Książę Jeremi Wiśniowiecki - Romuald Romański - ebook

Książę Jeremi Wiśniowiecki ebook

Romuald Romański

4,3

Opis

Czy dramatyczne życie i tragiczna śmierć uzasadniają trwające do dziś zainteresowanie postacią księcia Jeremiego Wiśniowieckiego?. Co było w tym człowieku takiego, że już za życia stał się niekwestionowanym bożyszczem "narodu szlacheckiego"? Dlaczego do dziś postać ta wzbudza tak wiele emocji, również wśród zawodowych historyków, do których na ogół silniej przemawiają "szkiełko i oko" mędrca niż "czucie i wiara"? Dlaczego Jeremi wciąż ma tak wielu wielbicieli dla których jest wzorem wszelkich cnót rycerskich i równie wielu, a kto wie nawet czy nie więcej, zadeklarowanych wrogów, którzy uważają go za zwykłego watażkę i warchoła? Czy o popularności księcia zdecydowały głównie walory pióra Henryka Sienkiewicza, autora Ogniem i mieczem? A może odwrotnie, o karierze literackiego bohatera powieści zadecydowało wciąż żywe zainteresowanie tą postacią wśród ludzi interesujących się naszą historią (a nie zapominajmy, że w XIX w. i w początkach XX w. było ono znacznie wyższe i bardziej powszechne niż jest dzisiaj)? Z życiem i śmiercią Jeremiego wiążą się pytania, tajemnice i zagadki, a jak wiadomo, zagadki kuszą, a pytania zmuszają do szukania odpowiedzi i temu też zadaniu poświęcona jest ta książka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 572

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książe Jeremi Wiśniowiecki

Projekt okładki i stron tytułowych Michał Bernaciak

Redaktor prowadzący Kornelia Kompanowska

Redaktor merytoryczny Agnieszka Chądzyńska

Redaktor techniczny Elżbieta Bryś

Korekta Hanna Rybak

© Copyright by Romuald Romański, Warszawa 2009 © Copyright by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2009

Bellona SA prowadzi sprzedaż wysyłkową wszystkich swoich książek z rabatem.www.ksiegarnia.bellona.pl

Nasz adres: Bellona SA ul. Grzybowska 77 00-844 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 022 457 03 06, 022 652 27 01 fax 022 620 42 [email protected]

Zamiast wstępu

Książę Jeremi Michał Korybut Wiśniowiecki zmarł w niedzielę 20 sierpnia 1651 r. o 11.00 rano po krótkiej, gwałtownej, tajemniczej i do dziś właściwie niezdiagnozowanej chorobie. Stało się to w Pawołoczy na Ukrainie, w obozie wojsk koronnych, podczas pościgu za pokonanym pod Beresteczkiem hetmanem kozackim Bohdanem Chmielnickim. W chwili śmierci Jeremi był człowiekiem stosunkowo młodym – nawet jak na XVII-wieczne standardy – miał bowiem dopiero 39 lat (prawdopodobnie, gdyż sprawa nie jest do końca pewna, ale o tym później).

Nic też nie wskazywało na tak szybki i tragiczny koniec jego bujnego, pełnego przygód życia. Książę zaliczał się raczej do ludzi zdrowych, oczywiście jak na kogoś żyjącego w XVII w. (na ogół jego rówieśnicy nie cieszyli się wówczas bardzo dobrym zdrowiem). Był też w doskonałym stanie psychicznym, pełen nadziei na rychłą realizację dwóch największych marzeń, jakie miał w ostatnich latach swego życia: na ostateczne pokonanie „buntowników”, czyli Kozaków i chłopów ukraińskich pod wodzą Bohdana Chmielnickiego, oraz na powrót do swego ukochanego „państwa zadnieprzańskiego”. Łatwo zgadnąć, że marzenia te ściśle się ze sobą wiązały, bo jednego bez drugiego zrealizować się po prostu nie dało. Ale też wówczas, w sierpniu 1651 r., nie były to bynajmniej marzenia nierealne. Druzgocąca klęska poniesiona w bitwie pod Beresteczkiem przez hetmana zaporoskiego Bohdana Chmielnickiego i ucieczka z Ukrainy jedynego wartościowego sprzymierzeńca Kozaków, chana Tatarów Krymskich Islam Gereja III, pozwalała żywić nadzieję na ostateczne spacyfikowanie Ukrainy, a tym samym na powrót szlachty i magnatów do dawnych włości.

Nieoczekiwana i dramatyczna śmierć księcia Jeremiego zaskoczyła wszystkich – zarówno żołnierzy w armii, z którą Wiśniowiecki maszerował, aby ostatecznie rozprawić się z Chmielnickim, jak i rzesze szlachty w całym kraju. Snuto oczywiście domysły na temat jej przyczyn. A wszystko sprowadzało się do pytania, czy ktoś aby nie spowodował jej świadomie i celowo, dokonując udanego zamachu na życie księcia. Ludzi mających takie podejrzenia było wówczas wielu, toteż Rzeczpospolita zatrzęsła się od plotek, a kronikarz żydowski Natan Hannower napisał wprost, że: „w owym czasie zazdrościli panowie bardzo ks. Wiśniowieckiemu coraz to większych godności i zaszczytów, i dali mu do picia truciznę. I umarł książę Wiśniowiecki”.

Czy tak było naprawdę? Z problemem przyczyn śmierci księcia, a konkretnie z odpowiedzią na to pytanie, przyjdzie nam się oczywiście jeszcze zmagać, ale na razie nie uprzedzajmy faktów i zajmijmy się raczej jego życiem. Zwłaszcza, że sporo było w nim momentów dramatycznych, a czasem wręcz tragicznych, czemu nie należy się dziwić, gdyż księciu przyszło żyć w czasach, gdy na Rzeczpospolitą zwaliła się burza kozacko-ukraińska. Zapoczątkowała ona erę wojen i klęsk, w wyniku których państwo spadło z piedestału mocarstwa (przynajmniej lokalnego), aby powoli zacząć staczać się na samo dno. A w takiej epoce trudno o zwyczajne, nudne życiorysy. Nie brak też pytań, na które nie ma łatwych odpowiedzi.

Ale czy dramatyczne życie i tragiczna śmierć wystarczająco uzasadniają trwające do dziś zainteresowanie postacią Wiśniowieckiego? Co było w tym człowieku takiego, że już za życia stał się niekwestionowanym bożyszczem „narodu szlacheckiego”? Zresztą nie tylko szlachty, ale również i Żydów, którzy głosili chwałę księcia w całej Rzeczpospolitej, ba, w całej Europie, nazywając go bez mała Mesjaszem i zbawcą „narodu wybranego”? A przecież Żydzi na ogół nie ulegali nieuzasadnionym fascynacjom niczym naiwne pensjonareczki. Wręcz przeciwnie, na ogół patrzyli trzeźwym i chłodnym okiem na świat i ludzi, a zwłaszcza na gojów, do czego przyzwyczaiła ich tysiącletnia historia, w której przeżyli niejedno i z niejednego pieca chleb jedli.

Dlaczego wreszcie do dziś postać ta wzbudza tak wiele emocji, również i w zawodowych historykach, do których na ogół silniej przemawiają „szkiełko i oko” mędrca niż „czucie i wiara”? Dlaczego Jeremi wciąż ma tak wielu wielbicieli, dla których jest wzorem wszelkich cnót rycerskich i równie wielu, a kto wie nawet, czy nie więcej, zdeklarowanych wrogów, którzy uważają go za zwykłego watażkę i warchoła? Czy o popularności księcia zadecydowały głównie walory pióra Henryka Sienkiewicza, autora „Ogniem i mieczem? A może odwrotnie, o karierze bohatera powieści zadecydowało wciąż żywe zainteresowanie tą postacią wśród ludzi interesujących się naszą historią (a nie zapominajmy, że w XIX w. i w początkach XX w. było ono znacznie żywsze i bardziej powszechne niż jest dzisiaj)?

Z życiem i śmiercią Jeremiego wiążą się pytania, tajemnice i zagadki, a jak wiadomo, zagadki kuszą, a pytania zmuszają do szukania odpowiedzi i w tym celu powstała ta książka. Nie będzie to, broń Boże, praca naukowa, włożona w twardy gorset udokumentowanych i uzbrojonych w przypisy oraz odnośniki prawd. Będzie to po prostu esej (a może nawet raczej gawęda?) o moich własnych poszukiwaniach odpowiedzi na pytania związane z tą postacią i z tamtymi czasami. Dlatego też nie dziwcie się drodzy czytelnicy, że czasami – na dłuższą lub krótszą chwilę – zniknie nam z oczu sam główny bohater, bo zajmiemy się tym, co działo się w jego czasach, a także ludźmi, którzy go otaczali. Stanie się tak nie z powodu widzimisię autora, a dlatego, że: po pierwsze, człowieka można poznać tylko, kiedy przedstawiony jest na tle swoich czasów oraz epoki, w której żył, a po drugie, powiedzenie „pokaż mi swoich przyjaciół, a powiem ci, kim jesteś”, było prawdziwe i prawdziwe pozostanie. A zresztą – czy tylko to, jakich mamy przyjaciół, świadczy o tym, jacy jesteśmy? A jakich mamy wrogów – nie?

Poznajmy więc przyjaciół i wrogów, a przede wszystkim czasy, w jakich przypadło żyć księciu. Ale zacznijmy od jego korzeni…

Rodowe geny

Wiśniowieccy wywodzili się od Jagiellonów! Tak przynajmniej powszechnie twierdzono przez wieki i wszyscy w to wierzyli. Ich prapraprzodkiem był ponoć książę Korybut – Dymitr Olgierdowicz, brat króla Władysława Jagiełły, książę nowogrodzki i siewierski, a później książę na Zbarażu, Bracławiu i Winnicy. To od niego (a raczej oczywiście od jego potomków) wywodził się ponoć ród książąt Zbaraskich, a od nich z kolei Wiśniowieccy. Dlatego też, i jedni, i drudzy dodawali do swych imion przydomek „Korybut”, a także używali tytułu książęcego, do czego mieli zresztą pełne prawo potwierdzone aktem unii lubelskiej.

Z tytułami w Rzeczpospolitej sprawa nie była wcale taka prosta, jakby się to nam mogło dziś wydawać, zwłaszcza jeśli pamięta się o galicyjskich hrabiach „produkowanych” wręcz masowo w XIX w. przez Habsburgów, oczywiście za spore pieniądze.

W czasach I Rzeczpospolitej było inaczej. Nie to, żeby ambitni magnaci nie starali się zdobyć pięknie brzmiących tytułów książąt, hrabiów czy baronów. Wręcz przeciwnie, chętnych było wielu, ale ówczesna szlachta podchodziła do wszelkich tytułów wrogo, gdyż jak przysłowiowego oka w głowie strzegła równości szlacheckiej, traktując ze śmiertelną powagą hasło, że „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” i obawiała się wszystkiego, co tę mityczną równość mogłoby zakłócić.

Wprawdzie są dziś historycy, którzy twierdzą, że nie tylko nie było nigdy faktycznej równości w stanie szlacheckim, ale nawet sama demokracja szlachecka była mitem. Ich zdaniem to, co w podręcznikach historii nazywa się demokracją szlachecką, w rzeczywistości było oligarchią szlachecką, w której władzę sprawowali magnaci i bogata szlachta stanowiąca zaledwie około 5 proc. „narodu szlacheckiego”. Natomiast cała reszta, a zwłaszcza szlachecki plebs, miała niewiele do powiedzenia i na ogół nie uczestniczyła w życiu publicznym, bo nie było ją na to stać. Miała oczywiście prawo brać udział w elekcjach, posiedzeniach sejmików, sejmów i trybunałów, ale na realizację tego prawa nawet przeciętnemu szlachcicowi, który posiadał jedną lub dwie wioski, brakowało środków materialnych.

Tak przynajmniej twierdzi Daniel Beauvois, francuski historyk, członek zagraniczny PAN, PAU i Ukraińskiej Akademii Nauk, doktor honoris causa Uniwersytetu Wrocławskiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czy ma rację? Zapewne tak, ale w czasach I Rzeczpospolitej ważne było to, że ogół ówczesnej szlachty święcie wierzył i w demokrację szlachecką, i w sławną równość szlachcica na zagrodzie oraz wojewody. Każdy, kto by się odważył publicznie kwestionować ich prawdziwość, musiał liczyć się z nieprzyjemnymi konsekwencjami w postaci „bigosowania” (czyli posiekania delikwenta szablami tak, jak się sieka kapustę do bigosu).

Właśnie w imię tej równości szlachta nie lubiła tych, którzy przyozdabiali swe nazwiska tytułami hrabiów, baronów czy też książąt otrzymywanymi z rąk papieży lub też „cesarzy rzymskich niemieckiego narodu”, uważając, nie bez racji, że starają się oni wywyższyć ponad brać szlachecką, że kłują ją tytułami w oczy i kwestionują w ten sposób samą ideę równości. W imię tej zasady nawet dzieciom królewskim odmawiano prawa do tytułów książęcych i nazywano po prostu królewiczami i królewnami, tak jak w bajkach. Wyjątek czyniono jedynie dla tzw. książąt starożytnych, wywodzących się z dawnych kniaziów litewskich i ruskich. Należeli do nich między innymi właśnie Wiśniowieccy, podobnie jak kilka innych rodów, między innymi tak znani w późniejszych czasach Czartoryscy. Tytuły tych rodów wywodziły się z czasów sprzed unii lubelskiej i były potwierdzone w jej akcie.

Jeśli natomiast chodzi o tytuły nadane później np. przez cesarzy czy też papieża (taki tytuł księcia Świętego Cesarstwa Rzymskiego na Nieświeżu i Ołyce otrzymał na przykład w 1547 r. z rąk cesarza Karola V Mikołaj Czarny Radziwiłł), to można było wprawdzie je posiadać, choć patrzono na to bardzo niechętnie, ale nie należało posługiwać się nimi w kraju. Tego zakazu szlachta pilnowała skrupulatnie i bezwzględnie. Kwestia tytułów arystokratycznych wywołała nawet poważny „kryzys parlamentarny” i odegrała istotną rolę w życiu Jeremiego Wiśniowieckiego, konfliktując go z Jerzym Ossolińskim, ale to było później i jeszcze do tego dojdziemy.

Szlachta bardzo też dbała o tzw. korzenie czyli o „starożytność” rodu, z którego się wywodziła. Przyznajmy – to chwalebnie demokratyczny zwyczaj, gdyż nie każdego stać na to, aby kupić tytuł książęcy czy hrabiowski, ale jako żywo, każdy może twierdzić, że ma wśród swych protoplastów oficerów Aleksandra Macedońskiego, czy też towarzyszy broni Juliusza Cezara. Wystarczyła do tego bujna fantazja, a jeśli ktoś chciał mieć rzecz całą czarno na białym, to musiał jedynie wyłożyć odpowiednią kwotę, aby opłacić historyków i heraldyków.

Wiśniowieccy mieli szczęście, gdyż nie musieli dorabiać sobie protoplastów, bo mieli przodka pewnego i zacnego jak mało który. Posiadali więc i tytuł, którym mogli się legalnie posługiwać, i „starożytny ród”. Okazuje się jednak, że na tym świecie nie ma rzeczy stałych i niezmiennych, zwłaszcza jeśli chodzi o historię i o heraldykę również. Tak było i w tym przypadku, gdyż w XIX w. historyk Kazimierz Stadnicki, który wyszukał zapis, że wszyscy synowie Korybuta zeszli z tego świata bezpotomnie, i w konsekwencji zakwestionował tak zdawałoby się dobrze ugruntowany pogląd o królewskim rodowodzie Zbaraskich i wywodzących się od nich Wiśniowieckich.

Rzecz była swego czasu bardzo głośna, ale czy tak było naprawdę, też tak do końca nie wiadomo. Hipotezę Stadnickiego oprotestował bowiem z kolei Józef Puzyna. A że obaj badacze mieli mocne argumenty, to i spór był trudny do rozstrzygnięcia.

Nie wdając się głębiej w rozważania heraldyczne, warto jednak zauważyć, że wątpliwości, co do pochodzenia książąt na Wiśniowcu, pojawiły się dopiero w drugiej połowie XIX w., a więc wówczas, gdy ród ten dawno już wygasł. Wcześniej natomiast nikt nigdy nie kwestionował jagiellońskich korzeni rodu Wiśniowieckich, a to pozwala chyba i nam przyjąć, że był on gałęzią wyrastającą z potężnego i wielce szacownego pnia.

A przy okazji rozważań o pochodzeniu naszego bohatera, warto zwrócić uwagę na dość interesujące zjawisko. Otóż, i „Jarema” Wiśniowiecki, i jego protoplaści oraz potomkowie powszechnie uważani są dziś za rdzennych Rusinów. A przecież, jeśli prawdą jest teza o ich pochodzeniu od brata Jagiełły, to są oni Litwinami, co najwyżej zruszczonymi z powodu przebywania na Rusi i przyjęcia religii prawosławnej. Pamiętano o tym, jak się przekonamy, jeszcze w XVII w., a później trochę zapomniano. Tak to czasem historia, legendy oraz mity potrafią płatać figle i tworzyć nową rzeczywistość!

Nikt natomiast nie kwestionował faktu, że bezpośrednim założycielem rodu Wiśniowieckich był książę Michał Zbaraski, który odziedziczył Wiśniowiec i od niego utworzył później swoje nazwisko, a następnie przekazał je swoim potomkom. Michał Zbaraski miał dwóch synów – Aleksandra i Iwana. Od Aleksandra wywodzi się linia początkowo zwana zadnieprzańską, a później, na cześć syna Jeremiego, króla Michała Korybuta – królewską. Natomiast Iwan zapoczątkował tzw. linię książęcą, która dotrwała do połowy XVIII w. Jej ostatnim męskim potomkiem był Michał Serwacy Wiśniowiecki, który zmarł w 1744 r.

Mimo tak pięknych i wysokich koligacji Wiśniowieccy przez długi czas żyli raczej w cieniu, jako, by tak rzec, magnaci drugiej klasy, nie zajmując szczególnie eksponowanych stanowisk w hierarchii społecznej i politycznej Rzeczpospolitej. Na ogół zadowalali się stanowiskami starostów (a i dzierżawców starostw też). Nie przysparzało to im wprawdzie nadmiernych splendorów i nie dawało miejsc w senacie, ale przynosiło znaczne dochody i możliwości uzyskiwania nadań królewskich.

Przyczyn tego stanu rzeczy można by pewnie znaleźć kilka, ale moim zdaniem głównym powodem była pewna zaściankowość rodu, a także brak wykształcenia i, co tu dużo ukrywać, ogłady – a nawet wręcz dzikość. Dotyczyło to zresztą nie tylko ich, ale wielu mieszkańców Ukrainy. Musimy bowiem zdać sobie sprawę z faktu, że życie na Rusi w XV czy też XVI w. nie było usłane różami, a jeśli już, to raczej tylko kolczastymi łodygami, na ogół bez kwiatów. Kraj był wprawdzie piękny i bogaty, ale w tamtych czasach dość pustawy, położony rzeczywiście „na Okrainie”, czyli na na obrzeżach Rzeczpospolitej (stąd też wzięła się późniejsza jego nazwa – Ukraina). Przez wiele wieków systematycznie zalewały go czambuły tatarskie, które mordowały, brały w jasyr, rabowały i paliły wszystko, co się dało. Niszczyły go też powstania kozackie niewiele mniej szkodliwe dla kraju i ludzi go zamieszkujących, które wybuchały nader często.

Sytuacja wyglądała więc tak, że każdy, kto chciał w tamtych czasach przeżyć na Ukrainie, musiał mieć szablę i rusznicę pod ręką. Gdzież w tym wszystkim był czas i możliwości na pielęgnowanie kultury i sztuki? Na dyskusje o sztuce, o filozofii i literaturze? Zwłaszcza, że „ciemne wieki” niewoli tatarskiej też nie pozostały bez echa i bardzo wyjałowiły pod względem intelektualnym ten nieszczęśliwy w gruncie rzeczy naród.

Czyż można się wobec tego dziwić, że przez wiele wieków żyło się na Rusi, czyli na Ukrainie, trochę dziko i siermiężnie, nie tylko po dworach i dworkach szlacheckich, ale nawet w magnackich siedzibach? Takie warunki wykształciły też specyficzny typ ludzi – twardych, bezwzględnych i dumnych, którzy sztuki wojennej i dzielności – ale i okrucieństwa – uczyli się u samych mistrzów, czyli u Tatarów. Na dworskich parkietach nie czuli się najlepiej i o wiele bardziej odpowiadał im step, a walcząc z Tatarami bądź Kozakami, byli naprawdę w swoim żywiole. Nie wyróżniali się również jako politycy i oratorzy sejmowi. A bez tych cech trudno było zdobywać łaski dworu i intratne stanowiska.

W XVII w. wprawdzie trochę się to zmieniło, ale nawet wówczas było to o wiele twardsze i prostsze bytowanie niż na terenach rdzennie polskich. Czyż można wobec tego dziwić się, że Ukraina tamtych wieków wydała wielu dobrych dowódców, ale jakże niewielu dyplomatów, mężów stanu czy też po prostu intelektualistów?

Wszystko, co dotyczyło Ukrainy, dotyczyło również Wiśniowieckich, gdyż przez długie dziesięciolecia żyli oni w pełnej więzi z narodem ruskim oraz z religią prawosławną i należeli do jego naturalnej elity. Miewali niezłe stosunki z Kozakami i często wyprawiali się wspólnie po dobra tatarskie i tureckie. Choć oczywiście walczyli również z nimi, tłumiąc do spółki z wojskami koronnymi powstania zaporoskie, których na Ukrainie nie brakowało.

Utrzymywali też dość ścisłe, choć nie zawsze przyjazne, kontakty z Moskwą, tak zresztą, jak i cała prawosławna ludność Ukrainy, która nie zapomniała o dawnej, wspólnej historii w ramach Rusi Kijowskiej, a także o tym, że łączy ją z Moskwą wspólna religia. Gdy Moskwa stała się stolicą patriarchatu i ogłosiła się „nowym Rzymem”, zaczęto wręcz traktować ją na Ukrainie jak stolicę prawosławia.

Życie na Ukrainie toczyło się więc nieco inaczej niż na pozostałych terenach Rzeczpospolitej i według nieco innych zasad. Można by rzec, że na ogół przypominało ono film, w którym tragedia przeplata się z horrorem, ale w którym nie brak również wstawek komediowych. Ukraina była (i jest) krajem pięknym i z natury bogatym, ale jej mieszkańcom wcale nie żyło się lekko, łatwo i przyjemnie. Nie dla wszystkich i nie zawsze była ona ziemią obiecaną. Każdemu, kto ma wątpliwości, dedykuję taką oto pieśń ludową.

Za riczkoju wohni horiat Tam Tatary połon di lat Seło nasze zapalyły Staru neńku zarąbały A myleńku w połon wziały A w dołyni bubny hudut Bo na zariz ludej wedut Koło szyi arkan wjetsia I po nohach łańcuch bjetsia.

(Za rzeczką ognie płoną, tam Tatarzy łupy dzielą. Wieś naszą podpalili i dobytek zagrabili. Starą niańkę zarąbali, a najmilszą w niewolę wzięli. A w dolinie bębny huczą, bo na rzeź ludzi wiodą; szyje arkan im owija a po nogach łańcuch bije). Jednym słowem Ukraina tamtych czasów to mimo wszystko „ziemia krwi i przemocy”, gdzie przetrwać mogli jedynie najsilniejsi.

A taka scena i taka sztuka wymagają odpowiednich aktorów i takich też postaci, barwnych i romantycznych, ale również twardych i bezwzględnych, mających nawet pewną skłonność do okrucieństwa, nie brakowało takich na Ukrainie. Tacy też byli Wiśniowieccy w obu liniach tego rodu.

Niewątpliwie jedną z najjaśniejszych gwiazd na tym firmamencie był książę Dymitr Wiśniowiecki, zwany przez Kozaków „Bajdą”, a wywodzący się z linii książęcej. Opowieści o tym „kniaziu Kozaku” (a może nawet hetmanie kozackim?) można by snuć w nieskończoność.

Zacznijmy od tego, że był – niekoronowanym wprawdzie, ale i niekwestionowanym – królem Zaporoża. Jak każdy władca, miał własną stolicę, którą zresztą sam sobie założył i zbudował. Była to pierwsza w dziejach Zaporoża sicz (w wolnym tłumaczeniu słowo to znaczy „zasieka” – warowny obóz umocniony ziemnymi i drewnianymi wałami, lokowany na ogół w miejscach z natury obronnych, ukrytych w dnieprowym labiryncie wysp, wysepek i półwyspów) zbudowana na wyspie dnieprowej Mała Chortyca. Nie była to zbyt rozległa stolica i nie odznaczała się piękną architekturą, ale za to była trudna do zdobycia, zwłaszcza że broniły jej wysokie na 14 metrów wały, a także woda oraz nieprzebyte bagna i dnieprowe oczerety.

Tych czytelników, którzy znają dzisiejszy Dniepr, może nieco dziwić ten opis, pamiętajmy jednak, że obecna cywilizowana rzeka w niewielkim stopniu przypomina tamtą – dziką, piękną i groźną, na której były słynne progi – porohy – z groźnym Nienasytcem (bo nigdy nie był syty ofiar) na czele, która rozlewała się szeroko, tworząc istny labirynt 10 000 wysp i wysepek (tak przynajmniej twierdził Wilhelm le Vasseur de Beauplan, francuski inżynier i badacz Ukrainy). To tamtą rzekę Rusini nazywali Sławutyczem (a więc synem sławy) i to o niej śpiewali w swoich dumkach. Dzisiejsza rzeka tylko w niewielkim stopniu ją przypomina!

Siedząc w tym dnieprowym, wyspiarskim gnieździe, kniaź Dymitr „Bajda” mógł rzeczywiście czuć się niezależnym władcą, dla którego władcy Rzeczpospolitej czy też Wielkiego Księstwa Moskiewskiego byli równorzędnymi kolegami. Korespondował z nimi i zawierał traktaty jak równy z równym… Ostatecznie miał przecież własnych poddanych, którzy byli pewnie nawet bardziej lojalni niż poddani władcy Rzeczpospolitej, a także własną armię – bitnych Zaporożców (taką nazwę często nadawano Kozakom, gdyż mieszkali za porohami), na czele których podejmował wyprawy na Krym, Mołdawię czy też dalej, aż na teren Turcji.

Nie był to jednak bynajmniej „dziki watażka”, który zajmował się wyłącznie rabowaniem. „Bajda” miał bowiem szerokie horyzonty polityczne i wielki, bardzo szczytny cel – zmontować koalicję przeciw Tatarom i raz na zawsze wymazać krymski chanat z historii tej części Europy. Nic z tego niestety nie wyszło, gdyż spory między Wilnem, Krakowem a Moskwą były coraz gorętsze i groźniejsze tak, że koniec końców zawarcie porozumienia okazało się niemożliwe. A szkoda, bo była to na pewno zdrowa myśl, której realizacja przyniosłaby wiele dobrego, i Ukrainie, i całej Rzeczpospolitej, a także Rosji i w konsekwencji pchnęłaby historię tych krajów na zupełnie inne tory, zapewne bardziej dla nich przyjazne. Krym był bowiem gniazdem rozbójników, dla których napaści na okoliczne państwa – Rzeczpospolitą (zwłaszcza na Ukrainę) i Rosję były podstawowym, jeśli niejedynym sposobem na życie i jedynym, prawdę mówiąc, źródłem dochodu. Gdyby nie to nieustanne zagrożenie ze strony ordyńców, Ukraina, w ciągu dosłownie kilku lat, stałaby się krainą mlekiem i miodem płynącą, jak również zapewne najbogatszą prowincją Rzeczpospolitej. Zwłaszcza, że zniknęłaby z czasem również i druga poważna bolączka tego kraju, czyli Kozacy.

Kniaź Dymitr uprawiał wielką politykę jedynie od czasu do czasu, a na co dzień odpłacał Tatarom pięknym za nadobne i organizował wyprawy łupieżcze przeciw nim, a także na ziemie sułtańskie. Tak bardzo im dokuczył, że wreszcie chan krymski ruszył przeciw niemu z całą armią i w 1557 r. obległ jego sicz. Walki trwały 24 dni i skończyły się… klęską chana. Władca Krymu jednak nie zrezygnował i wkrótce ruszyła następna wyprawa, tym razem lepiej przygotowana i silniejsza. Wojska chana składały się z armii tatarskiej i sprzymierzonych oddziałów, wołosko-tureckich. Stara prawda mówi: nec Hercules contra plures, więc tym razem nasz kniaź poniósł klęskę. Sicz została zdobyta i doszczętnie zniszczona, ale koalicjantom nie udało się ująć „Bajdy”. Kniaź Wiśniowiecki umknął prześladowcom i wraz ze swymi mołojcami wycofał się aż do Czerkas.

Nie bardzo się zresztą przejął klęską, w każdym razie nie zraziła go ona do uprawiania własnej, udzielnej polityki. Wkrótce też, bo już w 1562 r., zbudował nową sicz, tym razem na Wyspie Monasterskiej, a w 1563 r. na czele czterotysięcznej armii kozackiej – jak na ówczesne czasy wcale niemałej, w każdym razie większej niż armia koronna na stopie pokojowej – wyprawił się na Mołdawię, aby zdobyć dla siebie tron hospodara. Grał o bardzo wysoką stawkę, ale tym razem przegrał z kretesem. W krwawej, zaciętej bitwie z Mołdawianami poniósł klęskę, po której przez kilka dni ukrywał się w stogu siana. W końcu odnaleziono go jednak i wydano Turkom. Nie pomogła obietnica wysokiego (20 000 dukatów) okupu. Kniaź był widocznie zbyt cenną zdobyczą, aby miejscowy pasza turecki mógł podjąć w tej kwestii własną decyzję, przemógł więc wrodzoną dostojnikom tureckim chciwość i Wiśniowieckiego zawieziono do Stambułu gdzie, jak w bajce, sułtan ofiarował mu swą córkę za żonę, pod warunkiem jednak, że książę przejdzie na islam. Nie wiemy, czy chciał również obdarzyć go połową królestwa, ale ponoć ofiarowywał mu również wielkie skarby. Wiśniowiecki jednak nie skorzystał z okazji i ofertę zdecydowanie odrzucił, twierdząc, że wprawdzie córka sułtańska podoba mu się, ale nie może przyjąć „psiej wiary” (w innej wersji miał ponoć nazwać islam „przeklętą wiarą”).

Można oczywiście tę opowieść traktować jako kolejną legendę, coś tam na rzeczy jednak musiało być, bo koniec końców Dymitr „Bajda” Wiśniowiecki zawisł na haku za żebro nad odnogą morską „ku Galacie idąc”. Ale nie był to jeszcze koniec jego epopei, gdyż według legendy żyjącej w pieśniach i dumkach ukraińskich, nawet wówczas nie stracił rezonu i kazał swemu słudze podać łuk, z którego raził swych prześladowców. Ranił ponoć nawet samego sułtana, który przyszedł oglądać to dziwowisko. Dopiero to przesądziło o jego losie, gdyż rozwścieczony władca Cesarstwa Otomańskiego kazał go wreszcie dobić (według innej wersji został dobity za to, że głośno przeklinał Mahometa).

Czy tak było naprawdę? Ja osobiście w to wierzę, bo bajki powstają w oparciu o racjonalne podstawy, nie ma też dymu bez ognia. Rzecz tylko w tym, ile w tej prawdzie jest prawdy? Nie jest to zresztą może nawet aż tak bardzo ważne. Istotniejsze jest to, że taki człowiek jak książę Dymitr mógł stać się idolem Kozaków – chłopów ukraińskich. Ale trudno sobie wyobrazić, aby mógł on zrobić karierę na renesansowym, wyrafinowanym, krakowskim dworze Zygmunta Augusta, czy też na polerowanych posadzkach warszawskiego zamku Wazów.

Oczywiście nie wszyscy Wiśniowieccy byli ludźmi pokroju „Bajdy”. Zresztą i czasy się powoli zmieniały, Kozaczyzna coraz wyraźniej przechodziła na pozycje antypolskie oraz antyfeudalne, a to powodowało, że przepaść między Kozakami a polonizującą się magnaterią i szlachtą ruską coraz bardziej się pogłębiała i coraz mniej było chętnych do bratania się z Zaporożcami, również wśród Wiśniowieckich. Nie oznacza to jednak, że ród stracił swą awanturniczą żyłkę, co najwyżej zmienił się styl i charakter awantur, w których uczestniczyli Wiśniowieccy. A także ich rozmiar i znaczenie.

Doskonałym przykładem wypłynięcia rodu na szerokie, międzynarodowe i europejskie wody może być słynna afera Łżedymitra (w naszej historii bardziej znana pod nazwą afery Dymitra Samozwańca), czyli rzekomego syna Iwana Groźnego, która wstrząsnęła Rzeczpospolitą i Rosją, ale nie tylko. Słynna „dymitriada” znacznie wykroczyła swym zasięgiem i znaczeniem poza oba te państwa. Była bacznie obserwowana przez większość europejskich dworów, a także przez Watykan, który zresztą uczestniczył w niej dość aktywnie, zwłaszcza poprzez swą „wyspecjalizowaną, antyreformacyjną agendę”, czyli słynny zakon jezuitów. Nic zresztą dziwnego, bo była to prawdopodobnie najsłynniejsza awantura XVII w., a już na pewno jego pierwszej połowy.

Brali w niej udział, a prawdę mówiąc to nawet byli jej inicjatorami, dwaj Wiśniowieccy, bracia stryjeczni Adam i Konstanty, którzy dzięki temu wyszli na moment na przód sceny i w pełnym świetle reflektorów odegrali swe role, które zostały zauważone przez wielkich ówczesnego świata. Pisano o nich w raportach dyplomatycznych, ich działanie omawiano w gabinetach władców takich mocarstw jak Cesarstwo Habsburskie czy też Turcja Otomańska, że o królu Zygmuncie III nie wspomnę. Brał on zresztą w tej aferze nader aktywny udział, podobnie jak senat i sejm Rzeczpospolitej. Naturalnie najbardziej zainteresowany był władca Rosji car Borys Godunow, oraz wiele rodów bojarskich, że wspomnę chociażby o książętach Szujskich czy też o Romanowach, późniejszych carach Rosji!

Afera ta doprowadziła Rosję najpierw do wojny domowej, następnie do otwartego, zbrojnego konfliktu z Rzeczpospolitą, a w konsekwencji do śmierci dziesiątków tysięcy ludzi i do ogromnego zniszczenia kraju. Nic dziwnego, że w jego historii okres ten nosi nazwę Wielkiej Smuty, a echa tego, co się wówczas wydarzyło, dają znać o sobie do dzisiaj przy lada okazji, nawet imprez sportowych, bo Rosjanie mają zadziwiająco długą i dobrą tzw. pamięć historyczną. Sprawa była więc bardzo ważna nie tylko dla Dymitra oraz popierających go Wiśniowieckich i innych naszych magnatów, ale również dla obu narodów – polskiego i rosyjskiego – warto więc ją opowiedzieć.

Zacznijmy od tego, że na początku XVII wieku, prawdopodobnie w 1603 r . w Brahiniu, na dworze księcia Adama Wiśniowieckiego pojawił się młody, niczym się niewyróżniający rosyjski mnich Jurij (Grzegorz) Otriepiew. Zatrudniono go w charakterze zwykłego, skromnego sługi i trzeba przyznać, że początkowo niczym specjalnym się nie wyróżniał, chyba tym, że dość przykładnie spełniał swe obowiązki. Jak się jednak już wkrótce okazało, był to tylko okres przejściowy, niezbędny do tego, aby brzydkie kaczątko mogło stać się pięknym łabędziem.

Jak doszło do tej zaskakującej przemiany? Jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że dysponujemy aż dwiema wersjami tego wydarzenia, przy czym obie sprawiają wrażenie scenariusza bajki o Kopciuszku, tyle tylko, że w męskim wydaniu. W obu też rolę dobrej wróżki odegrał książę Adam Wiśniowiecki.

Wersja pierwsza przedstawia się następująco: Jurij Otriepiew, skromny mnich, był w rzeczywistości cudownie uratowanym synem cara Iwana Groźnego, który uciekając przed siepaczami cara Borysa Godunowa, zawędrował aż do Brahinia, gdzie przebywał incognito. Było mu z tym jednak coraz trudniej, coraz częściej miał dość swej skromnej kondycji i jak najszybciej chciał zrzucić szaty sługi i przybrać postać księcia z bajki. A mówiąc ściślej, z Uglicza, gdzie mieszkał ongi faktyczny syn Iwana Groźnego i Marii Nagoj, jego szóstej bądź siódmej żony (w tej materii zdania są podzielone) i który zginął tam w wypadku bądź został zamordowany 15 maja 1591r.

Okazja do efektownego przepoczwarzenia się pojawiła się nieoczekiwanie wraz z ciężką chorobą. A może sam Otriepiew nieco pomógł tej okazji? Ostatecznie niezbyt trudno było wtedy oświadczyć, że się jest chorym, zwłaszcza że nie znano wówczas zwolnień lekarskich i nikt nie wystawiał zaświadczeń L-4. W każdym razie, złożony niemocą Otriepiew natychmiast poprosił o spowiednika i wyznał mu, oczywiście pod rygorem tajemnicy spowiedzi, swój sekret – nie jest żadnym Otriepiewem, a Dymitrem Uglickim, synem Iwana Groźnego, którego wredny uzurpator Borys Godunow chciał uśmiercić. Na szczęście dobrzy ludzie uprzedzili go, ukryli i hołubili aż dorósł, a następnie wyprawili do Polski. Dymitr poprosił też mnicha, aby po jego spodziewanej rychłej śmierci odnalazł ukryty w pościeli list zawierający opis całej tajemnicy i przekazał księciu, a następnie dopilnował, aby pochowano go z honorami należnymi dzieciom carskim.

Zdumiony i wstrząśnięty tak ważnym wyznaniem pop natychmiast złamał tajemnicę spowiedzi i wyjawił wszystko księciu Adamowi, który nie czekając na śmierć sługi, wydarł mu siłą ów list i oczywiście przeczytał. A list potwierdzał naturalnie całą rewelacyjną informację, a nawet zawierał dodatkowe istotne szczegóły.

Oczywiście książę Wiśniowiecki bez oporu uwierzył we wszystkie rewelacje zawarte w liście i serdecznie się „carewiczem” zaopiekował.

Wersja druga jest bardziej malownicza, ale chyba i bliższa prawdy. Jej początek jest taki sam jak w wersji pierwszej. Mamy więc Dymitra, który pod imieniem Jurija Otriepiewa najął się do służby na dworze Adama Wiśniowieckiego i pod tym nazwiskiem występował aż do dnia, gdy w czasie kąpieli w łaźni coś przeskrobał i rozgniewany książę trzepnął go w twarz, a także zelżył wulgarnym słowem. Znieważonemu Jurijowi puściły nerwy, rozpłakał się i powiedział, że gdyby książę wiedział, z kim ma do czynienia, to tak by nie postąpił. Zaintrygowany Wiśniowiecki zapytał oczywiście sługę, kim jest. Wówczas Otriepiew, nadal zalewając się łzami, wyjawił księciu swoje prawdziwe imię i opowiedział historię swego życia, a następnie, na dowód prawdy słów, pokazał złoty krzyż wysadzany drogimi kamieniami podarowany mu ponoć ongi przez ojca chrzestnego księcia Iwana Mścisławskiego.

Potem padł księciu do nóg i oświadczył, że oddaje się pod jego opiekę, gdyż nie chce żyć dłużej w takiej biedzie i poniżeniu. Na koniec tych wynurzeń złożył też konkretną ofertę – obiecał mianowicie, że jeśli Wiśniowiecki pomoże mu odzyskać tron, to zostanie za to wynagrodzony z nawiązką.

Książę oczywiście natychmiast uwierzył szlachetnemu (jakżeżby inaczej), a także mądremu i skromnemu młodzieńcowi i obdarzył go 12 sługami (czyżby miało to jakiś związek z liczbą dwunastu apostołów?), a także bogatymi szatami, wierzchowcami, karetą itd., a potem zawiózł go do Załoziec, na dwór swego stryjecznego brata Konstantego. Tam też, w toku wspólnych narad, ustalono dalszy plan działania, który miały doprowadzić do obalenia Borysa Godunowa i osadzenia na „ojcowym tronie” Dymitra.

Czy historia ta – w obu zresztą wersjach – oznacza, że książęta Wiśniowieccy byli ludźmi aż tak bardzo naiwnymi i natychmiast uwierzyli w tę, wyraźnie przecież naciąganą i mało prawdopodobną, historyjkę już z daleka pachnącą piramidalnym przekrętem? Dlaczego tak szybko i bez żadnych sprawdzeń zaangażowali się tę awanturę?

Rzecz nie jest tak prosta, jakby się mogło wydawać, i wymaga szerszego omówienia. Po pierwsze, historia, która na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie bardzo naiwnej, w rzeczywistości miała pewne cechy prawdopodobieństwa. Jako się rzekło, car Iwan IV Groźny rzeczywiście miał syna Dymitra, którego matką była jego ostatnia żona Maria z domu Nagoj. Po śmierci Iwana zasiadł na tronie jego starszy syn Fiodor, z tym jednak, że był to człowiek mocno upośledzony umysłowo, wręcz niedorozwinięty. Bardzo lubił słuchać bajek, uwielbiał dźwięk cerkiewnych dzwonów – stąd przydomek „kołokolczyk”. Lubił też śmiać się z byle czego i do byle kogo, a przede wszystkim był dobrym, łagodnym człowiekiem co, biorąc pod uwagę cechy rodu, a zwłaszcza ojca, samo z siebie już wskazywało na to, że był to człowiek nienormalny.

Mimo wszystko jednak władcą być musiał, bo tak wynikało z przepisów dynastycznych Rosji, mimo że się do rządów nie nadawał. Tyle tylko, że powołano mu do pomocy Radę Regencyjną, na czele której stanął zdolny, ambitny i bardzo energiczny bojar Borys Godunow. Wkrótce też rada stała się jedynie piękną dekoracją, a rządził – w imieniu Fiodora oczywiście – de facto Borys.

A co z Dymitrem? Ano Dymitr wraz z matką został wysłany do Uglicza, który został mu nadany jeszcze przez ojca w udzielne władanie, gdzie przez kilka lat żył i rozwijał się normalnie. No, może nie do końca normalnie, gdyż był dzieckiem chorym na padaczkę, ale to ostatecznie się zdarza. Ponoć był nawet bardzo inteligentnym chłopcem o wyraźnych jednak skłonnościach sadystycznych (ponoć z lubością maltretował zwierzątka), co już samo przez się wskazywało na to, że jest to nieodrodny syn i dziedzic Iwana Groźnego. Nienawidził też serdecznie Godunowa, co również można uznać za normalne, gdyż pewnie to uczucie wszczepiła mu matka.

Tak rzecz się miała aż do dnia 16 maja 1591 r., kiedy to do Moskwy z Uglicza nadeszła hiobowa wiadomość, że dzień wcześniej, to jest 15 maja, carewicz zginął w dość dziwnych okolicznościach. Ponoć sam zakłuł się nożem w trakcie ataku padaczki, do którego doszło podczas zabawy z chłopcami, polegającej na rzucaniu nożem, tzw. swajką.

Po jego śmierci w Ugliczu zaczęły bić na trwogę cerkiewne dzwony, a następnie wybuchły zamieszki wywołane i podsycane przez matkę chłopca, w toku których zginęło piętnaście osób, wszyscy, których wskazała matka carewicza, oskarżając ich o spowodowanie śmierci syna. W rzeczywistości podobno byli to szpiedzy, którym Godunow zlecił nadzór nad carewiczem i jego rodziną. Potem do Uglicza zjechała czteroosobowa komisja śledcza powołana przez Godunowa, na której czele stał książę Iwan Szujski. Przesłuchano około 140 osób, z których większość potwierdziła, że carewicz w trakcie zabawy nożem uległ kolejnemu atakowi padaczki i śmiertelnie zranił się w szyję, a w konsekwencji zmarł z powodu dużego upływu krwi. Odmiennie zeznali właściwie jedynie dwaj krewni carewicza Michał i Andrzej Nagojowie, ich zdaniem bowiem chłopiec został zabity.

Ta różnica w zeznaniach nie miała jednak wpływu na werdykt komisji, który brzmiał – przypadkowa śmierć „z bożego wyroku”. Nie wiemy natomiast, co na ten temat myślała osoba najbardziej chyba zainteresowana i samym wydarzeniem, i werdyktem komisji, czyli matka Dymitra, gdyż dziwnym trafem jej akurat nie przesłuchano i nikt nie zapytał jej, dlaczego spowodowała śmierć kilkunastu ludzi oraz dlaczego i na jakiej podstawie oskarżyła ich o spowodowanie śmierci syna.

Edykt został oczywiście oficjalnie zaakceptowany przez cara Fiodora i, co istotniejsze, przez wielkorządcę Borysa oraz, w imieniu Cerkwi, przez patriarchę Jowa. Plotka, że tak naprawdę rację mieli Nagojowie, gdyż chłopiec został zamordowany przez ludzi Godunowa, któremu stał na drodze do tronu carskiego, zataczała jednak coraz szersze kręgi.

Czy tak było naprawdę? Tego nie wiemy i nigdy się już nie dowiemy, nie ulega jednak wątpliwości, że plotka miała racjonalne podstawy, gdyż wiedziano powszechnie, że chory i bezdzietny Fiodor długo już nie pożyje. Rzeczywiście, zmarł 6 stycznia 1598 r., a wówczas Dymitr mógł stać się poważnym konkurentem Godunowa w walce o tron. Wprawdzie, formalnie rzecz biorąc, nie miał do niego żadnych praw, bo jego matka Maria Nagoj, jak się rzekło, była szóstą lub siódmą żoną cara Iwana. W gruncie rzeczy więc ich związek był nielegalny, gdyż przepisy Cerkwi prawosławnej dopuszczały posiadanie jedynie trzech żon (oczywiście po kolei, a nie naraz) z tym, że w pełni legalna była tylko ta pierwsza. Za dwie dalsze należało odbyć pokutę, a każda następna była już, w oczach prawa, zwykłą konkubiną. A tym samym również i dzieci dalszych żon były traktowane jak dzieci z pozamałżeńskiego łoża i nie posiadały żadnych praw dynastycznych.

Rzecz w tym jednak, że przepisy przepisami, ale w Rosji przywiązanie do panującej od niepamiętnych czasów dynastii Rurykowiczów było tak duże, że Dymitr w sporze o tron z Godunowem zostałby na pewno poparty przez większość społeczeństwa, w tym również i bojarów, którzy na ogół nie przepadali za Borysem, i to on, a nie Godunow, zasiadłby na tronie i włożył czapkę Monomacha – tradycyjne nakrycie głowy rosyjskich carów.

Zaraz po śmierci Dymitra pojawiły się też pogłoski sprzeczne z oficjalną wersją o jego zabójstwie. Ich zwolennicy wprawdzie zgadzali się z tym, że Godunow planował morderstwo młodego carewicza, ale uważali, że zamach się nie powiódł, gdyż Dymitr został ukryty, a w Ugliczu zamordowano kogoś innego, jakieś inne dziecko celowo podstawione w jego miejsce przez matkę lub kogoś z jej otoczenia. Takie plotki to nic nowego, historia wielu krajów zna mnóstwo przypadków takich „cudownych ocaleń”, nie tylko zresztą historia, ale i czasy współczesne, ostatecznie do dziś miliony fanów Presleya święcie wierzą, że ich idol nadal żyje, oczywiście dobrze ukryty.

Pogłoski o tym, że Dymitr żyje, nasiliły się po 1600 r. (a więc po śmierci Fiodora i w trzecim roku objęcia tronu przez Godunowa). Zaczęto wówczas nader powszechnie mówić, że ukrywa się on po klasztorach i ma zamiar upomnieć się o należną mu władzę i ojcowy tron. Pogłoski obiegały kraj przekazywane zrazu szeptem, a potem coraz głośniej i coraz odważniej, w miarę jak władza Godunowa słabła. A słabła głównie z powodu dramatycznej sytuacji w Rosji spowodowanej klęskami żywiołowymi i latami głodu.

Wszystko zaczęło się w 1601 r., kiedy to najpierw ulewne deszcze zniszczyły większość zasiewów, a później mrozy i opady śniegu w lipcu i sierpniu dokończyły sprawy. Większość terytorium rosyjskiego raczej nie oferowała zbyt przyjaznych warunków dla rolnictwa. Anomalie pogodowe (ciekawe, co o tym sądzą zwolennicy zmian klimatycznych wywołanych działalnością człowieka?) spowodowały olbrzymie straty. To, co nie zgniło, zmarzło.

W następnych latach było jeszcze gorzej, bo zebrane poprzednio niedojrzałe i przemarznięte zboże nie chciało kiełkować. W kraju zapanował głód tak straszny, że ludzie jedli korę z drzew, trawę i siano, a nawet padlinę. Pojawiły się też, ponoć wcale nierzadkie, przypadki kanibalizmu.

Potem oczywiście na wycieńczoną głodem ludność spadły choroby, z epidemią dżumy na czele. Wszystko to razem spowodowało, że w latach 1601–1603 zmarło podobno około 1/3 ludności kraju (to oczywiście wielkość bardzo szacunkowa i bardzo niepewna, bo dokładniejszych danych brak, ale tak czy inaczej straty wśród ludności rosyjskiej były ogromne). Nieszczęść było mnóstwo, a winę za nie przypisywano powszechnie… Borysowi Godunowowi, uważając, że jest to kara boska za to, że bezprawnie zasiadł na tronie, który należał się Dymitrowi. Czyż wobec tego można dziwić się, że gdy pojawiła się plotka o żyjącym Dymitrze, to większość ludzi w nią uwierzyła? Ostatecznie tęsknota za prawowitą dynastą Rurykowiczów była ogromna, a tonący chwyta się brzytwy.

Po tej „dygresji w dygresji” powróćmy do Wiśniowieckich i do postawionego pytania, czy rzeczywiście uwierzyli oni w opowiedzianą im historyjkę, czy też zaangażowali się w nią z innych powodów? Zacznijmy od tego, czy mogli w nią uwierzyć?

Niby tak, bo tak naprawdę to nikt nie wiedział dokładnie, co naprawdę wydarzyło się w Ugliczu. Nawet Borys Godunow, bo to w jego liście przesłanym do Zygmunta III w 1605 r. znalazło się przecież znamienne zdanie: „A gdyby nawet łotr ten naprawdę był księciem Dymitrem uglickim, który powstał z martwych, to zrodzony został nie przez prawą, lecz siódmą żonę Iwana Groźnego”.

Dziwne i znamienne zdanie, prawda? Przecież to wyraźny dowód na to, że car sam nie był pewny tego, co wydarzyło się w Ugliczu 15 maja 1591 r., czemu zresztą i dziwić się za bardzo nie można, bo przecież wszystkich jego szpiegów (a także ewentualnych sprawców śmierci chłopca) wymordowali mieszkańcy Uglicza na wezwanie matki Dymitra. W ten sposób Godunow został pozbawiony „oczu i uszu” i musiał uwierzyć w sprawozdanie komisji Szujskiego, a dobrze wiemy, jak to bywa z prawdziwością orzeczeń takich komisji. Na ogół odpowiadają one oczekiwaniom i nadziejom mocodawców. A może o to właśnie chodziło Marii Nagoj i dlatego właśnie sprowokowało ona rozruchy po śmierci syna?

A jeśli tak, Adam Wiśniowiecki, a także jego brat Konstanty mieli prawo mieć wątpliwości. Ba, mieli nawet prawo uwierzyć w prawdziwość rzewnej opowieści Dymitra. Osobiście jednak sądzę, że na Adamie Wiśniowieckim, a później na Konstantym, większe wrażenie wywarła rzeczowość oferty Dymitra. Jeśli bowiem odrzucimy bajkowy, „hollywoodzki” sztafaż, to widać wyraźnie, zwłaszcza w drugiej wersji, zupełnie jasną i konkretną ofertę: jeśli uznasz mnie za Dymitra, syna Iwana Groźnego i zapewnisz mi pomoc w walce z Godunowem i w uzyskaniu tronu, to ja w zamian hojnie cię wynagrodzę, oczywiście gdy już stanę się carem.

Takie otwarte i konkretne postawienie sprawy niewątpliwie bardzo odpowiadało Wiśniowieckim i przyznać trzeba, że Dymitr chyba nieźle orientował się w apetytach swego gospodarza, a zwłaszcza w jego stosunku do Godunowa. Otóż Wiśniowieccy znajdowali się wówczas w ostrym sporze z carem, a chodziło głównie o dwa „przyfrontowe” zameczki: Przyłuki i Śniatyn, zdaniem Godunowa bezprawnie zagarnięte przez Wiśniowieckich (w tym miejscu granica między Rzeczpospolitą a Rosją nie była dokładnie wytyczona). A były im one bardzo potrzebne, gdyż bez nich zadnieprzańskie posiadłości tego rodu traciły swą podstawę i stawały się własnością raczej iluzoryczną. W 1603 r. wojska carskie napadły na te gródki, splądrowały je i spaliły. Ponadto Rosja, korzystając z bałaganu panującego w Rzeczpospolitej, zajęła „pokojowo” tzw. górne Posule, na które przywilej otrzymali Wiśniowieccy. Stosunki rozgałęzionego i rosnącego w siłę i znaczenie rodu Wiśniowieckich z Borysem Godunowem były więc nie najlepsze, a prawdę mówiąc – zdecydowanie złe.

Gdyby więc nawet opowieść Otriepiewa – Dymitra – śmierdziała obu książętom na kilometr oszustwem (a sądzę, że tak było), to i tak natychmiast by ją „kupili” i poparli całym sercem jego roszczenia. Prawdziwy czy nie, carewicz mógł bowiem przysporzyć Borysowi niemałych kłopotów, zwłaszcza że cieszył się on sporym poparciem w Rosji, o czym Wiśniowieccy dowiedzieli się z liczby Rosjan odwiedzających Dymitra po tym, gdy „ujawnił” swoje nazwisko i pochodzenie.

Czy oznacza to jednak, że Wiśniowieccy uwierzyli w możliwość osadzenia Dymitra na tronie? Czy uznali, że ma szansę na sukces? Sądzę, że tak i nie był to wcale dowód ich naiwności politycznej. Przecież w tych latach w Rosji panowała sytuacja bliska wojnie domowej. Wybuchały bunty i powstania z dużym trudem tłumione przez wojska carskie, a na południowych krańcach państwa, blisko granicy z Rzeczpospolitą, gromadziły się rzesze niezadowolonych, zrewoltowanych chłopów, a także zbiegów z rosyjskich garnizonów przygranicznych (zdaniem rosyjskiego kronikarza Awraamija Palicyna w pewnym momencie liczba ich urosła aż do 20 000) gotowych stanąć do walki z carem.

Byli to na ogół ludzie przygotowani do rzemiosła wojennego, a przy tym rozgoryczeni, gotowi do buntu i wrogo ustosunkowani do państwa, a zwłaszcza do jego władcy, cara Godunowa. Nic więc dziwnego, że panowało wśród nich ogromne napięcie i Dymitr mógł liczyć na ich pomoc i poparcie. Zwłaszcza, że zapewne wielu z nich naprawdę wierzyło, że Dymitr to istotnie syn Iwana Groźnego, ostatni z Rurykowiczów.

Zapewne więc właśnie w Załoźcach uznano, że warto wejść do gry, że „dymitriada” ma szansę powodzenia pod warunkiem jednak, że uda się zainteresować nią króla Zygmunta III. Bo bez przynajmniej życzliwej neutralności władcy cała impreza miałaby raczej niewielkie szanse powodzenia.

Czy jednak Wiśniowieccy mogli mieć nadzieję na poparcie króla? Oczywiście tak, gdyż ogromnym atutem Dymitra była gra na nucie religijnej, a konkretnie obietnice, że przejdzie on na katolicyzm (zrobił to rzeczywiście, zanim jeszcze opuścił teren Rzeczpospolitej, ale w głębokiej tajemnicy przed Rosjanami) i zaprosi do Rosji jezuitów, aby pomogli mu w nawracaniu wyznawców prawosławia na katolicyzm. Obiecywał ponadto, że z chwilą zdobycia tronu doprowadzi do unii obu kościołów – prawosławnego i katolickiego, co w praktyce oznaczało podporządkowanie Cerkwi prawosławnej w Rosji Watykanowi. A pamiętajmy, że unia kościołów była od zawsze marzeniem papieży – jest nim zresztą i nadal – a w tamtym czasie gorąco patronował jej również król Rzeczpospolitej Zygmunt III, któremu zresztą udało się nawet doprowadzić do unii kościołów prawosławnego i katolickiego w Rzeczypospolitej, a konkretnie na terenie Ukrainy i Białorusi. Tak frapujące obietnice ze strony rzekomego Dymitra nie mogły więc zostać zlekceważone.

Wyprzedzając w pewnym sensie tok wydarzeń, warto zauważyć, że w tematyce religijnej Dymitr poruszał się z prawdziwą maestrią (czyżby procentowały w ten sposób miesiące spędzone na medytacjach w prawosławnych klasztorach?), a poza tym był niekwestionowanym mistrzem w składaniu wszelkiego rodzaju obietnic – nie tylko związanych z religią i podporządkowaniem się Rzymowi, ale również terytorialnych. Ostatecznie Rosja to ogromne państwo, było więc co obiecywać.

O tym wszystkim radzono niewątpliwie w Załoźcach, tam też dokonano podziału ról. Dymitr wraz z Konstantym Wiśniowiecki mieli udać się na dwór królewski, aby przekonać władcę do swych planów, natomiast Adam – pierwotny sprawca całej awantury – miał wrócić do domu i zająć się przygotowaniami do werbunku armii „carewicza”.

Konstanty Wiśniowiecki wraz z Dymitrem udali się więc do Zygmunta III, odwiedzając po drodze Jerzego Mniszcha, wojewodę sandomierskiego i teścia Konstantego (jak widzimy na razie rzecz cała obracała się głównie w gronie rodzinnym, choć było już o niej głośno w kraju i Zygmunt III nawet korespondował w tej kwestii z senatorami, sondując ich stanowisko). Odwiedziny u wojewody sandomierskiego był to krok w dobrym kierunku, gdyż Mniszech aktualnie znajdował się w poważnych tarapatach finansowych między innymi z powodu niepłacenia rat ze starostwa samborskiego oraz żup solnych ruskich i, prawdę mówiąc, czekał na cud, który mógłby uratować go przed kompletnym bankructwem. Pojawienie się samozwańczego kandydata do tronu Rosji mogło okazać się takim cudem, gdyż udzielając mu poparcia, Mniszech znów wchodził do gry o wysoką stawkę. Doraźnie dawało mu to zresztą szansę na ożywienie kredytu, z którym miał już poważne problemy, a w dalszej perspektywie, w przypadku ostatecznego sukcesu, pozwalało liczyć na poważne darowizny ze strony wdzięcznego podopiecznego.

Wszystko razem pachniało wprawdzie hazardem, chociażby dlatego, że jednak szanse na powodzenie akcji były niewielkie, a ponadto nie od dziś przecież wiadomo, jak to bywa z wdzięcznością. Wcale nie było więc pewne, że Dymitr, w razie powodzenia akcji, gdy już ewentualnie zasiądzie na tronie, zechce pamiętać o wcześniej zaciągniętych zobowiązaniach. Jednak pan wojewoda należał do ludzi, którzy nie cofają się przed żadną awanturą, byle tylko dawała ona nadzieje na zdobycie fortuny. Zwłaszcza, że miał nóż na gardle. Szanse więc na to, że się zaangażuje w „dymitriadę”, były spore, a wówczas stawał się cennym sojusznikiem, i dla Wiśniowieckich, i dla ich podopiecznego, miał bowiem mimo długów oraz związanych z tym nieporozumień znaczne wpływy w otoczeniu królewskim, jak również i u samego króla. Był też spokrewniony lub spowinowacony z wieloma wpływowymi rodami w Polsce i na Litwie. A wszystko to mimo wielce „zabazgranej” biografii (między innymi zarzucano mu, że pełnił przy królu Zygmuncie Auguście rolę… sutenera, który po śmierci władcy przemienił się w pospolitego złodzieja mienia należącego do zmarłego, a więc również do Rzeczpospolitej), ale któżby tam na to zwracał większą uwagę? Nie przeszkodziło mu to bynajmniej w zrobieniu kariery politycznej za czasów panowania Batorego i Zygmunta, która wyniosła go aż na stanowisko wojewody.

W trakcie wizyty w Samborze doszło do zdarzenia, którego oczywiście nikt przewidzieć nie mógł, a które całej sprawie nadało zupełnie inny smak i koloryt. Wówczas to bowiem Dymitr poznał Marynę, córkę Mniszcha, i zachwycił się jej pięknymi oczami i innymi wdziękami tak bardzo, że zdecydował się poprosić ojca o jej rękę.

Maryna była nieodrodną córką swego ojca i miała, podobnie jak on, przeogromną ambicję, która kazała jej czekać na królewicza z bajki, aby oddać mu serce i całą resztę. Szybko też zauważyła, jakie piorunujące wrażenie zrobiła na Dymitrze i doszła do wniosku, że z braku laku… może być wątpliwej konduity carewicz. Przychylnym więc okiem spoglądała na zaloty młodzieńca, którego dość szerokie oblicze szpeciły wprawdzie dwie pokaźne brodawki, ale którego opromieniała tajemnica pochodzenia i rzekomej śmierci, a także, a może raczej przede wszystkim, perspektywa odzyskania korony. Wprawdzie na razie błyszczała ona gdzieś daleko, na odległym horyzoncie, ale od czegóż dziewczęca wyobraźnia i nadzieja?

Mając na względzie przyszłe apanaże, zaszczyty i korzyści materialne, pan Mniszech również nie stawiał przeszkód temu związkowi, a wręcz przeciwnie, zachęcał młodych do zaręczyn, bo ślub naturalnie miał się odbyć dopiero później, po pomyślnym zakończeniu walki o tron.

Czy to oznacza, że tatuś Maryny święcie uwierzył w pochodzenie Dymitra? Nie sądzę! Pan Jerzy zbyt wiele w życiu widział, w zbyt wielu aferach uczestniczył, zbyt był doświadczony, aby tak od razu uwierzyć w sentymentalne bajki. Rzecz w tym jednak, że kandydat na zięcia do romantycznych oświadczyn dodał całkiem trzeźwą propozycję ofiarowania panu wojewodzie 1 000 000 złotych – a była to wówczas ogromna kwota – oraz księstwa Siewierz i Smoleńsk. Oczywiście po odzyskaniu tronu! To musiało zrobić wrażenie!

Pan Jerzy nie zmienił pozytywnego nastawienie do sprawy Dymitra nawet wówczas, gdy okazało się, że pamięć nieco zawiodła przyszłego zięcia i te same tereny ofiarował następnie Zygmuntowu III. Ostatecznie Rosja to wielki kraj i zawsze można było na coś liczyć!

Można by oczywiście rzec, że wszelkie obietnice tak hojnie składane przez Dymitra były jak przysłowiowe gruszki na wierzbie, chociażby dlatego, że droga z Sambora do Moskwy była daleka, a Borys Godunow wciąż mocno siedział na tronie. Niby prawda! Ale nawet one przynosiły korzyści ojcu Maryny, gdyż dawały szanse na odroczenie rat płatności do królewskiego skarbu, o które Zygmunt III coraz bardziej niecierpliwie się dopominał, grożąc sekwestrem starostwa samborskiego. A jeśli chodzi o przyszłość… Któż zresztą wie, co przyniesie przyszłość? Tym, co będzie w przyszłości, na razie pan wojewoda się nie przejmował.

Jako czuły i troskliwy ojciec dbał zresztą również o interes córki, a Dymitr zapewniał go oczywiście, że przyszła małżonka zostanie carycą Rosji. Historia była więc i piękna, i romantyczna, a także – jak wszystko co wiązało się z „dymitriadą” – nieco bajkowa, ale cynizm dzisiejszych czasów upoważnia do zadania pytania: czy Dymitr rzeczywiście zakochał się w pięknej Marynie, czy też wykorzystał okazję, aby za kolejną garść obietnic mocniej związać z sobą kolejnego sprzymierzeńca? Innymi słowy: czy w grę wchodziło uczucie, czy tylko interes? Odpowiedzi na to pytanie były i nadal mogą być oczywiście różne, ale… osobiście jestem przekonany, że w całej tej historii tkwiło jednak zwykłe, ludzkie uczucie i że Dymitr jednak istotnie zakochał się w nadobnej Marynie. Ostatecznie on był młodym mężczyzną, ona młodą i niebrzydką kobietą, a skądinąd wiemy, że Dymitr był niezwykle czuły na urodę niewieścią. Dlaczegóż więc miało między nimi nie zaiskrzyć?

Nie zapominajmy zresztą, że obietnica złożona Marynie była jedyną, jakiej Dymitr w pełni dotrzymał. A proszę mi wierzyć, że złożył ich sporo zanim objął tron w Moskwie. Maryna rzeczywiście została jego żoną i zasiadła na tronie carów i to nie tylko jako żona cara. Została bowiem koronowana – jako pierwsza kobieta w dziejach tego państwa – na równorzędną z mężem władczynię Rosji. Obserwacja zachowania się Dymitra przed i po ślubie skłania z kolei do wysunięcia wniosku, że już wówczas zbyt wielkiego uczucia między nimi nie było. Dymitr miał wówczas dziesiątki kochanek, między innymi Ksenię, córkę byłego cara Godunowa, a jeden z kronikarzy podaje, że po jego śmierci aż trzydzieści związanych z nim kobiet spodziewało się dzieci. No cóż, w polityce i w miłości nie ma prostych recept i prostych rozwiązań, a gdy jeszcze w dodatku polityka splącze się z miłością, to tego kłębka sam diabeł nie rozmota! Może więc jednak było to tylko zauroczenie? Ale jeśli tak, to silne, bo carycą jednak Maryna została...

Ale to późniejsze dzieje, do których dopiero dojdziemy. Na razie jesteśmy jeszcze na etapie przygotowań do wyprawy. Przebiegały one dwutorowo – Mniszech, Konstanty Wiśniowiecki i oczywiście Dymitr udali się do Krakowa, gdzie oczekiwał ich król oraz nuncjusz papieski Klaudiusz Rangoni. W tym samym czasie na Ukrainie trwała akcja werbunkowa prowadzona przez Adama Wiśniowieckiego i pierwsi ochotnicy pojawili się wkrótce w Łubniach należących z kolei do Michała Wiśniowieckiego.

Zatrzymajmy się na chwilę na tym epizodzie, aby zaprezentować tę nową postać. W aferze Samozwańca Michał Wiśniowiecki nie odegrał właściwie większej roli, ale w naszej opowieści tak, bo to on właśnie był ojcem Jeremiego Wiśniowieckiego.

Ale wróćmy do naszej opowieści.

W Krakowie oczekiwano już na przyjazd Dymitra z opiekunami, a król przygotowując się do rozmów, wysłał listy do wielu senatorów z pytaniem, jak należałoby postąpić w tej sprawie. Odpowiedzi były różne, ale na ogół radzono Zygmuntowi, aby nie wplątywał się w tak niepewną i raczej śliską sprawę, ale król nie posłuchał tych rad i mimo wszystko zdecydował się udzielić Dymitrowi nieoficjalnego poparcia (jak to określał później Stanisław Żółkiewski „jakby przez szpary na to patrząc, przeciwko zdaniu wielu przednich senatorów, którym się to bardzo nie podobało”).

Ogromny wpływ na stanowisko królewskie miało poparcie udzielone Samozwańcowi najpierw przez nuncjusza papieskiego Rangoniego, a później przez samego papieża Klemensa VIII, zachwyconego wizją likwidacji „wielkiej schizmy”, czyli połączenia obu kościołów: prawosławnego i katolickiego. Naturalnie na warunkach Kościoła katolickiego i pod władzą papieża.

Jako się już rzekło, Dymitr grał bardzo skutecznie i finezyjnie kartą religijną, odbywając w Krakowie liczne spotkania z nuncjuszem Rangonim i z jezuitami. A że obawiano się reakcji Rosjan już wówczas dość tłumnie towarzyszących Dymitrowi, nic dziwnego, że spotkania te odbywały się według wszelkich zasad konspiracji, których nie powstydziłby się sam kapitan Hans Kloss vel J-23.

Domniemany syn Iwana Groźnego był też nader hojny w stosunku do swego „ziemskiego protektora”, czyli Zygmunta III, w zamian za poparcie złożył mu bowiem obietnicę przekazania jemu i Rzeczpospolitej połowy ziemi smoleńskiej i sześciu miast w ziemi siewierskiej (były to te same ziemie, które wcześniej obiecał Mniszchowi), doprowadzenia do unii wieczystej Rosji z Rzeczpospolitą, a także udzielenia królowi wszelkiej pomocy w odzyskaniu dziedzicznego tronu szwedzkiego. Dla Zygmunta zwłaszcza ta ostatnia obietnica była bardzo cenna.

Korzystając z cichego błogosławieństwa królewskiego, a także z pomocy książąt Wiśniowieckich i Mniszcha oraz poparcia Kozaków zaporoskich, Dymitr zebrał stosunkowo szybko niewielką armię liczącą około 2500 żołnierzy, z którą pod koniec 1604 r. wkroczył do Rosji.

Pomińmy szczegółowe dzieje tej wojny, która obfitowała w zaskakujące zwroty akcji – najpierw przynosiła Samozwańcowi same sukcesy, a potem, po odejściu części rot polskich i klęsce pod Dobryniczami, o mało nie zakończyła się zagładą interwentów. Najważniejszy jednak i ostateczny zwrot nastąpił 13 kwietnia 1605 r., kiedy to Borys Godunow nagle i nieoczekiwanie zasłabł, a potem, po kilku godzinach cierpień – zmarł. Istniało i nadal istnieje mocne podejrzenie, że został otruty, ale to już inny temat.

Po Borysie pozostał wprawdzie jego 16-letni syn Fiodor, który naturalnie objął tron (regentką została mianowana jego matka Maria). Ale to już był praktycznie koniec rządów Godunowów. W armii, która miała walczyć z Dymitrem, rozpoczęła się na wielką skalę dezercja, a 1 czerwca 1605 r. na placu Czerwonym w Moskwie odczytano moskwianom list Dymitra, w którym ten uznawał się za syna Iwana IV Groźnego i wzywał do obalenia cara Fiodora i jego matki. Przysłowiową kropką nad „i” okazało się jednak przemówienie dawnego faworyta Iwana, Bogdana Bielskiego, który przyznał, że ongi w Ugliczu uratował carewicza Dymitra.

To wystarczyło. Rozgorączkowany, zdezorientowany tłum, w dodatku podminowany obawą przed zbliżającą się armią Dymitra, w której dominowali Polacy i Kozacy, wdarł się na Kreml i najpierw wywiózł Godunowów do ich dawnego dworu, gdzie po kilku dniach po prostu ich uduszono (nie wszystkich, pozostała przy życiu siostra Fiodora wspomniana już Ksenia, z której później Dymitr zrobił swoją kochankę). Tę część historii Dymitra zakończył jego uroczysty wjazd do stolicy Rosji w dniu 20 czerwca.

Natomiast 21 lipca odbyła się nie mniej wspaniała koronacja nowego cara. Dymitr wystąpił w drogocennych, wspaniałych szatach, lśniących od złota i drogich kamieni. Podtrzymywany tradycyjnie pod ręce przez najznakomitszych bojarów, z orszakiem dostojników dworskich przeszedł z pałacu do Soboru Uspieńskiego, w którym tradycyjnie odbywały się koronacje carów Rosji, drogą wyłożoną czerwonym suknem, dodatkowo przykrytym perskim złotogłowiem. Koronacji dokonał oczywiście nowy patriarcha Rosji Ignacy. Po koronacji Dymitr przybrał tytuł invictissimus imperator (niezwyciężony cesarz).

Pozwoliłem sobie na tę, przyznaję, bardzo obszerną dygresję, gdyż obrazuje ona wspaniale „ducha rodu”, z którego wywodził się Jeremi, a także rzeczywistą siłę i znaczenie Wiśniowieckich. Nie zapominajmy zresztą, że były to czasy zaledwie o kilka lat wyprzedzające moment przyjścia Jeremiego na świat. Niewątpliwie, wspomnienia czasów „Bajdy”, a także „dymitriad” i roli, jaką wówczas odegrali członkowie jego rodziny, kształtowały charakter młodego księcia. To pewnie z tych rodowych opowieści wywodzi się jego rezerwa w stosunku do dworu królewskiego, duma, a także dążenie do udzielnego władania w swoim „państwie zadnieprzańskim”. Zapewne również kod genetyczny Wiśniowieckich odpowiadał za skłonność Jeremiego do wojaczki, a także – nie ukrywajmy tego – do awanturnictwa. On też, być może, powodował, że Jeremi czuł się zdecydowanie lepiej w swoich Łubniach, w otoczeniu swej własnej, prywatnej armii lub w trakcie wypraw wojennych, niż na polerowanych posadzkach dworu królewskiego.

Zanim jednak powrócimy do dziejów rodziny księcia, a przede wszystkim do opisu jego własnych losów, proszę mi pozwolić jeszcze raz uciec się do dygresji, czyli opowiedzieć o ślubie Maryny i Dymitra. Nie ma on oczywiście wyraźnego związku z dziejami Wiśniowieckich (choć ostatecznie książę Konstanty Wiśniowiecki był wówczas w Moskwie i był obecny na ślubie). Sądzę jednak, że zostanie mi to wybaczone, boć to przecież „smakowita okazyja” (jak mówiono w tamtych czasach), aby opowiedzieć o wydarzeniu, które wyniosło naszą rodaczkę na szczyty hierarchii społecznej i politycznej Rosji. Zwłaszcza, że Rosjanie pamiętają o tamtych czasach do dziś, czemu dali wyraz przy okazji ustanawiania dnia święta narodowego. Dlaczego więc mamy nie pamiętać i my? To przecież nasze było wówczas na wierzchu i to my decydowaliśmy o obsadzie rosyjskiego tronu!

Właściwie odbyły się dwa śluby: pierwszy, w Krakowie, a drugi w Moskwie.

Ten krakowski miał miejsce w październiku 1605 r. i był ślubem per procura. Cara Dymitra reprezentował na nim jego poseł Afanasij Własiew, który w dniu 9 października wjechał na teren Rzeczpospolitej na czele 300-osobowego orszaku. Aby nadać ceremonii odpowiednią oprawę, połączono podobno w Krakowie aż trzy kamienice (według niektórych relacji nawet pięć). W obrzędzie uczestniczył król Zygmunt III z synem Władysławem oraz nuncjusz papieski Rangoni, a także wielu senatorów Rzeczpospolitej. Natomiast Własiewowi towarzyszyła część jego orszaku, ponoć około 200 osób. Rosjanie prezentowali się niezwykle okazale – w aksamitnych i atłasowych szatach, gęsto wyszywanych perłami. Na głowach mieli kołpaki tzw. marmurkowe, czyli z czarnych lisów, szczególnie wówczas cenione.

Wszystkich jednak przyćmiła – słusznie zresztą – panna młoda, ubrana jak każe tradycja w białą suknię z altembasu, haftowaną perłami i mieniącą się drogimi kamieniami. Na głowie miała koronę wysadzaną również szlachetnymi kamieniami, „od której po warkoczach długo puszczone z pereł i kamieni splatane wisiały pasma”. Wpleciono w nie perły i szlachetne kamienie. W świetle świec płonących przed ołtarzem wszystko to musiało wyglądać wręcz zjawiskowo, lśnić i migotać. Aż chciałoby się powtórzyć za Wojciechem Młynarskim: „Ach co to był za ślub!”.

Udzielał go też nie byle kto, bo sam kardynał Bernard Maciejewski. Pannę młodą do ołtarza prowadzili: wojewoda łęczycki Stanisław Miński i kasztelan małogoski Mikołaj Oleśnicki. W trakcie ceremonii nie zabrakło zabawnych epizodów, których bohaterem był Własiew. Najpierw na pytanie celebrującego zaślubiny kardynała, czy Dymitr wcześniej nie ślubował komuś innemu wiary małżeńskiej, odpowiedział: „A czy ja wiem, niczego nie zlecił mi w tej sprawie”. (Zdanie to bez wątpienia zabrzmiało głupawo i nawet wywołało wówczas chichoty wśród uczestników ceremonii, ale jeśli się głębiej nad nim zastanowić, to nie ma z czego się śmiać, bo niby skąd Własiew miał cokolwiek na ten temat wiedzieć? Ostatecznie, tak naprawdę Dymitr był człowiekiem znikąd, również dla swych rosyjskich poddanych).

Później Własiew nie chciał włożyć na palec pierścionka Maryny, bo żadną miarą nie chciał gołą ręką dotknąć dłoni swej przyszłej władczyni i koniecznie dopominał się, by przedtem mógł owinąć rękę chustą. Na to już jednak mu nie pozwolono i musiał jednak się przełamać i wziąć gołą ręką dłoń Maryny, aby następnie kardynał mógł związać je stułą. Na koniec, w trakcie weselnej uczty, usadzony przy stole królewskim, nie tknął żadnej potrawy i na wszelkie zachęty odpowiadał „nie lzia”.

Potem był powtórny ślub w Rosji. Maryna przybyła do Moskwy 2 maja 1606 roku. Towarzyszyli jej główni „promotorzy” sukcesu jej męża – ojciec, książę Konstanty Wiśniowiecki i posłowie Zygmunta III – Mikołaj Oleśnicki i Aleksander Gosiewski, a także olbrzymi orszak liczący ponoć ponad 3000 osób.

Koronacja Maryny odbyła się 8 maja w Soborze Uspieńskim. Na środku cerkwi ustawiono trzy trony – dla cara Dymitra, dla jego żony i dla patriarchy Ignacego. Maryna na tę uroczystość ubrała się w suknię kroju rosyjskiego z czerwonego aksamitu, gęsto zdobioną perłami, diamentami i rubinami. Ceremonii przewodniczył patriarcha i to on własnoręcznie włożył na głowę Maryny koronę carów. Tym samym Polka została pierwszą w dziejach Rosji koronowaną kobietą na carskim tronie.

Na podkreślenie zasługuje i to, że stało się to przed obrzędem zaślubin, do którego doszło później i w którym uczestniczyli tylko Rosjanie, a Polakom towarzyszącym Marynie kazano wyjść z cerkwi. W ten sposób powstała kolejna zagadka – jakby w przypadku Dymitra Samozwańca było ich jeszcze mało – a mianowicie: czy ślub w Moskwie był katolicki, czy też prawosławny? A także, czy Maryna przyjęła komunię w obrządku katolickim czy też prawosławnym? Na te pytania, jak i na wiele innych związanych z historią Samozwańca, próżno już niestety oczekiwać odpowiedzi.

Czyż można wyobrazić sobie wspanialsze ukoronowanie kariery jeszcze niedawno nikomu nieznanego mnicha Jurija Otriepiewa? Czyż nie jest to najwspanialszy dowód na to, że bajka o Kopciuszku ma prawo się ziścić, pod warunkiem jednak, że Kopciuszek ma odpowiednio możnego sponsora (przepraszam – wróżkę)? A gdy Kopciuszek już sam stanie się księciem, to wówczas może posadzić obok siebie na tronie swą ukochaną, która w gruncie rzeczy też jest Kopciuszkiem. Mamy więc nową odmianę bajki, tym razem o dwóch Kopciuszkach na tronie!

Żarty żartami, ale wspaniałe to były czasy, gdy akcja podjęta ongi przez dwóch książąt Wiśniowieckich dla załatwienia swych prywatnych zatargów z władcą Rosji, która miała początkowo wiele cech kabaretowego żartu, zakończyła się nieoczekiwanie zupełnie serio, zmianą władcy na tronie carów, a dla rodu Godunowów wręcz dramatycznie.

Ale bajki nie trwają długo i ta również wkrótce się skończyła. W zaułkach Moskwy dojrzewał spisek, na czele którego stali książęta Szujscy. 17 maja 1606 r. Moskwę obudził dźwięk dzwonów wzywający spiskowców do ataku na Kreml, w wyniku którego car Dymitr został zabity, a wraz z nim zamordowano około 500 Polaków. Pastwiono się nad nimi, zabijając ich „bestialskimi kijami albo obuchami (…) nad drugimi ukrzyżowaniem i do drzwi przybijaniem”. Warto o tym przypomnieć Rosjanom, którzy przy lada okazji obciążają nas odpowiedzialnością za Wielką Smutę i kłują nas w oczy organizatorami powstania antypolskiego w Moskwie, kupcem Mininem i księciem Pożarskim.

Z pogromu stosunkowo obronną ręką wyszedł Konstanty Wiśniowiecki. Jego dom został wprawdzie również zaatakowany przez tłum, ale książę bronił się jednak bardzo skutecznie na czele swej służby, zabijając wielu napastników(ponoć ponad trzystu), wielu z nich zresztą własnoręcznie, strzelając z łuku. Sam utracił jedynie 17 ludzi. Potem poddał się na osobistą prośbę nowego cara Wasyla Szujskiego, a następnie spędził około dwóch lat w carskich więzieniach. Opuścił je dopiero w sierpniu 1608 r. Więzienne peregrynacje niczego go zresztą nie nauczyły, podobnie jak i jego brata Adama, gdyż obaj wkrótce poparli, podobnie jak Maryna, nowego Samozwańca.

Co więc w konsekwencji pozostało po tej historii? Przede wszystkim wiele zagadek, a wśród niech główną: kim naprawdę był Dymitr. W trakcie zamachu jeden ze spiskowców uderzył go w twarz i zapytał: „Ej, ty sukinsynu, ktoś ty taki? Kto jest twoim ojcem? Skąd jesteś rodem?”. Odpowiedzi nie otrzymał, a w chwilę potem padł strzał, który zakończył życie tego zagadkowego człowieka i odpowiedź na te podstawowe dla całej historii pytania zawisła w próżni już na zawsze.

Ale to nie wszystko. Intryga książąt Wiśniowieckich i pozostałych magnatów wspartych przez króla Zygmunta III i potężny zakon jezuitów pozostawiły po sobie chaos wojen domowych w Rosji, czas Wielkiej Smuty i tragiczną w sumie dla obu państw wojnę Rzeczpospolitej z Rosją. Tragiczną, dlatego że postawiła odwieczny konflikt między obu państwami na zupełnie innej niż dotąd płaszczyźnie. Do tej pory były to zwykłe sąsiedzkie porachunki, które nie miały na celu unicestwienie przeciwnika. Po okresie Wielkiej Smuty i po naszym pobycie w Rosji miało się to diametralnie zmienić.

W kilka lat później poseł carski Teodor Szeremietiew tak oto scharakteryzował „polską gospodarkę” na terenie Rosji: „Rozwiązły żołnierz wasz nie znał miary w obelgach i zbytkach: zabrawszy wszystko, co tylko dom zawierał, złota, srebra, drogich zapasów mękami wymuszał. Niestety! Patrzyli mężowie na gwałty lubych żon, matki na bezwstyd córek nieszczęsnych! Świeżą jeszcze rozpust i wyuzdań waszych zachowujemy pamięć. […] nigdy rodak nasz nie był przez was nazwany inaczej, jak psem Moskalem, złodziejem, zmiennikiem. Od świątyń nawet Boskich nie umieliście rąk waszych powściągnąć. W popiół obrócona stolica, skarby nasze długo przez carów zbierane, rozszarpane są przez was, państwo całe ogniem i mieczem okropnie zniszczone. Nie dosyć, że długo cierpieliśmy te wszystkie zniewagi i klęski?”.

Pokolenie Jeremiego odziedziczyło ten problem, a sam Jeremi zdążył nawet wziąć udział w kolejnej wojnie z Rosją. Nie zapominajmy także, że żył on i mieszkał w określonym czasie i miejscu, tj. na Ukrainie w XVII w. Był człowiekiem swojej epoki, która wychowała go i ukształtowała, a nie „statystyczną jednostką” w historii.