Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jesień 1931 roku. Do luksusowego sanatorium w Zakopanem przyjeżdża młody niemiecki lekarz Matys Dresler ze swoją narzeczoną, a zarazem pacjentką Irą, która ma być dowodem na skuteczność jego rewolucyjnej metody leczenia gruźlicy zastrzykami z płynnego złota. Ośmioro pensjonariuszy wyraża zgodę na udział w eksperymentalnej kuracji - wśród nich jest także młoda mężatka Nina. Ryzykowna chryzoterapia przynosi dobre wyniki... Przynajmniej do chwili, gdy w umysłach pacjentów nie zaczynają się ujawniać przerażające efekty uboczne, które wywołuje.
Autentyczne zapiski Niny Ostromęckiej, które prowadziła podczas tragicznego w skutkach medycznego eksperymentu, stały się podstawą powieści Marcina Szczygielskiego odsłaniającej mroczną tajemnicę krwawych wydarzeń nazwanych przez polskie gazety w 1932 roku "złotą gorączką Sanato".
Marcin Szczygielski stworzył horror, którego lektura wywołuje lodowaty dreszcz i przerażenie, niczym nie ustępujące tym, których możemy doświadczać, czytając książki mistrzów tego gatunku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 521
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 26 min
Lektor: Agnieszka Krzysztoń
Debiutował w 2003 r. bestsellerową powieścią PL-BOY, potem ukazały się: Wiosna PL-BOYa, Nasturcje i ćwoki, Farfocle namiętności.
W 2007 r. do księgarń trafił Berek, historia geja i przedstawicielki moherowych beretów, których pozornie nie łączy nic poza wzajemną nienawiścią. Książka natychmiast stała się bestsellerem, a autorska adaptacja teatralna wyreżyserowana przez Andrzeja Rozhina z Ewą Kasprzyk i Pawłem Małaszyńskim w rolach głównych od kilku lat przyciąga tłumy widzów do warszawskiego teatru Kwadrat. Wiosną 2010 r. ukazały się Bierki, druga część cyklu Kroniki nierówności zapoczątkowanego przezBerka. Siódmą skierowaną do dorosłych czytelników powieścią Szczygielskiego jest opublikowany w 2011 r. Poczet Królowych polskich. Książka, której fabułę autor oparł na wątkach z życiorysu polskiej gwiazdy przedwojennego kina Iny Benity, w 2012 r. otrzymała nominację do nagrody literackiej Srebrny Kałamarz.
Odrębnym rozdziałem literackiej twórczości Szczygielskiego są powieści dla dzieci i młodzieży. Kolejno ukazywały się: Omega, Za niebieskimi drzwiami, Czarny Młyn oraz wydane w 2013 r. Czarownica piętro niżej i Arka Czasu. Każda z nich doczekała się licznych nagród i wyróżnień w konkursach literackich, przynosząc autorowi między innymi dwukrotnie Grand Prix w konkursie im. Astrid Lindgren organizowanym w ramach akcji społecznej „Cała Polska czyta dzieciom”, a także nagrodę Donga (wcześniej Dziecięcy Bestseller Roku), tytuł Książki Roku 2010 przyznany przez polską sekcję IBBY oraz nagrodę Zielona Gąska 2013 Fundacji im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
Marcin Szczygielski jest także autorem popularnych sztuk teatralnych, które z powodzeniem wystawiane są na scenach teatrów miejskich i komercyjnych w całym kraju.
W 2013 r. ukazała się rozbudowana, bogato ilustrowana monografia żeńskiego zespołu wokalnego Filipinki. Książka Filipinki – to my! Historia pierwszego polskiego girlsbandu stanowi w dorobku autora wyjątkową pozycję i jest mu szczególnie bliska, bowiem jedną z wokalistek grupy była matka pisarza Iwona Racz-Szczygielska.
Książki autora:
dla dorosłych:
• PL-BOY (2003)
• Wiosna PL-BOYa (2004)
• Kuchnia na ciężkie czasy (2004)
• Nasturcje i ćwoki (2005)
• Farfocle namiętności (2006)
• Berek (2007)
• Bierki (2010)
• Furie i inne groteski (2011)
• Poczet Królowych polskich (2011)
• Kallas (2012)
• Filipinki – to my! (2013)
• Sanato (2014)
dla młodzieży:
• Omega (2009)
• Za niebieskimi drzwiami (2010)
• Czarny Młyn (2011)
• Czarownica piętro niżej (2013)
• Arka Czasu (2013)
• Tuczarnia motyli (2014)
sztuki teatralne:
• Berek, czyli upiór w moherze (2008)
• Wydmuszka (2009)
• Furie (2010)
• Kallas (2011)
• Single i remiksy (2012)
• Kochanie na kredyt (2013)
Projekt okładki i stron tytułowych
Marcin Szczygielski
Redakcja
Anna Nastulanka
Dorota Koman
© Copyright by Marcin Szczygielski, 2014
© Copyright by Oficyna Wydawnicza AS, 2014
© Copyright by Instytut Wydawniczy Latarnik, 2014
Zdjęcie autora © Oficyna Wydawnicza AS
Projekt typograficzny i skład komputerowy
Oficyna Wydawnicza AS
ISBN 978-83-63841-24-9
INSTYTUT WYDAWNICZY LATARNIK
IM. ZYGMUNTA KAŁUŻYŃSKIEGO
Warszawa, ul. Cypryjska 89
zamówienia telefoniczne: 22 614 28 34
zamówienia internetowe: sklep@latarnik.com.pl
e-mail:latarnik@latarnik.com.pl
Zapraszamy do księgarni internetowej
www.latarnik.com.pl
oraz na nasz profil na portalu Facebook
www.facebook.com/iwlatarnik
Zapisz się doKlubu Czytelnika Latarnika DROPS
gwarantującego stałe zniżki na wszystkie nasze książki, a nawet prawo otrzymywania ich za darmo.
Więcej szczegółów: www.latarnik.com.pl/drops
albo napisz do nas: drops@latarnik.com.pl
Warszawa 2014Wydanie I
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
(Duszę się)
– Duszę się! – chrypię półgłosem.
Mój głos brzmi jak skrzek. Biegnę korytarzem, utykam. Nie byłam jeszcze w tym skrzydle, jestem tego pewna. W oddali (zbyt blisko) za moimi plecami słyszę miarowy odgłos kroków Iry i dwóch innych numerów. Oni idą, my biegniemy. A jednak nas doganiają. Korytarz przede mną się zwęża, matowe kule szklanych lamp zwisają coraz niżej. Rozbłyskują chorobliwie pełgającym, mdłym światłem w kolorze uryny. Czubkiem głowy dotykam już pierwszej z nich. Schylam się i biegnę, kuleję. Jedno płuco nie radzi sobie z gęstym, zatęchłym powietrzem.
– Nusiu… – Ira woła za mną śpiewnie.
Jej głos rozlega się tuż za moim uchem. Zachłystując się z przerażenia, spoglądam przez ramię, lecz zarazem – zdaję sobie sprawę, że to reakcja histeryczna – chce mi się śmiać. Wręcz nie mogę powstrzymać chichotu, który odbiera mi resztki powietrza… Jasna, połyskliwa postać Iry majaczy w głębi korytarza za nami. Gdzie są inne numery? Dywan pokrywający podłogę w tym obcym, nieznanym mi skrzydle budynku staje się coraz bardziej miękki, grzęzną w nim moje obcasy. Nagle potykam się i upadam na kolana. Dłonie zagłębiają mi się w musztardowym chodniku, który ugina się i rozstępuje pod moimi palcami z obrzydliwym mokrym cmoknięciem. Jest zimny i wilgotny, bije od niego fetor spleśniałych grzybów. Przeszywa mnie dreszcz wstrętu, próbuję krzyknąć i oczywiście zanoszę się kaszlem. Za wszelką cenę staram się nad nim zapanować i złapać oddech. Łapanie oddechu to moja specjalność. Poprawka: nasza specjalność.
– Wstawaj! Wstawaj! – histerycznym piskiem ponagla mnie Dorcia.
Dopada do mnie, chwyta moją sukienkę na karku i ciągnie w górę. Jak to możliwe, że taka chudzina ma tyle siły? Sukienka wpija się pod pachami, nagle zapięcie pęka z trzaskiem. Guziki strzelają na boki, a ja czuję, że moje ubranie staje się luźniejsze – chwilowa ulga. Adam sprawił mi tę sukienkę w Krakowie. Zakład nazywał się Ewelina.
– Wstawaj! Kurwać! Wstawaj! – jęczy Dorcia.
Umieram ze strachu, ale nadal nie mogę zapanować nad śmiechem, a to straszne, wulgarne słowo, które pada z jej ust, jeszcze go potęguje. Kto by pomyślał, że grzeczna, niewinna Dorcia zna takie słowo? Dorcia, do której raz w miesiącu wiśniową tatrą ze składanym, beżowym dachem przyjeżdża elegancki papa, nieodmiennie przywożąc w podarunku dla córki równie eleganckie pudełko pomadek Lindt z pierwszorzędnej krakowskiej cukierni. Papa Dorci jest ogromnie postępowy – sam wpadł na pomysł, by jego jedyna córka przyjęła eksperymentalną szczepionkę BCG (prawdziwy przewrót w medycynie!). Postępowy, a jednak nie na tyle, aby tolerował podobne słowa w ustach własnego dziecka. Skąd też Dorcia może je znać?
– Nusiu…
Wreszcie udaje mi się wyrwać ręce z oślizgłego chodnika – puszcza je z niechętnym mlaśnięciem. Podnoszę dłonie do oczu, przekonana, że będą uwalane brązowym, śmierdzącym szlamem, w jaki zmienił się dywan wyściełający podłogę korytarza. Ale nie. Moje ręce są czyste i różowe – jak środek muszli. Przyglądam im się w chwilowym zdumieniu. W zagłębieniach linii przecinających wnętrza dłoni lśnią drobniutkie kropelki potu. Są złote. Mówił, że je wydalimy, ale nie sądziłam, że przez skórę. Pocę się złotem. Gdyby mnie wydestylować, starczyłoby może na kolczyk. Albo na koronkę zęba. Jestem nieznacznie cenna.
– Na rany pana Boga jedynego, wstawaj! – Dorcia szarpie mnie za włosy.
Nagle zanosi się znajomym mokrym kaszlem, który brzmi tak, jakby ktoś potrząsał termoforem pełnym kisielu. Wreszcie udaje jej się odkrztusić śluz i spluwa pacyną krwi na podłogę tuż obok mojego kolana. Z ulgą bierze oddech – zbyt pośpiesznie jednak. Atak wraca.
– Nusiu…
Głos Iry naprawdę rozlega się tuż za nami. Temperatura w korytarzu wzrasta szybko, już pieką mnie policzki. Nagle podłoga kołysze się pod moimi kolanami, ściany wokół trzeszczą, tynk pęka pod pożółkłymi, wybrzuszonymi nieoczekiwanie tapetami. Zrywam się na równe nogi, Dorcia wciąż kaszle zgięta wpół, opiera dłonie na udach. Chcę biec dalej, ale korytarz przede mną jest już tak wąski, że nie zmieściłabym się w nim nawet bokiem.
– Nusiu…
Dogonili nas – choć oni szli, a my biegłyśmy. Odwracam się powoli. Ira stoi tuż za moją towarzyszką, jest zupełnie naga, golusieńka. Złoto sączy się z porów jej skóry, spływa kroplami po odsłoniętych piersiach, okala cienką strużką zaskakująco blade, małe, naprężone sutki i sunie w dół po brzuchu, zbierając się w zagłębieniu pępka. Jest cała złota, niczym starannie oczyszczona z patyny mosiężna statuetka. A może to tylko pot, który w żółtawym, niewyraźnym świetle przybrał kolor kruszcu? Nie, przecież widzę wyraźnie. Za Irą stoją dwa pozostałe numery, oddychają z wysiłkiem, gapią się na mnie pustym wzrokiem. Obaj także są prawie nadzy. Ira leniwym gestem odgarnia włosy z czoła i uśmiecha się łagodnie – niemal tkliwie. Z ust wyrywa mi się skrzek przerażenia.
Dorcia jeszcze jej nie widzi. Wciąż zanosi się mokrym kaszlem, krew płynie jej po brodzie. Długie warkocze skaczą na boki; ma bardzo piękne włosy, choć sama nie jest ładna. Dorcia skończyła dopiero czternaście lat, mogłaby jeszcze kiedyś wyładnieć, szkoda, że nie zdąży. Lecz być może nie zdążyłaby tak czy siak, bez względu na to, jak postąpi za chwilę nasza kochana, złota Ira.
Dorcia przyjechała do nas prosto z Lubeki, w ostatnich czasach to pechowe miasto – przynajmniej dla niej i dla innych dwustu pięćdziesięciorga dwojga dzieci, które tak jak i ją zaszczepiono eksperymentalną szczepionką przeciw gruźlicy (Cud Nowoczesnej Farmaceutyki!). Wszystkie zachorowały. Z tego, co mi wiadomo, do dziś zmarło siedemdziesiąt dwoje, ale już za chwilę – mam przeczucie graniczące z pewnością i nawet fiszka z mojego futuroskopu jest tu zbędna – statystyka będzie wymagała uaktualnienia. „Tragedia lubecka zatacza kręgi”, a do tego trzy wykrzykniki. Dobry tytuł, może nie na pierwszą stronę, ale na drugą już tak. Cofam się bezwiednie o krok, tu chodnik jest bardziej grząski. Moja prawa stopa zapada się w nim aż po kostkę.
Nagle Ira błyskawicznym ruchem chwyta Dorcię za włosy (piękne). Widzę rozszerzone przerażeniem oczy dziewczyny, blade tęczówki w szarym nijakim kolorze. Dorcia nie jest ładna, co zawsze było dla niej wielkim utrapieniem. Ale już nie będzie. Jej usta układają się w zaskoczone „o”. Okrągłe placki rumieńców na policzkach, okrągłe oczy, okrągłe usta. Wygląda komicznie, niczym postać z cartoon story w dodatku kinowym wyświetlanym przed właściwym seansem filmowym. Bezsensownie trzepocze ramionami jak ptak z połamanymi skrzydłami.
– Nusiu – rozbawionym, choć nieco karcącym tonem mówi do mnie Ira. – Nieładnie. Naprawdę.
Jej dłoń śmiga w górę, mdławe światło lamp odbija się w wąskim, podłużnym ostrzu, które trzyma w złotych palcach. Wzdycham głośno – znam ten przedmiot. Brzytwa Adama zagłębia się w gardle Dorci i przenika je z lepkim świstem, zupełnie jakby cięła masło, a nie ludzką tkankę. Niezwykle ostra brzytwa, Adam ostrzył ją każdego dnia rankiem – przedwczoraj też. Nienawidzę tego przedmiotu, choć sam w sobie jest wcale ładny, kosztowny, ma rękojeść wykładaną kością z kła morsa. W dodatku sama ją wybrałam i kupiłam, oczywiście za pieniądze Adama. To była nasza pierwsza rocznica, poniewczasie zorientowałam się, że ten rodzaj prezentu był złowróżbny i niewłaściwy, ale nikt mnie nie uprzedził. Zresztą wtedy jeszcze i tak nie wierzyłam w przesądy, nie posłuchałabym. Nigdy nikogo nie słuchałam.
Przez sekundę nic się nie dzieje. Cięcie jest doskonale równe, wygląda jak cieniutka, czerwona nitka opleciona wokół szyi, niedroga ozdoba. Ira puszcza dziewczynę, odsuwa się od niej miękkim ruchem. Wtedy Dorcia odrzuca głowę w tył i szczelina się rozszerza, otwiera niczym groteskowy żabi pysk. Pod niski sufit korytarza tryska malownicza fontanna jasnej krwi – robi to wrażenie taniej sztuczki. Dorcia bulgocze, jakby ktoś wlewał do słoja gotujący się krochmal. Ten odgłos nie wydobywa się jednak z jej ust, ale prosto z rozpłatanej szyi.
– No! – mówi Ira, przysuwa się znowu i ponownie wbija brzytwę w krtań dziewczyny.
Sanato kurczy się i rozszerza w gwałtownym spazmie. Kołysze się nad nami, pod nami, wokół nas. Trzeszczy, skrzypi, dudni, huczy. Nowe, zatęchłe korytarze otwierają się tam, gdzie przed chwilą widać było tylko solidne ściany; zdeptane stopnie schodów prowadzących do nieistniejących wcześniej kondygnacji budynku wyłaniają się na naszych oczach wprost z podłogi, okna zarastają tynkiem, boazerie pękają, a aorty rur kanalizacyjnych przenikają sufity.
Wytrzeszczam oczy, moje czynne płuco usiłuje odfiltrować porcję tlenu z oleistego, zgniłego powietrza. Cofam się znowu o krok, bagnisty chodnik puszcza mój bucik z niechętnym, pełnym dezaprobaty cmoknięciem. Dorcia gubi równowagę, a jej głowa, niemal oddzielona od korpusu, odchyla się groteskowo na plecy i odsłania otwarty, tryskający krwią przełyk. Jakież to myśli przebiegają teraz przez jej pozbawiony podparcia mózg? Czy wzniosłe, uduchowione i istotne? Wątpię. Prawdopodobnie poprzestaje na kontemplowaniu niecodziennej sensacji, której właśnie doświadcza. Gdy człowiek umiera, tylko to zaprząta jego umysł, a ekspresowy fotoplastikon życiowych wspomnień to jedynie mit. Dziewczynka stoi jeszcze kilka chwil, przechyla się na bok, prostuje, przechyla w drugą stronę i nagle upada na podłogę jak worek wypełniony zgniłą, rozmiękłą cebulą. Rozlega się ciche, nieprzyzwoite beknięcie, gdy pod wpływem upadku z jej ciała uchodzi zbędne już powietrze. Ira, naga i pozłocona, z zainteresowaniem przygląda się zakrwawionemu ostrzu trzymanej w dłoni brzytwy. Udaje mi się wreszcie zaczerpnąć tchu, napełniam płuco do granic, wstrzymuję oddech na ułamek sekundy i wrzeszczę z całej siły.
Jest 25 grudnia 1931 roku, właśnie mamy Boże Narodzenie.
Ale oczywiście wszystko zaczęło się jakiś czas wcześniej.
Wtorek, 13 października 1931 roku
Wczesne godziny ranne przyniosą pewne napięcie i nie nadają się zupełnie do stosunków z osobami wyżej stojącemi i wybitnemi.
W miarę wznoszenia się słońca nad horyzont sytuacja zacznie się poprawiać. Południe dzisiejsze może przynieść powodzenie w sprawach dotyczących sztuki i miłości, a także w interesach, w zakładaniu nowych przedsiębiorstw, w załatwianiu spraw urzędowych oraz w nabywaniu ozdób.
Należy jednak zachować pewną ostrożność, gdyż godzina 16-ta niesie obietnicę rozczarowań i podstępów, a po godzinie 18-tej również nieoczekiwanych niepokojów. Dopiero koło godziny 21-ej zaznaczy się zmiana na lepsze połączona z dobrym humorem i wzrostem zainteresowań artystycznych.
Dnia dzisiejszego szczególnie strzec się należy: barwy fiołkowej, agatów, kwiatów purpurowych, kruszców fałszywych jak tombak, osób o rudych brwiach i rzęsach oraz dużych maszyn.
Obracam w palcach fiszkę, którą podała mi Nel, i nie bardzo wiem, co powiedzieć.
– I co uważasz? – pyta podekscytowana. – Przednie, nie sądzisz?
Fiszka ma rozmiar karty wizytowej, wydrukowana jest na sztywnym kremowym kartonie, na jakim lepsze sklepy drukują zdawkowe pozdrowienia i ślą je wraz z rachunkami opieszałym, ale szanowanym klientom. Odkładam kartkę na blat stolika obok spodka, na którym stoi moja filiżanka.
– Oryginalne – stwierdzam po krótkim namyśle.
– Och, doprawdy! Przecież to tylko zabawa, nie róbże takiej cierpkiej miny – parska śmiechem Nel. – Futuroskopy to teraz prawdziwy szał w Warszawie, sama znam co najmniej trzy osoby, które regularnie z nich korzystają. Sądziłam, że cię to nieco rozerwie.
– Dziękuję. Rozrywa mnie ostatnio coś innego – odpowiadam z wyszukaną uprzejmością.
– Doprawdy? – ożywia się Nelka. – A cóż takiego? Czyżby może… Czy masz na myśli… Och!
Milknie i wyraźnie zmieszana spogląda w las widoczny za barierą werandy. Sądziłam, że wywołam złość, a najwyraźniej sprawiłam jej przykrość. Natychmiast odzywają się we mnie wyrzuty sumienia. Dlaczego jestem wobec niej złośliwa? W końcu przyjechała tu, a nie musiała, bo przecież nigdy nie byłyśmy sobie zbyt bliskie. Nie mogę powiedzieć, żebym Nel nie lubiła, ale też nie darzyłam jej jakąś wyjątkową sympatią. Wydawała mi się trochę płytka. Może się jednak myliłam?
– Wybacz mi – mówię i uśmiecham się do niej. – Nie jestem zła na ciebie, tylko na to… Wiesz.
– Chyba wiem. Wyobrażam sobie, że musi być ci… Wam trudno. Potrafię to zrozumieć lepiej, niż mogłabyś przypuszczać.
Przez krótką chwilę przygląda mi się z powagą, ale jej twarz szybko rozjaśnia się w uśmiechu.
– I co myślisz? – pyta, wskazując palcem prezent, który mi przywiozła.
Futuroskop ma rozmiary średniego humidora. Zrobiono go z drewna palisandrowego, choć z pewnością to jedynie fornir. Skrzyneczka wspiera się na czterech kulistych nóżkach i w przeciwieństwie do szkatuły na cygara nie ma wieka, lecz wąską szczelinę we frontowej ściance otoczoną wpuszczoną w drewno złotą nitką. To jedyna ozdoba, przedmiot jest zaskakująco nowoczesny – szczególnie jak na rzecz „magiczną”. Ruchomym elementem obudowy jest tylko okrągły, wypukły przycisk obok szczeliny, wykonany z białego bakelitu imitującego kość słoniową i przypominający włącznik w podstawie lampy elektrycznej.
– Jak się go otwiera? – pytam, przysuwając skrzynkę do siebie.
– Wcale! – wyjaśnia Nelka sztucznie ożywionym tonem. – Na tym polega sztuczka. Działa tylko rok, a potem jest już do niczego.
– Rok?
– Są też ponoć futuroskopy pięcioletnie, ale nie widziałam takiego na własne oczy. Zapewne muszą być nieco większe. Takie jak ten zawierają trzysta sześćdziesiąt pięć kart z wróżbami, po jednej na każdy dzień.
– Wystarczy więc nacisnąć klawisz trzysta sześćdziesiąt pięć razy, aby opróżnić futuroskop. – Wzruszam ramionami. – Przy odrobinie dobrej woli zajęłoby to godzinę, a nie cały rok.
– Kiedy właśnie tak postąpić nie można i w tym sedno triku! Ten przycisk wcale nie powoduje wysunięcia się karty, nie wiem właściwie, po co go zamontowano. Aparat działa zupełnie inaczej. Zobacz.
Nela podnosi skrzynkę i obraca ją do góry dnem. Pośrodku podstawy sterczy małe mosiężne skrzydełko, takie samo, jakim nakręca się sprężynę pozytywki.
– Widzisz? Gdy otrzymasz wróżbę na dany dzień, nakręcasz futuroskop. Dzięki temu dostaniesz kolejną, ale dopiero po dwudziestu czterech godzinach. To mechanizm zegarowy. Czy to nie zabawne?
– Zabawne.
Obok kluczyka naklejony jest prostokątny bilet:
Wiedeńskie Towarzystwo Astrologiczne w Wiedniu
oraz
Stowarzyszenie Magicznego Pierścienia w Hamburgu
przedstawiają najnowszy wynalazek
Pana Edmunda Hertza
Maga w stopniu Trzeciego Pierścienia
FUTUROSKOP
Przyczółek Kasandry!
Niezawodna i jedyna metoda na to, by okpić nieprzychylny Los
i wyjść cało z najbardziej podstępnych zasadzek Opatrzności.
Gwarant Powodzenia!
Skorzystaj z doświadczeń Największego Magika naszych czasów!
Przestań być ślepym niewolnikiem Fortuny!
Odmień swe Przeznaczenie!
Poniżej mniejszym literami dopisano:
Skarg, zażaleń, a tem bardziej zwrotów nie przyjmuje się.
Odpowiedzialności nie ponosi się.
Gwarancji nie udziela się.
We wszelkich innych kwestiach pisać pod adres:
Obserwatorium Astrologiczne
Uraniastrasse 1, Wiedeń, Austria
Odpowiedzi tylko za zaliczeniem.
Przedstawicielstwo handlowe na Polskę:
Astral i S-ka, ul. Szeroki Zjazd 9, Warszawa
– Bardzo dużo wielkich liter i wykrzykników – oświadczam. – A jeszcze więcej zastrzeżeń.
– No przecież to tylko zabawka! – Nela traci cierpliwość. – Nie chcesz, wyrzuć.
– Ty też masz taki?
Nela pochyla się szybko nad stołem i upija łyk z filiżanki, mrucząc coś niezrozumiale.
– Słucham?
– Miałam – odpowiada niechętnie. – Ale już nie mam.
– Sama nie wiem, czy bardziej niepokoi mnie konieczność odczytywania tych niedorzeczności, czy groźba, że mogłabym zacząć w nie wierzyć.
– To tylko rozrywka! Spróbuj. Cóż ci to szkodzi właściwie? Co ty masz tutaj do roboty?
Trafiła w dziesiątkę. Nie mam tu nic do roboty. Nic a nic – poza przeżyciem, a ten cel w mojej sytuacji jest nieco, że tak to ujmę, wątpliwy do osiągnięcia. Uśmiecham się do niej znowu i opadam wygodnie na miękką poduszkę fotela. „Cóż ci to szkodzi właściwie?”. Życiowe motto Nelki, zapomniałam o tym jej firmowym wyrażeniu. Romans, jazda na karuzeli, wydatek, skok do jeziora – cóż mi szkodzi właściwie? Słyszałam to dziesiątki razy i niemal zawsze komentowane tymi słowami sytuacje kończyły się dla Neli niefortunnie. Ale cóż jej to szkodzi? W końcu należy do jednej z najbogatszych rodzin, jakie znam. Jeśli tylko nie skręci karku, to z każdej innej opresji wykupi się bez trudu.
– Dziękuję – mówię.
Nelka wzrusza ramionami, rzucając mi krótkie, badawcze i nieco niespokojne spojrzenie spod długich rzęs. Trwa ułamek sekundy, prawie go nie zauważam. Prawie.
– Ładnie tu – stwierdza Nela, odwracając oczy.
– Bardzo.
Popołudniowe słońce oświetla główną werandę Sanato i długi pomost do leżakowania, jeden z trzech, które wcinają się głęboko w gęsty las za głównym budynkiem. Ten jest najdłuższy, mówimy o nim „molo”. Szeroka drewniana kładka wiodąca donikąd, a na niej rząd prostych, zaskakująco wygodnych leżaków wymoszczonych płóciennymi poduszkami w bladoróżowe bądź szaro-turkusowe pasy. Dwa pozostałe pomosty – molo zachodnie i molo wschodnie – są znacznie węższe i krótsze, służą raczej przechadzkom lub ucieczce przed słońcem, gdy południowe światło nazbyt mocno ogrzewa środkową kładkę. Malownicze miejsce, takie, jak je opisano w barwnym folderze reklamowym. „Piękne widoki kojące duszę”. Dostaję już od nich wysypki, a jestem tu zaledwie cztery miesiące. Niektórzy mieszkają w Sanato całymi latami.
MY jesteśmy tu cztery miesiące – poprawiam się w myślach po krótkiej chwili.
– I cóż WY tu porabiacie? – pyta Nela, kładąc, jak mi się wydaje, specjalny nacisk na to „wy”, zupełnie jakby zajrzała mi do głowy.
– To, co widać – odpowiadam. – Spacerujemy, jemy, leżymy i oddychamy. Oddychamy przede wszystkim.
– No tak. Ale są tu chyba rozrywki? W końcu to Zakopane. Muszą jakieś być!
– O, zdziwiłabyś się.
– A jak… – Nela skubie nerwowo krawędź serwety leżącej na stoliku. – Wiesz, jak się czujesz? To znaczy, jak się czujecie? Jak Adam?
– Bez zmian.
– Ale chyba jest jakaś poprawa? Musi być!
– Zdziwiłabyś się – powtarzam zgryźliwie.
– Przecież was tu leczą!
– Nelciu, zmieńmy temat, proszę.
– A Adam?
– Żyje, jest. Chodzi, mówi, je i pije. I oczywiście oddycha.
– Całe szczęście, że możecie być tu razem…
– Nie możemy, ale musimy. Gdyby nie on, nigdy by mnie tu nie było!
– Przecież jest twoim mężem. Nawet gdybyś ty nie miała… Gdybyś nie zachorowała, przecież chciałabyś być tu przy nim? Prawda? Ja bym chciała z pewnością! Gdybym miała męża.
– Moja droga, małżeństwo dużo ładniej się prezentuje oglądane zza stołu podczas przyjęcia, niż wtedy, gdy patrzysz na nie od środka. Ale zdecydowanie wolałabym mówić o czymś innym. Co w Warszawie?
– Och. Nic nowego. Ale tyle się dzieje! – wykrzyknęła z ulgą Nela, rozpromieniona w jednej sekundzie, bo i ją wyraźnie zmęczył niewygodny temat. – Wyobraź sobie, Sabniewscy wprowadzili do towarzystwa średnią córkę. Pamiętasz ją może? Taka blada.
– Sabniewscy? – Nazwisko brzmi znajomo, ale trudno mi połączyć je ze wspomnieniem twarzy.
– Ich syn zaręczył się z Drohobiczówną, musisz pamiętać! To był taki śliczny skandal! Drohobicz – upewnia się Nela. – Taki płaski, wymuskany i gładki jak obrany migdał. Aksamitny szczur? Pamiętasz teraz?
Sabniewscy, Drohobicze… Choć minęło zaledwie kilkanaście tygodni, mam wrażenie, jakby mówiła o mieszkańcach Atlantydy. Bo dla mnie to przecież była Atlantyda, a ja sama byłam jej częścią. Całe wieki temu.
Nela paple dalej, śmieję się szczerze, bo jest zabawna. Złośliwa oczywiście, ale nie bardziej, niż ja bywałam. Nie bardziej, niż bywają wszyscy Atlantydzi.
Słońce stoi wysoko ponad linią drzew, lecz powietrze jest rześkie, wyraźnie już jesienne. Niebawem nastanie zima, tu, w górach, przychodzi wcześnie. Ponoć to najlepszy czas dla mieszkańców Sanato, choć ja niespecjalnie cieszę się na krótkie dni i mrozy. Lecz jeśli spadnie naprawdę duży śnieg, molo zostanie zamknięte; to jedyna pociecha.
Po piątej, krótko przed kolacją, Nela postanawia wracać do Krakowa. Odprowadzam ją do klombów za podjazdem, zabieram futuro skop ze sobą. Nie jest ciężki.
– Dziękuję, że przyjechałaś – mówię, gdy stajemy obok czarnego auta, czekając na szofera, który gna już w naszą stronę od bocznego wejścia.
Sadząc długimi susami przez wysypaną żwirem alejkę, dopina w biegu guziki. Przyglądam mu się obojętnie i nagle czuję piekącą nienawiść. Kiedy ja mogłam tak pędzić? Śmieszne, przecież to tylko jakiś marny szoferak, porównuję się z kimś takim. Gdy podbiega bliżej, widzę, że ma zaskakująco harmonijne rysy twarzy i jest wyjątkowo przystojny.
– Śliczny, prawda? – rzuca półgłosem Nela, a ja ponownie mam wrażenie, że czyta w moich myślach. – Ma takie mocne ramiona…
Zdawało mi się, że już nic mnie nie może zaszokować, a jednak byłam w błędzie. Pomijając majątek, rodzina Nelki posiada herb, w dodatku pokryty odpowiednią patyną. Dziewczyna robi bezczelne perskie oko na widok mojej miny, unosi lekko rudawe brwi i wzrusza ramionami.
– A cóż mi to szkodzi właściwie? Nie zapomnij go nakręcać, to bardzo ważne – lekko dotyka futuroskopu dłonią obciągniętą w miękką koźlęcą skórkę barwioną na kolor fiołków.
Szybko cofa rękę, a ja przypominam sobie o drewnianej skrzyneczce, którą ściskam pod pachą.
– Ach, tak… – Nie mogę oderwać oczu od szofera, który podbiega do nas i z nieco bezczelnym, łobuzerskim uśmiechem otwiera drzwi auta przed Nelką. – Mówiłaś, że ty już nie masz swojego futuroskopu?
– Nie, nie mam. – Nela zgrabnym gestem zdejmuje kapelusz, z nonszalancją wrzuca go do wnętrza auta, wsiada i mości się na skórzanej kanapie.
W srebrnym uchwycie tuż obok okna tkwi szklany flakon ze wspaniałym purpurowym narcyzem. Kwiat wygląda na sztuczny, ale dostrzegam wodę, którą do połowy wypełniona jest fiolka. Nie wstawiono by przecież jedwabnego czy papierowego kwiatu do wody.
– Zepsuł się? Czy przepowiednie się wyczerpały? – pytam.
– Och, nie. Wiesz, nie miałam głowy do tego, tylko się u mnie marnował – mówi szybko Nela. – Oddałam go.
Dopiero po pewnym czasie domyślę się komu.
Auto odjeżdża. Spod szerokich opon strzela żwir, jeden z kamyków boleśnie uderza mnie w kolano.
Nela odwraca się i patrzy na mnie przez owalne tylne okno. Widzę jej jasną twarz otoczoną miedzianymi falującymi włosami – na tle ciemnego wnętrza auta wygląda jak oddzielona od ciała. Maria Antonina. Unoszę rękę i macham na pożegnanie, ale nie odwzajemnia gestu. Przygląda mi się tylko poważnym wzrokiem, ze zmarszczonymi brwiami i ustami zaciśniętymi w wąską kreskę. Po chwili samochód skręca i znika między drzewami. Opacznie biorę to spojrzenie za wyraz troski o mnie i dochodzę do wniosku, że Nel nie jest wcale płytka, a może jedynie trochę lekkomyślna. Daleki warkot motoru cichnie coraz bardziej i wreszcie milknie. Cisza spada na mnie jak kamień i robi mi się chłodno.
Wolnym krokiem ruszam w stronę głównego wejścia. Sanato wznosi się przede mną ciemną bryłą – o tej porze słońce oświetla pomosty do leżakowania, front jest ocieniony. Choć sanatorium zostało zbudowane zaledwie dwadzieścia lat temu, zdecydowanie nie jest – jak by to ujęła Nel – modern. Fasada nie trzyma nawet charakteru minionego fin de siècle’u ani któregokolwiek z modnych dawniej stylów „neo”. Szeroki, prostokątny budynek sprawia wrażenie klocka ozdobionego na siłę doklejonymi balkonami, pilastrami fałszywych kolumn i nieproporcjonalnie wysokim, łamanym dachem piątej kondygnacji z dwiema przysadzistymi mansardami po lewej i prawej stronie. Elewacja otynkowana jest tylko do wysokości pierwszego piętra, a powyżej, aż do krawędzi dachu, czerwienią się cegły – rozpaczliwa próba ratowania proporcji gmachu, która o tej porze dnia, gdy fronton tonie w mroku, traci nawet pozory celowości.
Przystaję na krawędzi cienia rzucanego przez Sanato, przekładam futuroskop pod drugie ramię i szczelniej owijam się szalem. Gdyby sfotografować ten kompleks z powietrza, objawiłby swój prawdziwy kształt topornego trójzębu, którego podstawę stanowi główny budynek, ostrza – skierowane na południe drewniane pomosty wbite w lasy porastające gęsto górskie zbocze, natomiast rękojeść – długi, prosty żwirowany dziedziniec prowadzący do wejścia. Jak mogę oczekiwać, że poczuję się tu lepiej, skoro to miejsce działa na mnie tak przytłaczająco?
Nabieram tchu – na tyle, na ile pozwalają mi płuca – i wkraczam w cień Sanato. Niemal w tym samym momencie rozlega się słaby gong informujący o tym, że obiad zostanie podany za kwadrans. Piętnaście minut to czas dla nas, byśmy zdążyli się przebrać i przygotować do posiłku – jednego z pięciu, które nam tu serwują każdego dnia. To też mnie przygnębia, ten przymus bezustannego jedzenia, zupełnie jakbyśmy byli tuczeni, a nie karmieni. Taka dieta nie przynosi żadnej poprawy, tylko ociężałość. Przybrałam na wadze, niebawem będę musiała prosić o sprowadzenie krawcowej. Sami sobie przysparzają pracy, bo obsługa ma większy kłopot z wyprowadzaniem zwłok. W Sanato nie zainstalowano wind, nieboszczyków trzeba wynosić po schodach.
*
Okna naszego pokoju i należący do niego fragment długiego balkonu wychodzą na południe. Przez pierwsze dni pobytu w Sanato odruchowo zaciągałam wieczorami story, ale przecież to zbyteczne. Balkony są podzielone parawanami i tylko akrobata mógłby się przez nie przedostać, by zajrzeć do pomieszczenia; a któż mógłby nas podglądać z dworu? Sarny i wiewiórki? Jedyne, co widać z okien, to wznoszące się stromo zalesione zbocza – zatrzymaną w biegu czarnozieloną falę. Gdy wiatr kołysze koronami świerków, oglądane z oddali lasy naprawdę wyglądają jak zastygłe morze, a Sanato staje się okrętem, którego wąski drewniany dziób, oświetlony bladymi lampami elektrycznymi, z bezsensowną, otwartą rotundą na krańcu, nieustannie próbuje się wspiąć na niebotyczny grzbiet czarnej fali. Z każdym dniem oddalamy się od naszej Atlantydy. A co stanowi cel tej podróży? Nie ma powrotu, przed nami królestwo Hadesu. Może Styks jednak nie jest rzeką, lecz morzem? W naszych czasach wszystko staje się coraz większe, nic zatem dziwnego, że Charon zamienił łódź na liniowiec, a drugi brzeg Styksu ginie za horyzontem… Boże święty, czy te pretensjonalne rozważania naprawdę urodziły się mojej głowie? Najwyraźniej cofam się w rozwoju umysłowym. Oszaleję tu. A wtedy perspektywa ozdrowienia (cuda się zdarzają) nagle stanie się przerażająca.
Siadam na łóżku, które ma zbyt twardy materac i którego sztywne prześcieradła – choć dobrego gatunku – kojarzą mi się ze szpitalną pościelą. Obracam futuroskop i nakręcam sprężynę mechanizmu zegarowego, bo „cóż mi to szkodzi”. Przykry metaliczny trzask obracających się we wnętrzu pudełka kółek zębatych brzmi jak seria strzałów. Powinniśmy sprawić sobie radio, by jakoś zmącić tę martwotę, ale po pierwsze, od dziesiątej obowiązuje tu cisza nocna, a po drugie – i ważniejsze – do Sanato z rzadka tylko dociera sygnał rozgłośni. Patefon mógłby być rozwiązaniem, ale trzeba by wydać majątek na płyty.
Adam wciąga piżamę za płócienną zasłoną, która wydziela kąt umywalni – ten szorstki szelest kojarzy mi się z odgłosem pełzania. Zupełnie jakby po leśnym poszyciu czołgał się pokryty ostrą sierścią wąż – dlaczego nie? Jeśli teoria Darwina jest prawdą (w co wierzę, bo trafia do mnie jej logika), to droga rozwoju gatunków musiała zakręcać miliardy razy, a większość odbiegających od niej bocznych ścieżek wiodła na manowce. Kreacjonizm tego nie dopuszcza, według niego koncepcja porośniętego sierścią węża byłaby herezją – ta myśl spodobałaby się Jankowi. Zasłona rozsuwa się gwałtownie przy wtórze głośnego hurgotu mosiężnych kółek, a ja mimowolnie podskakuję z przestrachu. Naciągnięta sprężyna futuroskopu jęczy ostrzegawczo. Adam w grafitowej jedwabnej piżamie idzie prosto w stronę swojego łóżka.
– Nie chodź boso – mówię. – Tyle razy cię prosiłam.
Bez słowa odgarnia pled rozścielony na materacu, starannie składa go w kostkę. Przymykam na ułamek sekundy powieki i nosem wciągam powietrze. Otwieram oczy i wypuszczam powietrze ustami. Adam odgarnia kołdrę, prostuje się, rzuca złożony pled na podłogę i siada na prześcieradle. Mało zostało z tamtego mężczyzny, który uporczywie przysyłał mi… Co to było? Ciastka? Kwiaty? Marszczę czoło i próbuję sobie przypomnieć. Nasz ślub odbył się dwa lata temu, Adam starał się o mnie ponad rok. Wszystko działo się tak niedawno, ale mam wrażenie, że usiłuję przywołać z pamięci opowieść zasłyszaną w dzieciństwie, a nie własne wspomnienia.
Mój mąż splata dłonie między rozsuniętymi kolanami, wbija wzrok w „perski” dywan, którego fałszywe pochodzenie zdradzają zbyt wyraziste desenie i krzykliwe barwy. Oddycha przez usta, co nadaje jego pociągłej, zapadniętej twarzy nieco gapiowaty, dziecinny wyraz. Nagle odchrząkuje raz i drugi, a potem zanosi się mokrym, szlamiastym kaszlem. Wciąż kaszląc, otwiera szufladę nocnego stolika i wyjmuje z niej flakon spluwaczki. Sprawnym ruchem odkręca korek i unosi płaską butelkę do ust. Odwracam głowę. Identycznym gestem sięgał kiedyś po piersiówkę, z którą nigdy się nie rozstawał. Dopiero po ślubie zorientowałam się, że od początku naszej znajomości wciąż był na lżejszym bądź solidniejszym rauszu, a ja nigdy nie miałam okazji się przekonać, jakim jest człowiekiem, gdy nie pije. Wytrzeźwiał podczas miesiąca miodowego, co przyniosło mi nieoczekiwane, a znaczące rozczarowanie jego osobą. Nie, nie mam na myśli tego, że pod wpływem alkoholu Adam staje się bardziej rubaszny, błyskotliwy i skłonny do śmiechu (choć taki wówczas jest). Picie dodaje mu siły, bez tego wspomagania słabnie. Mężczyzna powinien – nawet w naszych szalonych czasach – stanowić opokę małżeństwa, a nie być biernym pasażerem, który bez sprzeciwu oddaje ster w ręce kobiety. Szczególnie tak młodej jak ja, choć akurat samodzielnej, bo zajmowałam się interesami rodziny od śmierci ojca tuż po moich szesnastych urodzinach. Może to go do mnie przyciągnęło? Moja niezależność? Tyle że mnie samą męczyła. Wychodząc za mąż, liczyłam na ulgę, ale nic się nie zmieniło. Straciłam jedynie dziewictwo, co okazało się znacznie mniej istotne, niż sądziłam wcześniej, i raczej mniej zajmujące, niż sugerowały moje bardziej doświadczone koleżanki.
Adam zakręca spluwaczkę i odkłada ją na blat nocnej szafki. Kładzie się, owija szczelnie kołdrą (w pokoju jest zimno). Odwraca się plecami do mnie, twarzą do ściany.
– Dobranoc – mówię.
Milczy, a po dłuższej chwili mruczy coś niezrozumiale pod nosem i wzdycha. Odstawiam futuroskop na komodę i staję przed oknem. Przez rzadką siatkę firany widzę swoje niewyraźne odbicie w szybie, za którą panuje nieprzenikniona ciemność, bo lampy oświetlające molo są stąd niewidoczne. W złotej japońskiej piżamie ozdobionej czerwonymi makami wyglądam nieco jak cyrkowy błazen, lepsza byłaby staroświecka koszula nocna, choćby i z obrębionymi koronką falbanami… Ale po co właściwie? Nikt poza Adamem nie ogląda mnie w stroju do spania, a on przecież mnie już nie dostrzega. Poza tym piżamy są znacznie wygodniejsze i cieplejsze. Oczywiście jest mi przykro. Czuję do niego zarazem tkliwość i niechęć; budzi moją złość, ale i troskę. Trująca mieszanka, tym gorsza, że bardzo się pilnuję, aby nie poznał tych uczuć. Boję się, że mogłoby to go popchnąć do jakiegoś ostatecznego kroku. Wiem, że już go rozważał i być może wciąż bawi się myślą o tym, by skończyć ze sobą. Gdyby pił, byłoby lepiej, ale – choć w określonych dawkach alkohol jest wręcz zalecany przez lekarzy pacjentom takim jak my – Adam już po niego nie sięga. Podejrzewam, że w ten sposób sam siebie karze, odmawiając sobie czegoś, co tak lubi – to on zachorował pierwszy. Gdyby zdecydował się zasięgnąć mojej opinii, miałabym co najmniej setkę pomysłów na ciekawsze rodzaje pokuty dla niego, ale niestety nie umie o tym ze mną mówić. Wiem, zadręcza się poczuciem winy, że przez niego zachorowałam, ale nie zdaje sobie sprawy, że to jego poczucie winy wyczerpuje mnie mocniej i szybciej niż choroba, która zjada moje płuca. Można by odnieść wrażenie, jakbym to ja była wszystkiemu winna – on zachowuje się jak ofiara. Wolałabym nie być tak wyrozumiała, wolałabym nie pojmować, co naprawdę kryje się za jego postawą – mogłabym sobie, do diabła, na to pozwolić, dopiero co skończyłam dwadzieścia jeden lat! Wciąż jestem młoda, mam prawo nie wiedzieć i pozwalać sobie na skrajne oceny, widzieć tylko białe i czarne, bo takie są przywileje młodości! Mogłabym wtedy go znienawidzić i odrzucić współczucie, co z pewnością byłoby dla mnie korzystniejsze. Zdążyłam się już przekonać, że nienawiść daje więcej siły niż miłość, a na złości można dalej zajechać niż na dobroci. Tyle tylko, że ja, niestety, rozumiem, dlaczego Adam jest taki, jaki jest. A co gorsza, nadal go kocham, choć może w moim uczuciu więcej jest dziś popiołu niż ognia.
– Śpij dobrze – mówię więc jakby nigdy nic, a potem sama się kładę i okrywam kołdrą, choć wcale nie czuję senności.
Środa, 14 października 1931 roku
Już po godzinie 9-tej możemy być narażeni na jakieś zawody, złudzenia rozwiane lub też zetknięcie się z ludźmi niezasługującymi na zaufanie, którzy zapragną wykorzystać naszą łatwowierność.
Wprawdzie gorszy nastrój, który może się zaznaczyć koło godziny 11-tej, później ustąpi, ale na ogół dzień nie nadaje się do załatwiania spraw ważnych. Wkrótce przed godziną 13-tą będzie się manifestować nowa dysharmonijna passa życiowa, która może nas narazić na nieoczekiwane niepokoje, zawody, nieporozumienia z obcymi.
Wieczorem ujemne działania wpływów kosmicznych nieco osłabną, jednak zły nastrój towarzyszyć nam będzie do późnych godzin.
W dniu dzisiejszym wystrzegać się należy: barwy szarej i błękitnej, pereł, pomieszczeń wielokątnych, poddaszy i facjat, ścieżek leśnych, osób nadmiernie ożywionych oraz ptaków, ze szczególnym uwzględnieniem tych drobniejszych.
Wyjmuję termometr z ust i odkładam go na tackę zostawioną przez pielęgniarkę na stoliku. Leży już na niej termometr Adama – wiem, że ma wysoką gorączkę, ale i tak nie dowiem się jaką, bo nasze termometry to ślepaki – nie mają podziałki, niezbędny do odczytania wskazań urządzenia szablon znajduje się w pokoju pielęgniarek. Nie do końca rozumiem ten obyczaj, prawdopodobnie ktoś kiedyś manipulował swoim miernikiem, obniżając bądź sztucznie podnosząc słupek rtęci. Ale czemu miałoby to służyć? Być może ten ktoś chciał, aby wszyscy sądzili, że zdrowieje, a być może przeciwnie – zdrowiejąc, chciał stworzyć pozory postępującej choroby. Cóż mnie to zresztą obchodzi? Właściwie to nawet korzystne, gdybym gorączkowała silniej niż zazwyczaj, cóż dałaby mi taka informacja poza przestrachem? A co by mi dało, gdybym wiedziała, że silniej gorączkuje Adam? Nic z tym nie mogę zrobić. Jeśli będzie naprawdę źle, do akcji wkroczą pielęgniarki i doktorzy. Albo ksiądz. Być może o to właśnie chodzi, dlatego termometry są ślepe – niewiedza bywa błogosławieństwem.
Z grymasem niechęci na twarzy ponownie odczytuję drobny druk wróżby. Nie dziwi mnie, że Nel rozstała się ze swoim futuroskopem – co to za przyjemność czytać takie przepowiednie? Czy nie powinny raczej dopingować człowieka do opuszczenia łóżka, niż go do tego zniechęcać? Jedno, co słuszne w tej wróżbie, to zapowiedź zawodu późnym rankiem. Mija właśnie dziewiąta i rzeczywiście odczuwam rozczarowanie – zapowiedzią, którą wypluł z siebie futuroskop. Poza tym mechanizm urządzenia jest najwyraźniej zepsuty. Nel twierdziła, że po nakręceniu sprężyny kolejna karta wysunie się z futuroskopu po dwudziestu czterech godzinach, a tymczasem dziś fiszka pojawiła się w chwili, gdy wróciłam ze śniadania i dokończyłam poranną toaletę. Karta została więc uwolniona po zaledwie siedmiu godzinach. Drę fiszkę na kawałki i po krótkim namyśle nakręcam urządzenie ponownie – jeśli rzeczywiście jest uszkodzone, następna wróżba pojawi się przed wieczorem, a ja z czystym sumieniem będę mogła wyrzucić to pudło.
Zmieniam brązowe wełniane pończochy na jedwabne, zarzucam żakiet, wychodzę na korytarz i po pięciu minutach jestem w zachodniej części Sanato, piętro niżej. Adam czeka już pod gabinetem Cherona, czyli naszego głównego doktora Horacego Klitowicza. Klituś Bajduś, jak mawia o nim Janek, lokator pokoju numer 48 na drugim piętrze. Na ogół to przezwisko budzi moją wesołość, ale nie teraz. Adam jest blady jak wosk, a plamy chorobliwych rumieńców tylko podkreślają szary odcień jego skóry. Tuż pod linią starannie zaczesanych na prawy bok ciemnych, gęstych włosów, tuż pod kreską idealnie prostego przedziałka dostrzegam kropelki potu. To objaw wyższej niż zazwyczaj gorączki albo zdenerwowania. Chyba jednak zdenerwowania – Adam ciasno zawiązał krawat pod kołnierzem śnieżnobiałej koszuli, tu na ogół rezygnuje z tego elementu garderoby, którego szczerze nie cierpi. Być może boi się rozmowy z Klitowiczem lub też wiąże z nią wielką nadzieję. Jedno i drugie jest pozbawione sensu. Adam nie ma szans na wyzdrowienie. Jestem tego świadoma, ale i tak się łudzę, że jest inaczej, i gdy tylko mogę, karmię nadzieją także jego. Poza szczęściem i wrodzoną siłą organizmu do wyzdrowienia potrzebne są wola i pragnienie, a tych Adamowi brak. Bardzo chciałabym się mylić, wiem jednak, że raczej prędzej niż później zostanę wdową. To nieoczekiwane przemyślenie, po raz pierwszy tak jasno sprecyzowane, wywołuje we mnie niemal szok. Uśmiecham się więc do Adama pospiesznie i sztucznie wesołym, rozświergotanym głosem prawie wykrzykuję:
– Gotowy? Wyglądasz doskonale! Niesłychanie ci, mój drogi, do twarzy w tym krawacie, no, doprawdy!
Pukam w matową szybę przeszklonych drzwi. W gabinecie rozlegają się szybkie kroki, trzask zamykanej szuflady, szelesty, a po kilkunastu sekundach doktor prosi nas do środka. Naciskam wytartą mosiężną klamkę.
*
Klituś siedzi za szerokim biurkiem, którego narożniki są zaokrąglone – aerodynamiczne, choć raczej trudno się spodziewać, aby mebel kiedykolwiek musiał w przyspieszonym tempie pokonywać opór powietrza i szybować w przestworzach. Od paru lat wszystko musi być aerodynamiczne, wyoblone i gładkie niczym napoczęta kostka mydła. To tylko moda wywołana odkryciami aeronautycznymi i motoryzacyjnymi, zdaję sobie z tego sprawę. Jednak stosowanie rozwiązań istotnych podczas konstrukcji pojazdów przy projektowaniu mebli czy sprzętów domowych pozbawione jest sensu. Stanowi jedynie pustą dekorację – drażni mnie ta absurdalność, a także to, że sama nie potrafię oprzeć się tej modzie. Wiosną wymieniliśmy odbiornik radiowy na ebonitowy, przypominający kształtem maskę samochodową, choć poprzedni philips spisywał się znakomicie. Zdawałam sobie sprawę, że to przejaw próżności, ale i tak byłam zachwycona.
Na orzechowym lśniącym blacie biurka stoi lampa przypominająca odlany ze stali grzyb, obok leżą równiutko ułożone zielone i kremowe teczki z historiami chorób pensjonariuszy (zielone należą do mężczyzn, kremowe – do kobiet, tych ostatnich jest nieco mniej). Perłowe pióro wieczne wbite w okrągłą podstawkę, obok suszka i kałamarz zakamuflowany w drugiej kuli. Przed biurkiem dwa krzesła. Czy to je właśnie ustawiał Klituś z takim pośpiechem? Za biurkiem nasz Cheron. Dobroduszny, nieco rubaszny, rumiany, z twarzą okoloną miękkimi, białymi bokobrodami, z gładko zaczesaną do tyłu posiwiałą, przerzedzoną czupryną. Ileż on może mieć lat? Pięćdziesiąt? Sześćdziesiąt? Klituś należy do mężczyzn, którzy osiągają ostateczny wygląd w wieku lat dwudziestu i cieszą się nim do późnej starości, nie przechodząc istotniejszych zmian fizycznych. Z punktu widzenia człowieka młodego sytuacja oczywiście mało fortunna, za to z punktu widzenia dojrzałych – godna zazdrości.
Klitowicz zaplata serdelkowate palce rąk tuż nad wystającym, pokaźnym brzuchem, przechyla lekko głowę z dobrotliwym krzywym uśmieszkiem i mruga zza złączonych drutem szkieł, które tkwią na jego nosie. Janek twierdzi, że w tych okularach nawet sypia, a ja jestem pewna, że gdybym kiedyś zobaczyła naszego doktora bez nich, nie poznałabym go.
Gabinet jest przestronny, jasny. Ściany, wymalowane białą farbą w leciutkim gołębioniebieskim odcieniu, ozdabiają beżowe, proste, geometryczne desenie oraz liczne barwne kartonowe tablice. Nagie kobiety ze starannie ułożonymi włosami i mężczyźni z elegancko przystrzyżonymi brodami i wąsami wpatrują się w przestrzeń z melancholijnym, a w kilku przypadkach figlarnym uśmiechem. Ich ciała są rozpłatane, wewnętrzne organy odsłonięte. Rozłożone ręce i dłonie zwrócone wewnętrznymi stronami do widzów nasuwają nieprzyzwoite skojarzenie z gestami żydowskich handlarzy nakłaniających klienta do kupowania wyłożonych na straganie towarów. Serce, wątroba, nerki. Podkreślona chabrową farbą delta żył i naczyń krwionośnych. I oczywiście płuca – przeżarte, ziejące otchłaniami ropiejących jam gruźliczych, serowate, pokryte plamami, bliznami i obsypane mrowiem szarych gruzełków (wielkości ziaren prosa), a także – dla porównania – zdrowe, różowe, jędrne i zachęcająco soczyste niczym smakowite kawałki mięsa wyłożone na wystawie u rzeźnika. Nie widać genitaliów mężczyzn, kobiety poniżej pępka budową przypominają dzieci. Włosy rosną im tylko powyżej szyi. Zastanawia mnie, kim byli ludzie, którzy użyczyli twarzy tym martwym ciałom. Czy ich rysy powstały jedynie w wyobraźni malarza? A może w przypływie wisielczego humoru lub z braku twórczej weny sportretował swoich bliskich – kochanki, żony, braci, przyjaciół?
Szerokie, także przeszklone drzwi, osadzone w jednej ze ścian, prowadzą do sali operacyjnej. Nie zamknął ich dziś, staram się omijać wzrokiem tamto pomieszczenie. Po obu stronach przejścia stoją metalowe białe szafki z fiolkami i słoikami aptecznymi. Pod drugą ścianą – dębowa kartoteka, a przy niej szeroka, oczywiście zaokrąglona na kantach, pokryta orzechem biblioteka. Pendant do biurka. Gdyby wyrzucić ją z najwyższego tarasu drapacza chmur, pomknęłaby ku ziemi niczym pocisk. Pod oknami stoją dwa solidne fotele kryte jasną skórą i ozdobione jedynie prostymi, zaokrąglonymi podłokietnikami w identycznym odcieniu drewna jak pozostałe elementy gabinetowego garnituru. Między nimi stolik z karafkami i kieliszkami, popielnica, humidor z cygarami i papierosami. Trés moderne.
Siadamy na krzesłach – ja jak zwykle zajmuję prawe, Adam lewe. Po uprzejmej wymianie pozdrowień zapada cisza. Klituś sięga po pierwszą teczkę – leży na samej górze sterty, przygotował się. To karta Adama, zawsze zaczynamy od Adama. Otwiera ją, a następnie mrucząc i pochrumkując bezwiednie, wczytuje się w zawartość dokumentu. Zerkam kątem oka na mojego męża – poci się mocno, krople płyną mu po czole, zatrzymują się na szerokich brwiach. Ma ładne brwi. Przygląda się swoim dłoniom opartym na udach. Odwracam wzrok.
– Hm, chrum, hm… Tak, tak – mruczy Klituś.
Pochyla się, otwiera szufladę biurka i wyjmuje zdjęcie rentgenowskie. Unosi je pod światło, obracając się w fotelu na tyle, na ile pozwala mu jego krępa sylwetka. Pochyla głowę i znad szkieł wpatruje się w uwięziony na kliszy złowróżbny teatr cieni. To ciało Adama – moje, jak sądziłam po ślubie, a okazało się, że jednak nie całkiem, bo akurat te uwiecznione na zdjęciu partie są i pozostaną dla mnie niedostępne.
Rozumiem, na czym polega wynalazek Roentgena, choć możliwość pokazania na zdjęciu tego, czego nie widać, nadal wydaje mi się magiczna. Wiem i widzę, ale nie wierzę. Nie potrafię się utożsamić z oglądanym na zdjęciach przezroczystym ciałem – tak powinny wyglądać astrale, a nie żyjący ludzie. Nie potrafię też oprzeć się porównaniom – zatopione w szarej galarecie kości, żebra i kręgosłup przypominają mi pozostałości zalegające na półmiskach po sutym obiedzie.
– Chrum, chrum, hympf… – chrząka Klituś, a ja nie wiem, czy odgłosy te powoduje wysiłek wkładany w zmianę pozycji spasionego ciała, czy może wiedza, którą niesie mu mgliste prześwietlenie.
Co ukrywał, gdy zapukałam? Coś nieprzyzwoitego – zdjęcia nagich kobiet, zwykłe czy rentgenowskie? A może butelkę? Nie, karafki stoją na widoku. Może więc robił coś absurdalnego i nielicującego z godnością szacownego doktora – na przykład ubierał (rozbierał) lalkę lub obserwował przez lornetę leżakujące na molo pensjonariuszki?
Adam porusza się niespokojnie, wzdycha cicho. Już mam wyciągnąć dłoń i położyć ją w uspokajającym geście na jego ramieniu, ale rezygnuję. Strzepnąłby ją jak dokuczliwą muchę.
– Tak, tak – stwierdza Klituś, odkłada kliszę na biurko i znowu splata dłonie nad brzuchem.
Adam milczy, więc odzywam się ja:
– Czy widać poprawę, panie doktorze?
– Poprawa jest… – Klitowicz nabiera tchu, kręci młynka kciukami – bardzo nieznaczna.
To znaczy, że poprawy nie ma.
– A czy jest pogorszenie?
– Pogorszenie jest – stwierdza Klitowicz.
Czekam na ciąg dalszy, ale milczy. My też. Wreszcie mówi:
– Ale proszę nie tracić nadziei. Cuda się zdarzają.
Te słowa, szczególnie w ustach lekarza, raczej nie napawają otuchą.
– Przed nami ważkie decyzje – stwierdza Klituś, a mnie przed oczami staje kancelaria notarialna, podpisy świadków pod ostatnią wolą i postać księdza.
– Jakie decyzje, panie doktorze? – pytam.
– Dieta i wypoczynek nie spełniają swojej roli. Konieczny będzie ucisk płuca.
Ucisk. To było dla mnie ogromne zaskoczenie, gdy tu przyjechałam. W leczeniu ważniejsze jest ściśnięcie płuca niż uwolnienie go, a wydawać by się mogło, że gdy chory ma kłopot ze złapaniem każdego oddechu, należałoby mu to umożliwić, a nie utrudnić.
– Jamy są obszerne – ciągnie Klituś. – Ich ściany zbyt są od siebie oddalone, by ognisko mogło zaleczyć się samo.
– Co zatem można zrobić?
– W pierwszej kolejności należy je zamknąć. Być może sztuczna odma rozwiąże problem.
Tego się nie boję, wiem, co to jest sztuczna odma, i mniej więcej wiem, jak się ją zakłada.
– A jeśli odma nie przyniesie spodziewanych rezultatów? – pytam.
– Och – Klituś lekceważąco macha ręką – żyjemy w epoce medycyny, droga pani. Do dyspozycji mamy cały szereg najnowocześniejszych technik.
Oczywiście, jak mogłam sama na to nie wpaść? Klituś siedzi przed nami z bardzo zadowoloną miną, a ja wpatruję się w niego bezradnym wzrokiem. Nie mogę pozwolić sobie na zniecierpliwienie czy złość, to męczące. Czekam.
– Jakich? – pytam wreszcie, gdy milczenie się przeciąga.
– Przy braku skuteczności odmy zaleciłbym porażenie przepony – oświadcza Klitowicz, po czym wstaje całkiem rączo i rusza w stronę jednej z barwnych tablic. – O tutaj. Jeśli przerwiemy połączenie nerwowe prowadzące do przepony, uniesie się ona w górę, zmniejszając przestrzeń klatki piersiowej i unieruchamiając płuco. Wymiana gazowa ustanie wtedy i tkanki będą mogły się regenerować.
– Czyli operacja – stwierdzam, rzucając mimo woli szybkie spojrzenie na salę widoczną przez otwarte drzwi.
– Och, drobiazg, to naprawdę drobny zabieg! – Klituś uśmiecha się jowialnie. – Znieczulenie miejscowe nowokainą. Ten zabieg nie przysparza przykrych sensacji pacjentowi. Prawie żadnych sensacji. Po odsłonięciu wiązki nerwowej należy odszukać właściwy splot, a następnie go przerwać.
Klitowicz znowu uderza palcem w planszę przedstawiającą melancholijnego, przystojnego mężczyznę z otwartą klatką piersiową. Adam porusza głową.
– Najskuteczniejsze jest wyrwanie nerwu. Splot wraz z gałązkami zostaje wyszarpnięty z ciała na odcinku około piętnastu centymetrów i usunięty, co prowadzi do trwałego porażenia przepony.
– Trwałego porażenia przepony – powtarzam i oblizuję usta. – Czy to nie jest groźne?
Dlaczego w tym pokoju jest tak mało powietrza? Czuję, że i na moim czole perli się pot. Ocieram go wierzchem dłoni.
– Uch… – Klituś lekceważąco macha ręką. – Nieznacznie. Chory niemal nie odczuwa bólu. W dalszej perspektywie może nastąpić niewielkie przemieszczenie się żołądka, ale nie ma to absolutnie żadnego wpływu na jego funkcjonowanie. Oczywiście istotne jest, aby zabieg został przeprowadzony przez doświadczonego operatora, bowiem wyodrębnienie nerwu przeponowego wymaga sporej praktyki, jednak w tym przypadku nie ma powodu do zmartwienia.
Spoglądam na krótkie, otłuszczone palce lekarza.
– Przeprowadzenie tej operacji gwarantuje wyleczenie? – upewniam się.
– Cóż… – Klituś wraca i siada za biurkiem. – Jeśli i ten zabieg nie da zadowalającego rezultatu, warto spróbować torakoplastyki. Jest bardziej pracochłonna, lecz prosta. Polega na jednostronnym rozłupaniu żeber przy kręgosłupie, co prowadzi do bocznego zapadnięcia się klatki piersiowej i ograniczenia jej objętości, a tym samym do uciśnięcia płuca.
– To… – kręci mi się nieco w głowie, uświadamiam sobie, że w gabinecie Klitowicza panuje znacznie wyższa temperatura niż w pozostałych pomieszczeniach Sanato. – Wydaje mi się, że to bardzo poważna operacja.
– Pani zbladła – stwierdza Klituś.
Nalewa mi kieliszek koniaku. Unoszę go szybko do ust i upijam łyk. Formalina. Przechodzi mnie dreszcz i odstawiam kieliszek.
– Nie będę ukrywał – oświadcza Klitowicz – że dochodzenie do siebie po torakoplastyce jest długotrwałe. W pierwszych dniach niezbędna jest pomoc pielęgniarska przy odkasływaniu i odpluwaniu, podawana jest też stale morfina. Zaciśnięcie płuca powoduje zalanie jamy ciała jadami ropnymi, co może prowadzić do stanów psychotycznych, które jednak także ustępują po kilku dniach. Organizm czuje się całkiem nieźle, jego stan szybko się poprawia. Chory dobrze znosi ciemną kawę ziarnistą dzień po operacji, a w momentach zapaści zbawiennie działają wino i koniak. Wypróżnianie…
Doktor rzuca mi nieco niespokojne spojrzenie, ale nie spuszczam oczu.
– W pierwszych dniach wymaga, cóż, znacznych wysiłków, jednak już drugiego dnia wprowadzamy rurę jelitową. Jeśli nie wystąpią powikłania, pacjent może wstać już po niecałych dwóch tygodniach.
– A czy… – znów kręci mi się w głowie – czy to nie prowadzi do zmian, to znaczy do deformacji ciała? Bo skoro żebra się zapadają…
Klitowicz spogląda na mnie najpierw ze zdziwieniem, a później z wyraźną naganą i zniecierpliwieniem. Najwyraźniej traci dobre zdanie na mój temat.
– To naprawdę nie jest istotne. Nawet jeśli proporcje i harmonia pewnych partii ciała zmieniają się nieznacznie, chyba łatwiej się pogodzić ze zmianami fizycznymi niż ze zgonem?
Pacjentowi być może tak, lecz czy najbliższym też? Na przykład młodej żonie… Okropna myśl. Adam wpatruje się w okno. Pot zniknął z jego czoła, ma wręcz pogodny wyraz twarzy.
– Ale to gwarantuje wyleczenie, prawda? – pytam. – Płuca się oczyszczą?
– Cóż, wszystko zależy od jednostki – Klitowicz wzrusza ramionami. – W medycynie, podobnie jak w naturze, nie zdarzają się dwa identyczne przypadki. Jeśli płuca zostaną odpowiednio uciśnięte i ogniska się zamkną, szanse znacząco wzrastają. Oczywiście jamy w szczytach płuc są problemem, bo tu ucisk jest znacznie słabszy. W skrajnych przypadkach zalecam wtedy plastykę i zaczopowanie jam plombami zewnątrzpłucnymi.
– Plombami? – Sięgam jednak po kieliszek i wychylam go do dna jednym haustem.
– To znacznie prostszy zabieg od torakoplastyki, znacznie mniej też osłabia chorego. Podczas operacji odsłania się płuca, a następnie w szczególnie rozległych jamach umieszcza się plomby. Ucisk jest zatem miejscowy i w znacznie mniejszym stopniu wyłącza zdrową tkankę. Operator ugniata miękką parafinę w palcach, tworząc małe kawałki o kształcie kiełbasek, a następnie upycha je…
Adam zrywa się nagle z krzesła, które z głośnym hurgotem przesuwa się po podłodze. Mój mąż kiwa lekko głową – namiastka ukłonu – i zdecydowanym, szybkim krokiem zmierza do wyjścia.
– Adam! – wołam za nim, podnosząc się szybko. – Adam, zaczekaj, proszę!
Skrzydło przeszklonych drzwi uderza zbyt głośno we framugę, szkiełka brzęczą. Klitowicz z pełną dezaprobaty miną, ze zmarszczonymi brwiami spogląda na nie przez krótką chwilę, a potem przenosi wzrok na mnie.
– Proszę usiąść.
– Przepraszam, panie doktorze, za męża, on, wie pan…
– Wiem. Mamy poważne zmartwienie. – Klitowicz podchodzi do mnie i siada na krześle Adama.
Sięga i zamyka moją dłoń w swoich rękach – przykre doznanie. Są gorące i wilgotne. Nie cofam jednak palców, choć nie odwzajemniam też uścisku.
– Brak woli walki może być decydującym czynnikiem negatywnym podczas leczenia. – Klitowicz pochyla się w moją stronę, ale udaje mi się opanować chęć ucieczki. – Obawiam się, że jeśli jakieś wstrząśnienie nie przywróci pacjentowi energii, to wszelkie zabiegi stracą sens. Czy pani to rozumie?
Kiwam głową. Chciałabym, aby usiadł za swoim biurkiem, i z całej siły walczę ze sobą, aby się nie rozpłakać, bo wtedy mógłby uznać za konieczne, by objąć mnie i pocieszyć, a tego bym nie zniosła.
– To, co tu mówiłem, choć zgodne z prawdą, zapewne nie powinno zostać wypowiedziane w obecności pacjenta, a z pewnością nie w tak obcesowy sposób, i za to serdecznie przepraszam. Jednak uznałem, że być może ten shocking podziała otrzeźwiająco. I mam cień nadziei, że jednak się nie myliłem, bo reakcja, jak widać, okazała się bardzo silna. Czy pani to rozumie?
Ponownie kiwam głową.
– Jeśli pacjent sam nie podejmie walki, nikt za niego nie wygra batalii z chorobą.
– Wiem.
– To dobrze. Jeśli mogę coś sugerować, proponuję, by zaprzestała pani w stosunku do Adama odruchów serca, zapanowała nad współczuciem i zdobyła się na zdecydowanie. Rozumie pani? Mąż pani najwyraźniej jest mężczyzną nieco rozpieszczonym, mam wrażenie, nawykłym do opieki i ścielenia mu piernatów. Odruchy serca nie pobudzają go do działania, sprawiają jedynie, że silnie roztkliwia się nad sobą. Moje doświadczenia dowodzą, że niekiedy pewna szorstkość, nawet okazana wbrew sobie, więcej może zdziałać dobrego niż głaskanie. I jeszcze raz przepraszam, że naraziłem panią na wstrząs, jednak nigdy bym się na to nie poważył, gdybym nie wiedział, z jak silną i rozsądną osóbką mam do czynienia.
Klitowicz milknie i przygląda mi się wyczekująco. Gapię się na niego przez kilka chwil, wreszcie dociera do mnie, że oczekuje wyrazów wdzięczności.
– Dziękuję – mówię więc, a ponieważ mój głos brzmi raczej pytająco niż grzecznie, poprawiam się: – Bardzo dziękuję, panie doktorze.