Tata mimo woli - Stanisław Staszewski, Kazik Staszewski, Jarosław Duś - ebook
51,14 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza biografia "Taty Kazika"- Stanisława Staszewskiego, autorstwa Kazika Staszewskiego i Jarosława Dusia. Ojciec, architekt, bard - autor znanych piosenek, takich jak: "Celina" czy "Baranek". Książka wzbogacona licznymi zdjęciami, rysunkami i listami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 743

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright By Wydawnictwo Kosmos Kosmos

Redakcja: Magdalena Ciszewska

Projekt Graficzny: Radosław Ślusarczyk

Skład i łamanie: Radosław Ślusarczyk

ISBN: 978-83-926991-7-0

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Skoro ta książka jest o TACIE,

to logiczne będzie zadedykowanie jej naszym Synom

– nie popełniajcie naszych błędów.

Jarosław DUŚ

Kazik STASZEWSKI

Podziękowania

Ta książka to nie tyle biografia, co raczej obraz tego, kim był Stanisław Staszewski. Na wielu stronach wypowiada się on sam. I to jest zresztą najlepsza część książki. Zachowały się jego listy, pisma urzędowe, artykuły, notatki. Również rysunki. Do pisania tej książki zasiedliśmy z największą uczciwością i szacunkiem. Napisanie jej poprzedziło żmudne śledztwo, wyszukiwanie informacji, ich sprawdzanie. Odbyliśmy dziesiątki rozmów z ludźmi, którzy go znali. Niełatwo pisać o człowieku, który zmarł 40 lat temu, a za życia nie był postacią historyczną. Powstał swoisty akt oskarżenia, rolę sędziego pozostawiamy Czytelnikowi. Niech on osądzi Stanisława Staszewskiego. Czy był to beznadziejny ojciec, mąż, donosiciel, architekt, po którym nie zostały wielkie budowle. A może ktoś inny? Ta książka nie powstałaby bez udziału wielu osób. Najwięcej zawdzięczamy tym najbliższym Staszkowi. Jesteśmy też niepomiernie wdzięczni pozostałym, których wspomnienia znalazły się w tej opowieści. Dziękujemy więc tym, którzy wprowadzili nas w świat Stanisława Staszewskiego: Krystynie Staszewskiej (żonie), Ewie Staszewskiej (bratanicy), Joannie Małgorzacie Rokickiej (siostrzenicy), Robertowi Adamkowi, Andrzejowi Bonarskiemu, Janowi Dunin-Mieczyńskiemu, Ryszardowi Kernerowi, Krystynie Kisielewskiej-Sławińskiej, Grzegorzowi Lasocie, Ludwikowi Lewinowi, Antoniemu Lorencowi, Krystynie Mazurównie, Jerzemu Szymańskiemu, Radosławowi Szymańskiemu, Janowi B. Tereszczence, Xymenie Zaniewskiej oraz pracownikom Ośrodka „Karta”. I Iwonie.

Kazik STASZEWSKI

Jarosław DUŚ

Podziękowania należą się również Prokuraturze, bo gdyby się mnie nie pozbyto, nie miałbym czasu na pisanie. Ale pamiętajcie, bo jak śpiewa jeden mądry gość:

„Ja tu jeszcze wrócę – nie zostawię tego

Ja tu jeszcze wrócę – bałaganu totalnego

Ja tu jeszcze wrócę – zawsze kończę, gdy zacznę

W przeciwnym wypadku spokojnie nie zasnę”

Jarosław DUŚ

I. Dzieciństwo i młodość

„Tak brzydko, że aż pękają oczy” – to pierwsze słowa, które przychodzą do głowy po wjechaniu do Pabianic. Brudne, rozsypujące się kamienice straszą przybyszów. Elewacje pokryte odrażającym graffiti, ślady działalności kibiców Widzewa i ŁKS-u, gdzieniegdzie gwiazda Dawida zwisająca z szubienicy. Na chodniku psie odchody. A tam, gdzie nie ma kamienic, wyrosły niskie, szare bloki, równie przygnębiające jak reszta otoczenia. Tak dziś wygląda młodsza i brzydsza siostra Łodzi. Przez środek miasta przebiega odpowiednik Piotrkowskiej – ulica Zamkowa. Pod numerem 65 stoi zaniedbany budynek Szkoły Podstawowej numer 5 imienia Grzegorza Piramowicza. To tu 18 grudnia 1925 roku urodził się Stanisław Staszewski.

28 grudnia 2010 roku odsłonięto tu tablicę pamiątkową:

„W TYM DOMU 18 GRUDNIA 1925 URODZIŁ SIĘ STASZEK STASZEWSKI ARCHITEKT, BARD I POETA ZM. 1973 W PARYŻU SYN KAZIMIERZA STASZEWSKIEGO 1897-1968 NAUCZYCIELA, KRAJOZNAWCY KIEROWNIKA SZKOŁY POWSZECHNEJ NR 5 PATRONA ODDZIAŁU PTTK W PABIANICACH OJCIEC KAZIKA STASZEWSKIEGO MUZYKA, POETY, PUBLICYSTY, ZAŁOŻYCIELA I LIDERA ZESPOŁU „KULT” GRUDZIEŃ 2010”.

W uroczystości odsłonięcia tablicy uczestniczył Kazik Staszewski, jego żona Anna Staszewska, kuzynki Kazika: Ewa Staszewska z córką Zuzanną Staszewską i Joanna Małgorzata Rokicka (córka Zofii Lewandowskiej z domu Staszewskiej, siostry Stanisława Staszewskiego). Była też kuzynka Stanisława Staszewskiego Izabela Boruszewska (rocznik 1924).

Stanisław Staszewski w wieku niemowlęcym

Odbyło się też wtedy spotkanie w Muzeum Miasta Pabianic. Rozpoczęło się projekcją filmu „Tata Kazika” w reżyserii Jerzego Zalewskiego, a później kustosz muzeum Robert Adamek opowiedział o pabianickich korzeniach rodziny Staszewskich. Tamtejsi krajoznawcy przypomnieli sylwetkę ich patrona Kazimierza Staszewskiego (ojca Stanisława Staszewskiego). Na koniec otwarto wystawę poświęconą rodzinie Staszewskich, na której można było obejrzeć zdjęcia pochodzące głównie ze zbiorów Ewy Staszewskiej i Joanny Małgorzaty Rokickiej oraz pierwszy przewodnik po Pabianicach autorstwa Kazimierza Staszewskiego. Wystawa była czynna do 26 lutego 2011 roku.

Fani Kazika w rocznicę urodzin i śmierci Stanisława Staszewskiego stawiają pod tablicą znicz. Zawsze schodzi się kilka osób, przewodzą im Robert Adamek i Radosław Szymański, pomysłodawcy umieszczenia tablicy pamiątkowej. Dbają też o groby dziadków i siostry Stanisława Staszewskiego znajdujące się na cmentarzu przy ulicy Kilińskiego.

Genealogia rodziny pisana z nogą w gipsie

Staszewscy nie wywodzą się jednak z Pabianic. Trud ustalenia historii rodu podjął Stanisław Staszewski pod koniec marca 1964 roku, kiedy, mając złamaną nogę, korzystał z gościnności ojca i przebywał przy ulicy Okrzei w Warszawie. Jego relacje z żoną Krystyną były wtedy napięte. Krystyna mieszkała z matką i rocznym Kazikiem przy ulicy Niecałej. Stanisław u siebie, na Sieleckiej mieszkać nie mógł, bo trudno byłoby mu wdrapywać się na czwarte piętro w bloku bez windy. W zamian za opiekę i żeby się nie nudzić, przygotował z benedyktyńską skrupulatnością genealogię rodziny.

„DOMNIEMYWAĆ MOŻNA, że okolice Widawy (tereny między WIDAWĄ, ŁASKIEM i WIELUNIEM) były istotną kolebką rodziny Staszewskich. Wspomniany w »Statutach» Łaskiego i w większości herbarzy kontakt rodziny Staszewskich z Łaskimi, późniejsze związki z rodziną Dembińskich (Dembów leży w okolicy Brzykowa, w kierunku północno-wschodnim) sąsiedztwo Zborowa (Staszewscy przyjaźnili się ze Zborowskimi, co wspomniane w Sariptaes Rei Poloniae) wszelkie niewątpliwe wywiedzenie pnia rodzinnego w latach 1863–1900 z majątku Brzyków (leżącego o kilka kilometrów od Zborowa) wskazywać się zdaje na Brzyków, względnie jego bliskie okolice były siedzibą Staszewskich znacznie dawniej, niżby wskazywał na to fakt, że pradziad Staszewski był w Brzykowie gorzelanym. Pozostaje zbadać, kiedy faktycznie ustał związek rodziny z gniazdem. Można by założyć, że kasztelan poznański Staszewski Ostoja ze Staszowa (1413) osadzał w ziemiach sąsiednich swoich krewnych i dziedziców na dziedzinach sięgających aż po Prusy i ku Częstochowie. Osiedli na pograniczach dziedzice po dwustu latach pociągnęli na wojny kozackie – stąd późniejsza gałąź wołyńska i litewska. Pozostały elementy słabsze i mniej ruchliwe w ziemi wieluńskiej. Te przechodziły proces stopniowej pauperyzacji, pod naciskiem ekspansji Potockich (od XVII wieku) i powstania styczniowego, kiedy udział w powstaniu spowodował ostatecznie konfiskaty i utratę praw. Związek z niespokojną rodziną Zborowskich i »intelektualistą» Łaskim nie przysłużył się wzmocnieniu pozycji rodu”.

Związki rodziny Staszewskich z Wieluniem odnajdujemy też w jednym z listów, które Stanisław Staszewski pisał z Francji. Opowiadając o wizycie, którą złożyła mu krewna Krystyna Elsner, wspomniał o jej ojcu: „Janek Elsner, mocny filar wieluńskiego szczepu, z którego wszyscy pochodzimy”.

Rodzinne imiona: Kazimierz i Stanisław

Opracowanie historii rodziny zmieścił Stanisław Staszewski na kilkunastu kartkach. W jednej z takich notatek napisał: „ojciec Kazimierza, ur. 1810 (?), Kazimierz z Brzykowa, ur. 1842, lat mógł mieć 25 – Kazimierz z Brzykowa pierwsze dziecko miał w 1867, jeśli co rok prorok, to Stanisław ur. 1870 – z Miłoski – I żony – Rosińska była starsza – załóżmy, że Stanisław był trzeci; Stanisław w 1892 ma pierwsze dziecko. Lat mógł mieć 20-24, Kazimierz ur. 1898 - 6-te (syn – przekreślone; przypis autorów) dziecko Stanisława, Stanisław ur. 1925 – 3-cie dziecko Kazimierza, Kazimierz ur. 1963 – 1-szy syn Stanisława”.

Pierwszy i – jak się okazało – jedyny, jedyne zresztą jego dziecko. Wieloletnią tradycją w rodzinie Staszewskich było to, że synowie otrzymywali tylko dwa imiona: Kazimierz i Stanisław. Synem Stanisława był Kazimierz, a tego z kolei Stanisław. Z zasadą tą zerwał dopiero Kazik, jego synowie noszą imiona Kazimierz i Jan.

„Dziadek Kazimierza z Warszawy, ojciec Stanisława z Pabianic ożeniony był I raz z Miłoską i miał z nią dzieci: 1. Helena (Rosińska – ochroniarka, prowadziła ochronę w Łodzi), 2. Stanisław (z Pabianic żonaty z Anielą Pyrek – Puereck), 3. Maria – matka Janki i Stachy, wyszła za Zbrozińskiego”. Pradziadek Stanisława Staszewskiego był gorzelanym w Brzykowie i nie miał na imię Kazimierz, tylko Maciej, jak wynika z metryki. Jego syn Stanisław Staszewski, urodzony w 1863 roku, w 1887 roku osiedlił się w Pabianicach. Zatrudnił się w fabryce Kindlera, gdzie pracował przez całe życie jako tkacz.

Niemal od zawsze Staszewskim towarzyszyła muzyka. W swoich notatkach na temat historii rodziny Stanisław pisze: „Muzykowanie – majster tkacki Dąbrowski Józef w Pabianicach na ulicy Fabrycznej 1 w domu rzeźnika Lewicyna (w tym domu mieszkał dziadek Miłoski, teść Stanisława) urządzał wieczory domowego muzykowania (z braćmi, sportowcami Kubikami ) i robotnikami ze swej fabryki, potem fabrykant Ender sfinansował orkiestrę (instrumenty), której Dąbrowski został kierownikiem. Orkiestra grywała w lasku na górce pabianickiej, gdzie urządzono muszlę i piwiarnię na wolnym powietrzu nad sadzawkami. Z kuchni w pawilonie kucharz dawał znak kelnerom dzwoniąc w moździerz, co przeszkadzało w muzyce”.

Kazimierz, guru Stanisława

Dziadek Stanisława Staszewskiego, też Stanisław, z małżeństwa z Anielą z Pyrków miał dziewięcioro dzieci (Helena – 1887, Leokadia – 1891, Mieczysław – 1892, Zygmunt – 1895, Kazimierz – 1897, Apolonia – 1899, Stefania – 1901, Henryk – 1903 i Henryka – 1906). 26 maja 1897 roku w Pabianicach urodził się ojciec Stanisława Staszewskiego – Kazimierz. To on ukształtował Stanisława, to jemu nawet w dorosłym życiu syn się zwierzał z problemów, z nim konsultował życiowe decyzje, z nim korespondował (z Płocka, a później z Paryża), jego opiniami się kierował.

Kazimierz Staszewski w 1910 roku rozpoczął naukę w średniej szkole handlowej. Karierę zawodową nauczyciela zaczął w 1916 roku w szkole we wsi Dąbrowa w gminie Dłutów, później pracował w szkole w Pawlikowicach, a następnie w szkole numer 3 w Pabianicach przy Starym Rynku 2 (mieści się tam dziś Muzeum Miasta Pabianic).

W 1964 roku, opracowując historię rodziny, Stanisław Staszewski napisał o ojcu: „KAZIMIERZ STASZEWSKI (ur. 1898) około 1917 roku wraz ze Stanisławem Sosnowskim, Janiną Wiśniewską, Józefem Józefiakiem i innymi udał się do ziemianina i działacza JÓZEFA SZWEJCERA, który jak wieść niosła zakładał szkoły wiejskie w swych majątkach. Wyprawa studentów Kursu Pedagogicznego w Pabianicach odbyła się pieszo, powrót był przygodnym wozem wiozącym trociny. Cena przejazdu bryczką z Pabianic do Łasku wynosiła wówczas 40 kop. w obie strony, podobny koszt kolei – 50 kop. Spotkanie ze SZWEJCEREM odbyło się w lokalu gminy. Ziemianin ofiarował pracę Janinie Wiśniewskiej, Sosnowskiemu i K. Staszewskiemu. Pierwsza posada K. Staszewskiego była w szkole wiejskiej w Dąbrowie, 7 km od Pabianic. Dzieci płaciły po rublu miesięcznie, prócz tego obowiązywała «zsypka» artykułów żywnościowych. W Dąbrowie K. Staszewski rozwinął szeroką działalność dydaktyczną: obok nauczania dzieci, prowadzonego w pierwiastkowej formie odczytów przy latarni magicznej, wspólnego śpiewu itd., prowadził też oświatę dorosłych, organizował amatorskie przedstawienia teatralne sztuk pisanych przez siebie, wystawił we wsi pomnik Kościuszce. Pomnik wykonał chłop Kupka (zobaczywszy pierwszy raz w życiu skrzypce, Kupka sam zrobił podobne). Z inicjatywy księdza katolickiego i pastora K. Staszewski prowadził katechizację dzieci polskich i niemieckich. We wsi nie było kościoła, Kupka zrobił kapliczkę na drzewie, ksiądz ustawił prowizoryczne ławki, K. Staszewski prowadził nabożeństwa majowe (dla usprawnienia pracy chóru między innymi). Chór prowadzony przez K. Staszewskiego śpiewał na odsłonięciu pomnika Kościuszki. W chórze sołtys Magier śpiewał w sopranach, z kobietami”.

Nie wiadomo, z jakiego powodu Stanisław Staszewski odmłodził ojca, który urodził się nie w 1898 roku, lecz rok wcześniej. W latach 1922-1924 Kazimierz Staszewski studiował w Państwowym Instytucie Nauczycielskim w Warszawie. Od 1924 roku był kierownikiem Szkoły Powszechnej numer 5 przy ulicy Zamkowej 65 w Pabianicach, jednocześnie uczył języka polskiego i historii. W latach 1925-1927 był kierownikiem Miejskiego Seminarium Nauczycielskiego.

Pracę zawodową łączył z działalnością społeczną. W 1920 roku wstąpił do Koła Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego w Pabianicach. W latach 1929-1934 pełnił funkcję prezesa pabianickiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Od 1932 roku był prezesem Zarządu Okręgowego PTK w Łodzi. Był autorem pierwszego przewodnika po Pabianicach i okolicach „Przewodnik po Pabianicach, Łasku i powiecie łaskim” (1929). Pasje turystyczne nie przeszkadzały mu w angażowaniu się w działalność Związku Polskiego Nauczycielstwa Szkół Powszechnych. W 1926 roku Kazimierz Staszewski wszedł w skład zarządu Związku Polskiego Nauczycielstwa Szkół Powszechnych w Pabianicach, a po trzech latach został wybrany jego wiceprezesem. W związku odpowiedzialny był za sekcję prelegentów. Oprócz tego współtworzył muzealnictwo pabianickie. Przy szkole, którą kierował, zorganizował Muzeum Regionalne, gdzie gromadził zabytki etnograficzne i historyczne z terenu powiatu łaskiego.

Publikował artykuły w „Gazecie Pabianickiej”. Pisał głównie na tematy historyczne i etnograficzne. W latach 1926--1929 zasiadał w komitecie redakcyjnym tej gazety. W 1928 roku wydał broszurę „Kościół Najświętszej Maryi Panny w Pabianicach”, a w 1933 roku „Pabianiczanie, którzy oddali życie za Ojczyznę” (wykaz pabianiczan, którzy polegli w walkach o niepodległość w latach 1914-1920). Nie stronił również od życia politycznego. W kwietniu 1928 roku został radnym Rady Miejskiej Pabianic, startując z listy wyborczej Narodowego Bloku Pracy. Od lipca 1928 roku był członkiem wydziału wykonawczego Miejskiej Rady Szkolnictwa. W tym samym roku został wiceprzewodniczącym Komitetu Obchodów 10-lecia Niepodległości oraz Komitetu Budowy Pomnika Niepodległości. Wchodził w skład komitetu wykonawczego Obchodu Święta 3 Maja. Był także przewodniczącym Teatru Popularnego w Pabianicach. W latach 1931-1932 pełnił funkcję przewodniczącego Kasy Oszczędnościowej w Pabianicach. I jeszcze znajdował czas na wychowywanie dzieci, z którymi miał świetny kontakt. Ale nie wyprzedzajmy zdarzeń.

W 1922 roku Kazimierz Staszewski poprowadził do ołtarza Janinę Józefę Wiśniewską, córkę Leona i Anny z Rowińskich, nauczycielkę historii. Matka Stanisława Staszewskiego urodziła się w Lutomirsku w powiecie łaskim. Zawarcie małżeństwa poprzedziły trzy zapowiedzi ogłoszone 29 stycznia, 2 lutego i 5 lutego 1922 roku. Ślub został zawarty 11 lutego 1922 roku w kościele Najświętszej Maryi Panny w Pabianicach w obecności Stefana Wojtarowicza, zawiadowcy stacji z Pabianic, i Wacława Wiśniewskiego, urzędnika państwowego z Łodzi. Małżeństwo zostało zawarte przed księdzem Stanisławem Kallą. Umowy przedmałżeńskiej nie podpisano.

z ojcem Kazimierzem Staszewskim, 1937

od lewej: Jerzy, Stanisław, Barbara i Zofia Staszewscy

Z tego małżeństwa oprócz Staszka urodziło się jeszcze troje dzieci: Zofia (28 grudnia 1922), Barbara (8 maja 1924) i Jerzy (11 lutego 1929). Rodzina Staszewskich zamieszkała w budynku szkoły przy ulicy Zamkowej 65 w Pabianicach. Tam też 18 grudnia 1925 roku urodził się Stanisław Staszewski – jako trzecie dziecko i jednocześnie pierwszy syn. Ochrzczono go 9 kwietnia 1926 roku w kościele Najświętszej Maryi Panny w Pabianicach. Rodzicami chrzestnymi byli Zygmunt Staszewski i Wanda Chodkowska, a obrzędu dokonał ksiądz Franciszek Wahrol. Stanisław uczęszczał do szkoły podstawowej w Pabianicach, ukończył tam I i II klasę. W 1935 roku rodzina Staszewskich przeprowadziła się do Warszawy. Kazimierz Staszewski, 10 lat po ukończeniu studiów w stolicy, objął stanowisko kierownika Szkoły Powszechnej numer 51 w Warszawie przy ulicy Szerokiej, gdzie pracował do 1962 roku.

rodzice Stanisława Staszewskiego Janina i Kazimierz

Stanisław opisuje ulicę dzieciństwa

Po przeprowadzce do Warszawy Staszewscy zamieszkali przy ulicy Brukowej 26/8. Ma ona około 580 m. i leży w obszarze Stara Praga na Pradze Północ. Jej początki sięgają XVI wieku, kiedy to z Ząbkowską stanowiły granicę między wydzielonymi jurydyką praską oraz Skaryszewem. Później zyskała na znaczeniu, ponieważ wychodziły na nią mosty łyżwowe, a także most Ponińskiego. Dzięki temu szybko zyskała murowaną zabudowę, a także jako jedna z pierwszych na Pradze miała bruk. Stąd się wzięła jej pierwsza nazwa – Brukowana. Do końca XVIII wieku, kiedy to zniszczono most Ponińskiego, Brukowana stała się jedną z bogatszych ulic Pragi. Ze względu na budowę fortyfikacji podczas wojen napoleońskich zniszczono dużą część dzielnicy, w tym również zabudowania przy ulicy Brukowanej. Ulicę niebawem odbudowano i przeprowadzono mosty łyżwowe na sąsiednią ulicę Brukową. Zaczęły lokować się przy niej zakłady rzemieślnicze. W połowie XIX wieku zmieniono jej nazwę na Brukową a dotychczasową Brukową nazwano Szeroką. Na placu we wschodniej części ulicy znajdowała się rzeźnia miejska. Po wojnie, w 1948 roku Brukowa otrzymała nowego patrona – Stefana Okrzeję, działacza PPS, straconego na stokach Cytadeli. Dziś jest jednokierunkowa, a ruch odbywa się w stronę ulicy Targowej (na północny wschód). Ma jedną jezdnię z dwoma pasami ruchu. Jest równoległa do sąsiadującej ulicy Kłopotowskiego, na której ruch odbywa się w przeciwnym kierunku. Zaczyna się na Wybrzeżu Szczecińskim i przecina kolejno ulice Panieńską, Krowią, Sierakowskiego, Wrzesińską i Jagiellońską. Kończy swój bieg na Targowej, a jej przedłużeniem jest Ząbkowska.

Stanisław Staszewski po zakończeniu wojny wziął udział w konkursie szkolnym o ulicy, przy której mieściła się jego szkoła. Pracę „Nasza ulica” opatrzył godłem „Szary” – takim samym jak jego pseudonim w Armii Krajowej. Tak oto postrzegał miejsce, w którym spędził dzieciństwo:

„To była bardzo skromna ulica, ta ulica Szeroka. Cicha, spokojna, zaczynała się od Wisły prowincjonalnymi domkami w ogrodach, przecinała się z podobnymi sobie uliczkami Panieńską, Sierakowskiego i Floriańską i wpadała niespodzianie w jarzącą się wystawami licznych sklepów Targową jakby zawstydzona swą partykularną małością. Miała ulica Szeroka swoje dobre czasy. Już wtedy, kiedy po jej błotnistych koleinach ciągnęły ciężkie wozy kupieckie, zdążające do białego budyneczku z kolumnami, nad samym brzegiem Wisły stojącego, gdzie płynące z Krakowa, Kazimierza i Gdańska galary zostawiały jako cło w Warszawie część swoich towarów. Ruch był wtedy na Szerokiej nie lada i bodaj, czy nie była ona pryncypalną ulicą Pragi. Ale Wisła zdradziła ulicę Szeroką. Cofnęła się ku okazałemu, zabudowanemu pałacami brzegowi warszawskiemu i biały z kolumnami budynek wiślanej rogatki przestał ściągać ku sobie skrzypiące landary kupców. I może zapomnieliby ludzie, że Wisła kiedyś tędy płynęła, gdyby nie wiszące na ścianach białego domku żelazne koła, służące niegdyś do cumowania barek i gdyby nie kamienna tablica wmurowana w jego ścianę, wskazująca zatartą kreską najwyższy stan wód wiślanych w r. 17...

Teraz Wisłę odciął od ulicy Szerokiej wysoki wał z bulwarem, po którym w letnie wieczory chodzili opaleni chłopcy z falistymi czuprynami, ukazujący spod białych koszul brązowe, silne ramiona i pokazywali swoim dziewczynom ciężkie, żelazne koła w murach domu pod nr 1, tłumacząc z wielką pewnością ich historię i przeznaczenie. Dziewczęta siadały potem na wywróconych do góry dnem ogromnych krypach piaskarskich i z zadumą patrzały na purpurowe w promieniach zachodzącego za Zamkiem Królewskim słońca fale Wisły, która wydawała się tak stała i niezmienna, a oto przeszła sobie kawał drogi na zachodni brzeg. Nad Wisłą stali spokojnie na wysuniętych daleko w wodę kamieniach starsi mieszkańcy ulicy Szerokiej: szewcy, krawcy, rymarze, którzy po pełnym pracy dniu odpoczywali, patrząc na skaczące po zbełtanych falach spławiki wędek. Cicho było i spokojnie, a spokój ten i ciszę podkreślały jeszcze rzadkie dzwonki tramwajów i przeciągłe półśpiewy zgiętych nad czerpakami piaskarzy.

brat Jurek Staszewski

Dalej w stronę ulicy Targowej, po szeregu domów mieszkalnych, wśród których szumiał i syczał bezustannie czerwony budynek fabryki kamieni młyńskich, znów spotkać można było chłopców i dziewczęta. Ale ci tutaj nie przechadzali się w promieniach zachodzącego słońca, ramiona ich nie były mocne i opalone, a Wisła była im choć upragniona, ale niedostępna i daleka, mimo że nieomal nad nią mieszkali. Tu wznosił się wielki, czteropiętrowy, szary a czerwoną dachówką kryty dom Akademików – Żydów. W jego murach pracowały setki tych najpilniejszych, a jednocześnie najnieszczęśliwszych spośród braci akademickiej studentów. Dom ów był milczący i cichy. Czasem tylko, gdy słońce świeciło na niebie tak pięknie, jakby sam miód lipcowy lał się z błękitnego talerza nieboskłonu, w oknach ukazywały się blade twarze o gorejących oczach i zwichrzonych włosach i gubiąc zza ucha pióra i ołówki, chwytały spieczone wargi rzeźwy, wilgotny powiew płynący od Wisły. Właścicieli tych głów spotkać można było również wieczorami w sklepie Monopolu Tytoniowego leżącym tuż obok szarego domu, gdy szurając rozczłapanymi pantoflami, wchodzili, kaszląc i zasłaniając klapami marynarek rozchełstane na piersiach koszule, aby zaopatrzyć się w broń do całonocnej walki ze snem i zmęczeniem: kilkanaście papierosów «Naszych», które drapały w gardle i śmierdziały, ale kosztowały tylko półtora grosza i doskonale uspokajały drżenie rąk i powiek.

A gdy nazajutrz w smugach papierosowego dymu zasypiał z głową na notatkach żydowski student – naprzeciwko budził się wielki, czerwony gmach, w rosyjskim, koszarowym stylu zbudowany – szkoła powszechna. Budynek ten mieścił dwie szkoły: męską i żeńską. W lewym skrzydle gmachu krzątały się woźne w granatowych fartuchach, w prawym ślizgali się po dębowych posadzkach woźni, przygotowując jasne, ukwiecone sale szkolne na przyjęcie młodzieży. Przed ósmą zaczynały ściągać do szkoły dzieci. Mniejsze i większe szły klonową aleją, rozmawiając i wymachując teczkami. Szczęśliwi posiadacze rowerów uwijali się po asfalcie ulicy przed szkołą, zataczając koła i ósemki, aby na odgłos dzwonka zeskoczyć ze swych stalowych rumaków i pędem wbiec do przedsionka, zdążając na chwilę, kiedy woźny wsuwał klucz w zamek szatni. Surowy wzrok dyżurującego w hallu nauczyciela naglił ich do pośpiechu. Ustawione na korytarzu dzieci modliły się głośno. Przez otwarte okna wybiegały na ulicę słowa modlitwy i pieśni. Słuchały ich stojące pod murami szkoły sprzedawczynie dziecięcego przysmaku – «pańskiej skórki», różowej, mdłej masy, której nudno-słodki smak zna każdy, kto idąc kiedyś do szkoły, miał choćby pięć groszy w kieszeni. Wkrótce głosy dziecięce ucichały, a zza uchylonych okien dobiegały tylko słowa wykładających nauczycieli.

od lewej : Kazimierz, Staszek, Basia, Babcia Aniela (z domu Pyrek) Staszewska (matka Kazimierza), Zosia i Jurek

Naprzeciw szkoły świeciły czystością wciąż zamknięte okna klasztornej pensji sióstr Szarytek. Stąd rzadko kiedy dobiegł głos jakiś, z rzadka uchylały się drzwi, strzegące zazdrośnie zakonnych tajemnic. Żadnych tajemnic nie miał natomiast przyległy gmach wielkiego młyna parowego, którego otwarta brama wciąż wypluwała olbrzymie na ogumionych kołach platformy naładowane worami mąki, a w zamian połykała chłopskie wozy wypełnione szeleszczącym w workach zbożem. Tu wciąż psuły asfalt podkowy włochatych perszeronów i tu najliczniej znajdowały się upragnione przez uczniów pobliskiej szkoły «hacele» od podków, służące do wielu tajemniczych, dziecięcych celów. Ale ubieleni mąką woźnice przepędzali dzieci spod bramy, bo wozy wyłaniały się z niej nagle i toczyły się szybko po pochyłości podjazdu, a dzieci były nieuważne. A dalej, naprzeciwko młyna rozciągał się wielki, ogrodzony siatką plac. Dzięki dogorywającym na nim kilku suchotniczym drzewkom nosił szumną nazwę «ogrodu», a z tajemniczych dla nieświadomych przyczyn opatrzany był przydomkiem «Rau’a». Wymawiano ten przydomek z charakterystycznym akcentem na «U»”.

Kazimierz Staszewski z dziećmi wkrótce po przeprowadzce do Warszawy

Podstawówka i gimnazjum przed wojną

Dzieciństwo upłynęło Staszewskiemu spokojnie. Miał dwie starsze siostry i młodszego o cztery lata brata. Między rodzeństwem nie dochodziło do konfliktów. Rodzice, oboje nauczyciele, zapewnili całej czwórce solidne, humanistyczne wykształcenie. Niedzielną tradycją były wycieczki po Warszawie i okolicy. Przed wojną rodzina wybrała się na wakacje do Gdańska, co po latach wspominał Staszewski w korespondencji z Francji, przypominając Jurkowi, jak wymuszał na rodzicach kupno lodów. Staszewski kolegował się z M. Peszke, E. Stańczykiem i S. Włodarskim. Wpisali mu się do pamiętnika, który prowadził od maja 1938 roku. Innego kolegę Janusza Gatkowskiego tak wspominał w liście wysłanym z Francji: „Janusz walił w jakiś garnek umiejscowiony w skrzyżowaniu nóg, a ja wymachując rękami, śpiewałem razem z nim jakieś pseudo-murzyńskie canto”. Jak widać, już wtedy Staszewski ujawniał skłonności do śpiewania i występowania.

Pierwszą jego szkołą w Warszawie była ta, w której ojciec był kierownikiem – Szkoła Podstawowa numer 51 przy ulicy Szerokiej 17. W klasie V mierzył 138 cm i ważył 42 kg (w 1945 roku po wyjściu z obozu koncentracyjnego Ebensee będzie ważył mniej), rok później mierzył 142 cm i był o 3,5 kg cięższy, jak wynika z zachowanej karty badań indywidualnych. W czerwcu 1937 roku, po ukończeniu sześciu klas szkoły podstawowej, zdał egzamin do pierwszej klasy Gimnazjum Państwowego imienia Króla Władysława IV na warszawskiej Pradze. 2 czerwca 1937 roku rodzice uiścili opłatę w wysokości 10 złotych za egzamin. Na pisemnym egzaminie z języka polskiego otrzymał ocenę dobrą, pisemną matematykę oceniono na niedostateczny. Na ustnym polskim dostał dostateczny plus, a pytanie dotyczyło opowiadania „Latarnik” Henryka Sienkiewicza (egzaminujący nauczyciel ocenił, że „uczeń odpowiada umiejętnie i szczegółowo”) oraz rozbioru zdania złożonego podrzędnie. Z ustnego egzaminu z matematyki otrzymał ocenę dostateczną. Najlepiej poszło mu z historii, którą zdawał tylko ustnie i dostał ocenę dobrą. Pytanie dotyczyło powstania listopadowego. Ostateczne oceny na egzaminie wstępnym: z języka polskiego – dobry, z matematyki – dostateczny, z historii – dobry. Uchwałą Rady Pedagogicznej z 26 czerwca 1937 roku został uznany za ucznia uzdolnionego i 2 lipca 1937 roku został przyjęty do klasy I a. Na teczce kandydata numer 277 znajduje się odręczna adnotacja: „będzie się uczył języka niemieckiego”, w innym zaś miejscu: „zgadzam się na dopuszczenie do egzaminu mimo nieosiągnięcia dolnej granicy wieku, 14.VI.1937 r.” i nieczytelny podpis. Pod pieczątką lekarza gimnazjum widnieje zapis: „może być przyjęty”. 7 września 1937 roku Kazimierz Staszewski zwrócił się do dyrektora Państwowego Gimnazjum imienia Króla Władysława IV w Warszawie z pisemną prośbą o przesunięcie „mego syna Stanisława Staszewskiego, ucznia klasy pierwszej Gimnazjum, z języka niemieckiego na angielski. Z poważaniem, K. Staszewski”. Prośba została uwzględniona po trzech dniach, Stanisław Staszewski został przeniesiony do klasy I b, a na jego miejsce do klasy I a przeszedł Janusz Bogdan Freitag. Matka zapisała go na zajęcia nadobowiązkowe z rysunku. 3 lutego 1938 roku ojciec podpisał deklarację „Ubiegam się o ulgę w IIim półroczu dla syna mego”. Języka angielskiego uczyła go Maria Kownacka nazywana przez uczniów „Prukwą”, Staszewski, nudząc się niemiłosiernie na jej lekcjach, rysował, jak Indianie przywiązują ją do pala męczarni.

Pierwsza Komunia

Budynek szkoły, do której chodził Stanisław Staszewski, wzniesiono w 1901 roku. Początkowo miał się znajdować na rogu ulic Aleksandrowskiej i Targowej, ostatecznie magistrat przekazał na potrzeby budowy Gimnazjum Praskiego plac o powierzchni 8854 mkw przy ulicy Petersburskiej, róg Aleksandrowskiej (obecnie Aleja Solidarności i Jagiellońska). Aktualny adres szkoły to Jagiellońska 38. Postawienie budynku kosztowało 300 tys. rubli, z czego aż 100 tys. rubli pozyskano od darczyńców, w tym znaczną kwotę od Juliana Różyckiego, założyciela pobliskiego bazaru. Szkołę zaprojektował Władysław Adolf Kozłowski w stylu wczesnomodernistycznym z elementami dekoracji secesyjnej. Budowa rozpoczęła się w 1905 roku i została ukończona po dwóch latach. Gimnazjum Praskie przeniosło się do nowo wybudowanego gmachu w roku szkolnym 1907/1908. Był to pierwszy na ziemiach polskich wolnostojący budynek szkolny składający się z kilku kondygnacji – piwnicy, parteru, dwóch pięter i strychu. Wyposażono go w klimatyzację, a posadzki były wyłożone linoleum. Szkoła miała aule, nie było w niej jednak sali gimnastycznej.

Powołane do życia w 1885 roku Gimnazjum Praskie było szkołą rządową z rosyjskim językiem nauczania (za odezwanie się po polsku uczeń był karany) i prawie wyłącznie rosyjską kadrą pedagogiczną. Polakami byli tylko nauczyciele religii i nieobowiązkowego języka polskiego. W szkole tej nie uczono geografii i historii Polski. Jednak większość uczniów i tak stanowili Polacy, a oprócz nich było kilkudziesięciu Żydów i nieliczna grupa Rosjan. Przejawem odwagi i patriotyzmu był udział uczniów Gimnazjum Praskiego w odsłonięciu pomnika Adama Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu 24 grudnia 1898 roku. W 1901 roku powstała w szkole tajna organizacja młodzieżowa „X”, której zadaniem było kształcenie w języku polskim, propagowanie wśród uczniów polskiej literatury i historii oraz wychowanie etyczne i patriotyczne. Członkowie organizacji w 1905 roku wzięli udział w ogólnokrajowym strajku szkolnym, którego konsekwencją było zaostrzenie represji. Po wybuchu I wojny światowej władze carskie zajęły budynek z przeznaczeniem na szpital.

Po przejęciu Warszawy przez wojska niemieckie 13 września 1915 roku utworzono w gmachu szkoły Polskie Gimnazjum Filologiczne, któremu Praski Komitet Obywatelski nadał imię Króla Władysława IV dla uczczenia tego władcy jako założyciela miasta Pragi. Pierwszym dyrektorem gimnazjum został Adam Zarzecki, a od 1916 roku kierował nim Stanisław Kurowski. W 1918 roku ze szkołą związała się 17 Warszawska Drużyna Harcerska imienia generała Jakuba Jasińskiego. W 1919 roku dyrektorem został polonista Wacław Kloss. W okresie od czerwca do sierpnia 1920 roku na terenie szkoły formował się I Batalion 236 Ochotniczego Pułku Piechoty, który wyruszył stąd pod dowództwem podporucznika Stanisława Matarewicza z kapelanem księdzem Ignacym Skorupką do zwycięskiej bitwy pod Ossowem.

W okresie międzywojennym do kadry pedagogicznej szkoły należeli docenci Uniwersytetu Warszawskiego Józef Gołąbek, Wiktor Wąsik i Wiktor Ehrenfeucht. W 1928 roku obowiązki dyrektora gimnazjum przejął dr inż. Bogumił Wilkoszewski, z którego inicjatywy powstał ośrodek szkolny we wsi Mogielnica koło Grójca, gdzie odbywały się zajęcia z przysposobienia obronnego. Rok przed rozpoczęciem nauki w szkole przez Staszewskiego dyrektorem placówki został dr Aleksander Tomaszewski. Do wybuchu II wojny światowej Staszewski ukończył dwie klasy. Do klasy z nim chodzili: Albekier, Badowski, Barcikowski, Berkiz, Białek, Bielawski, Broniarek, Chudzicki, Dachowski, Dąbrowski, Dobroczyński, Fandrych, Gasparski, Gawuć, Gąsiorowski, Gilak, Gonczarek, Grabowski, Gralewicz, Jakubowski, Kowalski, Kowalski, Koc, Lewenti, Łokietek, Majdecki, Olbrych, Olkowicz, Olędzki, Penza, Persa, Peszke, Piotrowski, Rączkowski, Rejnert, Rejnert, Stańczyk, Szubko, Trubak, Włodarski, Zalewski, Zenkner. Broniarek to Zygmunt Broniarek, znany w PRL-u dziennikarz i publicysta. Krystyna Staszewska zapamiętała, że mąż, opowiadając jej o szkole, mówił, że Broniarek był najlepszym uczniem.

Przed wojną Staszewski założył pamiętnik. Nie wiadomo, czy sam go sobie kupił, czy od kogoś dostał. Pamiętnik ma jasnobordową okładkę. Pierwsza wpisała się do niego mama pod datą 29 maja 1938 roku. Ojciec mu się nie wpisał. Oprócz wpisów koleżanek i kolegów po pewnym czasie zaczęły się pojawiać w pamiętniku jego zapiski. Notował w nim myśli, spostrzeżenia i sny.

Wojna, budowlanka, konspiracja i aresztowanie

We wrześniu 1939 roku Stanisław Staszewski miał niespełna 14 lat. Po wkroczeniu Niemców do Warszawy jego ojciec zaangażował się w prowadzenie tajnego nauczania. W maju 1940 roku Stanisław Staszewski zaczął pracować w firmie remontowo-budowlanej Romana Jotkowskiego. Wykonywał zadania robotnika placowego, pomocnika murarza, zbrojarza i cieśli. Poznał wtedy organizację pracy w brygadzie i porządku na placu budowy. Przyda mu się to póżniej w pracy zawodowej. Może właśnie wtedy zrodziła się myśl, by zostać architektem. 29 września 1940 roku rozpoczął kurs przygotowawczy do szkoły zawodowej drugiego stopnia, który ukończył 30 kwietnia 1942 roku z wynikiem pozytywnym, co uprawniało go do ubiegania się o przyjęcie do szkoły zawodowej po odbyciu obowiązkowej praktyki. W 1941 roku odbył kilkumiesięczną praktykę budowlaną przy budowie warsztatów Elektrowni Warszawskiej. Pracował tam jako robotnik placowy, koźlarz, pomocnik murarski i zbrojarz. W czerwcu 1941 roku nadarzyła się okazja zmiany pracy. Wuj Michał Mroziński zatrudnił go w swojej firmie handlowej jako gońca. Pracował tam do jesieni 1943 roku. W 1941 roku za namową kolegów z Gimnazjum imienia Króla Władysława IV podjął współpracę z polskim podziemiem – Związkiem Walki Zbrojnej. Dostał zadanie kolportażu nielegalnej prasy. Nikogo jednak nie dziwiło, że z teczką na ramieniu codziennie przemierzał ulice stolicy, w końcu pracował jako goniec. Świetny kamuflaż. Z przesyłkami nigdy nie wpadł. Krótko działał w Polskim Związku Powstańców, stamtąd przeszedł do oddziału Armii Krajowej. Wiosną 1942 roku po ukończeniu kursu przygotowawczego do szkoły zawodowej, odbył kolejny kurs, tym razem budowlany, zorganizowany przez sekcję budowlaną Instytutu Nauczania Rzemiosła przy ulicy Chmielnej. Jednocześnie kontynuował naukę na konspiracyjnych kompletach licealnych prowadzonych przez profesorów jego dawnego gimnazjum.

rodzeństwo Staszewskich, Pabianice 1935

Od września 1943 do czerwca 1944 roku ponownie, po rocznej przerwie, Staszewski uczęszczał na tajne komplety licealne. W życiorysie napisanym 19 czerwca 1954 roku podał: „W 1942 roku w masowych aresztowaniach, jakie nastąpiły w mojej dzielnicy na skutek akcji zbrojnej jakiegoś oddziału podziemnego, zostałem wraz z ojcem i bratem stryjecznym Bronisławem Staszewskim ujęty i osadzony w więzieniu na Pawiaku. Stamtąd zwolniono nas po niedługim czasie na skutek interwencji pieniężnej mojego dawnego pracodawcy i krewnego Michała Mrozińskiego, który w tym celu wykorzystał swój kontakt z niejakim Barczem, kierownikiem nocnego lokalu, w którym bywali wysocy urzędnicy hitlerowscy. Po wyjściu z więzienia na polecenie moich konspiracyjnych przełożonych rozluźniłem swój kontakt z organizacją podziemną i zacząłem pracować na kolei (Deutsche Ostbahn) jako urzędnik. Niedługo przed powstaniem 1944 roku wróciłem do pracy konspiracyjnej, zostałem awansowany na kaprala, objąłem prowadzenie drużyny”.

W powstałym po wojnie eseju „22 października 1942” tak pisał o aresztowaniu: „Był pogodny dzień październikowy, jeden z tych dni, którym polska jesień zawdzięcza nazwę «złotej». Ulicami Pragi jak zwykle przesuwały się tłumy ludzi spieszących z pracy na południowy posiłek. Szli robotnicy z Państwowych Zakładów Optycznych na ul. Grochowskiej, szli czarni jak węgiel mechanicy z parowozowni na Dworcu Wschodnim, szli kolejarze, urzędnicy, przekupnie. Właściwego Warszawie, nerwowego wiru życia nie mąciły stąpające środkiem chodników patrole policji niemieckiej, świecące stalą broni i hełmów. Sunące z regularnością automatów sekcje żandarmskie wywoływały na najbliższym fragmencie ulicy chwilową pustkę, która jednak po przejściu groźnego intruza zapełniała się natychmiast dawnym ruchem i gwarem. Patrole szły spokojnie. Sterczące lufy automatów kiwały się miarowo w takt stukotu podkutych butów. I oni mieli przerwę w swej strasznej pracy – zmierzali wszyscy na posterunek przy ul. Targowej 15, gdzie czekała ich chwila, gdy pozbywszy się hełmów i rozpylaczy nad kuflem piwa pomyśleć mogli o swym ludzkim życiu. Pięciu strzelców – jeden podoficer znikali kolejno w zabetonowanym ze wszystkich stron wejściu na posterunek.

Od strony Grochowa nadjechał oblepiony ludźmi tramwaj. Zatrzymał się tuż naprzeciwko niemieckiej wartowni, zadzwonił, zazgrzytał i odjechał. Z przystanku rozeszli się ludzie. Pilny obserwator mógłby zauważyć, że spośród opuszczających tramwaj pasażerów trzech młodych ludzi pozostało w najbliższej okolicy przystanku. Jeden z nich przyjechał z Grochowa zapewne tylko po to, aby z uwagą odczytać wiszący na płocie plakat głoszący, że dnia tego i tego odbędzie się w «Romie» «Grosskungebung der N.S.D.A.P». Drugi młodzieniec lekko kulał, trzeci zaś zmierzał prosto w kierunku bunkrów przy wejściu do siedziby policji niemieckiej. Pilny obserwator nie znalazł się, dzięki Bogu, a najmniej pilnym był chyba wartownik, który spokojnie kiwał się w kącie między bunkrem a ścianą domu. O czym myślał – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że były to ostatnie myśli w jego życiu. W tej chwili bowiem zmierzający ku wejściu młodzian zbliżył się już doń na tyle, aby wyjęty z kieszeni granat rzucić lekko, jak piłkę pod stopy zamyślonego wartownika. Huk wybuchu zmiótł przechodniów z ulicy, unicestwił żandarma i oderwawszy uwagę czytelnika niemieckiego plakatu od tak mało interesującej lektury, zarazem uzdrowił trzeciego, kulawego dotychczas młodzieńca, który wyrwawszy błyskawicznie z nogawki od spodni długi pistolet maszynowy, stał teraz równo i pewnie na obu nogach, oparty o skrzynię z narzędziami Miejskich Zakładów Komunikacyjnych.

Wybuch i brzęk sypiących się z frontu domu szyb wywabił zza zrujnowanych drzwi posterunku dwóch dyżurnych podoficerów z pistoletami w dłoniach. Natychmiast szczeknął wściekle pistolet w rękach stojącego za skrzynią człowieka i obaj Niemcy uderzyli zakrwawionymi piersiami o płyty chodnika. Ten sam los spotkał wybiegającego tylnym wyjściem żandarma, który rzucał się chwilę na betonie podwórza i wkrótce znieruchomiał. Zapanowała chwila ciszy. Korzystając z tego, sprawcy zamieszania błyskawicznie zniknęli w prowadzącej do portu wiślanego ulicy Sprzecznej. Po chwili podwórze posterunku zaroiło się od zielonych hełmów i mundurów. Nie minęła minuta i z rozwartej na oścież bramy rykiem syren wyjeżdżała zielona «buda», załadowana uzbrojonymi po zęby żandarmami. Z piskiem hamulców zakręcił samochód w Sprzeczną i runął, wyjąc, w kierunku portu. Gdy przejeżdżał koło ul. Jagiellońskiej, zza rogu śmignął granat, trafiając z matematyczną niemal dokładnością pomiędzy przednie koła wozu. Błysk i trzask łamiących się drewnianych części zakończył ostatnią podróż zielonego «Hanomaga». Pozostali przy życiu żandarmi ratowali się ucieczką. W ślad za nimi buchnął trzeci granat, przerzedzając szeregi uciekających.

Ewa Staszewska i Jerzy Staszewski (Mazury – Mikołajki, 1958)

Ulice opustoszały już zupełnie. Sprawcy piekielnego zamieszania szli spokojnie wyludnioną ulicą Jagiellońską. Przeszli obok komisariatu polskiej policji, która mniej z poczucia obywatelskiej solidarności, więcej ze strachu zablokowała się za żelazną bramą domu pod nr. 11, i obserwowani z okien przez nieco pobladłych, ale rozentuzjazmowanych mieszkańców kroczyli swobodnie w kierunku ul. Brukowej. Akcja była zakończona. Nagle idący spokojnie młodzieńcy zatrzymali się. Z następnej przecznicy wyłaniała się kolumna powracających z wykładu w pobliskim szpitalu oficerów. Było ich około pięćdziesięciu. Zadaniem akcji było wszczęcie popłochu na posterunku żandarmerii. Młodzieńcy mogli ukryć się w którejś z bram i przeczekać niebezpieczeństwo spotkania się z uformowaną zgrają SS-owców, lecz trudno im było zaniechać takiej okazji: oficerowie mieli tylko broń boczną, zaś wszyscy trzej bojowcy – maszynową. Sekunda namysłu poprzedziła śmiałą decyzję. Za chwilę zza kiosku z papierosami na ul. Brukowej pruł po maszerujących oficerach niezawodny «Sten». Dwaj pozostali strzelcy pilnowali bramy komisariatu. Tu wystarczyło pogrożenie lufą pistoletu; za pancerzem bramy panowała kompromitująca cisza. Ale i pierwszy z trzech młodzieńców nie miał zbyt ciężkiego zadania. Zaskoczeni znienacka Niemcy pokładli się plackiem na ziemi i zdezorientowani kompletnie co do siły i kierunku natarcia czołgali się pośpiesznie w kierunku szpitala wojskowego, strzeżonego przez oddział własowców. Ukryty za kioskiem strzelec prażył do nich tymczasem jak do zajęcy, korzystając z tego, że żaden z pilnujących szpitala żołnierzy nie pokazał nawet głowy zza podmurowania parkanu. Obserwujący akcję zza firanek mieszkańcy okolicznych domów zsyłali na głowy bojowców wszelkie błogosławieństwa. Nie myślano o konsekwencjach zajścia, o tchórzliwych i zbrodniczych metodach represyjnego Gestapo. Jedna myśl przenikała wszystkich mimowolnych uczestników zajścia, ukrytych w głębi mieszkań. Oto Nasi biją Niemców! Trzech chłopaków zwycięża pięćdziesięciu hitlerowców! Górą nasi – więc dzięki ci, Boże.

Strzelanina trwała do czasu, kiedy wszyscy Niemcy wczołgali się za bramę szpitala. Wtedy trzej mężczyźni ze spokojem, budzącym dreszcz emocji w widzach, poszli z powrotem w kierunku ul. Targowej. A wtedy zza płotu szpitala podniósł głowę wartownik własowiec i mierząc dokładnie z karabinu, wiódł muszką za oddalającymi się. Ale okazało się, że widzowie nie tylko z uwielbieniem podziwiali wspaniałą akcję dywersyjną, ale i czuwali nad bezpieczeństwem jej wykonawców; bo oto z któregoś okna przeciwległych domów buchnął strzał, okno błyskawicznie się zatrzasnęło, a własowiec oparł się bezwładnie na osadzonym na lufie bagnecie. Po chwili na ulicach było już zupełnie spokojnie. W przeraźliwie pustej perspektywie ulicy, która jeszcze przed chwilą wrzała życiem, czołgali się, jęcząc, ku szpitalowi dwaj ciężko ranni Niemcy.

Ale już od poprzednio zaatakowanego posterunku nadbiegli z wrzaskiem żandarmi, strzelając na oślep z pistoletów w wyludnione ulice. Na skrzyżowaniach stawały pikiety, które bez sensu waliły krótkimi seriami z broni maszynowej na wszystkie strony. Skądś pędzono już schwytanych przechodniów i ustawiano ich pod ścianami domów. Maszyna niemieckiej służby bezpieczeństwa dopiero teraz, gdy uzbrojony przeciwnik zniknął, zaczynała sprawnie działać. Od ulicy Ząbkowskiej słychać było już tak dobrze znany Warszawie sygnał samochodowych syren. Strasse frei! Z Targówka pędziły naładowane SS-manami ciężarówki i ze zgrzytem hamulców zatrzymywały się na rogu ulic Jagiellońskiej i Brukowej. Rkm-y znad szoferek pluły kulami w kierunku pozamykanych okien. Na pobliskim skwerku wśród gardłowych wrzasków oficerów formowała się w szyki kolumna operacyjna SS. Na dźwigających ciężkie karabiny, obwieszonych granatami żołnierzy patrzyli z głębi mieszkań bezbronni ludzie”.

Staszewski faktycznie został aresztowany podczas ulicznej łapanki, jednakże opisane przez niego tak szczegółowo wydarzenia miały miejsce rok później. 22 października 1943 roku w godzinach rannych, grupa dywersyjno-bojowa Kedywu OW złożona z 17 żołnierzy Oddziału Dyspozycyjnego porucznika Ludwika Witkowskiego „Kosy” z Batalionu Saperów Praskich obsadziła skrzyżowanie ulic Brzeskiej i Ząbkowskiej z zadaniem zaatakowania i zniszczenia przeprowadzających łapanki uliczne samochodów policyjnych (tzw. budy). Po dość długim bezskutecznym oczekiwaniu dowódca zwinął akcję w tym miejscu i zdecydował się na zaatakowanie kompanii wartowniczej w momencie zmiany warty przed dzielnicową komendą policji (Abschnittwache Ost) przy ulicy Targowej. Około godziny 11 oddział Armii Krajowej zajął stanowiska w rejonie ulicy Kijowskiej, ale zwróciło to uwagę Niemców, gdyż do stojącego na wprost wartowni Jerzego Wiśniewskiego wybiegł oficer policji z pistoletem w ręku i zażądał okazania dokumentów. Doszło do wymiany ognia i obaj zginęli. Wówczas na ulicy Targowej wywiązała się walka z nadbiegającymi zewsząd Niemcami, która przerodziła się w szereg starć wzdłuż ulicy Marcinkowskiego i Jagiellońskiej, aż do ulicy Floriańskiej. W walkach, które trwały do godziny 16.30, poległo sześciu niemieckich żołnierzy i jeden żołnierz Armii Krajowej. Akcją dowodził podporucznik Roman Polkowski. W konsekwencji Niemcy aresztowali wielu cywilów. W meldunku dziennym Wehrkreiskommando z 23 października 1943 roku podano: „Na Pradze 5 uzbrojonych w pistolety maszynowe i granaty mężczyzn zaatakowało i ciężko zraniło urzędnika policji. W odwrocie napastnicy otworzyli ogień do 60-osobowego oddziału Kommandienstkompanie – Nord. Zabity został 1 Wachmeister, ranny 1 Wachmeister i niemiecki urzędnik telegrafu. Okoliczne ulice zostały obstawione i przeczesane przez policję i Wehrmacht. Aresztowano 130 Polaków”.

Powstanie i obóz

Po wyjściu na wolność Stanisław Staszewski zaczął pracować w Deutsche Reichsbahn (koleje niemieckie) jako biuralista. Aresztowanie wpłynęło na niego radykalizująco, zintensyfikował kontakty z oddziałami Armii Krajowej, przeszedł przeszkolenie z broni palnej, a po pewnym czasie powierzono mu prowadzenie szkoleń na temat używania broni, taktyki boju i regulaminu piechoty. Jesienią 1943 roku otrzymał awans na kaprala i został dowódcą sekcji, a następnie drużyny. Wybuch Powstania Warszawskiego zastał go na warszawskiej Pradze. Posługiwał się pseudonimem „Szary”, działał w VI Obwodzie (Praga) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej (2 Rejon, zgrupowanie 666, pluton 667). Jego oddział rozwiązał się już po kilku dniach od wybuchu powstania. Trzeba pamiętać, że w jego początkach powstańcom nie przysługiwały żadne prawa, dlatego też groziło im rozstrzelanie.

Małkinia, 1939od lewej strony stoją: Halina Celler, Leszek Piątkowski, Barbara Staszewska, Wilhelm Herl, Zofia Staszewska; na leżaku  siedzi Jurek Staszewski; niżej siedzą Staszek Staszewski i Leszek Grzelewski

Staszewski po opuszczeniu Warszawy został aresztowany w Ząbkach. Jego brat Jerzy Staszewski wspominał po latach, że po rozwiązaniu oddziału zostali umieszczeni w obozie przejściowym. Pilnowali ich młodzi Ślązacy w mundurach SS, z których jeden mówił po polsku. Staszewscy podali mu swój adres i powiedzieli, by poszedł do ich rodziców, którzy go ugoszczą i nakarmią. Ślązak postanowił im pomóc i wyprowadził ich z obozu przejściowego. Kiedy byli już za ogrodzeniem, Staszkowi przypomniało się, że zostawił w obozie nowy, odebrany od krawca 31 lipca 1944 roku garnitur, i chciał wracać. Jurek odwodził go od tego, ale Staszek się upierał i w końcu zawrócił. Ślązak obiecał, że wyprowadzi go z obozu następnego dnia. Okazało się, że Jurek bezpiecznie wrócił do domu, a Staszek następnego dnia z samego rana został wywieziony do obozu koncentracyjnego Mauthausen.

Zachowały się relacje jego przyjaciół, z których wynika, jakoby po rozwiązaniu się oddziału, w którym służył, zgłosił się na ochotnika do Wehrmachtu, a po kilku dniach uciekł i jako dezerter z niemieckiej armii trafił do obozu koncentracyjnego. „Staszek – jak opowiadał – brał udział w Powstaniu na Pradze. Jak wiadomo, Powstanie na Pradze upadło już po kilku dniach i grupy powstańców stanęły wobec alternatywy nieuniknionej śmierci. Jak wiadomo w początkach Powstania «polscy bandyci» nie mieli przywilejów kombatanckich, a wyroki były natychmiastowe. Staszewski z kolegami znaleźli jednak wyjście z sytuacji w mało znanej, ale dość interesującej aferze (sam byłem tego świadkiem w Łowiczu) aktualnie prowadzonego przez Niemców werbunku Polaków do służby w Wehrmachcie. Biorąc pod uwagę alternatywę rozwałki, zaciągnęli się chłopcy wkrótce do tej afery, z perspektywą dezercji, no i wkrótce faktycznie zdezerterowali. Niestety złapano ich, ale już nie, jako „polskich bandytów”, tylko jako dezerterów” (Jan B. Tereszczenko, Wspomnienia warszawiaka egocentrysty: ”JA”, Biblioteka Warszawska, seria wydawana przez Muzeum Historyczne m. st. Warszawy, 2012). Nie ma jednak żadnego dowodu, że tak było, informację tę należy raczej traktować jako wynik nieprzeciętnego poczucia humoru i nadzwyczajnej wyobraźni Staszewskiego.

Do obozu Mauthausen przyjechał 15 sierpnia 1944 roku, a po niespełna miesiącu, 10 września 1944 roku został przeniesiony do obozu Ebensee w Obersalzberg w Austrii. Otrzymał tam numer 92838. „Pracowałem przy budowie podziemnej fabryki samolotów jako więzień polityczny. Stamtąd datują się moje kontakty z postępowymi elementami wszystkich narodów, w tym również i z więźniami politycznymi – Niemcami” – pisał. Warunki obozowego życia szybko odbiły się na jego zdrowiu. W efekcie jakiekolwiek uderzenie powodowało od razu powstanie sączącej się rany. Pracował w przyobozowych kamieniołomach i kiedyś wycieńczony spóźnił się na apel, za co został skatowany. Trafił do szpitala. Szpital obozowy różnił się od reszty obozu tym, że na szpitalne łóżko przypadało trzech więźniów, podczas gdy w obozie zdarzało się, że na jednym łóżku spało nawet pięciu osadzonych. Stan zdrowia Staszewskiego w szpitalu pogorszył się jeszcze, zachorował na zapalenie płuc i pojawiła się wysoka gorączka. Kiedy stracił przytomność, po kilku dniach wyniesiono go na stos trupów. Leżał tam przez całą noc, podczas gdy na dworze panował mróz. Uratowała go paczka z cebulą, słoniną i cukrem nadesłana z Pabianic przez ciotkę Leokadię Boruszewską, do której Staszewski wysłał z obozu list. Przypadek sprawił, że paczka nadeszła do obozu następnego dnia po nocy, podczas której leżał na stosie trupów nocy. Zgodnie z obowiązującymi i respektowanymi bezwzględnie przepisami w przypadku braku osobistego pokwitowania odbioru paczki powinna ona zostać odesłana do nadawcy. Kapo Zbigniew Dębiński (kuzyn Marka Bieniewskiego, architekta, który po przyjeździe Staszewskiego do Paryża zapewnił mu dach nad głową) polecił załodze obozu odszukanie Staszewskiego i przetransportowanie go na szpitalne łóżko, gdzie podkarmili go trochę cebulą. Zachował się list wysłany przez Staszewskiego z obozu w październiku 1944 roku, w którym dziękuje cioci Leokadii Boruszewskiej za paczkę. „Paczkę odebrałem w dobrym stanie. Dziękuję także serdecznie za nią. Twój kochający Stanislaus”. W liście dopytywał też o to, co się dzieje z rodziną, bo nie miał kontaktu z bliskimi i żadnych wiadomości na ich temat. W filmie Jerzego Zalewskiego „Tata Kazika” Marek Bieniewski opowiada: „W Mauthausen poznał mojego kuzyna bardzo bliskiego, Zbyszka Dębińskiego, który był wówczas podobno dobrym kapo w obozie w Mauthausen”. Marek Bieniewski zmarł 20 października 2009 roku w Paryżu i został pochowany na cmentarzu Montparnasse. Zbigniew Dębiński (rocznik 1917) też już nie żyje, ale zachowało się nagranie jego opowieści o życiu w obozie:

państwo Staszewscy w Rabce, 1937

wakacje w Augustowie, 1936 siedzą od góry: Kazimierz i Basia, niżej Staszek i Zosia, najniżej Jurek i pani Bukowiecka, stoi pan Bukowiecki

„(D. P.): A kiedy został Pan z polecenia organizacji kapo Solvaya? (Z. D.): Kapo Solvaya zostałem, nie pamiętam w tej chwili, czy przed Bożym Narodzeniem, czy po Bożym Narodzeniu 1944 roku. Zdziwienie było bardzo duże, jak na bloku w pewnym momencie Blockschreiber, który mówił tylko po niemiecku, nie mówił innym językiem, wydawał polecenia i ja te polecenia przetłumaczyłem na język polski. To on mówi: «Co? Więc znasz język niemiecki?». «Tak, znam». «Dlaczego nie zgłaszasz się, że znasz język niemiecki?» «Nie było potrzeby». «W takim razie będziesz musiał zastąpić ludzi, którzy nie znają niemieckiego, a są na funkcjach». «Dobrze». I właśnie wtedy on mnie osadził na komandzie Fingerleiten. Komando Fingerleiten miało prawie stu ludzi, to było duże komando. Myśmy pracowali w sztolni, budując sztolnię, tam byli i minerzy, i byli od budowy kolejki – Gleisbau, i wywożący urobek, i układacze. To było komando złożone przeważnie z Francuzów, sami prawie Francuzi. Nie znałem języka francuskiego, o tyle, o ile każdy Polak inteligentny znał kilka słów z języka francuskiego, a język łaciński przydawał się bardzo do zrozumienia wolno mówiącego Francuza. Więc z tym komandem jakoś nawiązałem kontakt i tam właśnie spotkałem tego oficera algierskiego, on zdaje się w stopniu pułkownika był, on mówił troszkę po polsku. Jak nawiązała się moja łączność z tymi Francuzami, bardzo dobrze nam się to wszystko układało i praca, i on był tym kontaktem z ludźmi, a potem został kontaktem z całą grupą Francuzów, którzy byli w Ebensee i przez niego myśmy działali, mówiąc mu wyraźnie, tłumacząc mu, w czym tkwi rzecz, dlaczego my to robimy, po co to robimy. I on bardzo chętnie się do tego włączył, bo rzeczywiście Francuzi byli bardzo nieodporni na warunki obozowe. Francuzi, Włosi i Grecy marli jak muchy. Kompletnie nie mogli się dostosować do warunków, jakie panowały w obozie. Zresztą jak przyszły transporty z Warszawy po powstaniu, tej młodzieży przywiezionej do obozu, która była kompletnie nienadająca się do obozu i mnóstwo samobójstw było, szli na druty, żeby na drutach zginąć. To było nagminne, codzienne wypadki tych ludzi ginących na drutach. Przypadkiem, kiedy szedłem drogą obozową, spotkałem siedzącego na jakimś kamieniu młodego człowieka, który nucił piosenkę «Nie szumcie wierzby nam». Znałem tę piosenkę z lasu, gdzie śpiewaliśmy ją nie raz nie dwa. Stanąłem i pytam się go: «Kto ty jesteś?». On mi mówi: «Ja jestem Ryszard Burdacki». «Ale jak tyś się tutaj dostał? Skąd znasz tę piosenkę?» «Ja tę piosenkę znam, bo ja byłem w lesie u takiego komendanta, dowódcy oddziałów leśnych, w lasach biłgorajskich». To był dowódca dużego oddziału, który swego czasu chciał się przebić do Austrii przez Czechosłowację i nie zdołał, wycofał się. Zmarł niedawno i jest pochowany w Warszawie. Pochodził z Zamościa. Ja byłem pierwszym transportem do Ebensee, gdzie miałem duże przywileje wśród kolegów i tego Rysia Burdackiego, jak również jego kolegów wciągnąłem do rozmaitych komand, gdzie byli kapo Polacy, gdzie byli ludzie, którzy tymże młodym, bardzo młodym, bo to był szesnasto- czy siedemnastoletni człowiek, mogli pomóc, czy to przez izolowanie go od zetknięcia się z esesmanami, brygadzistami i kapo – zbrodniarzami, czy to żeby zorganizować im jakąś pomoc, chociażby zorganizować jakąś dodatkową zupę, co było czasem możliwe. I tego Rysia, tak samo Truszczyńskiego, jeszcze pamiętam Staszewskiego, on później był architektem, wyjechał do Paryża i tam zmarł, a jego brat jest śpiewakiem i szukał mnie nawet, to znaczy opowiadał przez radio, że Zbigniew Dębiński jego właśnie bratu pomógł. Zresztą z tymi chłopakami wróciłem, z moim komandem wróciłem do Polski, potem rozlecieliśmy się”.

W grudniu 2001 roku polski Ośrodek KARTA, zajmujący się dokumentowaniem i upowszechnianiem najnowszej historii Polski i Europy Środkowo-Wschodniej, został zaproszony do udziału w międzynarodowym projekcie dokumentacyjnym „Ocaleni z Mauthausen”, którego celem było zebranie relacji osób będących w czasie II wojny światowej więźniami tego obozu. Projekt zainicjowało i sfinansowało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Austrii. W latach 2002-2003 powstał zbiór liczący około 800 nagranych wspomnień. Każdy więzień ma bowiem swoją niepowtarzalną historię, swoją prawdę o obozie. Z fragmentów ich opowieści wyłania się obraz obozowego życia.

Zbigniew Dębiński: „W 1945 roku bardzo pogorszyły się warunki. Zmniejszono racje chleba z jednej czwartej do jednej szóstej, później do jednej ósmej, a w kwietniu 1945 roku do jednej dwunastej. Panował straszliwy głód. W obozie było około 25 tysięcy więźniów. Śmiertelność była zastraszająca. Rano znajdowałem na pryczach trupy z wykrojonymi mięśniami, bez wątroby i serca. Jak to jedzono? Nie wiem”.

Staszek, Basia, Jurek i Zosia – Pabianice, marzec 1931

Stanisław Stysiński: „Woziliśmy wozem ziemniaki. Zawsze starałem się jakoś je sobie zorganizować. Wkładałem do spodni i tak przechodziłem przez bramę. Jakby mnie złapali, to koniec, karna kompania. W krematorium był taki Jasiu, porządny człowiek. Obsługiwał (...) piece, palił w krematorium ludzi. Fajny chłopak. Kazali mu, to palił trupy. Pewnego dnia przychodzi do mnie i mówi: Stasiu, masz ziemniaki? Mam. To ja ci je upiekę. Brał od marmolady bigsy, wkładał do środka ziemniaki i piekł. Leżę wieczorem w łóżku, patrzę, a on przynosi cały kubeł. Pachną te ziemniaki pięknie. Drugi kolega też podchodzi. O, będziemy mieć wyżerkę. Patrzę na nie i myślę, dlaczego na nich tyle popiołu. Taki ostry był. A to były ludzkie kości. Pytam go: «Jak ty to piekłeś?», «A, będziesz się pytał. Upiekłem ci, nieważne jak, jedz». Wyjmowało się z wierzchu ten popiół, a potem to już nawet nie. Wyżerkę mieliśmy świetną”.

Teofil Płonka: „W Mauthausen spleśniały bochenek chleba krojono na porcje 30 deko. Do tego pół litra gorzkiej kawy. I to musiało czasem wystarczyć na cały dzień. Niektórzy więźniowie mówili, że wróciliby do Auschwitz na kolanach, gdyby tylko mogli”.

Marian Żelazek: „Jak ktoś był bardzo chory, to nie mógł jeść i jego towarzysz zjadał jego porcję. Była więc pewna korzyść z tych umierających. Człowiek się przyzwyczaił do śmierci, nie brało się tego tragicznie. Ludzie tęsknili. Tęsknili za jedzeniem. Mieli tę jedną tęsknotę, i ja też, żeby przed śmiercią najeść się chleba do syta. Najeść się, a potem spokojnie umrzeć. Niestety, wielu ludzi z tą tęsknotą umarło”.

Kazimierz Pieńkos: „Kiedyś Niemcom przyszło do głowy, aby w czasie alarmu wypędzić nas na łąkę koło obozu. Siedzieliśmy na trawie, był kwiecień, zazieleniła się... Jak więźniowie odeszli, zostało gołe pole, bez trawy. Więźniowie ją zjedli. I ja też jadłem. Nawet nauczyłem się tam odróżniać, która trawa jest słodka, a która piecze – każda z nich miała swój smaczek”.

7 marca 2011 roku zmarł w Austrii Franciszek Sikora, więzień podobozu Ebensee, który po wojnie osiedlił się w Ebensee. W wywiadzie udzielonym pismu polonii austriackiej „Polonika” wspominał: „Cały czas więźniowie musieli ciężko pracować, od świtu do nocy. Jak tylko ktoś mógł stać na nogach, musiał pracować. Był na terenie obozu szpital, ale w rzeczywistości ci, którzy już nie mogli pracować, byli posyłani do gazu, bo jedzenie dla takich »darmozjadów» było zbyt cenne. W Ebensee było znacznie gorzej niż w Auschwitz, gdzie jednak dwa razy dziennie, rano i w południe, dostawaliśmy racje żywnościowe. W Ebensee zaś rzucano więźniom spleśniały chleb... Panował tam straszny, niewyobrażalny głód. Ludzie szybko umierali (...)”.

Jerzy Michnol: „Pracowaliśmy w  sztolniach. Wychodziliśmy rano o 4.00 do pracy. Szliśmy przez las. Dukt wyznaczony był przez drut kolczasty, po jednej i po drugiej stronie. Za drutem szli esesmani, a my w środku. Nazywali to Loewengang – przejście dla lwów. Tak jak w cyrku. Esesmani chodzili do sztolni normalnymi schodami, a my mieliśmy schody z półmetrowymi stopniami. Do pracy było z górki, zeskakiwaliśmy ze stopnia na stopień. Gorzej po pracy. Trzeba było z wysiłkiem wspinać się. Dawniej więźniowie chodzili normalną drogą przez miejscowość, ale miejscowa ludność rzucała chleb, podawała żywność. Zagrozili, że za pomoc będą wysyłać do obozów. Wtedy mieszkańcy zaczęli wysyłać z jedzeniem dzieci. Esesmani musieli zrobić przejście przez las”.

Krystyna Staszewska przypomina sobie, że mąż tylko raz otworzył się na temat obozu: „Gdy przyjechała do nas ciotka z Pabianic, Staszek objął ją i powiedział «Uratowała mnie twoja paczka. Dziękuję ci»”. Z jego opowieści na temat obozu zapamiętała, że: „Leżał w szpitalu tam i bardzo był chory, tak że po kilku dniach uznali, że w ogóle nie warto go leczyć i wyrzucono na stertę trupów z przeznaczeniem na spalenie. Przypadek zdarzył, że ciotka jego z Pabianic, akurat to było przed Bożym Narodzeniem, przysłała paczkę dla niego, a kapo, który również wywodził się z Pabianic, po prostu się zainteresował, kto to, co to (...) Kapo zabrał go z tej sterty trupów i przypuszczał, że rzeczywiście już Staszek nie żyje, i sobie weźmie paczkę, trzymając go w łóżku jako chorego, i paczką sam będzie się żywił. Ale po paru godzinach okazało się, że Staszek dawał oznaki życia, zaczął oddychać. I wtedy ten kapo nim się zajął, jakoś tak, mówi ziomkiem moim jesteś to już takie przeznaczenie, musisz żyć”.

Z kolei we wspomnieniach spisanych przez Jana B. Tereszczenkę na podstawie opowiadań Stanisława Staszewskiego obozowa rzeczywistość jawi się tak: „Zaczynało coś potwornie śmierdzieć na szpitalu. To znaczy, na szpitalu zawsze śmierdziało, ale tym razem smród był już tak dotkliwy, że wpadł nagle kapo... (Staszewski miał wspaniałą pamięć do szczegółów, jak również był biegły w niemieckim...) i zarządził, że pewnie ktoś sra pod siebie, i (tutaj Staszewski po niemiecku...) ...alle rraus, wstawać na nogi i sprawdzić mi to – wrzasnął kapo. Na szpitalu operowała zasada, że kiedy rozdawano żywność, każdy chory musiał unieść się z łoża, aby otrzymać swój przydział chleba i zupy. Zmarły nie dostawał nic. I nagle okazało się – kontynuował Staszewski – że ten środkowy Rusek już od dawna nie żył, a jego koledzy po prostu podnosili go przy każdym posiłku, żeby dostać jego rację żarcia”.

Wyzwolenie obozu i powrót do kraju

Obóz koncentracyjny w Mauthausen został zbudowany w 1938 roku i składało się na niego kilkadziesiąt podobozów. Miejscowość Ebensee znajduje się w powiecie Gmunden w kraju związkowym Górna Austria. Od 18 listopada 1943 roku do 6 maja 1945 roku znajdował się w niej niemiecki obóz koncentracyjny, podobóz KL Mauthausen – Gusen, utworzony jako komando zewnętrzne obozu Mauthausen. Pierwsi więźniowie przybyli do Ebensee 18 listopada 1943 roku. Do momentu wykończenia pierwszych baraków byli zakwaterowani w magazynie obozowej tkalni. Aby ukryć istnienie obozu, SS posługiwało się kryptonimami: „Zement”, „Kalk”, „Solvay” i „Kalkensteinbergwerk”. Więźniowie mieli wybudować gigantyczne podziemne hale fabryczne do prowadzenia prac badawczych i skonstruowania rakiety interkontynentalnej A9/A10. Niemcy zrezygnowali z tego jednak ze względu na priorytety innych produkcji, ważnych dla prowadzenia wojny. Gotowe części sztolni zostały wykorzystane do produkcji paliwa silnikowego (sztolnia A) oraz do wytwarzania części do silników czołgów i samochodów ciężarowych zakładów Steyr – Daimler – Puch (sztolnia B). Produkcja paliwa z surowej ropy naftowej ruszyła 4 lutego 1945 roku w ramach programu Geilenberga. Przez 16 miesięcy przy wykorzystaniu pracy więźniów wykonano łącznie 7,6 km podziemnych korytarzy. Poza nielicznymi wyjątkami wszyscy więźniowie obozu byli rejestrowani w obozie głównym Mauthausen i transportowani następnie do komanda zewnętrznego Ebensee. Nie tatuowano im numerów, otrzymywali „nieśmiertelniki”. Od 18 listopada 1943 roku do 6 maja 1945 roku zgodnie z księgą stanu liczebnego do obozu Ebensee skierowano 27 278 mężczyzn. Od stycznia 1945 roku docierały tam transporty z ewakuowanych obozów koncentracyjnych, co spowodowało katastrofalne przeludnienie i całkowite załamanie się zaopatrzenia. 23 kwietnia 1945 roku w obozie przebywała największa w jego historii liczba więźniów – 18 509 osób. Byli tam przedstawiciele ponad dwudziestu narodowości. Najwięcej było Polaków, Rosjan, Węgrów, Francuzów, Niemców i Włochów. Więźniowie pochodzenia żydowskiego, deportowani z różnych krajów, stanowili 30 proc. wszystkich tam więzionych. Warunki pracy i życia więźnia były w znacznym stopniu uzależnione od jego przynależności narodowej. Gorzej traktowano obywateli Związku Radzieckiego i Polaków, na najniższym stopniu hierarchii byli Żydzi i Cyganie. Komendantem obozu Ebensee był Anton Ganz. Więźniami Mauthausen byli m.in. Szymon Wiesenthal, Józef Cyrankiewicz, Jan Kobylański, Stanisław Grzesiuk (podobnie jak Staszewski powojenny bard warszawski). W jednym z ostatnich transportów przybyli do podobozu Ebensee więźniowie „Komanda Fałszerzy” z akcji Aktion Bernhard. Obóz Ebensee został wyzwolony 6 maja 1945 roku około godziny 15 przez wojska amerykańskie (3rd Cavalry Reconnaissance Squadron). Większość więźniów była tak słaba, że nie mieli sił nawet wstać, żeby powitać amerykańskich żołnierzy. W tym dniu nikt jednak nie umarł, ale już następnego dnia odnotowano wiele zgonów. Choć w amerykańskich szpitalach polowych usiłowano ratować więźniów, po wyzwoleniu zmarło jeszcze 750 osób.

Stanisław Staszewski opowiedział Janowi B. Tereszczence o tym, jak wyglądało wyzwolenie obozu:. „Więc najpierw przyjechał czołg, przejechał przez odrutowanie, po czym otworzyła się klapa wieżyczki, wynurzył się z niej amerykański czołgista z kamerą i zaczął filmować całe zgromadzenia. Po czym czołg odjechał. Obok bramy była sterta brukwi. Jak tylko czołg odjechał, zaraz rzucił się tłum na tę brukiew, tratując się, szarpiąc i mordując. Kiedy nieco później przyjechała ciężarówka typu «dżems» i jakieś stewardesy zaczęły z jej pokładu rozdawać jakieś czekolady, scena się powtórzyła; tłum rzucił się na ciężarówkę, uniósł ją w powietrze i za chwilę wszystko było już tylko kupą pogiętego złomu. Takie było nasze wyzwolenie – hi... hi... hi... hi...! Następnie opowiadał Staszewski o samosądach na pojmanych i związanych SS-manach. A więc Obersturmbahnfuhrer (?) taki a taki, został przywiązany do takiej kadzi, co to w niej zabijano i oprawiano świniaki, a następnie noszony na ramionach więźniów po całym obozie, a każdy mógł w niego wbijać – hi... hi... hi... hi...! – co się dało: widelce, patyki itp. Innego coś tam fuhrera zaprowadzono do kamieniołomu, gdzie stały na pochylni zablokowane wagony, czekające na urobek. Wyszukaliśmy w obozie jakie się dało liny, ALE NAJDŁUŻSZE, JAKIE TYLKO MOŻNA BYŁO ZNALEŹĆ, i przywiązano tymi linami delikwenta do buforów wagonów, ale nie tak, że ręka – ręka i noga – noga, ale na przemian, ręka – tu noga – tam, itd. I odblokowano wagon... Stał przez chwilę w miejscu, biedny, po czym fiknął nagle koziołka w  powietrzu, o tak – hi... hi... hi... hi...! – i rozleciał się na kawałki”. Zdaniem Jana B. Tereszczenki „miał Staszewski wszelkie podstawy, aby być cynikiem”.

Andrzej Bonarski, pisarz, wydawca, autor scenariusza filmu „Hydrozagadka”, który w latach 60. XX wieku zaprzyjaźnił się ze Staszewskim, tak wspomina jego obozowe opowieści snute po kilku kieliszkach wódki: „Najpierw bramę rozwalił czołg, a w chwilę potem na dziedziniec wjechały barobusy. Obsługiwały je żołnierki ze służby pomocniczej. Tłum rzucił się, w mgnieniu oka wszystko zostało stratowane. Ci, którzy dopadli garów, potem konali na skręt kiszek. Wspominał też, jak rozprawiano się z kapo. Byli więźniowie zabrali schwytanych oprawców do kamieniołomów. Tam wiązali ich między wagonikami kolejki, służącej do wywożenia urobku. Potem napełniony kamieniami wagonik zjeżdżał po pochylni, naprężała się stalowa lina, która skazańca rozrywała na strzępy”.

Zosia, Jurek, Staszek, Basia, za nimi mama Janina Rabka 1937

Po wyzwoleniu obozu Staszewski ważył 36 kg, czyli mniej niż w wieku trzynastu lat. W liście do rodziny z 8 sierpnia 1945 roku pisał: „Do Was, Ukochani! Do domu! Mój adres jest taki: Ośrodek Polski w Ebensee Hotel Steinkogel albo Polish Camp of Exprisonier Ebensee Camp 5 Hotel Steinkogel. Bliżej określić można jeszcze: pokój 25 albo: ten, co zawsze gra na fortepianie. List wystarczy zaadresować: Polish Camp of Exprisonier Ebensee Camp 5 i nazwisko oczywiście. Gdyby natomiast było możliwe to największe życiowe szczęście – przyjazd kogoś z Was”. W jednym z wielu życiorysów, które napisał, Staszewski zawarł taki oto obraz stosunków panujących w obozie koncentracyjnym: „Ferajna oprawców, kapów, blokowych bratająca się z SS-mannami (...) obaliła moje dotychczasowe wyobrażenia o świecie. Kapowie Polacy i Francuzi maltretujący więźniów politycznych Niemców nauczyli mnie szukać nowych kryteriów w ocenie stosunków między ludźmi (...) Po wyzwoleniu zetknąłem się (...) z faworyzowaniem dawnych naszych gnębicieli – szeregowych i oficerów SS. To przyśpieszyło ukształtowanie się mego światopoglądu, gdy w r. 1945 powróciłem z Austrii do Polski (...) powróciłem do kraju pierwszym transportem PURu i podjąłem przerwaną naukę”.

O jego powrocie do kraju dowiadujemy się z relacji Janusza Domańskiego, po wojnie warszawskiego prawnika wykonującego zawód radcy prawnego, zmarłego 7 września 2012 roku. „Ja wróciłem do Warszawy równiutko rok później. 27 sierpnia 1944 roku wyszedłem z domu, a 27 sierpnia 1945 mój ojciec dał mi ponownie zaręczynowy pierścionek. Dostałem go od ojca na powitanie. Ojciec wtedy się nawet tak ładnie zachował. Mówi: «No cóż, jesteś już dorosły człowiek, pewno palisz». Otworzył papierośnicę i poczęstował mnie papierosem. A z podróżą powrotną było tak. Otóż pierwszy transport się nie udał. Gdzieś na granicy, pod Linzem Rosjanie nas zatrzymali i nie chcieli przepuścić. I ten transport wrócił. Ja zabrałem się dopiero drugim transportem. Podróż nie była komfortowa, jechaliśmy odkrytym wagonem towarowym. Ja na szczęście miałem taką poesesmańską, a właściwie lotniczą kurtkę, taki nieprzemakalny skafander, który trochę chronił mnie przed deszczem. Wracałem ze swoim przyjacielem, kolegą z kompletów Staszkiem Staszewskim, który był w obozie razem ze mną. Postanowiliśmy trochę dorobić w czasie jazdy. Wiadomo, w czasie podróży wszystkim chciało się bardzo pić. Mieliśmy trochę papierosów i postanowiliśmy za te papierosy kupować piwo. Transport jechał wtedy przez Czechy, często się zatrzymywał. Mieliśmy puszki po biskwitach, ze sznurków zrobiliśmy do nich pałąki, nalewaliśmy w to piwo, a potem sprzedawaliśmy o wiele drożej podróżującym z nami więźniom. Wracałem do kraju z pełnymi kieszeniami papierosów. Nie wiem, czy to było w porządku wobec kolegów. W każdym razie tak żeśmy się dorabiali. Staszek Staszewski to był w ogóle humanista, znana postać na Politechnice Warszawskiej w okresie stalinowskim. Przez jakiś czas Naczelny Architekt w Polsce. Jego synem jest Kazik Staszewski. Później wyjechał do Francji, gdzie zmarł. Człowiek niezwykle inteligentny, utalentowany, wspaniale grał na pianinie i na akordeonie, posiadający niesamowite wzięcie u dziewcząt. Ożenił się z jakąś prostą dziewczyną, bo miał taką fantazję. I z nią do śmierci był w tej Francji. Tak, że w ten sposób, z tym piwem i papierosami, ze Staszkiem Staszewskim, wracaliśmy do Polski. Po przejechaniu granicy stanęliśmy w Dziedzicach. Tam nas sfotografowano, dano nam taką kartę, którą zresztą mam do tej pory. Dalej pojechaliśmy pociągiem do Katowic, a z Katowic wracaliśmy na dachu pociągu do Warszawy. W Warszawie na Pragę przez most wysokowodny. Na Pradze Staszek strasznie się ucieszył – jechało się ulicą Szeroką, przy której stał jego dom – jego dom wciąż stał. Ja jeszcze nie wiedziałem, czy mój dom stoi, co z rodzicami. Ojciec, jak mnie zobaczył, zbladł i popłynęła mu łza z oczu”.

karta przyjęcia do obozu Ebensee

We wrześniu 1945 roku Stanisław Staszewski wrócił do szkoły. Zabawną historię z tego czasu opowiada emerytowany profesor Politechniki Warszawskiej Stanisław Tobolczyk: „Kolegowaliśmy się już wówczas. Staszek chodził do szkoły imienia Władysława IV. W pierwszych latach powojennych uczniowie i nauczyciele tej szkoły w każdą niedzielę szli w procesji spod budynku szkoły do kościoła parafialnego na mszę. Stałem na ulicy, obserwowałem Staszka komenderującego grupą chłopców, którzy przyłączyli się do procesji, zabawnie to wyglądało, bo nie szli normalnie, tylko maszerowali jak sowieccy żołnierze, tak wysoko podnosząc nogi, jeden za drugim. A ksiądz i nauczyciele tego nawet nie zauważyli, bo szli na początku procesji. Ludzie na chodnikach płakali ze śmiechu”.

Po ukończeniu nauki w liceum ogólnokształcącym 18 czerwca 1946 roku Stanisław Staszewski zdał w Państwowym Gimnazjum i Liceum numer 8 w Warszawie egzamin dojrzałości według „programu wydziału matematyczno-fizycznego przed Państwową Komisją Egzaminacyjną w składzie: Przewodniczący – doktor Leon Zygmunt Usarek, pozostali członkowie: J. Grębski, W. Bigalke, S. Pieniążek, A. Seeger i J. Lubicz – Borowski”. Oceny bardzo dobre otrzymał tylko z dwóch przedmiotów: ćwiczeń cielesnych i przysposobienia wojskowego. Z religii, polskiego, zagadnień życia współczesnego i fizyki dostał dobry. Z pozostałych – dostateczny.

Po zakończeniu wojny Kazimierz Staszewski wrócił do pracy w szkolnictwie, został też przewodniczącym Pedagogicznego Okręgu Stołecznego Związku Nauczycielstwa Polskiego, pełnił również funkcję sekretarza generalnego Zarządu Głównego PTTK w Warszawie. 4 maja 1962 roku otrzymał najwyższe wyróżnienie PTTK – tytuł członka honorowego – godność nadawaną członkom zwyczajnym szczególnie zasłużonym dla rozwoju turystyki w Polsce.

7 października 1945 roku w szpitalu w Sieradzu zmarła w wyniku niefachowo wykonanej aborcji Barbara Staszewska (siostra Stanisława). Została pochowana na cmentarzu w Pabianicach. Nie wiadomo, kto był ojcem dziecka, dlaczego zdecydowała się na usunięcie ciąży ani kto przeprowadzał aborcję.