Za, a nawet przeciw. Zagadka Lecha Wałęsy - Piotr Semka - ebook

Za, a nawet przeciw. Zagadka Lecha Wałęsy ebook

Piotr Semka

4,0

Opis

 

 

Dzieje Lecha Wałęsy to opowieść o człowieku z tajemnicą

Piotr Semka

Poznaj biografię najsłynniejszego elektryka świata!

Blaski i cienia życia człowieka, który zmienił bieg historii!

Złożona historia życia Lecha Wałęsy - tego, który musiał….

Książka ZA, A NAWET PRZECIW napisana przez Piotra Semkę jest biografią obejmującą okres od sierpnia 1980 r. aż do czasu politycznej emerytury byłego Prezydenta RP.

Przedstawiony życiorys Wałęsy nie stanowi syntezy historycznej lat 1980-2013, choć siłą rzeczy, ukazuje ważny rozdział historii Polski. Tekst jest próbą odtworzenia politycznych wyborów lidera Solidarności. Ukazuje szanse i polityczne perspektywy ówczesnej Polski, a także błędy i zaniechania bardziej niż drobiazgowe monografie dziejów III RP.

 

ZA, A NAWET PRZECIW to pierwsza krytyczna biografia, obejmująca okres od sierpnia 1980 r, aż do okresu politycznej emerytury Lecha Wałęsy.

Jest próbą odpowiedzi na pytania: przed czym uciekał w swoim życiu najsłynniejszy polski elektryk? jak tajemnice przeszłości rzuciły cień na jego polityczną karierę?

Piotr Semka dokonuje rozrachunku z mitem Wałęsy ,opowiada o swoich spotkaniach z liderem Solidarności, wyraża subiektywne opinie .

Książka ukazuje koloryt tamtych czasów, w tym karnawału solidarności, a także późniejszego okresu, aż do prezydentury i wykorzystania Wałęsy do walki z ideą IV RP.

Szczególną troską autora jest dotarcie do młodego czytelnika, który nie doświadczył historii tamtych lat i staje przed dylematem dotyczącym właściwej oceny bohatera biografii.

Autor zestawia argumenty zwolenników i przeciwników kultu Wałęsy, zwracając uwagę na konieczność rzetelnego odniesienia się do kontrowersyjnych faktów z jego lat młodzieńczych i życia przed sierpniem 1980 r.

Piotr Semka ukazuje osobowość byłego Prezydenta, pełną sprzeczności, skomplikowaną, tajemniczą.

Mocną stroną oddawanej do rąk czytelnika książki jest rzetelność, bogactwo prezentowanych faktów i form przekazu, barwny, pełen publicystycznej swady język.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona redakcyjna

Redakcja

Filip Memches

Korekta

Dariusz Godoś

Projekt okładki

Miłosz Lodowski

© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2013

ISBN 978-83-7595-626-9

Wydawnictwo M

ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:[email protected]

www.mwydawnictwo.pl

www.ksiegarniakatolicka.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Tę książkę dedykuję mojemu świętej pamięci ojcuLeopoldowi (1923-1996), żołnierzowi Armii Krajowej, który w odróżnieniu od wielu rówieśników ze swego pokolenia miał szczęście dożyć upadku komunizmu. Ale u schyłku życia doświadczył też goryczy obserwowania tego, co uczyniono z tą odzyskaną wolnością

Wstęp

Po raz pierwszy o Lechu Wałęsie usłyszałem w grudniu 1979 roku.

W moim rodzinnym Gdańsku chodziłem wówczas na kurs angielskiego w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej. Zgromadziło się tam bardzo różne towarzystwo. Ja miałem 14 lat i szykowałem się do liceum. W naszej grupie najbardziej zwracał na siebie uwagę Władek, wszechwiedzący taksówkarz.

16 grudnia 1979 roku ujawnił nam, że pod bramą stoczni odbył się wiec w rocznicę masakry z 1970 roku. „Jakiś stoczniowiec przemawiał i zapowiedział, że zostanie zbudowany pomnik poległych”. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tym kimś był Lech Wałęsa.

Trzydzieści cztery lata później, w 2013 roku, mam za sobą już ponad trzy dekady życia w kraju, w którym imię Lecha Wałęsy wciąż przykuwa uwagę Polaków. Młodzi słyszą o zasługach lidera „Solidarności” w obaleniu komunizmu, a jednocześnie mogą przeczytać rzetelne prace naukowe, które na podstawie dokumentów i jak dotąd niezakwestionowanych przekonująco badań wskazują na Wałęsę jako agenta SB o kryptonimie „Bolek”. Wreszcie obserwują dziś zdziwaczałego opozycyjnego weterana, który co rusz kogoś obraża. Słuchają głosów jego obrońców i zarzutów jego krytyków i często nie potrafią sobie wyrobić jakiegoś spójnego obrazu niegdysiejszego lidera „Solidarności”.

Jak pogodzić kult osoby Wałęsy z wychodzącymi co rusz na jaw wątpliwościami co do roli tego polityka w czasach PRL, ale i rozmaitymi faktami z czasów ruchu „Solidarności”, jakie nie pasują do legendy związkowego przywódcy?

Ileż to już razy ironicznie uśmiechający się zwolennicy kultu Wałęsy zadają chwytliwe pytanie: „Jeśli Wałęsa był agentem komunistycznej bezpieki, to jak mógł obalić komunizm w Polsce?”. Inni nawet jeśli przyznają, że Lech Wałęsa miał jakiś „niedobry epizod” na początku lat 70., to wskazują, że niknie on w porównaniu z jego zasługami z Sierpnia ’80 czy okresu stanu wojennego. Ale żaden z nich nie jest w stanie przekonująco wytłumaczyć, dlaczego Wałęsa nigdy nie zamknął raz na zawsze sprawy tego rzekomo mało istotnego incydentu z początku lat 70., w pełni go naświetlając.

„Nikt nie lubi tłumaczyć, że nie jest wielbłądem”, „Lechu ma prawo wpadać w złość, gdy oskarżają go ludzie, którzy sami nie grzeszyli w PRL odwagą” — takie pseudowyjaśnienia mają zamykać usta oponentom.

Nikt nie kusi się o wytłumaczenie, dlaczego prezydent zażądał wglądu do dokumentów akurat teczki „Bolka” i czy jest w posiadaniu tych dokumentów, jakie po przekazaniu do Pałacu Prezydenckiego już do UOP nie wróciły. Zamiast tego obóz III RP woli skupiać się na najlepszym okresie między Sierpniem ’80 a doprowadzeniem do wyborów 4 czerwca 1989 roku. Pozwala to zwolennikom Wałęsy uciec od pytań o jego prezydenturę, a następnie o rolę sojusznika Platformy Obywatelskiej, przynajmniej od 2005 roku aż do dziś.

Nie podzielam opinii lekceważących tak zwany epizod z młodości Wałęsy. Moim zdaniem, położył się on wielkim cieniem na całym jego życiu. A jednocześnie nie zmienia to faktu, że Wałęsa był w latach 1980-1990 liderem walki z komunizmem.

W tej książce spróbuję przedstawić życie najsłynniejszego elektryka świata i pokazać, jak oba jego oblicza — to jasne i to mroczne — przeplatały się w różnych okresach. To nie ma być książka historyczna z tysiącami faktów czy dokumentów. Chcę spróbować ocenić, kiedy Wałęsa przysługiwał się Polsce, a kiedy nie. W jakich momentach życia jego wcześniejsze kontakty z SB wpływały na jego decyzje. Chcę też zmienić logikę opowiadania o Wałęsie, która skupia się na dniach chwały tego polityka z lat 1980-1990, za to wstydliwie pomija jego prezydenturę. Stoję na stanowisku, że zmarnowane szanse pięciu lat, gdy był głową państwa polskiego, w dużej mierze wpłynęły na kształt Polski w pierwszych latach istnienia III RP. Trudno też dziś, w roku 2013, lekceważyć już prawie 18-letni okres postpolitycznej emerytury Wałęsy, w trakcie którego, jakby dla ilustracji wcześniejszych lat, wyszły na jaw wszystkie niedobre cechy jego charakteru i poplątany sposób myślenia o Polsce.

Dzieje Lecha Wałęsy to opowieść o człowieku z tajemnicą. Liczni dramaturdzy i pisarze uwielbiali budować fabuły swoich dzieł na emocjonującej kontradykcji. Oto bohater, którego historia wyniosła do sławy i uwielbienia tłumów, ukrywa jakiś obciążający sekret ze swojej przeszłości. Tak zbudowano fabuły wielu dzieł. Można by wymienić „Giaura” Byrona czy „Pana Tadeusza” (chodzi tu o stworzoną przez Mickiewicza postać Jacka Soplicy). Najczęściej autorzy, rozpoczynając swoje dzieło, rozsiewają wpierw w swoim tekście rozmaite znaki zapytania i aluzje co do niedobrej przeszłości bohatera, aby dopiero w finale przedstawić czytelnikowi bulwersującą prawdę o tej postaci. Inni pisarze straszny sekret ujawniają na samym początku, aby czytelnik mógł obserwować, jak próby ukrycia prawdy kształtują losy bohatera.

Jak postąpić w wypadku Lecha Wałęsy? Zacząć tak jak Paweł Zyzak od dzieciństwa i młodości Wałęsy, aby poprzez opisy jego współpracy z SB na początku lat 70. dojść do jego roli przywódcy Sierpnia ’80 i lidera „Solidarności”? Taka logika jest uczciwa pod względem chronologii, ale nie pozwala, szczególnie młodszym czytelnikom, zrozumieć przyczyn ogromnej fali zachwytu, jaki wywołał Wałęsa w roku 1980 i 1981.

Spróbuję też na dalszym planie tej opowieści przedstawić moją własną historię postrzegania Lecha Wałęsy. Opowiem o tym, jakim go poznałem i zobaczyłem w Sierpniu ’80, ale nie unikając retrospekcji do mrocznej przeszłości z początku lat 70. Opowiem również, jak kibicowałem Wałęsie w latach rządów ekipy Jaruzelskiego, najpierw jako popierający podziemie nastolatek, a potem jako redaktor podziemnego pisma Regionu Gdańskiego „Solidarności” i wreszcie dziennikarz w świecie mediów po 1989 roku będący świadkiem prezydentury Wałęsy i okresu jego politycznej emerytury. Jako człowiek mediów byłem bliżej wielu wydarzeń niż czytelnicy moich tekstów i opisując lidera „Solidarności”, brałem odpowiedzialność za uczciwość mojego przekazu. Dlatego nie wahałem się zadawać bez żadnej taryfy ulgowej pytań o jego przeszłość, gdy zaczęły wychodzić na jaw dotyczące jej niepokojące informacje.

Czy może mnie nie obchodzić, jak naprawdę wyglądała kariera Wałęsy? Przecież to poprzez pryzmat jego postaci sam jakoś kształtowałem siebie, swoje poglądy, ideały i wreszcie wizję dobra Polski. Te lata spędzone na obserwowaniu „Lecha” musiały znaleźć odbicie w tej książce. Bo przecież pytania o Wałęsę towarzyszyły mi od samego początku mojego zaangażowania w antykomunizm, a potem w moim dziennikarstwie. Ta książka zamyka ponad trzy dekady mojego zmagania się z fenomenem, a potem tajemnicą życiorysu Wałęsy. W cieniu najsłynniejszego elektryka wzrastałem, dojrzewałem i z oceną jego kariery politycznej zmagam się do dziś. Mam nadzieję, że czytelnik nie weźmie tych osobistych odniesień jako czegoś niestosownego.

Jest rzeczą tragikomiczną, jak sam Wałęsa wysadza w powietrze żmudną akcję lukrowania swojego życiorysu przez tych, którzy wychwalają go na złość prawicy. Opowieści sławiące tego polityka jako bohatera stanu wojennego i Okrągłego Stołu są kupowane przez zwolenników III RP, ale sam Wałęsa im zaprzecza, podając coraz to nowe wersje wydarzeń lub prowadząc polityczne wojenki o kształt przeszłości na przykład z Bogdanem Borusewiczem czy Henryką Krzywonos. To też tłumaczy, dlaczego poważni profesorowie historii nie garną się do pisania biografii Wałęsy. Po prostu sam bohater co rusz koryguje swoje kolejne wersje tego, co było kiedyś, a przy okazji jest nieznośnym egotykiem, który nawet najbardziej pochlebne dzieło i tak odsądzi od czci i wiary z racji jakiegoś drobiazgu.

„Lech Wałęsa był żartem historii i jednocześnie nim nie był” — te słowa prezydenta Lecha Kaczyńskiego można pojąć tylko po analizie wszystkich etapów życia najsłynniejszego elektryka świata. Wałęsa stał się przywódcą walki z komunizmem i bez niego komunistyczne państwo trwałoby być może znacznie dłużej. Ale potem zrobił wiele, aby wzmocnić „lewą nogę” i współtworzył sytuację, w której generałowie Jaruzelski i Kiszczak pozostali bezkarni. To dziedzictwo epoki Wałęsy.

Jest znamienne dla realiów III RP, że na palcach jednej ręki można policzyć biografie Wałęsy. A jedyna z nich oparta na solidnej bazie źródłowej to książka Pawła Zyzaka „Lech Wałęsa — idea i historia. Biografia polityczna legendarnego przywódcy »Solidarności« do 1988 roku”. Jest to najlepsza i najbardziej wnikliwa pozycja o pierwszej fazie aktywności Wałęsy, jaka dotąd powstała.

Kolejne dwie książki to pozycje popularyzacyjne: „Wałęsa. Ludzie, epoka” duetu Krzysztof Burnetko i Jerzy Skoczylas z 2005 roku oraz „Jak Lech Wałęsa przechytrzył komunistów” byłego niemieckiego korespondenta w Polsce Reinholda Vettera z 2010 roku. Mamy wreszcie „Zadrę” Jana Skórzyńskiego, w której widać nieśmiałe próby odniesienia się do znaków zapytania wokół lidera „Solidarności”.

Co charakterystyczne, zarówno Vetter, jak i Skórzyński skupili się na epopei „Solidarności”, a na margines swoich książek spychają prezydenturę Wałęsy. Jan Skórzyński poświęca tej prezydenturze tylko 16 stron na 250, a Reinhold Vetter niewiele więcej — 68 na 437.

To jednak nieprawda, że fakty z życia Wałęsy z okresu sprzed 1980 roku, znaki zapytania z lat epopei „Solidarności” i wreszcie pięć lat spędzonych przez niego w Belwederze nie mają ze sobą związku. Wszystko to, co było złe w działalności i charakterze Wałęsy sprzed 1989 roku, odbiło się fatalnie na jego niedobrej prezydenturze.

Jednocześnie pisząc o liderze „Solidarności”, chcę przypomnieć, jak Wałęsę postrzegali Polacy i co o nim wiedzieli w kolejnych latach od Sierpnia ’80, a także jak postrzegałem go ja sam w ciągu tego okresu. Spróbuję wyjaśnić, jak Wałęsa odważnie rzucający wyzwanie władzom PRL mógł być tą samą osobą, która potem drżała przed czarną teczką z dokumentami na temat swojej niedobrej przeszłości.

Jest to przede wszystkim opowieść o stosunku Wałęsy do komunistycznej władzy, a po 1990 roku do obozu solidarnościowego i postkomunistów. Chcę pisać historię polityczną, więc na przykład poglądy Wałęsy na gospodarkę czy sprawy zagraniczne ważne będą dla mojej opowieści wyłącznie jako element szerszych sporów z poszczególnych okresów jego kariery. Tak samo tylko w pojedynczych wypadkach będę się odnosił do życia rodzinnego bohatera tej książki.

Będę się też starał jak najczęściej oddawać głos samemu Wałęsie, sięgając do jego wywiadów i wystąpień.

Nie jest to również synteza historyczna lat 1980-2013, choć opisując Wałęsę w tym okresie, siłą rzeczy opisuje się dzieje Polski. Ale odtworzenie politycznych wyborów lidera „Solidarności” więcej mówi o szansach i zaniechaniach Polski niż drobiazgowe monografie dziejów III RP.

Dziś pełnoletność osiągają młodzi Polacy, którzy urodzili się w 1995 roku, gdy Lech Wałęsa opuścił urząd prezydenta. Ta książka jest przede wszystkim dla nich.

ROZDZIAŁ 1. Polska odkrywa Wałęsę

Rozdział 1

Polska odkrywa Wałęsę

Pierwszy raz zobaczyłem na własne oczy Wałęsę 16 grudnia 1980 roku. Po mszy w Stoczni im. Lenina grupa jej pracowników niosła na swoich barkach parumetrowy drewniany krzyż, który wbito w miejscu, gdzie stoczniowcy zginęli od strzałów milicji w grudniu 1970 roku. To wówczas pierwszy raz usłyszałem słowa: „Nazywam się Lech Wałęsa. Niektórzy z was pamiętają mnie z komitetu strajkowego w strajku grudniowym. Dziś wbijamy w tym miejscu krzyż, aby na tym miejscu uczcić zabitych kolegów”. Nie trzeba było się domyślać, że to właśnie był lider protestu. Wałęsa mówił jak przywódca, zachowywał się jak przywódca i wszyscy natychmiast uznali, że nim jest.

Co czyni lidera kimś wyjątkowym? W wypadku Wałęsy była to suma wielu czynników. Na pewno pomógł mu fakt, że był pamiętany przez część stoczniowców jako jeden z przywódców Grudnia ’70. A masakra sprzed niemal dekady tkwiła jak cierń w pamięci nie tylko stoczniowców, ale i wszystkich gdańszczan. To był wyrzut sumienia z powodu próby zapomnienia o tych, którzy wówczas zostali rozstrzelani. Przypominają się frazy Zbigniewa Herberta z jego „Prologu” o powstańczej Warszawie: „Nie ma tego miasta, zeszło pod ziemię”. Herbert czuł swoim poetyckim instynktem, że ofiara dziesiątek tysięcy powstańców 1944 roku nie pozwala na bezrefleksyjne zginanie karku pod komunistycznym jarzmem. Tak samo mieszkańcy Trójmiasta mieli gdzieś w pamięci i sercu obraz Gdańska czy Gdyni pacyfikowanej przez komunistyczną milicję i wojsko. Mimo pozoru gierkowskiej epoki konsumpcji i beztroski coś tkwiło jak zadra w pamięci mieszkańców Trójmiasta. Była to pamięć, że władza nie dotrzymała złożonej po grudniu 1970 roku obietnicy postawienia pomnika zastrzelonym. To dlatego wieści o działaczach Wolnych Związków Zawodowych, którzy składali wieńce pod bramą stoczniową — przechodziły z ust do ust. To dlatego taksówkarz Władek uznał, że musi się podzielić wieścią o czczeniu stoczniowych ofiar. I to dlatego wbicie krzyża w miejscu, gdzie rozstrzelano robotników, było aktem nadania protestowi rangi wydarzenia, z którym utożsamiać się mogły setki gdańszczan, a nie tylko sporem o kiełbasę.

Wałęsa zdobył też zaufanie stoczniowców, wykazując umiarkowanie i pewną dojrzałość. Gdy rozpoczął się strajk, iluś starszych stoczniowców bało się, że jakiś zapaleniec znów wyprowadzi robotników na ulicę, choćby pod nieodległy Komitet Wojewódzki PZPR. Gdy tylko Wałęsa wyraźnie zaznaczył, że strajk odbywa się na terenie zakładu i nie ma mowy o żadnych pochodach na miasto, nawet bardziej ostrożni nabrali do niego przekonania. Ale przede wszystkim stoczniowcy czuli, że jest jednym z nich. Mówił jak robotnik, żartował jak robotnik, nosił nawet wtedy nieco prowincjonalne marynarki z bistoru i tandetne koszulki polo z PRL-owskich sklepów. Nawet gdyby ktoś powtórzył wtedy jakieś podejrzenia dotyczące szemranych kontaktów z władzami, zapewne by go zakrzyczano. Choć jak potem się okazało, starsi stoczniowcy mieli swoje wątpliwości co do byłego kolegi. Ale wtedy nikt nie zwracał na to uwagi. Wszyscy pozbywali się lęku. Ta nowa wspólnota, jaka wytwarzała się dosłownie z dnia na dzień na terenie stoczni, była wspólnotą ludzi, którzy mieli świadomość, że w przeszłości każdy miał mniejsze lub większe grzeszki. Ale w imię wspólnego celu — wpierw podwyżek i przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz, a potem walki o wolne związki zawodowe — łączono się we wspólnej walce. To było doświadczenie opozycji końca lat 70. Z racji szacunku dla rzucenia wyzwania władzy komunistycznej wybaczano Jackowi Kuroniowi zwalczanie niepodległościowego harcerstwa, Adamowi Michnikowi — brata stalinowca, a pisarzom sygnującym apele do władz dobrotliwie zapominano ich stalinowskie dziełka z przeszłości. Dotyczyło to nawet liderów strajku. Joannie Dudzie-Gwieździe nie wypominano przynależności w PZPR do 1968 roku. Bogdan Lis, jeden z liderów strajku, był w PZPR nawet w chwili trwania protestu.

* * *

W pierwszym albumie o Sierpniu, wydanym jeszcze w 1981 roku, zamieszczona jest seria dość zagadkowych zdjęć przedstawiających jakiegoś człowieka o wyglądzie inżyniera w garniturze i krawacie. Ten dziwny człowiek wpierw emocjonalnie coś wyjaśnia, stojąc na podium Sali BHP, a potem podstawia sobie krzesło i przysięga na krzyż wiszący tam na ścianie. Dopiero po latach zapytany o te sceny Krzysztof Wyszkowski tłumaczy, że był to Zdzisław Marchilewicz — delegat przysłany przez trzy strajkujące zakłady z Pruszcza Gdańskiego, który w ich imieniu zgłosił akces do protestu.

„Ktoś rozpoznał go i wypomniał mu fakt, że jest sekretarzem zakładowej organizacji PZPR. Marchilewicz, chcąc udowodnić czystość swoich intencji i chęć zaczęcia wszystkiego od nowa, przysięgał na krucyfiks i co więcej — wszyscy uznali to za zamknięcie dyskusji”. (Krzysztof Wyszkowski, relacja 15.06.2013).

Ta scena pokazuje, jak szybko uczestnicy strajku uznali, że protest jest jakby duchowym katharsis — szansą dla wszystkich, którzy wcześniej zginali kark przed władzą.

Bronisław Wildstein, wówczas działacz krakowskiej opozycji antykomunistycznej, przybył na strajk do stoczni już pierwszego dnia. Tak wspomina on scenę pierwszego spotkania dyrekcji z delegacją strajkujących:

„Na salę pełną robotników w drelichach weszła pewna siebie grupa dyrektorów w eleganckich garniturach z Mody Polskiej i z papierosami w ustach. Dyrektor stoczni od razu przybrał lekceważący ton.

»Co to za postulat numer 1? Przywrócenie Anny Walentynowicz do pracy? Mowy nie ma! Przecież tę sprawę już rozstrzygnął sąd pracy. Przejdźmy do kolejnych punktów« — ogłosił władczym tonem i poczułem, że zbici z pantałyku stoczniowcy zapadają się w sobie. I wtedy po raz pierwszy usłyszałem Wałęsę: »Zaraz, zaraz! Albo dyskutujemy o pierwszym postulacie, albo w ogóle nie ma o czym gadać!«.

»Tłumaczyłem to już panu. Sąd to rozstrzygnął« — pogardliwie prychnął dyrektor.

»Co znaczy sąd pracy rozstrzygnął?« — przerwał mu gwałtownie Wałęsa. »Teraz to my jesteśmy sąd pracy. Nie ma powrotu Walentynowicz, nie ma rozmów«.

W jednej chwili Wałęsa odwrócił potencjał sił. Po chwili to dyrektorzy zaczęli się gubić, a stoczniowcy wybuchali śmiechem. Bez zdecydowania Wałęsy butni aparatczycy zakrzyczeliby niepewnych siebie robotników” (Bronisław Wildstein, relacja 21.08.2013).

Podobny przykład błyskawicznej umiejętności tego, co Ludwik Dorn nazwie potem „dystrybucją szacunku”, opisuje Aleksander Hall, wówczas działacz opozycyjnego Ruchu Młodej Polski, który w sierpniu 1980 roku przybył do stoczni z grupą kolegów. Dwóch działaczy RMP Dariusz Kobzdej i Tadeusz Szczudłowski zdobyło wtedy w Gdańsku sławę z racji ich trzymiesięcznej kary więzienia, na którą ich skazano po demonstracji 3 maja, w której uczestniczył też Wałęsa.

Młodopolacy w stoczni nie afiszują się ze swoją obecnością, wiedzą, że dyrekcja może propagandowo grać tezą, że agitatorzy spoza świata pracy manipulują strajkiem. Ale te obawy szybko okazują się na wyrost. Hall wspomina: „Wchodzimy do sali, gdzie komitet strajkowy negocjuje z dyrekcją. Wałęsa woła: proszę wstać, wchodzą ludzie, którzy odcierpieli trzy miesiące więzienia dla ważnej sprawy. Potem intonuje hymn. Stoją przedstawiciele dyrekcji. Też śpiewają” (Piotr Zaremba, „Młodopolacy”).

Wałęsa łatwo wszedł w rolę lidera strajku — obok Andrzeja Gwiazdy, Anny Walentynowicz czy Bogdana Borusewicza — dzięki temu, że miał więcej atutów niż inni. Najwyraźniejszym rywalem do kierowania strajkiem była dla niego Anna Walentynowicz, ale liczni pracownicy stoczni pamiętający tamten protest po cichu zaznaczają, że stoczniowcy nie zaakceptowaliby kobiety na czele protestu. Z kolei Andrzej Gwiazda, mimo zasług w WZZ, miał styl bycia przemysłowego inteligenta, owszem, bliskiego robotnikom, ale jednak kogoś z półki ciut wyżej od zwykłych stoczniowców. Wreszcie Bogdan Borusewicz był typowym zawodowym rewolucjonistą, lecz nie był robotnikiem. Ten absolwent KUL okazał się doskonały jako organizator drukarni czy straży strajkowych, ale w roli lidera przemawiającego do robotników by się nie sprawdził. Co więcej, tacy opozycjoniści jak Borusewicz czy wspomagający strajk działacze Ruchu Młodej Polski nie pchali się przed obiektywy fotoreporterów. Nie chcieli prowokować oskarżeń komunistycznej propagandy, że to „zawodowi kontrrewolucjoniści” manipulują naiwnymi stoczniowcami. To trzymanie się na drugim planie po latach ułatwiło bardzo krzywdzące sugestie, że na przykład Lech Kaczyński był tylko parę razy na strajku. Tymczasem Kaczyński, jako specjalista od prawa pracy, był na początku strajku upraszany przez kolegów z WZZ, aby nie angażował się póki co w protest, bo w wypadku jego zduszenia będzie bardzo potrzebny jako doradca przy sprawach w sądach pracy. Wtedy wszyscy rozumieli, że Lech Kaczyński, jako człowiek z samego jądra Wolnych Związków Zawodowych, nie powinien rzucać się w oczy. Ale po latach owo nierzucanie się w oczy w prostacki sposób wykorzystał ówczesny szef straży strajkowej Henryk Borowczak do aroganckiego ogłaszania, że nie przypomina sobie Kaczyńskiego na strajku. Trzeba było znaleźć zdjęcie pokazujące, jak Lech Kaczyński przygotowuje delegatów „Solidarności” do kolejnej tury rozmów z delegacją rządową, aby obalić tezę, że „prawie nie było go na strajku”.

Jak wykazały późniejsze wydarzenia, działacze Wolnych Związków Zawodowych szybko się zorientowali, że Wałęsa wyrósł z roli podopiecznego grupy opozycjonistów na samodzielną postać. Co więcej, Wałęsie pomogło w usamodzielnieniu się przybycie grupy tak zwanych doradców z Warszawy z Tadeuszem Mazowieckim, Bronisławem Geremkiem i Bohdanem Cywińskim na czele. Jeszcze inną postacią był mąż zaufania prymasa Stefana Wyszyńskiego Romuald Kukołowicz. Trzeba było sytuacyjnego sprytu Wałęsy, aby uzmysłowić sobie, że wśród tylu różnych ośrodków jego pozycja na zasadzie czysto przetargowej będzie rosła.

Nic dziwnego, że WZZ-owcy z Borusewiczem na czele przyjęli przybycie ekipy doradców z Warszawy jako zagrożenie wygaszania strajku. Wspominał o tym sam Wałęsa po latach w rozmowie z „Przekrojem”:

„— Borusewicz, a on był wtedy moim szefem, mówił [o doradcach — przyp. P.S.] »wygonić ich, wziąć pismo z poparciem, wygonić ich«. Inni też tak krzyczeli. A ja wtedy (...) bo miałem siłę, bo byłem stoczniowcem, a oni [działacze WZZ — przyp. P.S.] wszyscy przyjezdni, postawiłem sprzeciw. Oni chcieli zmonopolizować strajk, mówili »nikogo nie wpuszczamy«. A ja rozumiałem tak: musimy mieć jak najwięcej ludzi wartościowych, przyłączyć ich, żeby się nie wycofali, to zwyciężymy. (...) Chciałem dostać znacznych ludzi, bo wtedy im [władzy — przyp. P.S.] będzie trudniej. Niech strzelają do profesorów. I jak było ciężko, jak oni [WZZ-owcy] mi się sprzeciwiali, to mówiłem: »To mnie zmieńcie, proszę bardzo«.

— A gdyby zmienili?

— Nie, ja byłem znany w całej stoczni, miałem dużo doświadczeń” („Przekrój”, 24.08.2003).

Ten dość pyszałkowaty ton poczucia pewności siebie w stosunkach między Wałęsą a Borusewiczem i innymi WZZ-owcami kontrastuje z relacjami dotyczącymi okresu sprzed strajku, kiedy to Wałęsa do rozpoczęcia strajku i stanięcia na jego czele bynajmniej się nie palił.

Strajk w sierpniu był wynikiem starannie przygotowanej akcji „twardego jądra” Wolnych Związków Zawodowych. Osobą, która zaproponowała Wałęsie stanięcie na jego czele, był Bogdan Borusewicz. Co ciekawe, Wałęsa wyraźnie nie chciał podjąć się tej roli.

„Nie był nastawiony entuzjastycznie — wspominał Borusewicz w przeprowadzonej przez Edmunda Szczesiaka rozmowie rzece »Borusewicz. Jak runął mur«.

— Powiedział, że w zasadzie tak, ale ma małe dziecko, niedługo chrzciny. Wolałby, żebym przesunął termin. (...) Prądzyński [działacz WZZ — przyp. P.S.] mi potem relacjonował, że Lech do końca nie wykazywał entuzjazmu. To było normalne. Wszyscy się bali”.

Hasłem protestu miało być wyrzucenie z pracy powszechnie szanowanej Anny Walentynowicz. Borusewicz dobrze rozumiał, że Wałęsa jest jedyną osobą, która ma szanse pociągnąć za sobą stoczniowców. Tylko on łączył w sobie zakorzenienie w tradycji Grudnia ’70, z odpowiednim dla takiej akcji dynamizmem.

Co, planując strajk w stoczni, liderzy WZZ wiedzieli o Wałęsie? Na pewno najsilniejszą zasługą Wałęsy, jaką doceniano, był udział w komitecie strajkowym Grudnia ’70. Ale Wałęsa budził w WZZ-owcach mieszane uczucia. Lech Kaczyński, który wówczas działał w WZZ, wspominał, że tacy działacze jak Borusewicz, Andrzej Gwiazda, Joanna Duda-Gwiazda czy nawet Krzysztof Wyszkowski, ze swej strony gwarantowali wysoki poziom „opozycyjnej świadomości”, ale z drugiej strony potrzebowali do akcji na terenie zakładów pracy autentycznych robotników. Ten sam dylemat mieli na początku XX wieku zawodowi rewolucjoniści, którzy w imię zasad marksizmu, byli zdani na budowanie grup bojowych w oparciu o autentycznych robotników.

* * *

Wałęsa był typowym przedstawicielem generacji ludzi urodzonych na wsi, których wyssała do miast wdrażana odgórnie komunistyczna industrializacja PRL lat 50. i 60. zeszłego wieku. W państwie, gdzie PZPR wciąż wbijała do głów poddanych dogmat o władzy klasy robotniczej, przywódcą antysystemowego zrywu miał największe szanse zostać właśnie robotnik z plebejskim rodowodem. Stoczniowcy pamiętali dobrze slogany, w których to oni byli „awangardą dziejów”. Mit komunistów o socjalistycznym państwie jako „władzy robotników i chłopów” tym razem wykorzystano przeciwko nim samym. Wałęsie — synowi chłopskiemu i stoczniowcowi — nie można było łatwo zarzucić, że nie ma nic wspólnego z ludźmi pracy.

Przychodzi na myśl zbadany długo potem dokładnie przez Pawła Zyzaka początkowy okres życia Wałęsy spędzony na kujawskiej wsi. Wielokrotnie wówczas wyśmiewano fakt, że Zyzak zanotował relację jednego z mieszkańców wsi, iż nastoletni Wałęsa w ramach popisywania się nasikał do kościelnej kropielnicy. Ale dla Ludwika Dorna, polityka, który nigdy nie stracił zacięcia socjologa, właśnie ten fakt pokazuje, że Wałęsa w tak prymitywny sposób udowadniał swoje przyszłe cechy.

„To siusianie do kropielnicy musiało być wynikiem jakiegoś zakładu. W taki sposób wiejscy chłopcy demonstrowali swoją gotowość do bycia lokalnym watażką. Chwała Zyzakowi, że uwiecznił taki drobny fakt, bo pokazuje on, jak silną rolę przez całe jego życie będzie odgrywała potrzeba zabłyśnięcia i wybicia się między innych. Ta chęć przewodzenia niosła za sobą jednocześnie absolutną obojętność wobec tych, na czele których chce się stanąć. Będzie to potem zauważalne w czasie jego kariery politycznej” (Ludwik Dorn, relacja 25.06.2013).

Równie ważny dla zrozumienia cech, które naznaczyły potem Wałęsę, był fakt, że musiał on opuścić rodzinną wieś i wyjechać do Trójmiasta po skandalu z pojawieniem się nieślubnego dziecka. Motyw ucieczki przed przeszłością naznaczy potem całe życie Wałęsy.

Wspomnieliśmy już, że młody stoczniowiec, który wszedł do środowiska WZZ, demonstrował wtedy radykalizm. Krzysztof Wyszkowski precyzuje, że wyśmiewał on wtedy głodówki jako metodę protestu opozycji i lansował zasadę walki oko za oko, ząb za ząb. Wałęsa miał proponować, by za każdego aresztowanego opozycjonistę wysadzać jedną komendę milicji w powietrze. Swój radykalny pomysł łagodził uwagą, że akcji należy dokonywać w nocy, bez ofiar, gdy w środku komend milicyjnych będzie pusto. Ta zadziorność połączona ze sporą dozą sprytu i przebiegłości, by użyć słów biografa Wałęsy Jana Skórzyńskiego, była dla działaczy WZZ i kusząca, i budząca pewną rezerwę. Znamienne jest przytoczone przez Bogdana Borusewicza wspomnienie demonstracji w ósmą rocznicę Grudnia ’70.

„Edmund Szczesiak: — Po uroczystości miało — według raportów SB — między Panem a Wałęsą dojść do kontrowersji. Uważał, że po manifestacji przy bramie stoczni należało ruszyć w pochodzie w stronę miasta...

Bogdan Borusewicz: — Była taka dyskusja. Jednak wtedy o wszystkim decydowałem ja” (Edmund Szczesiak, „Borusewicz. Jak runął mur”).

Warto odnotować to wspomnienie, bo potem wielokrotnie Wałęsa głosił, że w sierpniu 1980 roku występował przeciwko wymarszowi stoczniowców na miasto, pomny na tragiczne skutki pochodów z grudnia 1970. Ten nastrój sprzecznych uczuć w stosunku do wojowniczego stoczniowca dobrze oddaje wspomnienie Jacka Kuronia, któremu po przyjeździe do Gdańska został przedstawiony Wałęsa. „W tym swoim ubogim, wyświechtanym garniturze, nieprawdopodobny gawędziarz, chwalipięta, Zagłoba czy Falstaff, ojciec wielodzietnej rodziny, wyrzucany bez przerwy z pracy, mieszkający w jednoizbowej ruderze i przy tym ani słowa o jakimś posłannictwie, służbie ojczyźnie czy coś w tym stylu” (Jacek Kuroń, „Gwiezdny czas”).

Niechęć Wałęsy do jakiegoś górnolotnego patriotyzmu potwierdził po latach Wiesław Walendziak, który wspominał, że owszem, przywódca związkowy przychodził na spotkania kółek samokształceniowych Ruchu Młodej Polski, ale robił to wyłącznie po to by podkreślić swoją opozycyjność. „Tak naprawdę Wałęsa śmiertelnie się na tych wykładach historycznych nudził” — wspomina Walendziak. A jednak, gdy się czyta zapis przemówienia Wałęsy z grudnia 1979 roku — tego samego, o którym dowiedział się wspomniany na początku tej książki taksówkarz Włodek — wówczas się okaże, iż używa on niezwykle wzniosłego języka. Jest to bardzo charakterystyczne przemówienie, pobrzmiewa w nim osobiste poczucie Wałęsy, że został oszukany w czasie słynnego spotkania z Gierkiem, w wyniku którego powstała legenda o stoczniowym okrzyku: „pomożemy”: „Dlatego też rozliczając ten okres, oświadczam, że najważniejsze postulaty [z tamtego spotkania] nie zostały spełnione. Zaliczam do nich budowę pomnika tej straszliwej tragedii, to jest obowiązek nas żyjących, a zarazem przestroga dla rządzących”.

Ciekawe, że Wałęsa, co dziś warto przypomnieć, w przemówieniu domagał się także powrotu religii do szkół. Ale prawdziwym jego majstersztykiem był fragment: „W przyszłym roku będziemy obchodzić 10. rocznicę tej tragedii — musimy postawić pomnik. Jeżeli do tego czasu nie powstanie, proszę wszystkich, by każdy na przyszłą rocznicę przyniósł ze sobą kamień. Jeśli wszyscy przyniosą po jednym, to na pewno zbudujemy pomnik. Będzie to pomnik niezwykły, ale i sytuacja była niezwykła. Władza ludowa strzelała do ludu swego. Z tego miejsca pragnę powiadomić władzę, że tak bezkarne aresztowania, jak były w tym roku, były to ostatnie aresztowania. W przeciwnym razie pójdziemy i więzienia otworzymy. Jeśli w przyszłym roku mnie tu nie będzie — nazywam się Lech Wałęsa — przyjdźcie po mnie, a jeśli ja będę, a kogoś z was nie będzie, ja pójdę po was”.

To przemówienie, które znalazło się w zapisach agenta SB, zbudowane jest niezwykle sprawnie i w sposób budzący emocje. Widać w nim zarówno resztki tego radykalizmu, który wspominał Krzysztof Wyszkowski („pójdziemy i więzienia otworzymy”), jak i element sugestii dla władzy, że jest jeszcze czas, aby się dogadać („najważniejsze postulaty nie zostały spełnione”). Czytając to przemówienie, można zrozumieć wspomnienia byłych WZZ-owców, którzy z pewnym zakłopotaniem mówią, że wielu młodych robotników przychodzących do WZZ nie miało świadomości, jak wielkie wyzwanie dla władzy komunistycznej tworzą niezależne związki zawodowe. Ale może gdyby nie ta nieświadomość, do Sierpnia nigdy by nie doszło.

Te niepokojące cechy charakteru oddaje słynna już historia o  spotkaniu w mieszkaniu jednego z działaczy WZZ. Odbyło się ono, żeby nagrać relację z grudnia 1970 roku, które miał potem opracować i przygotować Bogdan Borusewicz. Jak wspominali Gwiazdowie, w trakcie jednego z opowiadań Wałęsa dosyć prostodusznie wyznał, że po zatrzymaniu w grudniu zgodził się na rozpoznawanie twarzy stoczniowców na zdjęciach przedstawianych mu przez SB. Joanna Duda-Gwiazda wspomina, że nie potrafiła wówczas powstrzymać się od wywołanego szokiem pytania: „Lechu, jak mogłeś to robić? Jak mogłeś pomagać milicji rozpoznawać ludzi?”.

Według relacji, nieco zaskoczony tak gwałtowną reakcją Wałęsa miał odpowiedzieć, że przecież milicja to też ludzie. Na dobrą sprawę taka riposta powinna być powodem do jakiejś awantury. Ale na korzyść Wałęsy świadczyło to, że sam przyznał się do rozpoznawania ludzi na zdjęciach, a poza tym już wówczas zakładano, że nawet jeżeli Wałęsa robi coś złego, to właśnie teraz dokonuje ekspiacji i przewyższa innych swoją odwagą. Nie jest jednak przypadkiem, że uznał on za stosowne podkreślić, że milicja to też ludzie. Wałęsa potrafił łączyć w sobie zaskakujący radykalizm wobec władzy z jakimś — jak gdyby ciągle tkwiącym w nim — przekonaniem, że z władzą można się dogadać. Ten rys w przyszłych etapach działalności Lecha Wałęsy będzie bardzo wyraźny.

Warto też wskazać na ciekawy epizod we wspomnieniach Bogdana Borusewicza. Opowiada on, jak jeszcze latem 1979 roku Wałęsę odwiedził w jego mieszkaniu na Stogach II sekretarz Ambasady Brytyjskiej w Warszawie, który przybył do Trójmiasta i elita dysydencka wskazała mu Wałęsę jako przedstawiciela opozycji robotniczej. To może tłumaczyć, dlaczego Wałęsa nie czuł się onieśmielony, gdy do stoczni zaczęły zjeżdżać dziesiątki zachodnich ekip telewizyjnych, prosząc go o wywiady. Józef Oleksy, wówczas pracownik KC PZPR, po latach wspomina: „Prawdopodobnie gdzieś na przełomie 1979 i 1980 roku po raz pierwszy przeczytałem o istnieniu robotniczego działacza Wałęsy w tak zwanej »dziesiątce«, specjalnym biuletynie MSW dla wyższej kadry partyjnej” (Józef Oleksy, relacja 28.06.2013).

Aby zrozumieć późniejsze relacje zarówno działaczy WZZ, jak i KOR dotyczące Wałęsy, trzeba uzmysłowić sobie, jak złożonym tworem były Wolne Związki Zawodowe. Lech Kaczyński wspominał, że ideę stworzenia WZZ rzucili równolegle do siebie Bogdan Borusewicz i Krzysztof Wyszkowski. O ile Bogdan Borusewicz był „wiernym żołnierzem” lewicowej części KOR, pierwszy zaczął przywozić transporty pisma „Robotnik” i długo lansował ideę komisji robotniczych, o tyle Wyszkowski reprezentował środowisko bardziej wyrastające z gdańskich realiów i był zwolennikiem wolnych związków zawodowych.

* * *

Światek gdańskiej opozycji różnił się od opozycyjnej „warszawki” większym przechyłem na prawo. W Gdańsku było mało rewizjonistycznej lewicy z marksistowskim rodowodem, za to znacznie silniejsi byli katolicy z Ruchu Młodej Polski. Na dodatek młodopolacy znacznie ustępowali wiekiem warszawskiej opozycyjnej prawicy z Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO) i byli od niej dynamiczniejsi.

Jak wspominał Lech Kaczyński, wówczas trzymający się na dystans wobec gdańskiej opozycji: „Znalazłem się w środowisku wysoce egzotycznym z mojego punktu widzenia. Z jednej strony było tam mnóstwo ludzi z ówczesnej opozycji: Aleksander Hall, Andrzej Słomiński, a także największy agent w historii WZZ, czyli Edwin Myszk. Panowie w garniturach, krawatach, na stole wódka klubowa. Z drugiej strony była tam grupa robotników raczej z tak zwanych dołów. Rozmawialiśmy o prawie pracy i o tym, że ja jako prawnik będę prowadził wykłady z prawa pracy. Szybko się jednak zorientowałem, że jakiekolwiek usystematyzowane wykłady z prawa pracy robotników nie interesują, potrzebują raczej, aby ktoś im napisał pozew czy sprzeciw wobec kary regulaminowej. Toteż na spotkaniach opowiadałem im głównie o strajkach w dziejach PRL”.

Bardzo ciekawa jest obserwacja Lecha Kaczyńskiego na temat Lecha Wałęsy, który pojawił się wtedy na spotkaniach WZZ, i szerzej, gdańskiej opozycji. „Postrzegałem go jako robotnika, który widział przeciwnika (w postaci władzy) bardzo nisko, już na poziomie majstra (...), jawił się wówczas jako energiczny robotnik, który zgromadził sprawną grupę młodszych kolegów. Jeździli po różnych miastach, roznosili ulotki. Na ogół ci robotnicy byli sympatyczni, ale akurat Wałęsy od początku jakoś nie polubiłem. Jego styl bycia bywał niełatwy do zaakceptowania”. I dalej: „Wałęsa dzięki swojej aktywności i sile przebicia już wtedy dla wszystkich był mitem. Anna Walentynowicz opowiadała o nim historie, że sam buduje maszynki drukarskie. To, co widziałem dookoła, to był kult Wałęsy, którego nie podzielałem przez przekorność mojej duszy oraz przez to, że już wtedy niepokoiły mnie niektóre cechy jego charakteru”.

Wałęsa, który zgłosił się do grupy tworzonej przez Borusewicza, Wyszkowskiego, Kaczyńskiego i Gwiazdów — nie bardzo wyznawał się w sporach, czy stawiać na tworzenie komisji robotniczych w zakładach pracy, czy skupić się na budowaniu komórek Wolnych Związków Zawodowych. Krzysztof Wyszkowski wspomina: „Sam byłem skonsternowany, gdy w styczniu 1980 roku, a więc w półtora roku po powstaniu WZZ, Wałęsa ogłosił, że zakłada w ZREMB-ie komisję robotniczą. Problem rozwiązał się sam, bo Wałęsę niedługo stamtąd zwolnili, ale dobrze pokazuje to, jak lawirował on między różnymi tendencjami w gdańskiej opozycji” (relacja 26.06.2013).

* * *

Skąd się brało ówczesne zainteresowanie opozycjonistów Wałęsą? Wynikało ono z ciągłej troski intelektualistów i zawodowych dysydentów, by natrafić wreszcie na robotników, którzy równie odważni jak oni rzuciliby wyzwanie władzy. Dlatego gdy już ktoś taki się trafił, miał odpowiednią charyzmę i antysystemową fantazję, przykuwał uwagę członków KOR. Zofia Romaszewska po raz pierwszy zobaczyła Lecha Wałęsę w trakcie procesu opozycjonisty Marka Kozłowskiego w Słupsku w kwietniu 1980 roku. „Nas — opozycjonistów — na sali nie było zbyt dużo, tym większe wrażenie zrobiło wejście Wałęsy z ekipą robotników. Szedł bardzo śmiało naprzód, zachowywał się głośno i wyraźnie było widać, że przewodził tym robotnikom. Na tle sądu, który wydawał się być twierdzą aparatu przemocy PRL, był bardzo optymistycznym akcentem. Oto grupa ludzi pracy, którzy rzucają wyzwanie systemowi w miejscu, które zwykle kojarzyło się z potęgą PZPR-owskiej władzy” (relacja 21.06.2013).

Bogdan Borusewicz pytany w 2005 roku w wywiadzie rzece „Borusewicz. Jak runął mur” o to, czy Wałęsa w momencie zgłoszenia się do WZZ miał jakieś ukryte kontakty z SB, zdecydowanie zaprzeczał:

„— Czy »Bolek« to Lech Wałęsa?

— Odpowiem tak: Wałęsa, kiedy się do mnie zgłosił, był człowiekiem uczciwym.

— Skąd to przekonanie?

— Bezpieka kierowała do mnie wielu agentów, żeby nas rozpracować. Jednych wykrywałem wcześniej, drugich później. Ale jeśli działałem z kimś dłużej, to na podstawie różnych prób wykrywałem, kto jest kto. [Edwina] Myszka sam rozszyfrowałem. Hodysz tylko potwierdził to, do czego doszedłem. Testowałem także Wałęsę. Pytał mnie później: Dlaczego miałeś do mnie zaufanie? Odpowiadałem zgodnie z prawdą: Bo ciebie przetestowałem. Analizowałem każdą wpadkę, każde zatrzymanie, rewizję. Kto co wiedział i jaki krąg osób. Dwa i pół roku działaliśmy razem z Wałęsą. (...) A takich testów przeprowadzałem wiele”.

Swoiste świadectwo czystości, jakie wygłosił w 2005 roku (a więc w czasie, kiedy jeszcze nie był silnie związany z PO), jest o tyle wiarygodne, że Borusewicz w tym samym wywiadzie nie podejmuje się orzekania, jaki był zakres i długotrwałość współpracy Wałęsy z SB na początku lat 70. Możemy więc przyjąć na potrzeby naszej opowieści, że tyle mniej więcej o Wałęsie wówczas wiedzieli jego koledzy z WZZ.

Borusewicz (znany ze swojej nieufności) sprawdzał Wałęsę i doszedł do wniosku, że jest czysty. A inni WZZ-owcy — z małżeństwem Gwiazdów na czele — choć mieli w pamięci jego przyznanie się do rozpoznawania innych robotników na zdjęciach, uznali to za zamknięty rozdział, za który właśnie Wałęsa się swoją aktywnością ostatecznie rehabilituje. Zbigniew Romaszewski, który przed Sierpniem ’80 także słyszał o tym, że Wałęsa nie wyszedł z Grudnia ’70 bez skazy, wspomina: „Wszyscy o tym wiedzieli, ale uważano, że się z wszystkiego wywinął. Wtedy zresztą powszechną praktyką było przyjmowanie, że nawet jeśli ktoś się załamał, ale potem się do tego przyznał, nikt z tego nie robił wielkiej sprawy”.

W znanych historykom dokumentach SB nie ma nic, co by pozwalało stawiać tezę, że między połową 1978 roku, gdy Wałęsa zgłosił się do WZZ, a początkiem strajku w sierpniu 1980 roku miał on jakieś kontakty z SB. Ale aby zrozumieć strajk sierpniowy, należy traktować bardzo poważnie wszelkie znaki zapytania wobec roli Wałęsy w czasie tego protestu, szczególnie w jego pierwszej fazie. Takie rozważania w naturalny sposób zagrożone są procesami Wałęsy o zniesławienie. Jednak w imię troski o ustalenie prawdy historycznej nie wolno się uchylać od odnotowywania zastanawiających relacji o widywaniu Wałęsy poza stocznią, wypowiedzi byłych dygnitarzy komunistycznych, którzy opisują opinie np. szefa MSW Stanisława Kowalczyka o kontrolowaniu strajku przez ludzi resortu, ani wreszcie wspomnień o znamionach prowokowania protestów latem 1980 roku przez — jak można domniemywać — którąś z frakcji aparatu esbecko-partyjnego.

Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk, którzy wydali w 2008 roku książkę „SB a Lech Wałęsa”, dotarli do notatki służbowej dotyczącej spotkania oficerów SB, mjr. Czesława Wojtalika i mjr. Ryszarda Lubińskiego, z Wałęsą na terenie bazy transportowej przedsiębiorstwa ZREMB. Esbecy przybyli na rozmowę z nim, aby przypomnieć mu o starej współpracy i zmusić na nowo do donoszenia, ale Wałęsa zdecydowanie odmówił. Jak czytamy w raporcie oficerów SB: „Prosił, aby na kolejną rozmowę raczej przyjść do niego do zakładu, gdyż poza zakładem może on być obserwowany przez swoich kolegów z opozycji. Zastrzegł się jednak, że w przyszłości nie będzie on utrzymywać z nami kontaktu na zasadzie współpracy, może nas jedynie informować o swoich zamierzeniach, które będzie chciał realizować”.

Ta pewność siebie Wałęsy była wtedy zauważona i, jak sądzę, skłoniła esbeków do prowadzenia z nim bardzo wyrafinowanych gier w przyszłości. Zwróćmy zresztą uwagę, że nawet na spotkanie w ZREMB-ie SB wysłała stosunkowo wysokiej rangi oficerów — aż dwóch majorów. I tu dochodzimy do problemu, który będzie nam towarzyszył w kolejnych etapach życia Wałęsy — problemu wyobrażenia sobie, jak mogła wyglądać dziwaczna kohabitacja działacza związkowego z władzą.

Po rozmowie w ZREMB-ie z 1978 roku bezpieka przyjęła do wiadomości, że Wałęsa nigdy nie wróci do statusu zwykłego agenta jak w latach 1970-1974. Ale w SB zapewne zapamiętano sobie deklaracje, że „może nas jedynie informować o swoich zamierzeniach, które będzie chciał realizować”. Wałęsa był na tyle wojowniczo nastawiony, że nie można było go do niczego zmusić. Ale wciągnąć w jakąś grę? Zbudować przekonanie Wałęsy, że to on ustala reguły tej gry? Najpierw działacze WZZ, potem inni działacze „Solidarności”, a wreszcie w latach 90. politycy prawicy nie byli w stanie wyobrazić sobie tak dziwacznych i trudnych do zdefiniowania relacji. Paradoksalnie najbliżej opisu tego zjawiska był Jan Rokita, który po latach stwierdzi: „Wrażenie, że mam do czynienia z kimś dziwnym i myślowo jakoś pokręconym, głęboko we mnie tkwiło, a nawet pozostało do dzisiaj. (...) Bo Wałęsa nie był zwykłym ludem. Miałem wrażenie, że lud nie jest jednak tak dziwaczny i myślowo pokręcony jak on” (Jan Rokita, „Anatomia przypadku”).

Jak rozumieć tę niezwykle poplątaną deklarację? Można powiedzieć, że to typowy modus operandi Wałęsy. Zawsze prowadzi grę, zawsze zostawia sobie furtki. Słowa zacytowane przez esbeków o tym, że „nie będzie utrzymywać z nami kontaktów na zasadzie współpracy, ale tylko może informować o swoich zamierzeniach”, mogły być próbką niewiarygodnej wręcz megalomanii Wałęsy, który uważał, że jego działania są tak historyczne, że nawet informując o nich władze, nie pełni roli kapusia, ale wielkiego wodza, który wysyła manifest o swoich kampaniach po to, by skłonić przeciwnika do ustępstw.

To interpretacja stosunkowo korzystna dla Wałęsy. Interpretacja mniej korzystna każe rozważyć, czy jakaś forma bardziej ścisłych kontaktów nie posłużyła SB do użycia Wałęsy w celu wywołania strajku, jaki w walce partyjnych koterii miał służyć obaleniu Edwarda Gierka. Na rzecz tej drugiej wersji świadczyłyby niejasności związane ze zwlekaniem Wałęsy z przyłączeniem się do strajku w dniu 14 sierpnia 1980 roku, relacje o jego znikaniu ze stoczni i świadectwa o tym, że w czasie strajku widziano go w gdańskim Komitecie Wojewódzkim PZPR — wszystkie te znaki zapytania zostały zebrane w książce Pawła Zyzaka. Nie rozstrzygnę tych kwestii w tej książce.

Powróćmy do zacytowanej wcześniej opowieści Bronisława Wildsteina o tym, jak pewność siebie Wałęsy zadecydowała, że strajk nie zgasł na samym początku.

„Gdy po latach opowiedziałem tę scenę Pawłowi Zyzakowi, ten zaskoczył mnie pytaniem: A może Wałęsa był tak pewny siebie, bo wiedział, że ma silne oparcie po stronie jakiejś frakcji partyjno-esbeckiej, która chciała strajku, aby wywrócić Gierka? Zastanowiłem się nad tym pytaniem — mówi dziś Wildstein — i coś może w nim jest. Ale nie zmienia to faktu, że nawet jeśli była jakaś gra, to Wałęsa rozpalił wtedy protest, którego znaczenia nikt nie mógł przewidzieć (Bronisław Wildstein, relacja 21.08.2013).

Liczbę znaków zapytania wobec roli Wałęsy na początku strajku wzmacnia też fakt sporej różnicy między pierwszą fazą strajku z okresu 14-16 sierpnia a tym, co działo się potem. W finale pierwszej fazy Wałęsa był gotowy podpisać z dyrekcją ugodę gwarantującą jedynie podwyżki i przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz. W fazie drugiej — wskutek dramatycznej interwencji Anny Walentynowicz, Aliny Pieńkowskiej i Henryki Krzywonos — strajk podjęto na nowo.

Pochwały dla stylu, w jakim Wałęsa prowadził drugą, decydującą fazę strajku w sierpniu 1980 roku, padają nie tylko z ust jego chwalców, ale i najbardziej konsekwentnego krytyka Krzysztofa Wyszkowskiego. W wywiadzie dla „Do Rzeczy” w 2013 roku Wyszkowski mówił: „Oczywiście trzeba też oddać honor Wałęsie. Pełnił w tym strajku różne funkcje. Sam się przyznaje do kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa, choć twierdzi, że chciał wyprowadzić ją w pole. Obserwowałem go przez dwa tygodnie i muszę stwierdzić, że jego rola była wybitna i nie do zastąpienia. Kilka razy strajk stawał pod groźbą załamania”. Ale jednocześnie ten sam Wyszkowski zastanawiał się: „Może być tak, że sukces strajku został spowodowany przez spisek Wojciecha Jaruzelskiego i Stanisława Kani, którzy otrzymali z Moskwy polecenie wysadzenia z siodła Edwarda Gierka. Jednak to nie umniejsza zasług miliona Polaków i samego Lecha Wałęsy. Nawet jeśli w tym czasie utrzymywał niepokojące, potajemne kontakty z władzami. Cytując Gwiazdę — gdyby nie byli agenci na czele strajku w Gdańsku i Szczecinie, czyli Wałęsa i Marian Jurczyk, władze zapewne by do nas strzelały, zamiast podpisywać porozumienie” („Skaza na życiorysie Lecha W.”, „Do Rzeczy”, 27.05.2013).

* * *

Mimo ponad 30 lat od zakończenia strajku sierpniowego ten najważniejszy antykomunistyczny protest końca XX wieku — istotny z racji konsekwencji, jakie przyniósł, w postaci niezależnego związku zawodowego — nie doczekał się dotąd poważnej monografii. Nie doszło do wyjaśnienia wszystkich znaków zapytania, jakie wlekły się i do dziś wleką za Wałęsą.

A jednak, jeśli nawet do dziś nie jest jasne, jak i gdzie Wałęsa przeskoczył przez płot i czy pacyfikował strajk po dwóch dniach z własnej inicjatywy czy nie, to po 16 sierpnia najsłynniejszy elektryk stał się liderem, który był realnym, a nie udawanym graczem w strajkowej rozgrywce z władzą. Dobrze sprawdził się w rozmowach z delegacją rządową, notabene bardzo dobrze uzupełniając się z pryncypialnym Andrzejem Gwiazdą. Na tle rzeczowego, ale ofensywnego Gwiazdy Wałęsa potrafił bywać rzeczowy, ale i nieustępliwy. „Wczoraj byłem najedzony, dziś jestem głodny”. To próbka stylu Wałęsy, który tymi słowami odrzucał zarzut negocjatorów rządowych, że dzień wcześniej akceptował ich postulaty. Wreszcie Wałęsa doskonale czuł się wśród fleszy fotoreporterów i zachodnich ekip, które zaczęły zjeżdżać do stoczni.

Raz jeszcze podkreślmy: strajk stoczniowy był katharsis dla całego Gdańska. Niezwykle szybko zaczął towarzyszyć temu protestowi fluid „wszyscy pomagamy strajkowi”. To ta specyficzna zdolność Polaków do samoorganizacji, która występuje tylko w chwilach patriotycznego wzmożenia. Tłum ludzi stojący od rana do późnego wieczoru pod bramą stoczni był żywą ochroną przed potencjalnym atakiem milicji. Stoczniowcy mający przynajmniej w pierwszych dniach strajku stracha, że stocznia zostanie spacyfikowana przez wojsko i milicję jak w Grudniu ’70, rośli w dumę i nabierali odwagi, gdy widzieli, jak ludzie przynoszą w siatkach zdobytą gdzieś kiełbasę lub konserwy, czy jak z kolejek przejeżdżających wzdłuż muru stoczni machają do nich piękne dziewczyny.

Symbolem tej — tak uwielbianej przez Polaków — niepisanej, ale oczywistej dla wszystkich mobilizacji na rzecz stoczni była scena z filmu „Człowiek z żelaza”, gdy barmanka z hotelu Heweliusz poucza dziennikarza, że alkoholu się nie sprzedaje, „bo komitet strajkowy zakazał”. Zresztą zakaz picia alkoholu, jaki obowiązywał na terenie stoczni, powodował demonstracyjne wylewanie wódki przed bramą.

Dla wszystkich tych, którzy pamiętali dziwaczną symbiozę między komunistycznym państwem a robotnikami pijącymi ukradkiem alkohol na terenie zakładu, te strugi wylewanej na bruk gorzałki kojarzyły się mocniej z jakąś duchową przemianą niż dziesiątki biuletynów strajkowych. A i sami stoczniowcy, karmieni latami sloganami o władzy robotniczej, poczuli się nagle gospodarzami zakładu. Gdy odkryto, że drzwi do stoczniowej powielarni są zamknięte na kłódkę, któryś ze stoczniowców orzekł, że skoro w Polsce jest władza robotnicza, to robotnicy mają prawo wyważyć drzwi i przejąć powielarnię. Trzeba przyznać, że Wałęsa szybko poparł hasło Wolnych Związków Zawodowych, które dla doradców z Mazowieckim i Geremkiem na czele kojarzyło się z postulatem, na który władza nie może przystać.

Tajemnicą rosnącej z każdym dniem roli Wałęsy od stoczniowca, który miał pod nadzorem działaczy WZZ rozpocząć protest, do ogólnonarodowego trybuna był fakt, że strajk to było coś, co Jacek Kuroń nazywał „gwiezdnym czasem”. Zdarzają się w dziejach krótkie okresy, gdy historia gwałtownie przyspiesza, gdy każdy dzień rewolucji przynosi tak gigantyczne zmiany, że przyzwyczajenia jeszcze sprzed paru dni stają się odległe o lata świetlne.

Sierpień ’80 był sumą okoliczności, nad którymi władze straciły kontrolę. Każdy dzień strajku wywracał do góry nogami to, co wydawało się niezmienne, i wprowadzał do porządku dziennego aspiracje społeczne i robotnicze, które przed protestem wydawały się fantazją. Nawet jeśli władze kontrolowały niektórych graczy tych wydarzeń po stronie strajkowej, to fala historii była szybsza. Przed niedzielą 16 sierpnia 1980 roku delegacja stoczniowców udała się do ks. Henryka Jankowskiego z pobliskiej parafii św. Brygidy z prośbą o odprawienie mszy na terenie zakładu. Msza tak bardzo kojarzyła się potem z wyzwaniem wobec władz, że mało kto pamięta znamienny szczegół. Ksiądz Jankowski zwrócił się o zgodę do biskupa gdańskiego Lecha Kaczmarka, a ten wystąpił o pozwolenie na polową mszę w stoczni do władz. Urząd wyznań nie tylko nie zakazał mu odprawienia nabożeństwa, ale uznał, że może ono pomóc uspokoić nastroje. A przecież to właśnie msza na terenie stoczni była psychicznym przesileniem pozwalającym wyrwać się z kleszczy strachu przed siłową pacyfikacją protestu.

Pamiętam dobrze atmosferę pierwszych trzech dni strajku — między piątkiem, 14 sierpnia, a niedzielą. Stoczniowcy, którzy odważyli się wziąć w nim udział, po pierwszej fali odwagi zaczęli się bać tego, w co się wpakowali. Było to wyraźne szczególnie po tym, jak Alina Pieńkowska, Anna Walentynowicz i Henryka Krzywonos zaprotestowały przeciwko zakończeniu strajku przez Wałęsę ugodą czysto finansową i zażądały walki do końca o Wolne Związki Zawodowe. Gdy tylko samoloty zaczęły rozrzucać nad stocznią wezwania do zakończenia „przerw w pracy”, które też zachęcały, aby stoczniowcy „zapytali, kim są ludzie stojący za organizacją strajku”, za każdym razem część stoczniowców uznawała, że to ostateczne ultimatum władzy przed krwawą pacyfikacją. Bardziej bojaźliwi sarkali po cichu, że odrzucono realistyczną propozycję władz i wdano się w polityczną awanturę.

Wałęsa jako sprawny lider wyczuł te nastroje i zrobił wszystko, aby msza wypadła jak najbardziej imponująco. I istotnie wspólna modlitwa i odwołanie się do religijności choćby poprzez zawieszenie na bramie stoczni portretu Jana Pawła II i krucyfiksu pomogło zredukować czający się w sercach lęk. Paradoksalnie więc msza odprawiana przez ks. Henryka Jankowskiego nie tylko nie spacyfikowała nastrojów, ale scementowała determinację stoczniowców. A Wałęsa codziennie wieczorem przewodniczył razem z działaczkami Ruchu Młodej Polski zbiorowym modlitwom przed stoczniową bramą. I znów ta scena była w jakiś sposób naturalna. Bardzo wielu stoczniowców wywodziło się ze wsi, gdzie modlitwa była naturalną reakcją na każde poczucie zagrożenia.

* * *

W jakim stopniu Wałęsa miał świadomość, że tworzy polityczny fenomen na skalę całego bloku sowieckiego, a nawet świata? Podobnie jak w wielu sytuacjach w przeszłości nie dociekniemy, ile było w tym wiedzy, ważne, że miał polityczny instynkt, który mówił mu, że na tej fali wyniesiony zostanie wysoko w górę. Wałęsa był fenomenalnym przykładem człowieka o absolutnej inteligencji sytuacyjnej. Symbolem tej inteligencji stały się w Sierpniu ’80 i będą potem przez długie lata jego skróty słowne, tak zwane wałęsizmy, które nie tylko doskonale opisywały skomplikowane sytuacje za pomocą sugestywnych haseł. To była jego „mądrość etapu” i wiele innych sloganów. To wszystko powodowało, że w ciągu 10 dni stał się symbolem rozpoznawalnym przez całą Polskę. W końcowych dniach protestu drogę wśród szpaleru stoczniowców musieli mu torować strajkowi ochroniarze. Im bardziej stoczniowcy bali się swojej odwagi, tym bardziej teraz byli wdzięczni „Lechowi” za krzepiące poczucie, że lider strajku wie, co robi.

Sam Wałęsa po latach wspominał:

„— Byłem w jakimś takim transie, byłem wodzem, krótko mówiąc.

— Potem zdarzały się panu okresy takiego transu?

— Nie, takiego już więcej nie przeżyłem” („Przekrój”, 24.08.2003).

Faktem jest też, że stoczniowcy mieli prawo mieć absolutne poczucie przejrzystości rozmów. Okna od Sali BHP były otwarte na oścież i za pomocą głośników transmitowano rozmowy z delegacją partyjno-rządową na zewnątrz. Ten symbol jawności będzie przywołany 9 lat potem jako antyteza niejawnych rozmów liderów „Solidarności” z władzą w Magdalence. Wszystko wskazuje na to, że nawet jeśli Wałęsa rozpoczął strajk z jakąś formą uwikłania wobec władz, to około 18 sierpnia zrozumiał, że fala historii wynosi go na poziom, na którym może uważać się za równoprawnego partnera władzy. A ile z wydarzeń w Gdańsku rozumiała centrala partyjno-rządowa w Warszawie?

Nigdy nie zapomnę wywiadu, który jako dziennikarz solidarnościowego „Tygodnika Gdańskiego” przeprowadziłem w 1990 roku z szefem delegacji rządowej, wicepremierem Mieczysławem Jagielskim. Starszy pan, który przyjął mnie w swoim mieszkaniu ekskluzywnej warszawskiej alei Róż, wyznał mi, że tylko tam, na miejscu, w stoczni, można było zrozumieć skalę wolnościowego pożaru, jaki tam wybuchł. Jagielski twierdził, że stosunkowo szybko pojął, jak bardzo jest to nowa jakość, i miał do wyboru: albo podzielić się swoją obserwacją z Warszawą i ostrzec, że kontynuowanie rozmów wywoła falę, jaka zmieni całą Polskę, albo machnąć ręką, uznać, że władza Gierka nie ma już szans się utrzymać, i zaakceptować hasło Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych. Nie wiem, czy Jagielski mówił prawdę, czy też ex post ubarwiał swoją rolę w dojściu do porozumienia.

Przypominam tę historię, aby pokazać, że jeśli nawet istniały jakieś scenariusze gry władzy wobec strajku, to dynamizm wydarzeń pozbawiał je aktualności niemal każdego dnia. Z jednej strony w wywiadzie rzece Janusza Rolickiego „Przerwana dekada” mamy wskazówkę Gierka, że ówczesny szef MSW Stanisław Kowalczyk uspokajał go, że na czele strajku w Stoczni Gdańskiej miał być „nasz człowiek”, z drugiej — jeśli nawet władza uważała, że „ma trzymanie na Wałęsę”, to przywódca „Solidarności” sam szybko się zorientował, że rewolucja, która wybuchła, wyniesie go na taki poziom, iż zyska on status przynajmniej równorzędnego partnera dla władzy. Otwarte pozostaje wreszcie pytanie, na ile władze tolerowały strajk i kierowniczą w nim rolę Wałęsy w ramach jakiejś gry o wysadzenie Edwarda Gierka z fotela I sekretarza PZPR, być może za zgodą Kremla. Jakiekolwiek byłyby jednak te kalkulacje, sam fakt powstania Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego stworzył nową jakość.

Jerzy Skoczylas, współautor książki o Wałęsie, twierdzi, że do nadania nowym związkom tej długiej nazwy doszło wskutek surrealistycznego nieporozumienia.

„Rozmawiałem kiedyś z Bronisławem Geremkiem o okolicznościach powstania nazwy »Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Solidarność«. (...) Geremek opowiedział, że przed rozmową Wałęsy z komunistycznymi władzami na ten temat przygotował mu trzy warianty negocjacyjne. Wiedział, że nazwa »Wolny Związek Zawodowy« nie przejdzie, więc w wariancie pierwszym zaproponował słowo »niezależny«. W drugim znacznie już łagodniejsze »samorządny«, a gdyby nawet na to władze się nie zgodziły — no to po prostu »Związek Zawodowy Solidarność«. Tymczasem Wałęsa powiedział: »Żądamy, aby nasz związek się nazywał« i ciurkiem przeczytał z kartki wszystkie trzy warianty negocjacyjne. A władze bez żadnego sprzeciwu to zaakceptowały” (rozmowa Jerzego Skoczylasa z Timothym Gartonem Ashem, „Okiem brytyjskiego polityka. W Polsce lubię Polaków”, Wyborcza.pl, 29.06.2013).

Dlaczego władze akceptowały tak dużo i tak szybko? Czy były przekonane, że mają „haki” na Wałęsę i opanują sytuację po zakończeniu strajku? Na pewno były i takie rachuby, bo pierwszą rzeczą, po którą sięgnęli ludzie z czołówki władzy i SB, były zapewne teczki Wałęsy. Ale jest błędem sprowadzanie wszystkiego do esbeckiej inżynierii społecznej. W stoczni powstawała wtedy nowa jakość, otwierał się nowy rozdział w dziejach Polski. Tak samo jak rok wcześniej na warszawskim placu Zwycięstwa, gdy Jan Paweł II wzywał Ducha Świętego do „zstąpienia” i „odmiany oblicza ziemi, tej ziemi”

Tę nową jakość czułem — bardziej intuicyjnie niż rozumowo — stojąc 31 sierpnia 1980 roku w tłumie oklaskującym Wałęsę, który wymachiwał podpisanymi Porozumieniami Gdańskimi. To wtedy pierwszy raz przyszło mi na myśl, że Wałęsa w nieprawdopodobnie sprawny sposób potrafi zmieniać atmosferę tłumu. Wpierw z radosną satysfakcją ogłosił, że „mamy niezależne samorządne związki zawodowe”, jako pierwszy krok zmian, a chwilę później wiedział, jak zmienić nastrój. „Jutro jest 1 września, wszyscy wiemy, co znaczy ta data, dlatego jutro idziemy do pracy”. Dziś z perspektywy czasu ta scena, w której robotnicy milkną przejęci nawiązaniem do daty rozpoczęcia II wojny światowej, brzmi jak obrazek z zaginionego świata. Ale tak właśnie wtedy było.

Od zakończenia wojennej tragedii minęło wtedy raptem 35 lat. Wielu stoczniowców pamiętało dzień 1 września z własnych wspomnień. Ale było w tym patriotycznym uniesieniu coś więcej.

Liczni inteligenci, którzy postawili już krzyżyk na klasie robotniczej jako skorumpowanej i zapijaczonej podstawie reżimu, nagle odkrywali, że to robotnicy biorą na siebie odpowiedzialność za losy Polski. Sami stoczniowcy byli jakby zaskoczeni rangą wydarzeń, które zapoczątkowali. A personifikacją tej nowej epoki był właśnie Wałęsa i jego wielki długopis z Janem Pawłem II, którym podpisywał Porozumienia Sierpniowe. Wałęsa był wtedy mocny, miał poparcie milionów Polaków. Ten kapitał będzie zawsze skwapliwie wykorzystywał, ale bardzo rzadko będzie szanował ludzi, którzy mu tego kredytu zaufania udzielali. Wtedy pod bramą stoczniową nikomu do głowy nie przychodziło, że narodzony na oczach ludzi stojących pod stocznią trybun będzie łączył w sobie postać płomiennego rewolucjonisty z bezpardonową walką o swoją pozycję lidera.

ROZDZIAŁ 2. Naczelnik

Rozdział 2

Naczelnik

1 września 1980 roku rozpocząłem pierwszy dzień nauki w gdańskim III liceum zwanym popularnie „Topolówką”. Mimo że wszyscy w pierwszej klasie dopiero się poznawali, tematem numer jeden był zakończony dzień wcześniej strajk w Stoczni im. Lenina. Dziś już nie pamiętam skąd, ale wszyscy w liceum już wiedzieli, że pierwsza siedziba niezależnych związków zawodowych jest w Gdańsku-Wrzeszczu przy ulicy Marchlewskiego (dziś Romana Dmowskiego).

Natychmiast po inauguracji nowego roku szkolnego pobiegłem pod starą XIX-wieczną gdańską kamienicę, gdzie roił się już tłum takich samych jak ja ciekawskich, którzy chcieli być świadkami tworzenia się historii. Pamięć zapisuje czasami najdziwniejsze drobiazgi. Surrealistyczne wrażenie pod pierwszą siedzibą „Solidarności”, wówczas jeszcze nominalnie tylko Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych, robił zaparkowany pod budynkiem fioletowy rolls-royce, metalik. Jak się okazało, to jakiś bogaty Polonus z Anglii przyjechał nim złożyć swój hołd Wałęsie — trafnie ogłaszając, że to skromne mieszkanie-biuro to „pierwszy skrawek wolnej Polski”.

Już wtedy nazwisko „Wałęsa” było na ustach wszystkich. Ogromną rolę odegrało w tym Radio Wolna Europa, zwane złośliwie „Warszawą Zachodnią”, które skutecznie nagłośniło nazwisko Wałęsy w czasie 18 dni strajku w stoczni. Niemiecki dysydent Ludwig Mellhorn opowiadał potem, jak jego — turystę z NRD — zaskoczył 31 sierpnia w czasie pobytu w Tatrach widok tłumu zgromadzonego na dworcu w Zakopanem. Dworcowy radiowęzeł, zamiast zapowiadać odjazdy autobusów, transmitował radiową relację z podpisania przez najsłynniejszego elektryka Porozumień Sierpniowych. Wszyscy więc znali już nazwisko Wałęsy, choć jeszcze nie zawsze wiedzieli, jak on wygląda. Nikt się nie zastanawiał, skąd wziął się nowy, skuteczny lider. Ważne, że ten lider był! Wałęsa jawił się jak nowe wcielenie Kościuszki, Piłsudskiego czy Mikołajczyka i Polacy wpadli masowo w patriotyczne uniesienie.

To skojarzenie z Kościuszką nie jest wydumane — gdy w październiku 1980 roku Wałęsa odwiedzi Kraków, to na żądanie tłumu wzorem Kościuszki złoży przysięgę, że będzie walczył o wolność Polski, dokładnie tak jak 186 lat wcześniej Naczelnik noszący chłopską sukmanę. Teraz wywodzący się z biednej kujawskiej wsi Wałęsa wydawał się spełnieniem na nowo tamtych marzeń. Wszyscy zaśmiewali się, że bonzowie z PZPR stanęli wobec wypełnienia się w rzeczywistości ich hasła „o klasie robotniczej jako przewodniej sile narodu”. Ale jednym światem był tłum, który już okupował klatkę schodową prowadzącą do pierwszego biura wolnych związków, a innym światem były kręgi opozycji.

Jak już wspominałem, WZZ-owcy przez cały strajk mieli do Wałęsy dość ambiwalentny stosunek. Z jednej strony wpierw zmagali się z brakiem zapału „Lecha” do samego pomysłu protestu, później podpadł im próbą zakończenia strajku 16 sierpnia. Ale ten na nowo go podjął, a potem sprawnie negocjował z komisją rządową. Gdy protest rozwinął skrzydła ponownie, starzy WZZ-owcy znów zachwycili się swoim wychowankiem i zachłysnęli się determinacją stoczniowców. Choć jednocześnie z nieprzyjemnym zdziwieniem odkryli, że Wałęsa wybił się na pozycję lidera niezależnego, odsuwającego dyskretnie od siebie dawnych mentorów i równoważącego ich wpływy specjalną pozycją doradców, takich jak Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek.

Na dodatek w czasie strajku do starych WZZ-owców, takich jak Gwiazda, Borusewicz czy Walentynowicz, zaczęli się zgłaszać stoczniowcy, którzy nie protestowali wprost przeciw przywództwu Wałęsy, ale po cichu opowiadali, że koloryzuje on i przesadza, ogłaszając, że kierował strajkiem w grudniu 1970 roku. Do opozycjonistów dochodziły też podejrzenia na temat współpracy z SB, jakie wlekły się za Wałęsą. Jeszcze inni stoczniowcy przypominali, że na zdjęciu z wizyty Gierka w stoczni na początku 1971 roku Wałęsa stał tuż przy ówczesnym nowym I sekretarzu, co stało w sprzeczności z jego opowieściami przedstawiającymi go jako ofiarę Grudnia i osobę ostro prześladowaną po zakończeniu strajku. Wśród WZZ-owców na nowo odżyły też wspomnienia o Wałęsie, który od niechcenia przyznawał się, że rozpoznawał stoczniowców na milicyjnych zdjęciach.

Pierwsze spotkanie dawnego aktywu WZZ odbyło się w sopockim mieszkaniu Mariusza Muskata 2 września 1980 roku. Według relacji Borusewicz miał na nim rzucić ideę, aby Wolne Związki istniały dalej jako swoiste centrum decyzyjne działające równolegle do tworzących się Niezależnych Związków. Co charakterystyczne, na spotkaniu był już natychmiast przybyły z Warszawy Jacek Kuroń. On i Borusewicz mocno podkreślali, że KOR musi być swoistym nauczycielem dla nieopierzonej nowej rewolucji. Wałęsa miał na to spotkanie wpaść na krótko i zadeklarować, że jak najbardziej honorować będzie kierowniczą rolę dawnej opozycji.

Jednak potem WZZ-owcy dowiedzieli się, że tego samego wieczoru Wałęsa zajrzał na spotkanie tych działaczy RMP, którzy wspierali go w czasie strajku, i złożył im dokładnie taką samą obietnicę. Rozdrażnieni tą jego demonstracją, że zamierza grać równocześnie na paru różnych fortepianach, WZZ-owcy i KOR-owcy spotkali się raz jeszcze w nocy z 3 na 4 września, i to pod nieobecność Wałęsy, którego specjalnie nie zawiadomiono o spotkaniu. Zdaniem Pawła Zyzaka, w spotkaniu wzięli udział: Bogdan Borusewicz, Joanna Duda-Gwiazda, Andrzej Gwiazda, Lech Kaczyński, Jerzy Kmiecik, Andrzej Kołodziej, Bogdan Lis, Helena Łuczywo, Jerzy Sikorski i Anna Walentynowicz. Według Krzysztofa Wyszkowskiego, ustalano tam plan swoistego puczu, który miał usunąć przywódcę „Solidarności” ze stanowiska szefa Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego (MKZ) pod zarzutem nieujawnienia strajkującym przeszłości agenta SB.

W 1990 roku Grzegorz Nawrocki opublikował książkę „Polak z Polakiem”, w której zamieścił relację Wyszkowskiego na temat planu politycznego Jacka Kuronia, jaki miał być przedstawiony na tym spotkaniu. Jako najważniejsze punkty tego planu wymienia: usunięcie Wałęsy z funkcji szefa MKZ, przeforsowanie na to stanowisko Bogdana Borusewicza, powrót większości dotychczasowych członków MKZ do pracy zawodowej i mianowanie Heleny Łuczywo, działaczki KOR z kręgu Michnika, szefową biuletynu „Solidarności”. Jeśli wierzyć tej wersji wydarzeń, byłby to ciekawy dowód na nieprawdopodobną konsekwencję w działaniu solidarnościowej lewicy w długiej perspektywie. Zauważmy, że ta sama Łuczywo w stanie wojennym będzie szefem podziemnego „Tygodnika Mazowsze”, a w 1989 roku zostanie najważniejszą zastępczynią Michnika w „Gazecie Wyborczej”.

Kuroń miał zakładać, że na czoło związku wysuną się Borusewicz i Gwiazda, a on będzie nieformalnym doradcą politycznym nowego ruchu. Co zresztą charakterystyczne dla niego, widział on nowy ruch jako federację rad zakładowych, co było jakąś próbą reaktywacji pomysłów z października 1956 roku. Jest paradoksem, że osobami, które bardzo ostro przeciwstawiły się takiemu dość awanturniczemu scenariuszowi, byli przyszli surowi krytycy Wałęsy: Krzysztof Wyszkowski i Lech Kaczyński. W bardzo emocjonalny sposób zaprotestowali, wskazując, że ogłoszenie Wałęsy agentem podetnie autorytet nowego ruchu tuż po jego powstaniu, a stoczniowcy, którzy pokochali swojego lidera w czasie strajku, po prostu w taki zarzut nie uwierzą. Według Krzysztofa Wyszkowskiego, Lech Kaczyński miał rzucić Jackowi Kuroniowi w twarz: „»Mówisz o dobru robotników, a chodzi ci tylko o władzę«” (Krzysztof Wyszkowski, „W odpowiedzi na artykuł Roberta Spałka »Gracze« — Komitet Obrony Robotników w propagandzie PRL, stereotypach oraz dokumentach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych”, „Pamięć i Sprawiedliwość”, 2004, nr 2).

Potwierdzenie istnienia tego sporu w tym czasie, choć bez szczegółów podawanych przez Wyszkowskiego, znalazło się w książce Wałęsy „Droga nadziei”, który napisał w niej o tym, że Anna Walentynowicz miała przyjść do niego z koleżeńską propozycją ustąpienia. Wałęsa relacjonuje argumentację Walentynowicz tak: