktu rozpłodowego trzody chlewnej „Verona” pod Kaliszem. Miał na sobie białe obcisłe spodnie i ciemnoróżową koszulę. Romeo był pedałem. Pozostali dwaj najemnicy, szeroki i karzeł, skinęli głowami na powitanie. Najemnik szeroki znany był jako Julia. Był to narzeczony Romea, były kickbokser wagi ciężkiej, niezwykle sprawny manualnie, zdyskwalifikowany dożywotnio za zgwałcenie przeciwnika i sędziego podczas meczu bokserskiego – a wszystko to w bokserskich rękawicach! Drugim towarzyszem Romea był Too-Sexy, sztywny prawie karzeł – biznesmen zarządzający ochroną artystek z miejscowych burdeli. Too-Sexy był garbaty ze względu na uraz kręgosłupa, którego nabawił się w młodości podczas desperackiej próby odbycia stosunku oralnego z samym sobą.

– Miło nam panów poznać. Najserdeczniej witamy w Kaliszu – oznajmił Too-Sexy. – Zapowiada się czarujący wieczór.

Następnie Too-Sexy nacisnął guzik domofonu przy nazwisku Mecenasa Piłsudskiego.

– Czego? – warknął domofon.

– Mamy spotkanie z Mecenasem – odpowiedział Too-Sexy.

– Spierdalać! – zaskrzeczał domofon. – Szef nie ma czasu dla meneli!

Najwyraźniej nadzwyczajne spotkanie zostało zaaranżowane na tyle szybko, że nie uprzedzono gospodarza, dlatego też ochroniarz Mecenasa wyraził umiarkowany entuzjazm odnośnie do kontaktów towarzyskich.

– To ty, Cherubinek? Ty głupiutka pizdo! Otwieraj te pierdolone drzwi! Twój pan ma niespodziewanych gości, suko! – zjadliwie wycedził do domofonu Too-Sexy.

– Panowie wybaczą wulgaryzmy – uprzejmie skomentował dyskurs kolegi Romeo. – Najprawdopodobniej Mecenas nie wie jeszcze o naszym spotkaniu, a jego… „majordomus” rozumie tylko prosty, męski i nieabstrakcyjny język.

– Wypierdalaj, chuju! – zatrzeszczał po chwili domofon. – Szef nie ma żadnego spotkania!

– Kurwa! Cherubinek, nie rozumiesz słowa „niespodziewanych”, czy ktoś cię jebał w ucho i zalał mózg spermą?

– Umysł naszego rozmówcy – Romeo odnosił się wciąż do pojawiających się epitetów oraz bystrości właściciela domofonowego głosu – jest jak zamknięta grota ze skarbami. Dostać się do skrywanych w środku kosztowności w postaci logicznego kojarzenia faktów można jedynie za pomocą magicznego hasła rodem z Baśni tysiąca i jednej nocy. W tym przypadku jednak funkcję zaklęcia „Sezamie, otwórz się” pełnią wyrażenia „kurwa”, „chuj” i „pizda”. Inaczej nie rozumie, co się do niego mówi.

Sezam jednakowoż najwyraźniej miał wszystko w pupci i nie otworzył się, a domofon milczał. Co więcej, próby dodzwonienia się do Mecenasa Piłsudskiego spełzły na niczym.

– Znam Mecenasa – powiedział Romeo. – I normalnie nie proponowałbym tego, ale teraz okoliczności są nadzwyczajne. Kochanie… – Tu pedał zwrócił się do Julii.

Julia podszedł do bramy i wywarzył ją miażdżącym kopnięciem typu front kick. Następnie cała piątka weszła do cuchnącej wilgocią klatki schodowej i po kamiennych schodach dostała się na trzecie piętro. Masywne drzwi do mieszkania Mecenasa Piłsudskiego niestety nie dałyby się sforsować niczym poza ładunkiem wybuchowym. Too-Sexy jednak odruchowo nacisnął klamkę. Ku jego zdziwieniu drzwi były otwarte. Pierwszy wszedł Romeo, jako że był znajomym Mecenasa. W holu panował półmrok, Romeo był ostrożny – Mecenas nie lubił gości, którzy nie otrzymali od niego wyraźnego zaproszenia. W tym samym momencie z kuchni obok wyszedł łysy osobnik o bryłowatym łbie, zgrabnością i powabem przypominający golema namalowanego w stylu kubistycznym. Wyjadał właśnie nożem zawartość konserwy. Ponieważ w przedpokoju było ciemno, kubistyczny golem nie rozpoznał Romea i zanim ten zdążył wymówić magiczne „kurwa”, „chuj” lub „pizda”, ochroniarz odruchowo ciął go nożem. Romeo, mimo tuszy, zdołał wykonać szybki unik, nóż jednak skaleczył go w palec. Zza jego pleców wypadł Julia i potężnym ciosem zmiażdżył kość policzkową łysego. Łysy, wyrzucony do tyłu niczym z katapulty, padł na parkiet i szorując po gładkiej podłodze holu, staranował kanciastym łbem ciężkie drzwi do gabinetu gospodarza. Julia podniósł dłoń Romea i wyssał z czułością krew sączącą się z kciuka.

***

Sześćdziesięcioletni drobny mężczyzna z lekkim brzuszkiem siedział za masywnym dębowym biurkiem. Poślinił palec wskazujący i drżącą ręką przewrócił kolejną stronę Biblii. Był to Mecenas Piłsudski. Mecenas, po prawdzie, nie był ani mecenasem, ani Piłsudskim. Tytuł „Mecenas” przylgnął do niego z tego logicznego powodu, iż wspierał on miejscowych artystów. Głównie takich, którzy potrafili podrabiać cenne dokumenty, fałszować obrazy, podpisy itp. Swego własnego nazwiska nie używał również z logicznego powodu – brzmiało ono Gołowzgór i nienawidził go od czasów swojej młodości, kiedy to jeszcze depilacja brazylijska nie była jednym z podstawowych wymogów higieny osobistej. Wybór nazwiska Piłsudski był w jego przypadku dość ironiczny, albowiem Mecenas był niegdyś bardzo wysoko postawionym oficerem SB. Nieco przygarbiony, niewysoki, zazwyczaj uśmiechnięty, o miłej, dokładnie ogolonej twarzy, sprawiał wrażenie sympatycznego starszego pana. Tym bardziej iż posiadał jeszcze przedwojenny akcent oraz nienaganne maniery. Ten miły pan był jednak szybki jak żmija. Był mistrzem w posługiwaniu się bronią palną i białą i pomimo swojego wieku mógł gołymi rękoma bardzo sprawnie skręcić kark osobnikowi dwa razy cięższemu od siebie.

Tak więc Mecenas medytował właśnie pochylony nad Księgą Hioba, gdy jego ochroniarz własnym łbem otworzył z hukiem drzwi do gabinetu i ślizgiem po wypastowanym parkiecie dotarł do biurka.

– Pochwalony! – powitał gospodarza Too-Sexy. – Ośmieliliśmy się wprosić, panie Mecenasie.

– Moja wina, przepraszam! Zostałem uprzedzony o waszej wizycie, ale zapomniałem – odpowiedział Piłsudski. – Cherubinek, podnieś dupsko! Nie leż przy gościach!

Cherubinek – klocowaty grubas o urodzie będącej kompilacją fizjonomii świni i rysów buldoga – wstał niezgrabnie z podłogi, rozcierając zbity policzek.

– Jeszcze raz przepraszam, ale okoliczności, w których się znajdujemy, poniekąd usprawiedliwiają moją niesubordynację – wyszeptał drżącym głosem.

Romeo, który znał Mecenasa od wielu lat, zbliżył się do biurka. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nie tylko jego głos, ale i całe ciało byłego SB-eka drżało. W oczach i na policzkach miał łzy. Płakał. Jego pociągła twarz była blada, włosy wydawały się bardziej siwe, a bruzdy zmarszczek głębsze niż w zeszłym tygodniu, gdy Romeo gościł go u siebie w domu. Przez tydzień Mecenas postarzał się o pięć lat. A przecież był to przedstawiciel starej gwardii, twardy jak erekcja niedźwiedzia na Syberii, kawał prawdziwego sukinsyna, nieczuły na cierpienia fizyczne i psychiczne. Bił i jego bito, zastraszał i jego zastraszano, torturował – jego też torturowano. Potrafił pić spirytus i nawet się nie krzywił specjalnie – prawdziwa stara ruska szkoła. Relikt zimnej wojny. A teraz siedział za biurkiem… przerażony jak dziecko kryjące się przed pedofilem.

Dopiero teraz Romeo zaczął się naprawdę bać.

Mecenas wstał i podszedł do jednego z licznych podrobionych obrazów. Zdjął dzieło ze ściany, odkleił fragment starej złoto-zielonej tapety, odsłaniając ukrytą klawiaturę. Wprowadził kod, a fragment ściany drgnął. Oczom zebranych ukazały się zamaskowane drzwi. Goście weszli do środka za Mecenasem. Za drzwiami był wąski, cuchnący pleśnią korytarz, a na końcu wejście do windy przemysłowej. Windą zjeżdżało się w dół, do ukrytej pod Kaliszem sieci korytarzy i pomieszczeń. Była to pozostałość po władzy ludowej, o której wiedzieli nieliczni, z których wielu już nie żyło.

– Panowie wybaczą, ale jedyna sprawna winda pomieści tylko dwoje ludzi – powiedział Mecenas i otworzył ze zgrzytem zardzewiałe drzwi. – Jadę pierwszy, muszę ręcznie uruchomić elektrykę. Może się ze mną zabrać jeszcze jedna osoba.

Kał wszedł do ciasnej windy, która rozchybotała się niebezpiecznie. Olbrzym odruchowo spojrzał na sufit i żarówkę dającą światło o brudnym kolorze mocnej herbaty.

– Wytrzyma – powiedział z uśmiechem Mecenas. – Nie takie ciężary wytrzymywała.

Mecenas pociągnął za dźwignię. Winda zaskrzypiała i zaczęła się obniżać. Kał odniósł wrażenie, że zrobiło się chłodniej. Spoza metalowego pudła dochodziły odgłosy szurania jak gdyby kościotrupiej dłoni po blasze windy.

– Boi się pan śmierci? – zagadnął zabójca Mecenasa.

– Śmierci? Śmierci nie. Śmierć jest dla człowieka czymś naturalnym. Konkretem. Na przykład naszą naturalną umiejętnością jest personifikacja śmierci. Kostucha z kosą jest rozpoznawalna w większości kultur i społeczeństw. Nie potrafimy natomiast uosabiać życia. Nie wiemy, czym jest życie, i dlatego nas przeraża.

– Życie pana przeraża?

– Tak. Widzi pan, ja byłem szczęśliwym i praktykującym ateistą. Byłem przekonany, że gdy umrę, dołączę do dzieci Abla.

– Dzieci Abla?

– Biblijna historia o Kainie i Ablu. Kain zabił Abla, zanim ten się ożenił i miał dzieci. Biblia mówi, że po zbrodni Kaina krew Abla wołała do Boga z ziemi. W oryginale użyta tu była liczba mnoga od rzeczownika krew, co oznacza „potomkowie”. Nieistniejące dzieci Abla wołały do Boga o sprawiedliwość.

– A więc pan chciałby dołączyć do nieistniejących?

– Śmierć w moim rozumieniu sprowadzała się do końca egzystencji, błogosławionego stanu nieistnienia. Przestać istnieć to nie jest przerażająca perspektywa. To wręcz wybawienie. Dlatego byłem człowiekiem odważnym i nie bałem się kłaść na szalę swojego życia. Niestety śmierć okazuje się jedynie kurtyną, za którą przedstawienie dopiero się rozpoczyna.

Kał nie zdążył zapytać, skąd Mecenas czerpie swoją wiedzę o życiu po śmierci, ponieważ winda się zatrzymała.

– My wszyscy jesteśmy jednak potomkami Kaina, a nasze przekleństwo polega na tym, że istniejemy – zakończył wywód stary gangster.

Mecenas wyszedł pierwszy i po chwili włączył elektryczność. Następnie wszedł z powrotem do windy. Dźwig ruszył ze zgrzytem, a Kał został sam w podziemiach. Stał w wąskim korytarzu o betonowych ścianach, skąpo oświetlonym żarówkami. Nie działo się absolutnie nic. Nie pojawiła się żadna zjawa. Po chwili dołączyli do niego Cziken i Too-Sexy, a następnie Romeo i Julia. Na koniec zjechał Mecenas razem z Cherubinkiem.

– Za mną proszę, panowie – eks-SB-ek wskazał drzwi na końcu korytarza. Weszli do obszernego pokoju oświetlonego jarzeniówkami. Na środku stał stary stół konferencyjny otoczony masywnymi krzesłami. Po lewej stronie, wzdłuż ściany, ustawione były metalowe szafki na ubrania, a naprzeciw drzwi znajdowało się lustro weneckie, stary sprzęt elektroniczny i stanowiska operatorów jakichś zimnowojennych urządzeń. Z prawej strony znajdowały się trzy pary drzwi. Mecenas uprzejmie poprosił gości o zdjęcie garderoby i włożenie niebieskich kombinezonów powieszonych na haczykach w szafkach. Rozbierając się, Cherubinek z lekkim niepokojem łypał na Julię i obrócił się doń frontem. Nie, Cherubinek nie wierzył wprawdzie w głupie dowcipy o homoseksualistach maniakalnie wykorzystujących każdą okazję, żeby tylko wepchnąć komuś członek w odbyt. Nie, nie chodziło o takie uprzedzenia. Cherubinek po prostu nasłuchał się opowieści o romantycznych dokonaniach porywczego Julii i wiedział, że jeżeli w jednym pokoju jest Julia i mężczyzna z gołą pupą, to pupę tę jednakowoż lepiej trzymać przy ścianie. Obawy Cherubinka były obecnie bezpodstawne. Albowiem, co prawda, niegdyś Julii, owszem, zdarzyło się ulegać spontanicznym i romantycznym porywom, ale odkąd postanowił dzielić życie z Romeem, ustatkował się. Poza tym Cherubinek był karkiem, a Julia tego rodzaju ludzi w ogóle nie rozumiał. Owszem paru tam zgwałcił, ale nigdy nie nawiązał bliższej emocjonalnej relacji z żadnym karkiem. Ludzie tacy byli w jego mniemaniu zbyt mało delikatni, a przy tym brutalni i płytcy.

Kiedy mężczyźni przebrali się w niebieskie kombinezony, Mecenas wskazał gościom dalszą drogę. Kał i Cziken weszli do korytarza po lewej stronie, Romeo i Julia mieli obrać środkowe drzwi, natomiast Cherubinek z Mecenasem udali się na prawo.

Kał i Cziken weszli w kolejny wąski korytarz, na końcu którego był pokój cichych rozmów, jeszcze z czasów Polski sowieckiej. Wewnątrz znajdowała się szklana klatka, a w niej trzy krzesła i stolik.

Za stołem siedział szczupły mężczyzna w dopasowanym czerwonym garniturze.

– Proszę usiąść – powiedział uprzejmym, wysokim (wręcz operowym) głosem.

Zabójcy zajęli miejsca za stolikiem. Mężczyzna otworzył małą elegancką teczkę i wyjął z niej białe pudełko. Następnie uśmiechnął się lekko do siedzących.

Kał poczuł, że jego nogi robią się miękkie. Mężczyzna w czerwieni miał twarz niemal taką samą jak śmierć z jego wizji w samolocie. Przy tym miał mlecznobiałe włosy. Jego uroda, budowa ciała, ruchy oraz głos były kompilacją najlepszych cech męskich i żeńskich. Nie można go było określić słowem „przystojny” – byłoby to niewłaściwe. Był piękny, ale nie zniewieściały. Jego twarz była jak lśniący w słońcu, nowy, gustowny nagrobek, który może zachwycać estetyką i artyzmem wykonania, ale gdzieś tam głęboko w zakamarkach serca budzi cichą grozę, ponieważ jest króliczą norką prowadzącą do zaświatów. Patrząc na długie, mleczne – nie siwe – włosy mężczyzny w czerwieni, lejące się prostymi strumyczkami na ramiona, studiując jego gładką skórę, niemożliwym było oszacowanie jego wieku. Był jednocześnie młody i stary, był chłopcem i mężczyzną, kobietą i dziewczynką. Wszystkie te cechy były ułożone jedna na drugiej i spojone razem niczym poszczególne kondygnacje piramidy schodkowej. Przy czym podstawą i fundamentem całej budowli była męskość. Dlatego Kał nazywał go w myślach MĘŻCZYZNĄ w czerwieni.

– Przepraszam, ale ze względu na okoliczności nie mogę zaproponować nic do picia – zwrócił się białowłosy do obu zabójców głębokim soprano-barytonem brzmiącym jak zlany chór głosów kobiet i mężczyzn. – Żałuję, ale nie spełnię też elementarnych wymogów dobrego wychowania i nie wyjawię panom mojego imienia i nazwiska. Nie jest to zresztą w obecnej chwili istotne. Dość, że reprezentuję podmiot, dla którego panowie teraz pracują. Agencję Dreamcatcher.

„Dreamcatcher” – pomyślał Kał. „Łowcy snów. Czarodzieje reklamy”.

– Przejdę do meritum – kontynuował mężczyzna w czerwieni. – Wbrew panów profesji głównym aspektem naszego zlecenia jest życie. Nie śmierć. Choć oczywiście nie możemy wykluczyć konieczności skorzystania ze środków bardziej radykalnych. Jednak życie samo w sobie jest potężniejsze i groźniejsze niż śmierć. Życie bowiem, jak to ujął panów przewodnik, jest cerberem dla synów Abla. Nie ma nieistnienia i to jest najbardziej przerażające.

Słyszeli ich rozmowę w windzie. Kał już wcześniej przypuszczał, że całe to podziemie jest naszpikowane sprzętem znacznie bardziej zaawansowanym niż zimnowojenna aparatura szpiegowska.

– Wracając jednak do naszego zlecenia, chciałbym zaznajomić panów z oczekiwaniami agencji Dreamcatcher. Zrozumienie jest tu kluczem do udanej współpracy. Wiedzą panowie, czym zajmuje się nasza agencja?

Oboje zabójcy skinęli.

– Obawiam się jednak, że nie do końca. Naszą misją jest szukanie nowych płaszczyzn dla reklamy. Nie mówię tu oczywiście o murach, płotach czy nawet ulicach. Mam na myśli płaszczyzny i przestrzenie, które – niezauważone dotychczas – leżały sobie odłogiem przez lata. Jedną z takich płaszczyzn jest edukacja.

Mężczyzna zgrabnie obracał białe pudełko między palcami. Urządzenia zagłuszające w pokoju cichych rozmów pracowały z melodyjnym szumem.

– Wyobraźmy sobie młodego człowieka – ucznia, który codziennie przez kilka godzin wpatruje się w karty podręcznika, zeszytu czy też w tablet. Robi to, bo nie ma wyboru, musi się uczyć. Jeżeli umieścimy na takich płaszczyznach logo danej korporacji, oczywiście nienachalnie i estetycznie, wpływ na młody, kształtujący się dopiero umysł będzie oczywisty. Co dopiero, gdy nastąpi ingerencja w sam tekst podręcznika. W ten sposób możemy wychować całe rzesze, a nawet narody wiernych konsumentów. Wiernych wybranym przez nas markom. Przy czym wkład finansowy w sponsorowanie edukacji, choćby i całego kraju, jest tak naprawdę znikomy w porównaniu do środków inwestowanych w inne przedsięwzięcia, których imają się firmy reklamowe.

Mężczyzna stuknął palcem w biały papierowy sześcianik. Klatka cichych rozmów wibrowała delikatnie. Czasami zadrgała mocniej, niczym wagon, który natrafił na łączenie torów.

– Oczywiście nie jesteśmy tajną organizacją rodem z teorii spiskowych czy innych podobnych bzdur. Zadanie panów to między innymi ochrona naszych normalnych i legalnych interesów w Polsce.

– Ochrona przed kim lub przed czym? – zapytał święty.

– Upraszczając całą rzecz, zamierzamy kupić polski system oświaty. Ale są też inni, którzy mają podobne plany. Potrzebna będzie ochrona. Nie chodzi o chronienie nas, ale naszych konkurentów przed nami. Choć słowo „ochrona” nie jest tu najwłaściwsze. Wystarczy, jeżeli panowie będą. Obecność panów we wskazanym miejscu jest właśnie tą usługą, na której nam najbardziej zależy. Będą panowie strachami na wróble.

– Nasze zwyczajowe zlecenia nigdy nie miały tak… ornitologicznego wymiaru.

– Chodzi nam o to, aby wszystkie natrętne wróble wystraszyć. Reputacja panów jest powszechnie znana. Jeżeli nasi rywale dowiedzą się – a dołożymy starań, żeby tak było – że panowie pracują dla nas, porzucą zakusy ingerowania w nasze strefy wpływów.

– A jeśli nie porzucą?

– Jestem optymistą i tuszę, iż jednak porzucą. My w biznesie nie lubimy rozlewu krwi. My się raczej wzajemnie straszymy. Spekulujemy, kokietujemy, zwodzimy i manipulujemy. Nie zabijamy. Owszem, w wyniku naszych działań często całe społeczeństwa popadają w nędzę i miliony ludzi umierają z głodu lub chorób. Jest to jednak zabijanie powszechnie akceptowane, zgodne ze zbiorową moralnością i nie narusza poczucia przyzwoitości społeczności międzynarodowej. Ale dość o tym. Jest jeszcze jeden powód, dla którego panów zatrudniamy. Chodzi o wiarę.

– O wiarę? – upewnił się Cziken.

– Tak. Wiara to fundament reklamy. Proszę mi darować, ale uraczę panów odrobiną filozofii nieco niższych lotów, takiej dla pospólstwa, ale nam, ludziom reklamy, właśnie z pospólstwem przypada pracować i dla pospólstwa tworzyć. Termin „wiedza” dla rzeczonego pospólstwa sprowadza się do empirycznego doświadczania rzeczywistości. Wiem o rzeczy, ponieważ mogę jej dotknąć, zmierzyć ją i zważyć, przyjrzeć się, poczuć jej zapach lub wydymać. – Mężczyzna demonstrował swoje słowa na papierowym pudełku. – Zatem wiem o czymś, ponieważ ten obiekt znajduje się w zasięgu moich zmysłów. Ja – pospolitak – tak rozumuję!

Mężczyzna w czerwieni przytulił pudełko do policzka. Szum urządzeń wygłuszających przybierał na sile.

– Natomiast jeżeli nie doświadczam już rzeczy swoimi zmysłami, czy mogę być pewien jej istnienia? Wiem, że mam dom, ponieważ kiedy wyjeżdżałem rano do pracy, dom stał jeszcze na swoim miejscu. Wiem, że jest słońce, ponieważ widzę je dziś na niebie i jestem pewien, że jutro też wzejdzie. Wiemy, że jest planeta Mars, ponieważ uczono nas tego w szkole i choć sami nie korzystaliśmy z teleskopu, wierzymy tym, którzy to robili i są mądrzejsi od nas. Wiemy, ponieważ te rzeczy trwają. Ale czy będą istnieć też jutro? Z prawie stuprocentową pewnością tak. Prawie. I to „prawie”, ta mała szczelina w rzeczywistości, to jest nasze królestwo. Ludzie sądzą, że wiedzą o rzeczy, ale wiedza to iluzja. Nawet jeżeli mogę czegoś dotknąć, to uznam coś za prawdę, tylko jeżeli wierzę swojemu zmysłowi dotyku i tak zwanemu zdrowemu rozsądkowi – temu oszukańczemu tworowi zbiorowej myśli ludzkiej. Wie pan, jakie miejsca w naszym kraju generują najwięcej wiary wśród ludności? Wcale nie świątynie. Banki! Obecna ekonomia światowa to ekonomia długu. Każdy dług pod słoneczkiem naszym ukochanym zasadza się na wierze, że co pożyczone, zostanie zwrócone. Banki, niczym Pan Bóg, w pełni majestatu prawa stwarzają pieniądze, zupełnie wirtualne, w rzeczywistości nieistniejące. Udzielają nieistniejących kredytów, tworzą nieistniejące konta. Bo stan mojego konta to nic więcej, jak tylko obietnica, że bank w określonym czasie wypłaci mi żądaną sumę. Ale tych pieniędzy nie ma. Nie można ich dotknąć, zważyć w ręku, powąchać. To tylko puste impulsy elektroniczne. Pozostaje tylko obietnica. Czy ludzie wierzą tym obietnicom? Czy czują się bezpieczni, mając pełne konta? Wiedza tak naprawdę sprowadza się do wiary w wiedzę, do uznania iluzji wiedzy za godną wiary.

– Jeżeli nadążam za pańskim tokiem rozumowania, to świadomość nieistnienia wiedzy jest kluczem do sukcesu w pana działalności. Chodzi o solipsyzm, czy tak?

– Mniej więcej – odpowiedział czerwony, kręcąc białym pudełkiem młynka na blacie. – Kluczem do sukcesu w mojej działalności jest brak tej świadomości u konsumentów dóbr materialnych. I to tej błogosławionej nieświadomości muszą panowie bronić. Mówi się, że największym sukcesem szatana jest to, że się w niego nie wierzy.

– Zatem to pudełko, które trzyma pan w dłoniach…? – zapytał Kał.

– W najgłębszej swej istocie może okazać się tylko iluzją – przerwał mężczyzna. – Nie możemy powiedzieć, że istnieje. Nie ma co do tego pewności. Pewność jako taka nie istnieje. Zresztą nie tylko pewność jest fatamorganą. Także ja – choć dla panów jawię się jako bogaty ekscentryczny sukinsyn w pedalskim garniturze, który pieprzy coś, co trąci filozofią ćpuna – mogę być inny, niż to się wydaje. Lub mogę nie istnieć. Sądzę jednak, że panowie mi nie wierzą. Postaram się jednak wzbudzić w panach odrobinę wiary. Proszę mi powiedzieć, jak się pan czuje. Czy ostatnimi czasy dopisywało panu dobre samopoczucie?

Kał zmartwiał. Zrobiło mu się bardzo zimno.

– Podejrzewam, że już pojawiły się stany splątania i paranoja. Sądzę, że już w samolocie. Być może były też halucynacje. Pewnie tak.

Kał poczuł, że przestrzeń wokół niego zaciska się jak imadło. Jeżeli mężczyzna w czerwieni powie, że ma coś wspólnego z nawrotami jego choroby (otrucie, podmiana leków?), Kał dosięgnie go w ułamek sekundy i złamie mu kark.

Pokój cichych rozmów zdawał się drżeć z zimna.

– Bardzo dokładnie prześwietliliśmy pana życie, zanim zaproponowaliśmy współpracę. To à propos wiary. Kupił pan swoje cudowne lekarstwo w stałym miejscu w Genewie, w aptece starego Zimmersteina. Nasi ludzie, którzy śledzili pana, a było ich około siedemnastu, więc nic pan nie zauważył – zwrócili uwagę, że dzień przed pana wizytą w aptece ktoś wykupił całą partię leku, a wieczorem tego samego dnia dostarczono nowy zapas. Dziwnie szybko – zazwyczaj realizacja zamówienia na ten specyfik zajmuje maksimum dwa dni. Tuż po pana wizycie w aptece wykupiliśmy całą tę nową partię. Okazało się, że skład chemiczny lekarstwa został subtelnie, acz wyraźnie zmieniony. Zamiast pomagać, pański chemiczny przyjaciel wzmógł szaleństwo. Ktoś, nie wiemy kto, zamierzał pana wystraszyć. Nie zabić. Raczej zniechęcić do przyjazdu do Polski. Choć cały ten figiel mógłby się skończyć pana śmiercią. Ktoś wie, że pańska choroba, jeżeli pozwolić jej rozwinąć skrzydła, powoduje dotkliwe cierpienia. Możliwe, że popełniłby pan samobójstwo. Nawet w takim przypadku byłoby to rozwiązanie do przyjęcia. Pańska śmierć byłaby usprawiedliwiona – przecież wrócił pan po dwudziestu latach do kraju, gdzie jako młodzieniec przeżył pan traumę. Wyglądałoby na to, że wspomnienia powróciły z niespodziewaną siłą i wzmogły depresję, stąd samobójstwo.

Mężczyzna w czerwieni rozłożył ręce.

– Kupił pan lek, ponieważ wiedział pan, że panu pomoże. Zawsze pomagał. W rzeczywistości wierzył pan, a nie wiedział, że ten medykament pomoże. Nie zdając sobie z tego sprawy, znalazł się pan w szczelinie pomiędzy wiarą a pańskim wyobrażeniem wiedzy. Ta szczelina jest o wiele większa, niż się ludziom wydaje. Można też poszerzać ją do woli. I tym właśnie ja się zajmuję. To pudełeczko – tu facet w czerwieni pstryknął białe pudełko w stronę Kała – zawiera lekarstwo o właściwym składzie chemicznym. Proszę to zażyć jeszcze dzisiaj.

Mężczyzna w czerwieni uśmiechnął się przyjaźnie.

– Wyjadą panowie do Pępka, małej miejscowości w okolicach Kalisza. Jako nauczyciele. Jest tam piękny zamek. Mieści się w nim Eksperymentalna Jednostka Edukacyjna. Odbywają się tam też często konferencje metodyczne. Tam rozpoczęliśmy nasze inwestycje w edukację. Miejsce, które wybraliśmy na naszą jednostkę edukacyjną, nie jest przypadkowe. Jest tam coś, co może zamieszać ludziom w umysłach i zaburzyć delikatną równowagę między wiarą a pozorem wiedzy. Chcemy to coś mieć.

– A czym jest to coś?

– Nie wiemy. Jest gdzieś w głębi ziemi pod zamkiem w Pępku. Pracuje tam sponsorowana przez nas grupa archeologów. Skontaktują się panowie z ich przełożonym w zamku. On poda dodatkowe wyjaśnienia. Poza tym jutro mają panowie spotkanie z Mecenasem. On dopowie całą resztę.

Mężczyzna w czerwieni wydawał się teraz zmęczony udzielaniem wyjaśnień. Jak gdyby toczyła go jakaś choroba niepozwalająca na zbytni wysiłek.

– Pozwolą panowie, że mój szofer odwiezie panów do hotelu.

– Dziękujemy serdecznie, ale to tylko kilka minut stąd. Spacer dobrze nam zrobi.

– Na pewno?

– Myśli pan, że miasto zniknęło w trakcie naszej rozmowy? – zapytał Cziken.

– Jest pan pewien, że będzie tam, gdzie spodziewa się pan je znaleźć? Proszę sprawdzić.

Mężczyzna w czerwieni uśmiechnął się lekko.

– Jeżeli mimo wszystko będą panowie chcieli skorzystać z mojej propozycji, szofer czeka na zewnątrz.

Było to pożegnanie. Mężczyzna wstał i wyszedł przez niewidoczne drzwi za jego plecami. Zabójcy także wyszli. Przebrawszy się, ruszyli do małej windy, a następnie znajomym korytarzem wrócili do mieszkania Mecenasa. Powietrze było świeższe, niż kiedy tu weszli. Wydawało się, że gospodarz użył odświeżacza powietrza o leśnym zapachu. Wyszli szybkim krokiem na klatkę schodową i ruszyli w dół, ku drzwiom wejściowym. Cziken chciał po drodze do hotelu zajrzeć do drogerii. Kamienne schody tak jak wcześniej stukały tajemniczo pod ich stopami. Wiara i wiedza? Co za żart! Pan w czerwonym garniturze jest dowcipnisiem.

Wyszli przed kamienicę. I zamarli. Miasta nie było. Tam, gdzie powinny znajdować się domy i ulice, były drzewa. Mnóstwo drzew. Byli w lesie.

– Dzień dobry panom – powiedział uprzejmie szofer stojący przy kamienicy wyglądającej identycznie jak dom, do którego weszli w mieście. – Czy może mają panowie ochotę na przejażdżkę? Jesteśmy wszak w środku lasu.

– W ruchu – jęknął Cziken. – Byliśmy cały czas w ruchu. Wywiozło nas daleko poza miasto i nawet się nie zorientowaliśmy.

– Tak, rzeczy zawsze są w ruchu – szepnął z uśmiechem szofer.

Tak, pan w czerwonym garniturze zdecydowanie był dowcipnisiem.

***

Sen mieszkańca bloku w Polsce bywa doświadczeniem przyjemnym i pokrzepiającym niczym kop w jaja. Młody nauczyciel Tomasz przywarł rozpaloną czaszką do chłodnej ściany. O czwartej nad ranem jego desperackim próbom zmuszenia organizmu do snu towarzyszyło rzyganie sąsiada pijaka oraz feeria malowniczych metafor jego konkubiny, komentującej wykonywanie ww. czynności przez jej partnera na dywan w salonie.

O świcie rozćwierkanym ptaszkom zawtórował świdrujący gwizd czajnika z mieszkania na niższym piętrze. Mieszkający tam staruszkowie mieli sympatyczny zwyczaj ignorowania gwiżdżącego czajnika przez kilka (kilkanaście?) minut. Tomasz nigdy nie był pewien, czy to któryś ze staruszków wyłączył gaz, czy może woda zalała palnik. Teraz przycisnął gorące czoło do ściany. Po chwili czajnik umilkł. W nozdrza nauczyciela wkręcił się dziwny zapach. Gaz? Może tym razem głusi sklerotycy nie wyłączyli kuchenki, tylko gwizdek spadł z dzióbka i wrzątek zalał płomień? Może za chwilę nastąpi „pierdut” i pół bloku szlag trafi? Perspektywa utraty życia wpłynęła na Tomasza dziwnie kojąco. Oczy zaczęły się kleić i już zapadał w słodki błogostan, gdy zadzwonił jego (tani i brzydki) telefon.

– Pan Tomasz? Mam nadzieję, że nie obudziłam – zaskrzeczał telefon głosem Kingi Rachityckiej, pani dyrektor z Gimnazjum nr 13, szefowej Tomasza.

– Yhy, nie…

– Chciałabym zaprosić pana na spotkanie w niezmiernie ważnej sprawie. Dziś o dziewiątej, bo jak rozumiem, jest pan w mieście…

– Tak.

– Doskonale. Dzwonię tak niespodziewanie, bo sama przed momentem dowiedziałam się o całej sprawie – wyjaśniała dyrektorka. Wyjaśniała, nie przepraszała (ona nigdy nie przepraszała). – Zatem do zobaczenia o dziewiątej.

Dał się słyszeć suchy trzask odkładanej słuchawki.

„Sama dyrektorka dzwoniła” – pomyślał Tomasz. „Nie zleciła tego sekretarce? I to tak nagle, rano, tydzień przed końcem wakacji?”

Cóż było począć, należało się czem prędzej wyplątać z pomiętej pościeli i doprowadzić do porządku. Tomasz skierował się do łazienki. Przemył twarz, spojrzał w lustro. Jeżeli oczy, jak mówią, są zwierciadłem duszy, to dusza Tomasza była tego ranka wyjątkowo podpuchnięta, zaropiała i zaczerwieniona. Wypiwszy wpierw czarną kawę, młody nauczyciel wyszedł z mieszkania, a następnie przed blok i ruszył przez blokowisko do Gimnazjum nr 13 w Kaliszu, czyli do swojego miejsca pracy. Minął ciągi popeerelowskich kanciastych budowli oraz ich kanciastych mieszkańców, aby wejść w tę część osiedla, gdzie domy były nowsze, zdecydowanie ładniejsze od betonowych kloców, w jednym z których Tomasz mieszkał. Biolodzy twierdzą, że mieszkanie w takich blokach, często na kupie, wzmaga, ze względu na brak przestrzeni życiowej, agresywne zachowania lokatorów, podobnie jak się to dzieje u zwierząt stłoczonych w fermach na ograniczonych przestrzeniach.

Tomasz przeszedł na drugą stronę głównej ulicy, w miejscu niedozwolonym, tuż przy przystanku, na którym codziennie dzieci wysiadają, idąc do Gimnazjum nr 9, które było po przeciwnej stronie ulicy. Nie tylko dzieci, ale wszyscy kaliszanie wysiadający w tym miejscu przechodzą tu przez jezdnię. Każdy, kto chciałby zrobić to zgodnie z prawem, musiałby się cofnąć jakieś sto metrów i przejść tam po pięknie namalowanych na jezdni pasach. Oczywiście nikt nie był na tyle głupi, żeby to robić (oprócz Tomasza – on się cofał ze względu na dręczące go natręctwa natury moralnej).

Rzecz jasna, postulowano do decydentów, aby przenieść przystanek lub wprowadzić dodatkowe zabezpieczenia ze względu na setki dzieciaków przebiegających tu przez jezdnię, i to pomiędzy dwoma zakrętami. Rzecz jasna, żaden z nich nie będzie nadrabiał drogi tylko dlatego, żeby przejść po zebrze. Wiadomo, to są dzieci, często nie myślą i trzeba myśleć za nie. Mądre głowy, które zajęły się problemem, orzekły jednak, że wszystko jest w porządku i zgodnie z prawem. Poza tym rozwiązywanie problemów związanych z zagrożeniem życia w Polsce wiąże się z określoną procedurą, która zakłada pewne logiczne kroki. Pierwszy z nich polega na tym, że aby podjąć jakiekolwiek działania w celu prewencji zgonów, ktoś musi przecież pierwej zginąć. Najlepiej dziecko, bo wtedy sprawa nabiera odpowiedniego rozgłosu i zwraca uwagę mediów. Żaden z bachorów jednak uparcie nie spełniał tego wymogu (ta dzisiejsza młodzież jest okropna!) i nie ginął, więc należało cierpliwie czekać, aż jakiś pojazd rozgniecie któregoś małolata. Wtedy orzeknie się zatroskanym i zgorszonym tonem, że to skandal, że jak można było do tego dopuścić, i zarządzi się zmiany.

Wyrwawszy się z zamyślenia, Tomasz stwierdził, że dotarł na miejsce – do Gimnazjum nr 13 w Kaliszu, położonego tuż przy pięknym strzelistym kościele pod wezwaniem św. Michała Archanioła, niedaleko wsi Dobrzec.

Budynek szkoły był nowy, choć nie mógł zachwycać nowatorskością kształtu. Przeważały w jego bryle kształty geometryczne, a przeważająca jego część wykonana była z cegieł, otoczona betonowym murkiem i zielenią. Wejście do budynku stanowiły lustrzane drzwi opatrzone nalepionym szlachetnie brzmiącym hasłem skierowanym do uczniów (i pracowników) szkoły: „Mój wygląd świadczy o mnie!”. Tomasz spojrzał w lustro, westchnął, popchnął drzwi i znalazł się po drugiej stronie lustra. Wewnątrz panowała brzęcząca i napięta atmosfera, naładowana jakąś magią. I w tę naelektryzowaną magiczną rzeczywistość Tomasz wszedł ze ściśniętym sercem oraz pośladkami (albowiem nie stało mu już czasu wykupkać się w domu). Im dalej zagłębiał się w szkolne korytarze, tym bardziej odczuwał krystalizującą się w powietrzu magiczną aurę. Minął kilka fantastycznych istot (był to bowiem czas zdawania egzaminów poprawkowych): jedną bladą wampirzycę z ustami czerwonymi jak krew tętnicza, szczupłego elfa z zamglonymi oczami, wpatrzonymi w jakąś niewidzialną rzeczywistość, a nieco dalej o parapet opierało się coś, co pięknością przypominało skrzyżowanie ogra z tolkienowskim trollem. Dotarłszy do sekretariatu, Tomasz pozdrowił sekretarkę, Alicję. Jego wzrok przykuła mała maskotka – biały króliczek, który paciorkowatymi oczyma wpatrywał się w Tomasza.

– Cześć, witamy z powrotem w Krainie Czarów – powiedziała Alicja z uśmiechem. Króliczek też się uśmiechał, ale jakoś złośliwie. Alicja zmieniła wyraz twarzy na bardziej tajemniczy, a nawet straszny. – Pani dyrektor czeka. Razem z gościem. Planet Terror…

Alicja wskazała na gabinet dyrektorki Rachityckiej – królowej gimnazjum, z którego wydobywały się mistyczne opary. Był to ni mniej, ni więcej dym papierosowy. Rzecz istotnie niebywała i magiczna. Rachitycka bowiem nie paliła nigdy w życiu. Rachitycka palenia nienawidziła, a w szkole (także u nauczycieli) gorliwie tępiła, podpierając się, jako osoba merytoryczna, odpowiednimi zarządzeniami. Nawet gdy ubranie zalatywało, choćby z lekka, dymem tytoniowym, jego właściciel otrzymywał kategoryczny wzrokowy opierdziel. Do tego stopnia kategoryczny, że palący pracownicy szkoły trzymali garderobę przeznaczoną do pracy w miejscach, gdzie dym nie docierał. Skąd zatem dym w jej gabinecie? Przecież równie dobrze można było wejść do owego eleganckiego gabinetu, przywitać się grzecznie: „Dzień dobry, pani dyrektor” i popierdując sobie wesoło, oddać stolec na jej biurko, także eleganckie.

– A proszę, proszę! Zapraszamy! – powiedziała uprzejmym, acz podniesionym głosem pani dyrektor, która wychyliła się właśnie zza drzwi swojego gabinetu.

Tomasz odniósł wrażenie, że cała magia miała źródło w tym właśnie pomieszczeniu.

– Zapraszam! – powtórzyła z zimnym uśmiechem, ubrana jak zwykle w elegancki granatowy komplecik, przypominający raczej mundurek perfekcjonistycznego i nieśmiesznego Kaczora Donalda, ściśle opinający jej szczupłą sylwetkę. Wąski paseczek ze srebrną klamerką podkreślał talię osy dyrektor Rachityckiej (jej podwładni twierdzili zgodnie, iż nie była to jedyna cecha tego sympatycznego i lubianego owada, którą pani dyrektor raczyła przejawiać). Włosy, czarne jak smoła, upięte były w profesjonalny koczek.

– Chciałabym panu przedstawić naszego gościa…

– Jadwiga Nazgul, miło mi – przerwała piskliwym głosikiem korpulentna pani, opierająca masywne pośladki o biurko dyrektor Rachityckiej i puściła kwadrat z dymu. – Jak mówiłam, śliczny pierścionek! – Tu zwróciła się do dyrektorki, ciągnąc jakiś wcześniej zaczęty wywód i ostentacyjnie olewając Tomasza. Wyciągnęła rozczapierzoną dłoń do dyrektorki, tak aby lepiej zaprezentować pierścionek nasadzony na jeden z parówkopodobnych palców. – Jak każda kobieta mam słabość do pierścionków.

– Przepiękny – uprzejmie, acz bez nadmiernego entuzjazmu odpowiedziała pani dyrektor i zakasłała leciutko. Tomasz mógłby przysiąc, że bruzdy zmarszczek na jej wypielęgnowanej twarzy wydłużyły się nieco.

– Zobaczyłam na wystawie u jubilera i od razu nabyłam drogą kupna. Jakby to pierścień mnie wybrał, a nie ja jego. Jakby do mnie przemawiał. Wierzy pan w komunikację nadnaturalną? – z tym pytaniem Jadwiga Nazgul zwróciła się do młodego nauczyciela, strzepując jednocześnie popiół z papierosa do popielniczki. Nie trafiła w popielniczkę. Po prawdzie to nie trafiła nawet w biurko, na którym popielniczka stała. Popiół spadł na elegancki dywan.

Rachitycka uśmiechnęła się trupio. Tomasz tylko rozdziawił usta. Nie zdążył wydać żadnego dźwięku, ponieważ w eleganckim gabinecie nagle rozkwiczały się świnie.