Zamknięta prawda - Bartłomiej Basiura - ebook + audiobook + książka

Zamknięta prawda ebook i audiobook

Bartłomiej Basiura

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W tajemniczych okolicznościach ginie doświadczona policjantka. Ekspert od mowy ciała, Michał Drobik, zostaje wezwany przez policję, by rozpracować mordercę. Pomaga mu poznana na strzelnicy chora na raka Justyna, która przed śmiercią chce poczuć, że żyje. Bohaterowie nawet nie domyślają się, że padli ofiarą spisku wojskowego. Były uczestnik misji wojskowej w Afganistanie, znany policji pod pseudonimem Uczeń Carpzova, próbuje na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość i zdemaskować obłudę generałów. Nie wszystko jednak idzie zgodnie z jego planem...

Zamknięta prawda to nieprzewidywalny, świetnie skonstruowany thriller, nieprzerwanie trzymający w napięciu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 660

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 58 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
3,9 (9 ocen)
1
6
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zmarłej Babci Janinie,

żeby śmierć znaczyła coś więcej niż zwykłe pożegnanie

OD AUTORA

 

Drogi Czytelniku! Nie znajdziesz tutaj historii o wampirach, o ludziach, którzy mogą wszystko, czy też dzieciach, które spędzają czas na uczeniu się magii. To, co Ci oferuję, to wyzwanie. Czy uda Ci się rozwikłać zagadkę? Nie chodzi o ratowanie świata przed zagładą. Nie musisz mieć nadzwyczajnej mocy – wystarczy, że będziesz miał otwarte oczy i aktywny profil „myślenie”.

Nigdy bym nie pomyślał, że pisanie przyniesie mi taką radość i będę się mógł szczycić już trzecią napisaną książką. Każdy taki projekt to nowe doświadczenie. Człowiek się uczy jego język również „dorasta”, dlatego mam nadzieję, że pozytywnie zaskoczę samego siebie i tych, którym poprzednie książki nie przypadły do gustu.

Pisanie wymaga czasu i wielu poświęceń. Jednak dlaczego nie robić tego, co sprawia nam prawdziwą przyjemność? Najpiękniejsze, co możemy dostać od życia, to satysfakcja.

Nie jestem literatem, który może pochwalić się zbiorem nagród, otrzymanych za swoją twórczość. Pewnie niejednokrotnie mijałeś mnie na ulicy albo stałeś obok w kolejce, aby kupić cheesburgera. Jestem zwykłym człowiekiem, który postanowił choć na chwilę oderwać się od rzeczywistości i stworzyć własny świat. Bogactwem słowa pisanego jest to, że każdy może odczytać tę samą historię w inny sposób i właśnie to jest piękne.

Podobno każdy wiek ma swoje przywileje, ale kto powiedział, że dwudziestolatek nie może napisać kryminału? Kolejne chwile przemijają, więc nie warto czekać, lecz brać garściami wszystko to, co przynosi nam nowy dzień.

Podczas jednego z wieczorów literackich, które odbyły się przy promocji poprzedniej książki, zapytano mnie, jak bym zachęcił czytelnika do przeczytania tego, co napisałem. Spontanicznie odpowiedziałem, że pierwszym krokiem powinno być otworzenie książki, przeczytanie prologu, a następnie przewracanie strony za stroną… Jeżeli książka faktycznie jest dobra, to nawet się nie spostrzeżesz, kiedy ujrzysz słowo „Koniec”. Mam nadzieję, że tak będzie w przypadku Zamkniętej prawdy.

Życzę miłej lektury!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

WTOREK, GODZINA 20:00

Nigdy tutaj nie był. Puste korytarze nie dodawały odwagi. Z daleka słyszał hejnał mariacki.

Wybiła twoja ostatnia godzina…

Przyśpieszył. Poczuł, jak kropla potu spływa mu po czole. Jeden błąd, a będzie spalony. Wytarł twarz rękawem. Nie mógł pozostawić po sobie śladu. Kolejna misja uświadamiała mu właśnie, jak bardzo się postarzał. Gdzie były te czasy, kiedy biegał maratony albo przemierzał pustynie, zostawiając kolegów daleko za sobą?

Ale dzisiaj musiał uważać również na inne niebezpieczeństwa. Domyślał się, że ochrona ma się na baczności. Zbyt wiele ostatnio się działo. Zajrzał przez okno. Było już późno. Krople deszczu spływały po szybach albo rozbijały się o parapet.

Odbezpieczył pistolet. Włączył latarkę. Przekręcił klamkę i wszedł bezszelestnie do pomieszczenia. Przy ścianie stały wysokie regały z książkami. Znajdował się w czytelni Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie. O tak późnej porze było już pusto. Tylko w odległym rogu świeciła się jedna lampka. Skrył się za regałem.

Dobrze wiedział, że Stanisław Rozwała spędzi tutaj jeszcze około dwudziestu minut. Następnie wsiądzie do swojego samochodu służbowego i zje kolację z żoną. Staruszek czyta zapewne jakąś książkę historyczną. Jednak prawdziwy powód jego częstej obecności w czytelni jest zupełnie inny. W końcu jest tak niewiele miejsc, gdzie można porozmawiać, nie martwiąc się, że ktoś podsłucha.

Córka Stanisława jest dyrektorem biblioteki, dzięki czemu ma on specjalne przywileje. Nikt mu nie przeszkadza, nikt go nie wyrzuca. Dzisiaj jednak miało być inaczej…

Podszedł od tyłu. Przyłożył pistolet do jego pleców.

– Witam serdecznie! – powiedział cicho.

Stanisław spojrzał z lękiem w jego stronę.

– Nie masz gdzie uciec, nikt cię nie usłyszy.

Staruszek nawet się nie wzdrygnął.

– Gdzie jest Jerzy? Jego również się pozbyłeś? – zapytał, spoglądając z lękiem na broń.

– To ja zadaję pytania!

– Co to jest? – Wskazał na niewielką butelkę wypełnioną bezbarwną cieczą.

– Napój życia. – Uśmiechnął się. – Nikt nie domyśli się, że miałeś tutaj gościa. Efekty będą takie, jakbyś dostał ataku serca – musiał dbać o pozory. Im bardziej zwracał na siebie uwagę, tym większe groziło mu niebezpieczeństwo.

Złapał go za ramię. Stanisław jednak wyrwał mu się z uścisku, podbiegł do pobliskiego biurka i zapalił lampkę.

– Myślisz, że to cię uratuje? – Zaśmiał się na widok tego, co robi staruszek. – Myślisz o tej furgonetce, która stała przy wejściu, tak? Obawiam się, że twoja ochrona jest w tym momencie nie do końca sprawna. Przykro mi.

– Czego chcesz?!

– Dobrze wiesz, dlaczego przyszedłem. Dobrze wiesz, że śmierć twoich kumpli wcale nie była przypadkowa. Oddaj mi klucz, powiedz, gdzie to jest. Nie popełniaj błędów poprzedników, a nic ci nie zrobię.

– Tekst rodem z najlepszych filmów. – Tym razem zaśmiał się Stanisław. – Kim właściwie jesteś?

– Tym, który poświęcił swoje życie dla prawdy! – wymyślił na szybko odpowiedź.

Wkurzył się, podszedł do starca i powalił go na ziemię, aż huk odbił się echem po ścianach. Słyszał tylko, jak przeciwnik sapie. Jak tak dalej pójdzie, to żaden eliksir nie będzie potrzebny. Zerwał mu z szyi łańcuszek.

– Zatem klucz już mam. – Spojrzał na swoją zdobycz. – Teraz tylko powiedz, gdzie mam tego szukać!

– Ni to niebo, ni to piekło…

Nie zdążył zareagować, a Stanisław wyciągnął zza skarpety mały rewolwer, przyłożył go do skroni i oddał strzał.

Zaklął pod nosem. Nie cierpiał, jak coś szło niezgodnie z planem. Sprawdził mu tętno. Nic nie wyczuł. Przynajmniej miał klucz. Jutro rano odkryją ciało Stanisława. Następnym razem nie będzie tak łatwo. A przecież mógł go sprawdzić. Rozwała nigdy wcześniej nie nosił przy sobie broni. A niech to szlag.

Posprawdzał jego kieszenie. Dwie komórki, chusteczki i notes. Przewertował kartki. Nic ciekawego, ale schował do kieszeni na wszelki wypadek.

Usłyszał kroki. Może mu się wydawało? Schował się pomiędzy regałami. Tutaj na pewno nikt go nie zauważy. Parę sekund później uchyliły się drzwi czytelni. Zobaczył wąski strumień światła latarki. Dostrzegł stróża, który nerwowo wykręcał numer na klawiaturze komórki. Najgorsze koszmary się spełniły. Śmierć podczas jego zmiany.

Wyszedł i ku przerażeniu stróża wycelował w jego stronę pistolet.

– Ja cię znam! – odezwał się po chwili. Po jego głosie można było wywnioskować, że wcale z tego powodu się nie cieszy.

– Przykro mi, ale nie przypominam sobie, abyśmy mieli okazję się spotkać – odpowiedział żartobliwie, robiąc krok do przodu.

– Jesteś Uczniem Carpzova. Przecież ty…

– Tak, wiem, teoretycznie jestem martwy. Podobnie jak ty.

Wystrzelił. Kula trafiła prosto w oko i przeszyła mózg na wylot. Struga krwi splamiła ściany. Ciało stróża zwaliło się bezwładnie na ziemię.

– W końcu wszyscy kiedyś umrą – powiedział do swoich ofiar. Zgasił światło i wyszedł w ciemną noc. Miał nadzieję, że następna ofiara sprawi mniej problemów.

 

ŚRODA, GODZINA 9:00

Widział tych ludzi po raz pierwszy. Odziani w czerń maszerowali za trumną. Rodzina, przyjaciele, ale również mieszkańcy miasta i służby mundurowe. Orkiestra górnicza rytmicznie wybijała rytm i powoli przesuwała się do przodu.

Ksiądz spojrzał dookoła.

– Kochajmy ludzi, tak szybko odchodzą – zaczął mówić – a nikt nie zna dnia ani godziny. Żegnamy dzisiaj Marię Kozielską, zasłużoną policjantkę i dobrą przyjaciółkę…

Wokół była zupełna cisza. Jej matka zasłoniła twarz, a mąż przytulił syna.

– Dawno cię nie widziałem. – Komendant Bracki podszedł do Michała.

– Wiele się nie zmieniło. Ludzie wciąż umierają. Znałeś ją? – odpowiedział, patrząc w przeciwległym kierunku.

– Kozielską? Tak… – zamyślił się – ale to było dawno temu, kiedy dopiero zaczynała swoją karierę w policji. Nikt wtedy nie przypuszczał, że będzie o niej tak głośno. Dobrze cię znowu widzieć. Wszystko w porządku?

– Moje życie zaczyna się od nowa. – Nigdy nie utrzymywał z Brackim bliskich kontaktów. – Kim on jest? – zmienił umyślnie temat i wskazał na krępego mężczyznę, który czaił się pomiędzy drzewami kilkanaście metrów od nich.

– Dlaczego pytasz? To nikt od nas.

– Nie ma na sobie munduru, ale nosi broń.

– Nic dziwnego. Tutaj pewnie każdy chowa coś pod marynarką. Specyficzne towarzystwo.

– Kto nadzoruje akcję?

– Teoretycznie centrala, praktycznie ja. Nie potrafię zaufać ludziom, których nie znam.

– Dostanę kogoś do pomocy? – nie chciał tego, ale wiedział jaka jest praktyka.

– Filip Jonaszewski. Zna sprawę. Pracuje u nas już osiem lat. Dostaniesz samochód, komórkę i broń…

– Broń?! – powiedział chyba zbyt głośno, bo kilka osób spojrzało gniewnie w jego stronę. – Chyba podziękuję. Nawet nie wiem, jak ją naładować.

– Twój wybór. Nie wiadomo, co się może wydarzyć.

Michał zerknął, jak kilku policjantów staje w równym szeregu. Wystrzelono salwy. Odgłos rozległ się dookoła i pozostawił za sobą głuchą ciszę. Trumnę spuszczono do grobu, a bliscy Marii zaczęli układać wokół kwiaty.

Bracki odszedł bez słowa. Ludzie przeciskali się obok nagrobków, aby ostatni raz pożegnać się z Kozielską. Michał podszedł do mężczyzny, który wcześniej zwrócił jego uwagę.

– Znamy się? – zagadnął. Rozmówca aż się wzdrygnął, odruchowo sięgnął po pistolet. – Nie bój się! Nazywam się Michał Drobik. Miło mi poznać.

Wyciągnął rękę, ale po chwili włożył ją do kieszeni, bo nie doczekał się uścisku. Stał obok bez słowa. W końcu grubas się odezwał:

– Hubert Buczyński. Pracowałem z Marią przez długie lata. Czego chcesz?

– To raczej ty mi odpowiedz na to pytanie. Stoisz z tyłu. Nietrudno zauważyć twoją broń. Cały czas się rozglądasz i kogoś wypatrujesz. – Zrobił pauzę. – Poza tym czegoś się boisz. Teoretycznie powinienem cię w tej chwili obezwładnić i zawieźć na przesłuchanie.

– Masz niezłe poczucie humoru. – Nie spodziewał się takiego podsumowania.

Był dwa razy mniejszy od Huberta. Zawsze należał do tych najsłabszych. Tylko skóra i kości, ale niełatwo było to zmienić. Rozmówca był natomiast rosłym, tęgim mężczyzną. Był od Drobika wyższy o co najmniej dwadzieścia centymetrów.

– Niezła analiza – odparł po chwili Hubert – ale jednak tego nie zrobisz.

– Skąd taka pewność?

– Skoro znasz się na mowie ciała, to zapewne od chwili, kiedy mnie ujrzałeś, wiesz, że nie mam złych zamiarów.

– Masz rację – Michał poklepał Misia po plecach – ale coś ukrywasz, a to mi nie daje spokoju.

– Każdy ma swoje tajemnice. Kim właściwie jesteś?

– Człowiekiem, który już kilka razy był tam, gdzie teraz leży Maria. Mężczyzną, który stracił wszystko, co kochał, i musi odnaleźć chęci do życia jeszcze raz. Frajerem, który wierzy, że uda mu się dokonać niemożliwego…

– Czego? – Hubert po raz pierwszy spojrzał mu w oczy.

– Widzisz tych ludzi? Rozpoznajesz ich? – Michał wskazał na czarne postacie powoli wychodzące z cmentarza. – Nie zdziwiłbym się, gdyby któryś z nich okazał się mordercą Kozielskiej. Na tym właśnie polega problem. Poruszamy się w labiryncie podejrzeń, które nic nam nie mówią.

– Historia lubi się powtarzać – skomentował półszeptem Hubert i zaczął oddalać się ze spuszczoną głową.

„Oby i tym razem zakończyła się happy endem” – pomyślał Michał, choć miał wątpliwość, czy to w ogóle możliwe…

CZĘŚĆ I

Środa, 23 października

 

 

 

 

 

 

Zamkniętej prawdy nie wystarczy otworzyć,

trzeba ją najpierw odkryć.

ROZDZIAŁ 1

 

 

GODZINA 10:00

– Oddychaj swobodnie. Wszystko będzie OK! – Spojrzał na nią i się uśmiechnął.

– Przecież wiesz, że zawsze się denerwuję. – Wbijała sobie paznokcie w rękę.

– Tylko nie zrób tak jak ostatnio! Drugi raz cię nie będę wynosił z parkietu.

– Wciąż mi to wypominasz?! Każdy ma prawo źle się poczuć.

– Świetny moment sobie wybrałaś. Kobiety…

Zagryzła wargę. Zamknęła oczy. Nie będzie go słuchać. Miała dość tych wszystkich zawodów. Ale przecież wiedziała, że nie będzie łatwo. Spojrzała ostatni raz w lustro. Wyglądała olśniewająco, co bardzo ją cieszyło. Wyprostowała się.

– Już czas! – Partner złapał ją za rękę.

– I ostatnia para – usłyszała z głośników głos prowadzącego. – Justyna Błoszczuk oraz Sebastian Sznider. Mistrzowie Polski w tańcu towarzyskim. Dzisiaj po raz kolejny walczą o ten prestiżowy tytuł…

Ale ona już tego nie słyszała. Nie widziała również zgromadzonych na sali ludzi, którzy wiwatowali, widząc na parkiecie osiem najlepszych par tanecznych. Gdzieś w oddali zobaczyła stojących przy parkiecie sędziów, którzy już wyostrzali wzrok, żeby wyłapać każdy najmniejszy błąd, każde potknięcie, każdy grymas bólu.

Świetnie się prezentowali. W technice nikt nie miał z nimi szans. Do tego innowacyjność figur onieśmielała nawet największych ekspertów choreografii.

– Gotowa? – usłyszała głos Sebastiana, kiedy już stali w pozycji zamkniętej, aby zacząć swój ostatni taniec.

Kiwnęła głową. Jej długa, niebieska suknia świeciła blaskiem. Światło odbijało się od ozdobnych cekinów. Pamiętała, jak wiele rodzice musieli się natrudzić, aby kupić ukochanej córce taki prezent. Wydawało się to takie odległe.

Krok do przodu, delikatny obrót, odwrócona głowa, kolejny krok. Zaczęli płynąć. Zmusiła się do delikatnego uśmiechu. Sebastian trzymał ją mocno, lawirując wokół innych par. Poczuła uderzenie w ramię. To Sandra, tancerka z konkurencyjnej pary, trąciła ją. Justyna stłumiła krzyk, zacisnęła zęby z bólu. Sebastian powinien był ich ominąć. Zobaczyła bezszelestnie wypowiedziane przez niego słowo „przepraszam”, jednak wiedziała, że partner wcale nie czuł się winny. To nic nowego, że kobiety są traktowane w tańcu jak swoiste tarany, które mają zagrodzić drogę innej parze i zlikwidować przeciwników. Nieważne były zasady czystej konkurencji ani ból.

Zrobiła piruet. Sebastian podniósł ją do góry i delikatnie podrzucił. Usłyszała gromkie brawa. Lubiła to uczucie, kiedy była w centrum uwagi i chwila należała do niej. Wtedy nie miały znaczenia kontuzje, żmudne godziny spędzone na ćwiczeniu pojedynczych ruchów, albo przepuklina, która nie pozwalała jej zasnąć.

Nagle spadła na ziemię. Sebastian się zachwiał i wypuścił ją z rąk. Widziała tylko, jak partner z całej siły uderza pięścią w parkiet. Po chwili podbiegł do niej i pomógł wstać. Może jej się wydawało, ale miała wrażenie, że na twarzy Sebastiana maluje się złość, tak jakby miał do niej pretensje o zaistniałą sytuację. Teraz to na pewno pożegnają się z tytułem mistrzów.

Spojrzała na sędziów. Jeden z nich szeptał coś do drugiego, inny kręcił głową na znak dezaprobaty. Przez chwilę jej wzrok zatrzymał się na widowni. Zobaczyła ludzi, którzy wstali i wskazywali w jej stronę. Niektórzy uśmiechali się pod nosem.

Muzyka ucichła. Coś było nie tak. Przecież ich taniec się jeszcze nie zakończył. Inne pary odeszły na bok, jakby się czegoś przestraszyły. Spojrzała na Sebastiana. Był cały czerwony na twarzy. Jego brwi uniosły się wysoko. Przeciął ręką powietrze. Ściągnął muszkę i rzucił ją ostentacyjnie na parkiet. Odszedł w przeciwległym kierunku. Justyna została sama na środku parkietu. Nie rozumiała, co się dzieje. Chwyciła się za głowę, odczuwała niewielki ból wokół skroni. I wszystko stało się jasne. Podczas upadku musiała spaść jej peruka. Sztuczne włosy trzymały się teraz na ostatnich kroplach kleju. Zerwała to, co jeszcze pozostało. Z podniesioną głową ukłoniła się w kierunku zaproszonych gości i sędziów. Wszyscy patrzyli w jej kierunku w zupełnej ciszy, jak gdyby widzieli łysą osobę po raz pierwszy.

Odeszła powoli w kierunku szatni. Usiadła na ławce. Po policzkach zaczął spływać potok łez, którego nawet nie miała zamiaru powstrzymywać. Spojrzała w lustro. Właśnie zakończyła się jej historia z tańcem. Teraz już wszystko wiedziała. Choroba jest w stanie zniszczyć wszystko na swojej drodze. Marzenia, pragnienia i przyszłość właśnie przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.

 

GODZINA 10:25

Śląsk, jak tutaj jest dziwnie. Michał Drobik przyzwyczaił się do czegoś innego.

Kiedy zamieszkał w Krakowie, długo musiał się oswajać. Jego rodzina pochodziła z Mazur. Spędził tam całe swoje dzieciństwo. Tak się jednak losy poukładały, że się zakochał. Musiał pożegnać się z jeziorami i bezkresnymi lasami, skąd miał tak wiele wspomnień.

Cały poranek spędził przy grobie Marii Kozielskiej. Mordercy często wracają do swoich ofiar. Policja obserwuje cmentarze, złapano już w ten sposób mnóstwo przestępców. Michał jednak nie spostrzegł niczego podejrzanego. Wiązanki kwiatów, które pozostawili bliscy, leżały równo ułożone, obmywane raz po raz chłodnymi kroplami deszczu.

Stał właśnie przed niewielkim blokiem mieszkalnym. Spojrzał w górę. Budynek miał osiem pięter. Stare, popękane ściany pamiętały jeszcze czasy Polski Ludowej.

Zadzwonił przez domofon. Najbliższa rodzina Marii – mąż, syn oraz matka – została przez niego poproszona, o pozostanie na Śląsku jeszcze parę dni. Michał miał kilka pytań. Nie wiedział, od czego zacząć. To była jego pierwsza sprawa po dwuletniej przerwie w pracy w policji. Rano był na odprawie. Filip Jonaszewski – osoba przydzielona mu przez komendanta – miał dołączyć do Drobika po południu.

Wszedł do mieszkania, gdzie mieszkała wcześniej Maria. Jej matka i mąż spojrzeli na Michała wymownie. Widać było, że przerwał im jakąś rozmowę. W drugiej części pokoju, wpatrzony w okno, siedział Janek. Nic nie mówił. Jego wzrok zawieszony był w próżni.

– Powiedział coś? – zapytał Michał matkę.

– Jaś zawsze był spokojny, ale nigdy do tego stopnia. Nie powiedział nawet jednego słowa od czasu śmierci matki.

– Mogę prosić o zostawienie nas samych?

Markowi, mężowi Kozielskiej, chyba nie do końca podobał się ten pomysł, jednak posłusznie wyszli.

Mieszkanie było schludne. Policja już dawno zabezpieczyła wszystko, co mogło okazać się jakimś tropem. Teczki, komputery, korespondencja, pamiętniki leżały zapieczętowane, a dostęp do nich mieli jedynie śledczy.

Sprawa była o tyle trudna, że nikt nie wiedział, czym Maria się właściwie zajmowała. Ostatnia oficjalna sprawa, którą prowadziła, zakończyła się przed sześcioma miesiącami. Trzy miesiące temu wzięła urlop na żądanie. Nie wiadomo, co robiła i co się stało. Trzy dni temu wezwano pogotowie do hotelu. Ze schodów spadła nieznana bliżej kobieta. To była właśnie Maria. Złamana noga, wybity bark, stłuczone żebra i… skręcony kark. Wszystko wskazywało na nieszczęśliwy wypadek. Sekcja zwłok wykazała jednak coś podejrzanego. Substancja o tajemniczej nazwie „Efiuxalomitr” nie jest składnikiem produktów spożywczych. Dostępna jest jedynie w aptekach dla osób cierpiących na zaburzenia psychiczne. Lekarz potwierdził, że Maria Kozielska nigdy nie spożywała tego lekarstwa. Zapytany o skutki użycia „Efiuxalomitru” przez zdrową osobę, złapał się za głowę. Halucynacje, obniżone ciśnienie, wątłe mięśnie. Na jej ciele były również ślady pobicia. Lekarze medycyny sądowej powtórnie przeprowadzili sekcję zwłok. Michał był przy tym i wciąż nie mógł pozbyć się tego obrazu z pamięci. Miał przed oczami poszczególne organy wykładane na stalowe naczynia. Ten odór, jakby otworzono drzwi hurtowni ze zgniłymi rybami. Ten sflaczały mózg, który opadł nieporęcznemu lekarzowi na ziemię i którego kawałki wylądowały na garniturze Michała.

Kolejna sekcja zwłok potwierdziła najgorsze. Część obrażeń powstała, jeszcze zanim Maria spadła ze schodów. W okolicach ust znaleziono niewielkie strupy krwi. Wszystko wskazywało na to, że jeszcze parę minut przed śmiercią w ustach policjantki tkwił knebel.

Przeszukano cały hotel. Pokoje, kuchnie, restauracje, a nawet komórki, w których przechowywano chemikalia. Ani jednego śladu. W komputerze Marii szukano jakichkolwiek śladów, które pomogłyby ustalić, czym ona się właściwie zajmowała. Żadna z przyjaciółek nie potrafiła podać nawet cząstkowej informacji. Trzy miesiące temu Kozielska po prostu przestała istnieć, chociaż kamery zarejestrowały ją w kilku miejscach. Wszędzie była sama. Zmierzała w nikomu nieznanym kierunku. Sprawdzono billingi telefonów. Głównie rozmawiała z matką i synem. Niektóre numery wciąż namierzano.

Mąż nie utrzymywał z nią kontaktu. Minęły już ponad cztery lata od ich rozwodu. Został w Bieszczadach, a Maria zamieszkała z synem na Śląsku, gdzie pracowała na co dzień w Komendzie Wojewódzkiej w Katowicach.

Rozmawiał już z matką Kozielskiej. Staruszka miała osiemdziesiąt dwa lata. Strasznie przeżyła śmierć ukochanej córki. Nie wiedziała, czym zajmowała się Maria. Nie mówiła jej o wszystkim. Córka odwiedziła ją miesiąc temu, ale matka nie spostrzegła niczego podejrzanego. Spotkanie przebiegało jak zwykle.

Michał spojrzał na Janka. Chłopak miał siedemnaście lat. Mieszkał z mamą. Zadanie Drobika było bardzo proste – sprawić, aby syn powiedział, czym zajmowała się Maria, co mogłoby naprowadzić na właściwy trop i pozwolić odnaleźć mordercę. Ale chłopiec zamknął się w sobie. Rozmawiali z nim już psychologowie. Został na jedną noc pod obserwacją w szpitalu. Na nic zdały się starania ojca i babci. Michał był ostatnią szansą.

Zdziwił się, kiedy Bracki do niego zadzwonił. Śląsk nie podlegał Komendzie Wojewódzkiej w Krakowie. Wdrożono jednak specjalne procedury. Postawiono w stan gotowości również centralę w Warszawie. Działo się tak zawsze, kiedy ofiarą był policjant, tym bardziej że nie stało się to podczas akcji – Kozielska nie była na służbie. Z drugiej strony miała wiedzę o wielu tajnych sprawach i trzeba było szczegółowo sprawdzić, czy coś nie wydostało się na zewnątrz.

Michał Drobik był absolwentem Politechniki Warszawskiej. Skończył jakiś durny kierunek kształcący go na inżyniera. Gdyby nie przypadek, zanudzałby się pewnie na jakichś odwiertach w Australii, dokąd wyjechali wszyscy jego kumple. Na jednym z wykładów siedział w którymś z tylnych rzędów. Jego uwaga skupiła się na wysokim brunecie, którego widział po raz pierwszy. Zawiadomił ochronę, ponieważ jego wyraz twarzy nie dawał mu spokoju. Kilka godzin po tym zdarzeniu tłumaczył się na posterunku, skąd wiedział, że chłopak, którego wskazał ochronie, w plecaku chowa ładunki wybuchowe. Do jak wielkiej tragedii by doszło, gdyby Michał nie zaalarmował odpowiednich służb? Potem były dodatkowe testy. Okazało się, że ma wrodzony nawyk rozpoznawania ludzkich emocji. Był postrzegany jako dziwoląg. Ludzie z policji patrzyli na niego z powątpiewaniem. Po jakimś czasie przekonali się, że taka osoba stanowi prawdziwą wartość.

Nie znał Marii Kozielskiej prywatnie, ale słyszał o niej nie raz. Kiedyś wybierał się na jej wykład dotyczący technik przesłuchania, bo wyrosła na eksperta w jej dziedzinie. Ostatecznie okoliczności mu na to nie pozwoliły.

Usiadł obok Janka. Nie widział sensu się przedstawiać. Nie miał do końca pomysłu, jak rozpocząć tę rozmowę. Uważał za zły pomysł przypatrywanie się młodzieńcowi. Nie wiedział, co tkwi wewnątrz chłopaka, a nie chciał mu się narażać.

Co wiesz?

Co widziałeś?

Czy znasz sekrety swojej mamy?

Czy potrafisz wskazać jej zabójcę?

Zwykle matki nie mówią dzieciom o swoich sprawach. Nie potrzebował dowodzić tej tezy badaniami psychologicznymi – znał to z własnego życia. Nie krył zdziwienia i złości, kiedy ojciec zadzwonił pewnego dnia z wiadomością, że mama jest ciężko chora, właśnie wiozą ją na operację i szanse jej powodzenia są nikłe. Mama nie przeżyła zabiegu. Dopiero potem dowiedział się, że w jej ciele zagnieździł się chłoniak i niszczył ją ponad dwa lata. Pieprzone dwa lata, a on dowiedział się o tym, kiedy było już za późno na podziękowanie mamie i powiedzenie jej, jak bardzo ją kochał.

W tym przypadku jednak sprawa przedstawiała się odmiennie. Maria mieszkała ze swoim jedynym synem. Marek przyznał, że Janek był dla niej całym światem. Każdy musi czasem się komuś wyżalić, po prostu pogadać. Kozielska nie miała nikogo poza synem, a przynajmniej wszystko na to wskazywało.

– Beznadziejna pogoda, hmm? – zagadnął w końcu.

Bez odpowiedzi.

– Masz ochotę się przejść, pogadać? – po chwili spróbował jeszcze raz.

Bez odpowiedzi.

Wstał i podszedł do okna. Zdał sobie sprawę, że oczy Jasia śledzą jego kroki. Uśmiechnął się niewidocznie i zaczął obserwować, co dzieje się na zewnątrz.

– Twoja mama była pewnie super, hmm?

Przygryzł wargę. Skarcił się za ten podstawowy błąd. Czas przeszły w stosunku do Kozielskiej był odpowiedni, ale niekoniecznie w tej sytuacji. Dla Michała była jedynie policjantką, która zginęła w nieznanych okolicznościach, a jego zadaniem było jak najszybciej znaleźć mordercę. Dla Janka matka była wszystkim, więc jeżeli miał cokolwiek powiedzieć, to musiał zdecydowanie bardziej uważać na każde swoje słowo.

„Pomyśl, Drobik, co chciałbyś usłyszeć, gdybyś był na miejscu siedemnastolatka”, – powiedział w myślach. „Zmarła twoja matka, gada do ciebie jakiś nieznajomy, jedyne, o czym marzysz, to święty spokój, ale nikt tego, do jasnej cholery, nie rozumie”.

Usłyszał sygnał SMS-a. Zerknął z ciekawością. „Czekam pod blokiem. Filip”.

– Wpadnę tutaj po południu, OK? – powiedział do Janka, choć nie spodziewał się żadnej odpowiedzi. Chłopak nawet nie zareagował.

Wyszedł na zewnątrz. Lał dżdżysty deszcz. „Cudowna” polska jesień. W najbliższej okolicy dostrzegł tylko jedną osobę. Wysoki mężczyzna stał kilka metrów dalej. W ustach trzymał papierosa i co jakiś czas wydychał gęsty dym. Krople deszczu odbijały się od jego parasola. Michał podbiegł do mężczyzny, zasłaniając głowę zamszową kurtką.

– Filip Jonaszewski? Nazywam się Michał Drobik.

– Miło mi poznać! – Uścisnęli sobie ręce. Nowy partner przechylił parasol, aby ochronić Michała przed deszczem. – Ale wredna pogoda. Jak wyjeżdżałem z Balic, to jeszcze świeciło słońce.

– Witamy na Śląsku – odpowiedział Drobik z sarkazmem. – Zapowiada się bardzo długi dzień…

ROZDZIAŁ 2

 

 

GODZINA 13:00

– Dzień dobry, tato! Jak się dzisiaj czujesz? – powiedziała z uśmiechem na twarzy. Miała wrażenie, że przychodzi jej to z coraz większą trudnością.

– To ty, córeczko? – odpowiedział po chwili. – Wszystko w porządku. Lekarze mówią, że z każdym dniem mi się polepsza.

Do sali zajrzała pielęgniarka. Spojrzała na Sarę, kiwnęła porozumiewawczo głową i zamknęła drzwi.

– Przyniosłam ci, tatku, soki i owoce. – Wyłożyła zakupy na mały stolik nocny. Znajdowała się w budynku Centralnego Szpitala Klinicznego MSW w Warszawie. Jej ojciec miał tutaj specjalne przywileje i wiedziała, że jest w dobrych rękach.

Bolała ją dwulicowość ludzi. Kiedy Adam Wolski był premierem, ludzie gotowi byli ryzykować dla niego swoje kariery, dziękowali mu za każde słowo i obiecywali, że się odwdzięczą, gdy tylko będzie taka potrzeba. A teraz, kiedy ojciec faktycznie potrzebował pomocy, była tylko ona – Sara Wolska, która miała wiele innych spraw na głowie, a jednak każdego dnia przychodziła do ojca, aby zamienić z nim kilka słów.

– A co u ciebie, córeczko? Byłaś w pracy? Dobrze cię tam traktują?

– Tak, tatku, wszystko w porządku. Generał Hermanowicz traktuje mnie bardzo dobrze. Jutro zapowiada się ciężki dzień, najbliższe dni będą bardzo nerwowe. Rozstrzygną się przetargi na nowe helikoptery bojowe. Ministerstwo nie ma pieniędzy, a o żadnym prywatnym sponsorze nie może być mowy.

Adam Wolski zaśmiał się pod nosem. Sara nie kryła zdziwienia, bo tak rzadko to się ostatnio zdarzało.

– Co się stało?

– Śmieję się, bo lata mijają, ale problemy wciąż są takie same. Pamiętam jak dzisiaj, kiedy borykaliśmy się z tymi samymi wyzwaniami. Ile to lat minęło od śmierci Anny?

– Dwa miesiące temu minęła piąta rocznica…

– Ach tak… Wiesz, córko… Brakuje mi mojej żony.

– Mnie też, tato, mnie też. Jednak nic nie zmienimy. Trzeba się z tym pogodzić.

Jej matka zmarła na raka. Na nic zdała się chemioterapia. To był wielki cios. Ojciec zrezygnował z polityki. Najpierw się jakoś trzymał, ale pusty dom wcale nie napawał radością. Miesiąc po śmierci Anny Adama zabrało pogotowie. Początkowo bagatelizowano sprawę, ale ataki serca wciąż się nasilały.

Drzwi się uchyliły. Wszedł młody sanitariusz.

– Muszę zabrać pana Adama na badania – wyjaśnił. – Lekarz prowadzący chciał się z panią widzieć.

Sara wstała. Pocałowała ojca w czoło. Odprowadziła wzrokiem oddalający się wózek inwalidzki pchany przez sanitariusza. Weszła na drugie piętro. Zapukała do drzwi. Doktor Zigner chyba jej wyczekiwał, bo poderwał się z krzesła, kiedy tylko ją ujrzał. Ojciec opowiadał jej o jego karierze wojskowej. Był wysłannikiem na misjach zagranicznych, gdzie jego zadaniem było koordynowanie szpitali polowych. Sprawdził się, ale teraz, kiedy pozostało mu kilka lat do emerytury, wolał ciepłą posadę ordynatora w szpitalu.

– Podobno chciał się pan ze mną widzieć – zwróciła się do niego, kiedy już zajęła wygodne miejsce w fotelu.

– Tak. Chciałem poinformować panią o wynikach badań, zanim przekażemy je pani ojcu.

– Nie rozumiem.

Zigner patrzył na nią z pochmurną miną. Sara podejrzewała najgorsze.

– Po ostatnim ataku serca podjęliśmy decyzję, aby zatrzymać pana Adama na obserwacji. Pani ojciec zgodził się w końcu na specjalistyczne badania. Właśnie dostałem wyniki i muszę przyznać, że są bardzo niepokojące. Nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałem. Coś niszczy jego ciało od środka. To nieznana mi wcześniej substancja. Próbujemy ją zidentyfikować.

– W takim razie mamy czekać z nadzieją, że uda nam się odnaleźć odpowiedź, zanim umrze? – powiedziała z sarkazmem, bo słowa lekarza przyjęła jako niedorzeczność.

– Spokojnie. Nikt nie mówi, że będziemy bezczynnie czekać. Właśnie po to panią wezwałem. Potrzebujemy próbek wszystkiego, co znajduje się w domu pani ojca. Może to jakieś toksyny w powietrzu. Możemy próbować podawać jakieś lekarstwa, ale to ostateczność, bo nie wiadomo, jak na nie zareaguje.

– Wszystkiego? – zapytała z niedowierzaniem.

–  Źle mnie pani zrozumiała. Szukamy źródła i cokolwiek, co mogłoby być powodem tej choroby, powinno zostać zbadane.

–  Czyli rozumiem, że na razie tata musi zostać w szpitalu?

– Obawiam się, że nie ma innego wyjścia.

– A czy nie może ktoś iść ze mną do domu ojca? Przyznam się szczerze, że nie do końca czuję się kompetentna, aby zbierać jakieś próbki.

– Oczywiście, nie ma problemu, właśnie to chciałem zasugerować – powiedział Zigner bez namysłu. – Wydeleguję odpowiednią osobę. Czy ma pani trochę czasu dzisiaj późnym popołudniem?

– Muszę jeszcze załatwić trochę spraw, ale dam radę.

– Jakby coś się zmieniło, będę dzwonić.

Pożegnała się i wyszła na zewnątrz. Podjechała karetka na sygnale. Odwróciła wzrok, kiedy lekarze przewozili poszkodowanego. Z boku ściekała krew, która zostawiała na asfalcie ciemne plamy.

Spojrzał na nią jeden z ratowników medycznych.

– Proszę się nie martwić – zagadnął, widząc przerażenie w jej oczach. – Nieszczęścia chodzą po ludziach i nawet jakbyśmy się bardzo starali, nie damy rady tego zmienić.

– Co mu się stało?

– Dziwna sprawa. Pierwszy raz widzę, żeby ktoś coś takiego przeżył. Koleś pracował na budowie. Ciął drewno. Albo ktoś go popchnął, albo nieumiejętnie stanął i odrąbało mu pół nogi – opowiadał z fascynacją. – Tyle krwi nie widziałem przy żadnym wypadku. Dobrze, że byliśmy blisko. Parę sekund później, a biedak by się wykrwawił…

Nie chciała już nic więcej wiedzieć. Żałowała, że w ogóle o coś zapytała. Ratownik powinien zająć się poszkodowanym, a nie prowadzić pogawędki z przypadkowo spotkanymi osobami.

Wsiadła do wozu. Zerknęła na komórkę. Podrapała się po głowie. Dwa nieodebrane połączenia od szefa. Oddzwonić i tłumaczyć się, dlaczego nie odbiera telefonów? A może nie zaprzątać sobie głowy i powiedzieć, że nie miała zasięgu? Domyślała się, że szef ma dla niej jakieś kolejne zadania. Miała spotkać się z mężem. Potem jeszcze wizyta w domu ojca. Kolejne wytyczne nie były jej na rękę. Ale telefon znowu zadzwonił. Na wyświetlaczu pojawił się napis: „Gen. Hermanowicz”.

– Słucham uważnie, panie generale – powiedziała doniośle.

– Witam! – Po tonie głosu poznała, że przełożony ma kiepski humor, zdecydowanie gorszy niż podczas ich rozmowy przed południem. – Potrzebuję pilnie raportu, o którym wspominałem dzisiaj rano.

– Ależ oczywiście! Tak jak obiecałam, postaram się go dostarczyć najpóźniej w przyszłym tygodniu.

– Chyba się nie zrozumieliśmy. Nie mam na to czasu. Jutro chcę go widzieć u mnie na biurku.

– Zrobię, co w mojej mocy, panie generale. Czy mogę zapytać, co się stało, że jest pan taki zdenerwowany?

Była jedną z nielicznych kobiet, które pracowały u boku generała Hermanowicza. Codziennie widziała rzeczy, o których zwykli ludzie, ci zza muru otaczającego koszary, nawet nie mieli pojęcia. Od razu zauważyła, że ma pewne wyjątkowe względy u przełożonego. Może to dzięki jego znajomości z ojcem, a może po prostu przypadła mu do gustu. Miała w głębokim poważaniu to, co sądzili o tym inni pracownicy. Skrzętnie wykorzystywała swoją uprzywilejowaną pozycję.

– Ciężki dzień. Rano odnaleziono ciało pułkownika Rozwały. To straszna strata dla naszej armii. Wszystko wskazuje na samobójstwo. Ale był tam ktoś jeszcze. Zamordowany został stróż z innej broni niż ta, którą miał pułkownik.

Słyszała o nim. Często bywał u Hermanowicza. Znali się jeszcze z czasów polskiej misji wojskowej wysłanej w 1992 roku do Libanu. To już kolejny wojskowy wysokiej rangi, który zmarł w ciągu ostatnich dni. Jeden miał atak serca, drugi spadł z drabiny. To wszystko miało swoją drugą stronę – pułkownicy byli w podeszłym wieku. Choć mieli zapał do pracy, to sił już brakowało. Ale tego jeszcze nie było. Samobójstwo? Osoba trzecia? Nie dziwiła się w tej chwili, że generał jest taki zdenerwowany. Mimo wszystko nie widziała zupełnie związku pomiędzy raportem, o który zastała poproszona, a śmiercią Rozwały.

– Czy można jakoś pomóc, panie generale? – zapytała, bo naprawdę było jej przykro.

– Po prostu na siebie uważaj, Saro.

– Chyba nie rozumiem…

– Obym się mylił, ale wygląda mi to na polowanie, naprawdę nie chcę spekulować, kto będzie kolejną ofiarą…

 

GODZINA 13:40

Rzucił się na niego, kiedy tylko zobaczył, że się zbliża. Przyparł go do ściany i przystawił mu nóż do gardła.

Damian nie miał czasu na zabawy.

– Chcesz mnie zabić?! – wrzasnął w stronę Marcina.

Był to rosły chłopak. Wszyscy mówili na niego Długi, bo wyróżniał się wzrostem. Miał około trzydziestu lat i przeszłość, która kwalifikowała go do pobytu w więzieniu. Marcin był od niego kilka razy większy i mógłby go złamać wpół bez żadnego problemu. Damian zlecił mu śledzenie pułkownika Rozwały.

– Co się stało? Przecież on nie żyje… Masz to, co chciałeś!

– Tak, ale to mogło się skończyć inaczej, kretynie! Miał przy nogawce mały rewolwer. Zamiast strzelić sobie w skroń, mógł wycelować w moją stronę i teraz byś mnie tutaj nie widział.

– Przysięgam, Damian, że nigdy nie miał ze sobą broni. Pewnie po śmierci tych dwóch poprzednich zaostrzyli środki bezpieczeństwa.

– Gówno mnie obchodzi, że coś podejrzewali. Miał przy sobie broń? Miał! Dlaczego o tym nie wiedziałem? Bo nawaliłeś!

– Wybacz! – Zobaczył w jego oczach skruchę.

Odepchnął Marcina i schował nóż za pas. Wiedział, że najemnik rzetelnie wykonał zlecone zadanie. W końcu sam wszystko sprawdził, zanim przystąpił do misji. Z drugiej strony miał silną chęć zrzucenia na kogoś winy.

– Co zrobiłeś z ochroną?

– Przed wejściem głównym stała jedna furgonetka. W środku było czterech żołnierzy. Po drugiej stronie był jeszcze nieoznakowany wóz. Okazało się, że to prywatna ochrona…

– Faktycznie się przestraszyli, skoro sięgają po takie środki. – Uśmiechnął się pod nosem.

– Tym z furgonetki wrzuciłem gaz usypiający. Tego z ochrony potraktowałem bejsbolem. Nie cierpię tych prywaciarzy.

Damian kiwnął głową na znak aprobaty. Spojrzał w lustro.

– Minęło już pięć lat, a oni nadal mnie rozpoznają, wciąż pamiętają Ucznia Carpzova – powiedział, gładząc się po siwiejących włosach.

– Czytałem o tym, co zrobiłeś. Dopóki mi płacisz, nie obchodzi mnie, kim jesteś – powiedział Marcin – ale musiało być o tobie naprawdę głośno.

– Nie każdy ucieka z więzienia. Nie każdy chce zabić premiera. Nie każdy wznieca taki strach jak ja.

Znajdowali się w ciemnej piwnicy na jednym z krakowskich osiedli. Damian nie wiedział, do kogo należy to miejsce. Ta wiedza nie była mu potrzebna do szczęścia, dopóki nikt im nie przeszkadzał.

– Gdzie jest Fiodor? – zapytał Marcina.

– Ma tu być za parę minut. Masz jakieś specjalne zadania?

– Tutaj masz listę osób, na które trzeba mieć oko. – Podał mu kartkę z koślawo napisanymi nazwiskami.

– Kto to?

– Osoby, których intencji jestem pewien.

Potrzebował pomocników. Za stary był już na walkę ze wszystkimi. Marcin i Fiodor idealnie nadawali się do misji, którą im wyznaczył. Mieli wspólnych wrogów, a nie ma lepszego czynnika motywacji niż czysty gniew. Dodatkowo obaj potrzebowali pieniędzy. Damian nie był w tej chwili bogaty, ale wkrótce miało się to zmienić.

Usłyszał pukanie do drzwi. Uczeń przyłożył palec do ust i na palcach podszedł do niewielkiego okna. Odsłonił zabrudzoną firankę i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył tylko łysą głowę. Odetchnął z ulgą. Przekręcił zamek. Przywitał się z Fiodorem Ostushenką, swoim drugim najemnikiem, i streścił pokrótce wydarzenia ostatniej nocy.

Usiedli w trójkę wokół niewielkiego, drewnianego stolika.

– Co masz? Jakieś nowości? – Damian spojrzał na Fiodora.

– Cały dzień siedział nad telefonem. Wywołałeś burzę śmiercią Rozwały. Musiałem trzymać się dalej niż zwykle, wzmocnili ochronę. Poza tym chyba wiedzą, że prowadzimy obserwację. Nie wiem, jakim cudem, ale znaleźli mój adres. Splądrowali całe mieszkanie – Damian nawet nie drgnął – na szczęście nic tam nie było.

– Musimy się pośpieszyć – skomentował Marcin, wiercąc się na fotelu, który był dla niego zbyt mały.

– Sugerowałbym przeczekać burzę – dodał drugi najemnik.

Uczeń spojrzał na pierwszego, potem na drugiego. Były to zupełnie dwie inne osobowości. Jeden wysoki i muskularny, raczej wolał przywalić, niż myśleć. Drugi był niski, nadrabiał sprytem. Wyglądał mizernie, i nikt nie domyślał się, jak wielu już zabił z zimną krwią. Miał nietypowe jak na Ukraińca usposobienie. Chytrość miał wpisaną w genach. Poza tym był niezwykle wykształcony. Zanim cokolwiek zrobił, zdążył kilka razy pomyśleć. Damian bardzo cenił sobie jego zdanie.

– Zgadzam się z Łysym – nazywał tak Fiodora, co bardzo irytowało Ukraińca – że w tej chwili kolejna akcja wiąże się ze zbyt dużym niebezpieczeństwem. Z drugiej strony jednak nie możemy zwlekać. Zbyt długo się przygotowywaliśmy, żeby teraz się poddać.

– Potrzebujemy czwartego. To za duży teren, żeby ogarnąć to we trójkę.

– Zbyt duże ryzyko, żeby wprowadzać kogoś w ostatniej chwili – odpowiedział bez zastanowienia Damian. – Nie zaufam pierwszej lepszej osobie. Dlaczego sądzisz, że nie damy rady?

– Po kolei. – Fiodor usiadł po turecku, zapewne tylko po to, żeby wzbudzić zazdrość Marcina, że robienie czegoś takiego nogami jest możliwe. Łysy pogładził się po wygolonej głowie i zaczął mówić: – Zobaczmy, co mamy – wskazał na kawałek ściany z przyklejonymi notkami, mapami i zdjęciami. – Tadeusz Węgrzycki, czyli nasz kolejny cel, w każdą środę po pracy wyjeżdża z Radomia na poligon pod Kielcami. Spędza tam około trzech godzin na bieganiu dookoła z pistoletem i strzelaniu do wyznaczonych obiektów.

– Nie chcę słyszeć rzeczy, o których wiem! – powiedział gniewnie Damian i spojrzał na zegarek.

– Chodzi o to, że to jest sto pięćdziesiąt hektarów lasów, rowów, bagien. Nigdy tam nie byliśmy. Nawet jeśli uda nam się wejść na teren poligonu, to prędzej nas zastrzelą, niż my znajdziemy Węgrzyckiego. Od tygodnia pada. Wątpię, aby w ciągu najbliższej godziny coś się zmieniło. Będziemy pośrodku błotnej pustyni, a wokół nas będzie krążyć setka uzbrojonych i świetnie wyszkolonych żołnierzy. To jak rozłożenie namiotu na granicy Izraela i Palestyny. Do tego ochrona. Nawet jeśli Węgrzycki pojedzie na poligon, co wcale nie jest takie oczywiste, to wokół niego cały czas będzie eskorta. Zabawa się skończyła.

Damian się zamyślił.

– Skończmy pieprzyć, paniusie! – przerwał ciszę Marcin. – Skoro i tak już wiedzą, że to nie przypadek był przyczyną śmierci poprzedniej trójki wojskowych, weźmy giwery i napierdalajmy, kogo się da. Rozwalmy ten pieprzony system. Teraz już nic innego nie pozostało.

Łysy wyciągnął pistolet i udał, że strzela sobie w głowę, jakby po usłyszeniu słów Długiego nic więcej mu nie pozostawało.

– Co sugerujesz? – Uczeń udał, że wypowiedź Marcina nie miała miejsca, i zwrócił się do Ukraińca.

– Jest nas trzech. Plan był przygotowany pod poligon, ale trzeba dostosować środki do sytuacji. Pogoda jest fatalna. Nietrudno o wypadek drogowy. Pułkownik wraca zawsze starą drogą łączącą Kielce z Radomiem. Mamy jeszcze dość czasu, żeby znaleźć odpowiednie miejsce na trasie, podłożyć bombę albo po prostu ustawić snajperkę i go zlikwidować.

– Wszystko pięknie obmyślane, ale zapomniałeś, że muszę sobie z naszym kochanym Tadkiem chwilę porozmawiać.

– Odrąbać mu łeb! Pogawędzicie sobie w niebie! – wypalił Długi i było widać, że jego słowa bardzo go rozbawiły.

– DOŚĆ! – Damian uderzył pięścią w stół. Spróchniałe drewno nie wytrzymało i mebel rozpadł się na pół. – Zajmę się Węgrzyckim na swój sposób. Nie będzie mi potrzebna wasza pomoc. Marcin wie, co ma jutro robić. Ty, Fiodor, miej na oku Wagnera. Z nim nie pójdzie już tak łatwo.

– Kiedy chcesz się za niego zabrać?

– To zależy. Chyba faktycznie potrzebujemy czwartego do pomocy. Dajcie mi dzień, a zwerbuję odpowiednią osobę. To nie może być pierwszy lepszy. To musi być osoba, która nie ma nic do stracenia, do tego stopnia, że zaryzykuje swoje życie, a po wszystkim będę mógł się jej bez skrupułów pozbyć.

Najemnicy kiwnęli głowami.

– Słynąłeś z tortur, dlaczego nie stosujesz swoich metod? – zaciekawił się Fiodor.

– W torturach liczy się siła i czas. Na starość słabnę, a czasu brakuje zawsze. Poza tym chcę, aby ich śmierć wyglądała przypadkowo. Nie znacie siły wojska. To nie to samo co policja. Oni są w stanie postawić na nogi całą armię, byle schwytać winnego. Dlatego przygotujcie się na najgorsze. To będzie najtrudniejsza misja, w jakiej uczestniczyliście.

– Dobrze byłoby przynajmniej wiedzieć, czego szukamy – powiedział z uśmiechem maniaka Długi. Widać sporo czekał, aż weźmie udział w takiej przygodzie. – Po co ci te klucze?

– Klucze sugerują, że to, czego szukamy, jest zamknięte – powiedział powoli Uczeń Carpzova – a dążymy do odkrycia prawdy. Można zatem powiedzieć, że naszym celem jest zamknięta prawda.

– Uuuu… – zabuczał Fiodor. – Dodaj, że po drodze musimy zabić krasnoludów, rozwiązać zagadkę Sfinksa i pocałować śmierć, a stworzy nam się fabuła bestselleru.

Damian uśmiechnął się pod nosem. Wypowiedź Łysego nie wymagała komentarza. Był ciekaw, co Ukrainiec powie jutro i czy w ogóle będzie żył.

– Posprzątajcie tutaj. Skoro znaleźli twoje mieszkanie – Uczeń spojrzał na Fiodora – tę piwnicę też prędzej czy później znajdą.

– Gdzie się przenosimy?

– Dajcie mi czas do namysłu. Napiszę wam wiadomość. Dzisiejszej nocy po prostu zniknijcie.

– A co, jeżeli coś pójdzie nie tak? – Marcin wciąż zadawał pytania.

– Pieniądze zostaną wam przelane w przyszłym tygodniu. O to się nie martwcie. Nawet jeśli zginę, choć mimo wszystko mam nadzieję, że pożyję jeszcze parę dni, to otrzymacie wszystko zgodnie z ustaleniami.

Gówno prawda, ale w momencie, kiedy faktycznie będzie martwy, nic mu nie zrobią. Zostaną bez niczego. Damian miał ważniejsze sprawy niż obawianie się, czy Łysy i Długi będą mieli co jeść.

Zadzwonił telefon. Uczeń Carpzova spojrzał na wyświetlacz i pośpiesznie wyszedł. Zaczął słuchać. W jednej chwili jego brwi podniosły się wysoko, a do oczu napłynęły łzy. Rozłączył się i wyrzucił komórkę z całej siły w wysokie krzaki. Podbiegł do niego Fiodor.

– Coś się stało?

– Zmiana planów. Długi! – krzyknął do wielkoluda, który wynurzył się z kartonem papierów. – Zapomnij o tej liście. Pojedziesz gdzie indziej.

Wyciągnął z kartonu mapę i wskazał na niej odpowiednie miejsce.

– To jest punkt zero – powiedział, widząc ich pytający wzrok. – Spotkamy się tam jutro w samo południe. Jeżeli jeszcze nigdy nie byliście w piekle, to przygotujcie się na możliwość, że wcale tam nie będzie pięknie.

ROZDZIAŁ 3

 

 

GODZINA 14:05

Szli wąskim korytarzem. Z i do pokoi wciąż wychodzili i wchodzili policjanci. Niektórzy byli ubrani w oficjalne mundury, zapewne przyszli do pracy prosto z pogrzebu. Michał szedł za Filipem, który prowadził go do niewielkiego pokoju, gdzie przesłuchany miał być Hubert Buczyński. Drobik był tutaj po raz pierwszy. Na pierwszy rzut oka komenda w Katowicach była wielkim niebiesko-pomarańczowym gmachem. W środku wszystko wyglądało inaczej, niż mógł sobie to wyobrazić. W porównaniu do komendy w Krakowie brakowało mu tutaj miejsca. Dusił się. Trudno mu było wyobrazić sobie codzienną pracę w takim ścisku.

Kiedyś cierpiał na klaustrofobię. Na Mazurach wszędzie była przestrzeń. Kiedy przeniósł się do miasta, codzienność wiązała się jedynie ze zgrzytem i tłokiem.

– Uważaj na niego – odezwał się Filip, kiedy zeszli piętro niżej.

– Co masz na myśli? Poznałem go rano na pogrzebie. Wydawał się w porządku – odpowiedział bez namysłu.

– Kilka lat byli z Marią partnerami na służbie. Potem komendant ich rozdzielił. Tydzień temu został dyscyplinarnie zawieszony za niesubordynację. Nie znam szczegółów.

Teraz dla Michała było jasne, dlaczego Hubert czaił się z bronią. Nie miał prawa jej mieć przy sobie. Służbową musiał oddać wraz z odznaką do czasu zakończenia postępowania. Jego prywatna broń zapewne nie była nigdzie zarejestrowana.

– Dlaczego komendant rozdzielił Kozielską i Huberta? – zapytał Michał, kiedy znaleźli się tuż przed drzwiami z tabliczką Salaprzesłuchań.

Filip wzruszył ramionami.

– Trudno powiedzieć. Może on ci więcej powie – wskazał na tęgiego mężczyznę, który siedział na zdecydowanie zbyt małym, drewnianym krześle.

Drobik miał wrażenie, że Filip Jonaszewski wie zdecydowanie więcej, niż mówi. Sam chętnie by go przesłuchał. Ale teraz o tym nie myślał. Wkraczał w świat, w którym nie było go przez ostatnie lata. Miał nadzieję, że nie utracił swoich nadzwyczajnych zdolności. Zastanawiał się, jak zachowałaby się Maria. Waliłaby prosto z mostu pytaniami czy też próbowałaby najpierw zjednać sobie przesłuchiwanego?

Weszli do środka. Michał zajął miejsce naprzeciwko Huberta. Filip stanął z drugiej strony przy drzwiach. Grubasek przekręcił się na krześle, prostując plecy.

– Witaj! – Uścisnął mu rękę. – Poznaliśmy się dzisiaj rano. Nazywam się Michał Drobik.

– Proszę mi powiedzieć – zaczął bez wstępu Hubert – dlaczego przysłano pana aż z Krakowa? Jest pan taki dobry, że nie potrafili znaleźć nikogo lepszego na miejscu, czy to zasługa jakichś szczegółowych wytycznych z  góry?

Drobik nie spodziewał się takiego pytania. Sam nie znał odpowiedzi. Wysoko oceniano jego umiejętności, ale ktoś lepszy na pewno by się znalazł, nawet na Śląsku. Złożył powoli ręce i spojrzał Misiowi prosto w oczy.

– A czy ma to jakieś znaczenie? – Tylko taka odpowiedź przyszła mu do głowy.

– Proszę się nie denerwować – powiedział Hubert ku jego zdziwieniu. – Nerwowe poruszanie kolanem, zwężone źrenice, delikatne wypieki, naukowa poza. Nie wiem, czym się pan stresuje. Chciał pan mi zadać kilka pytań, więc proszę.

Takiego obrotu spraw nie wyśniłby w najgorszych koszmarach. Kto tu był przesłuchiwany, do jasnej cholery?!

– Nie odpowiedziałeś na pytanie. Jakie znaczenie ma przejęcie sprawy przez centralę? – zapanował nad nerwowym ruchem kolana.

– A więc jednak? Ciekawe, bardzo ciekawe. Nie ukrywam, domyślałem się, że tak się stanie, ale nie sądziłem, że tak szybko. Ale w końcu obecność Jonaszewskiego mówi sama za siebie.

Już miał się zapytać dlaczego, ale przygryzł język. Nie mógł pozwolić na to, żeby Hubert dyktował warunki. Michałowi wydawało się, że jeszcze bardziej spurpurowiał, ale już i tak dostatecznie się skompromitował.

– Kiedy poznałeś Marię? – zadał w końcu pierwsze przygotowane pytanie.

– Ponad pięć lat temu. Przyjechała tutaj najpierw na trzy miesiące. Wcześniej była komendantem niewielkiego oddziału policji w Lubaczowie. Braliśmy razem udział w akcji poszukiwania przestępcy zwanego Uczniem Carpzova. Tak się złożyło, że ostatecznie rozwiodła się z mężem i przeprowadziła się tutaj ze swoim synem na stałe – powiedział zupełnie bez uczuć, jakby wyuczył się takiej odpowiedzi wcześniej.

Drobik nie dostrzegał żadnych podejrzanych ruchów, nerwowych tików, przejęzyczeń. Widać, że lata współpracy Huberta z Kozielską uczuliły go na mowę ciała. Misiu sam często przesłuchiwał podejrzanych, interesował się tą tematyką i Michał zwątpił, że uda się dowiedzieć z tej rozmowy czegoś więcej, aniżeli już wiedział.

– Jak wam się razem pracowało? Były jakieś spięcia?

– Jak to w pracy – odpowiedział wymijająco. Spojrzał kątem oka na Filipa.

Czy to był znak? Czy Hubert czuł się nieswojo w obecności osoby trzeciej? Michał miał ją wyrzucić?

– Takie odpowiedzi mnie nie zadowalają. – Postanowił zaryzykować.

– Przykro mi. Są dwie możliwości. Jedna to powiedzieć to, czego pan oczekuje i co zarazem da wam satysfakcję. Druga opcja to powiedzieć prawdę, czyli nic interesującego.

– A co ja chcę usłyszeć? – po raz kolejny zdziwił się Michał.

– Zapewne nazwisko mordercy Kozielskiej – powiedział bez cienia uśmiechu. – Do tego jakąś chwytliwą historię o naszych kłótniach i problemach Marii. Prawda?

– Muszę się zgodzić. Więcej mi do szczęścia nie jest potrzebne.

Przygładził włosy. Choć nie było ciepło, czuł, jak koszula klei się od potu. Cudowny powrót. „Lepiej sobie tego nie mogłem wymarzyć” – pomyślał z sarkazmem.

– Dlaczego komendant was rozdzielił? – zadał kolejne pytanie.

– Tak postanowił – Hubert przymknął powieki, jakby zastanawiał się nad dalszą odpowiedzią – ale myślę, że to nakaz z góry.

– Mieli jakiś powód?

– Powinieneś zapytać Jonaszewskiego. – Zerknął na Filipa, który przestąpił z nogi na nogę. – Jakieś pół roku temu pojawiła się wieść, że Uczeń Carpzova wrócił do Polski. Znaleziono jego kryjówkę, a tam mnóstwo jego dokumentów. Miał sporo artykułów dotyczących jego pościgu sprzed pięciu lat. Do tego zdjęcia Kozielskiej robione z ukrycia. Skonsultowano się ze specjalistami. Uznano, że ten świr ma obsesję na jej punkcie. Zainteresowała się tym centrala. Wciąż zadawali Marii jakieś pytania.

– I co się stało dalej? – Drobik zbliżył się do Huberta. Nie znał szczegółów tej sprawy. Skarcił siebie, że niedostatecznie się przygotował do tego przesłuchania.

– Pewnego dnia, jak Maria wracała z pracy, Uczeń zaatakował ją. Strzeliła do niego kilka razy i zaczęła uciekać. Kiedy oddziały specjalne przyjechały na miejsce, jego ciała już nie było. Całe zdarzenie nagrała kamera miejska. Nie miał szans przeżyć. Kilka chwil po zdarzeniu podjechała szara furgonetka i wrzuciła bezwładne ciało do środka. To wszystko zdarzyło się około trzech miesięcy temu. Wydawało się, że już będzie spokój, ale centrala wciąż tutaj kogoś przysyłała, między innymi Jonaszewskiego. Rozdzielili nas, straciłem z Marią kontakt. Podobno zasypali ją papierkową robotą. Trzy miesiące temu wzięła urlop na żądanie i nikt od tego czasu jej nie widział.

– Jak Maria zareagowała na ten atak Ucznia Carpzova?

– To było dla mnie zaskakujące. Bagatelizowała odkrycie jego kryjówki, w której znaleziono mnóstwo jej zdjęć. Tłumaczyła, że gdyby morderca chciał ją zabić, zrobiłby to już dawno, tuż po ucieczce z więzienia pięć lat temu. Nie spostrzegłem niczego podejrzanego, ale po tym zajściu, kiedy ją zaatakował, a ona go zastrzeliła, znalazła się w zupełnie innym świecie. Niewiele mówiła, ciągle miała jakieś ataki złości. Tłumaczyłem to menopauzą, ale nie znam się na tym.

– Miała kogoś? Ze swoim mężem się rozwiodła. Minęło pięć lat – zaciekawił się Michał. Dowiedział się rzeczy, o których mógł przeczytać w Internecie, ale lepsze było to niż nic.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Raczej czuła się za staro, żeby jeszcze szukać miłości.

– Spotykała się z kimś? Może miała jakieś przyjaciółki?

– Czasem odwiedzała ją Dorota Maj. Rok temu przeprowadziła się na stałe do Stanów. Domyślam się, że pewnie nie wie o śmierci Marii. Po pracy najczęściej wracała prosto do domu i spędzała czas z Jankiem. Czasem umawialiśmy się razem na piwo.

Michał polubił Huberta. Choć w żaden sposób nie potrafił przełamać jego surowej twarzy, to jednak wierzył w jego słowa. Może to było naiwne z jego strony. Każdy mógł być mordercą.

Każdy…

– To jest mój numer telefonu. – Podał mu wizytówkę. – Jakby coś ci się przypomniało, nie krępuj się dzwonić.

Wstał. Uścisnął dłoń Hubertowi. Ten zmierzył go wzrokiem. Filip uchylił drzwi. Szli w trójkę korytarzem. Poczuł, jak dłoń Misia wsuwa mu coś do kieszeni marynarki. Nawet nie drgnął. Rzucił okiem na Jonaszewskiego, czy ten nic nie spostrzegł. Czy to była jakaś ukryta wiadomość? Może Hubert dał mu własny numer telefonu. Nie mógł teraz tego sprawdzić, bo nie po to zostało to przekazane „drogą nieformalną”, żeby się o tym wszyscy dowiedzieli.

Pożegnali Huberta. Usiedli we dwójkę w niewielkim bistro. Przy stolikach siedzieli umundurowani. Wszyscy jedli to samo. Skończyło się na tym, że Michał też wziął schabowego z ziemniakami, bo tylko to w menu wyglądało jadalnie.

– Dowiedziałeś się tego, czego chciałeś? – zaczął Filip. Michał miał wrażenie, że nowy kolega z niego kpił. Nie był usatysfakcjonowany rezultatem rozmowy, ale zrobił, co w jego mocy.

– Bywało gorzej – powiedział wymijająco. – Chciałbym zobaczyć nagranie, na którym widać atak Ucznia Carpzova na Marię i jego śmierć.

Jonaszewski zmarszczył brwi.

– To zakończona sprawa. Nasi ludzie znaleźli jego ciało. Lekarz wypisał akt zgonu. Lepiej zajmij się tym, po co zostałeś tu ściągnięty.

– Powiedz mi – Drobik udał, że nie słyszał tych słów – kim ty właściwie jesteś? Komendant Bracki mówił, że pracujesz w Balicach. Ci tutaj też cię znają. Tak naprawdę powinienem zacząć przesłuchanie od ciebie – dodał z uśmiechem, ale podchodził do tego serio.

Zamiast zająć się swoim kotletem, założył na nos okulary i zaczął analizować, co widzi. Kąciki ust Filipa lekko drgały. Niespokojne uderzanie nożem w talerz również można było uznać za oznakę stresu.

– Jestem ze Śląska, dokładniej z Rudy Śląskiej. Przez wiele lat byłem pilotem wojskowym. Ostatecznie skończyło się na tym, że uznano mnie za niezdolnego do latania myśliwcami i wydelegowano do pilotowania helikopterem policyjnym w Warszawie. Poznałem trochę ludzi. W Balicach kontroluję lotnisko wojskowe. Praktycznie wciąż jestem w rozjazdach. Jak potrzebują gdzieś kogoś wysłać, zwykle dzwonią do mnie – mówił spokojnie, ton miał czysty. Co jakiś czas łapał kontakt wzrokowy z Michałem.

– Coś mi jednak nie pasuje – powiedział Drobik bardzo cicho i spokojnie. – Jesteśmy w policji. Zatem po co wysłali tutaj wojskowego?

–  Znałem się z Marią. Kozielska współpracowała kiedyś z wojskiem. Trzy lata temu pomagała nam w przesłuchaniach. Duża sprawa „Nina”, może pamiętasz. Kiedy Uczeń Carpzova znowu dał o sobie znać, komendant z Katowic odezwał się do nas z prośbą o pomoc. Wojsko ma swoje środki. Widocznie to, czym dysponowała policja, nie wystarczało.

Michał złożył sztućce równolegle i ułożył je na pustym talerzu. Musiał dostać się do akt. Miał za mało informacji. Trudno mu było spekulować, czy to, co mówi Filip, jest zgodne z prawdą.

– Co dalej? – zapytał Drobik, zerkając kątem oka na zegarek. – Podejście numer dwa z Jankiem?

– Jeszcze mamy czas. Bracki mówił, że nie potrafisz strzelać. Gdzieś ty się urodził?

– Nie jestem policjantem. Mam pozwolenie na broń, ale i tak nie mam potrzeby jej używać.

– Błąd! – Jonaszewski zaśmiał się tak, że jego uszy podskoczyły do góry. – Może i nie miałeś potrzeby używać, ale czasy się zmieniają. Wyobraź sobie, że stanąłby naprzeciwko ciebie Uczeń Carpzova, co byś zrobił?

– Ale przecież on nie żyje! – Drobik nawet wolał o tym nie myśleć.

– To prawda, ale takich świrów jak on jest tutaj mnóstwo i trzeba się z tym pogodzić.

„Mamo… ja chcę do Krakowa…” – pomyślał Michał.

– A co, jeśli Janek nic nie powie?

– Nie wiem, kim jest morderca Kozielskiej. Nie mam pojęcia, co chodzi mu po głowie. Może to był jednorazowy wybryk, a może to jest dopiero początek… Chciałbym zobaczyć akta sprawy. Znaleziono w tym hotelu jakieś ślady?

– Zebrano odciski. Gdyby się tym kierować, zabił ją ktoś z obsługi lub gości hotelowych.

– Dlaczego to cię tak bawi? – powiedział zdezorientowany uśmiechem Filipa.

– Gdybyś zobaczył, co to za ludzie, zachowywałbyś się podobnie.

–  A może to tylko pozory?

–  Postaram się załatwić akta – zlekceważył jego słowa – a teraz chodźmy na lekcję strzelania. Mam koleżankę, która pokaże ci jak to się robi.

Michał przytaknął, choć strzelanie było ostatnią rzeczą, na jaką miał w tej chwili ochotę.

– Dokąd jedziemy? – zapytał, kiedy zaczęli oddalać się od komendy w Katowicach.

– Niedaleko. Byłem na wielu strzelnicach, ale tę w Załężu lubię najbardziej.

– Nie podoba mi się ten pomysł. W końcu od ochrony mam ciebie.

– Nie jestem niańką. – Jonaszewski poklepał Drobika po ramieniu.

Jechali około dziesięciu minut. Stanęli przed niewielkim ceglanym budynkiem. Z dachu zwisał wielki plakat z hasłem „Strajk”.

– Górnicy znowu wojują? – Wskazał pytająco.

– W dupie to mam. Trzeba się martwić o własną emeryturę.

Weszli do środka. Jonaszewski kiwnął ręką na powitanie.

– Michale… Poznaj. To Justyna Błoszczuk. Powinna zrobić z ciebie ludzi.

Ukłonił się. Starał się wytrzymać jej wzrok. Patrzyła na niego uważnie. Była bardzo szczupła. Jej noga była grubości ręki Michała. Wyglądała na zmęczoną, oczy miała zaczerwienione, ale była stosunkowo młoda. Na głowie miała bordową chustkę. Drobik domyślał się, że spinała w ten sposób włosy, aby nie przeszkadzały jej podczas strzelania. Jakkolwiek by ją oceniać, nigdy by nie pomyślał, że taka młoda osoba z taką posturą mogła prowadzić strzelnicę i znać się na fachu.

– Przyjadę tutaj za dwie godziny. Postaram się załatwić te akta i pojedziemy do domu Marii – rzekł na odchodne Jonaszewski. – Jesteś w dobrych rękach.

Zatrzasnął za sobą drzwi.

– Nigdy nie trzymałem broni w ręku – zaczął się szybko tłumaczyć, zanim Justyna zdążyła powiedzieć choć jedno słowo.

– Spokojnie. – Uśmiechnęła się przyjaźnie, choć trochę wymuszenie. – Proszę się przebrać – wskazała na szatnię – ja poczekam tutaj.

Ruszył w kierunku szatni, jego nogi niebezpiecznie drżały. Ściągnął marynarkę. Sięgnął do jej kieszeni. W końcu miał czas, aby zobaczyć, co włożył do niej Hubert.

Była to dokładnie ta sama wizytówka, którą mu wręczył na koniec przesłuchania. Obrócił ją na drugą stronę. Uniósł brwi. Nie rozumiał. Jeżeli Misiu chciał sobie zażartować, to ten dowcip wcale nie był dla Drobika śmieszny. Odręcznie napisane litery układały się w wyraz „pozdrawiam”.

 

GODZINA 15:30

Justyna włożyła pociski do magazynka. Ostatni raz przeczyściła lufę, by się upewnić, że nie osadziły się jakieś drobinki, które mogłyby zmienić trajektorię lotu pocisku.

Michał wyszedł po chwili ubrany w ciemną wiatrówkę i  okulary ochronne.

– Stało się coś? – zapytała Michała na widok jego zmarszczonego czoła.

– Nie, nic ważnego – opowiedział wymijająco. – Zaczynajmy!

Nie wiedziała, jak się do niego zwracać. Był od niej zdecydowanie starszy.

– To jest, proszę pana, standardowy P-99 – wskazała na niewielki pistolet, który trzymała w ręce. – Policjanci mówią na niego walther.

Michał zakaszlał.

– Wiem, że wyglądam staro, ale nie cierpię formalności. Jestem Michał.

– Justyna – powiedziała i wyciągnęła dłoń.

– Co taka młoda osoba robi na strzelnicy?

– Długa historia.

Nie miała teraz ochoty na tego typu opowieści. Przedpołudnie było jednym wielkim koszmarem. Spędziła dwie godziny pod strumieniem lodowatej wody. Łzy wciąż napływały jej do oczu, kiedy myślała o przebiegu konkursu tańca. Przyszła na strzelnicę, bo musiała czymś zająć myśli. Ucieszyła się, gdy zobaczyła, że ma ucznia. Miała nadzieję, że nie okaże się on palantem, jakich nie brakowało w policji.

– Wracajmy do podstaw. – Zmusiła się do uśmiechu.

– Chcesz porozmawiać? – powiedział Michał, zupełnie zbijając ją z tropu.

– Słucham?!

– Z doświadczenia wiem, że nie warto chować własnych złości, bo do niczego dobrego to nie prowadzi. Mam wrażenie, że jesteś na skraju załamania. Twoje ciało to kłębek nerwów – powiedział spokojnym tonem. – Przepraszam, że walę tak prosto z mostu, nie masz żadnego powodu, aby mi zaufać. Jest dla mnie jednak niewytłumaczalne, dlaczego taka osoba jak ty, która ma całe życie przed sobą, jest tak bardzo zdenerwowana.

Coś tu nie grało. Ledwo co się poznali, a już mówił takie rzeczy. Musiała wyglądać naprawdę fatalnie.

– Miło, że ktoś się o mnie troszczy, ale to naprawdę nic ważnego – powiedziała szybko bez najmniejszego przekonania. – Jestem tancerką, dzisiaj przegraliśmy konkurs. Przyzwyczaiłam się do wygranych, pewnie dlatego jestem zła. – Wzruszyła ramionami. Michał przytaknął, ale wątpiła, aby jej słowa były wypowiedziane przekonująco. – Kim właściwie jesteś? Nie ukrywam… zwykle mam młodszych kursantów.

– Pracuję w policji, ale nie jestem policjantem. Znajomi czują się skrępowani, kiedy się ze mną widzą, przepraszam. Rozpoznaję ludzkie emocje. Widzę rzeczy, których normalnie człowiek nie zauważa.

– To musi być fajne.

– To raczej przekleństwo. Wiem na przykład, kiedy mnie okłamuje syn, a nie potrafię mu powiedzieć, że ja wszystko widzę w jego mowie ciała.

– Zatem masz syna.

– Raczej miałem. To też długa historia.

Tym razem nie musiała się wysilać, aby na jej twarzy pojawił się uśmiech.

– Jak to się stało, że odkryłeś w sobie taki dar?

– Dar?! Naprawdę sądzisz, że to dobrze wszystko wiedzieć? Kwestia przypadku. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że zmieniłem spostrzeganie świata po śmierci matki. Już po fakcie dowiedziałem się, że poważnie chorowała przez długi okres. Nic nie zauważyłem. Zacząłem uważniej przyglądać się temu, co mnie otacza. Z tego wynika, że każdy może robić to co ja. Wystarczy otworzyć oczy.

– Interesujące – powiedziała szczerze. Polubiła Michała, choć zwykle nie przepadała za takimi dziwakami. – Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Tak jak mówiłam, to standardowy walther. – Podała mu broń. – Nigdy nie trzymaj palca na spuście, ale zawsze w pobliżu. P-99 jest samopowtarzalny, wykorzystano w jego przypadku innowacyjny system. Aby zapobiegać przypadkowym wystrzałom, pierwsze naciśnięcie spustu jest długie, niemalże do samego końca. Kolejne, jeżeli zaistnieje potrzeba szybkiego powtórzenia, są krótkie. Świetnie się sprawdza w praktyce.

Czuła się w swoim żywiole. Michał patrzył na nią, jakby pochodziła z innego świata. Wiedziała, że nawet nie próbuje domyślać się znaczenia jej słów.

– Magazynek mieści piętnaście dziewięciomilimetrowych nabojów. Wkłada się je po kolei do magazynka, który wysuwa się po naciśnięciu na ten guzik. – Pokazała mały wystający element przy rękojeści.

– I ja mam to obsługiwać, tak? – spytał z przerażeniem Michał, kiedy skończyła mówić.

– Na to wychodzi. – Uśmiechnęła się, po czym wskazała tarcze i przystąpiła do kolejnych wyjaśnień. – Odległość do tarczy to dwadzieścia pięć metrów. Nad lufą masz celownik. Trzymaj broń stabilnie, a nie będzie problemu. Jeżeli cel znajduje się dalej, to warto wycelować wyżej.

– Jeszcze coś? – zapytał.

Justyna zaśmiała się, słysząc lęk w jego głosie.

– Z takich przyjacielskich rad… Jeżeli nie chcesz połamać rąk, to zegnij trochę łokcie, aby zamortyzować siłę strzału. Nie dotykaj też lufy, bo się możesz poparzyć. No i oczywiście nie wkładaj broni za spodnie bez kabury, bo sobie jeszcze coś odstrzelisz.

– Dobrze, mamo… – powiedział żartobliwie, zaciskając zęby. Pewnie sobie wyobraził, jak bardzo by to było bolesne.

– Mówiłeś, że nigdy nie strzelałeś – wskazała na jego rękę – a trzymasz jak profesjonalista.

– Całą młodość spędziłem na Mazurach. Ze znajomymi pływaliśmy w wakacje po jeziorach. W podstawowym wyposażeniu żaglówki zawsze były race ostrzegawcze. Wyglądało to podobnie. Zresztą chyba wciąż to mam w samochodzie.

Nie miała pojęcia, jak wygląda taka raca, i nie chciała wiedzieć.

– Wyceluj i strzelaj! – Podeszła i założyła mu słuchawki tłumiące hałas.

Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła, jak Michał sztywno podchodzi do stanowiska i w ślimaczym tempie, mrużąc jedno oko, próbuje dostrzec oddaloną tarczę.

Zadzwonił jej telefon. To był jej trener. Po tym, jak odkleiła się jej peruka, wybiegła i z nikim nie rozmawiała. Odrzuciła połączenie. Nie miała teraz ochoty z nim rozmawiać.

– Nie strzela! – krzyknął Michał, odwracając się. Gwałtownie się zniżyła, bo przez chwilę pistolet był wycelowany w jej stronę.

– Uważaj! To nie zabawka! – przestraszyła się. Podeszła i zobaczyła, co się stało. – Jest jeszcze dodatkowe zabezpieczenie przez oddaniem przypadkowego strzału – wytłumaczyła. – Należy odbezpieczyć – wskazała na przesuwnik. – Spróbuj teraz.

Zmrużyła oczy. Usłyszała potężny huk. Chwilę później usłyszała jęk Michała, który leżał kilka metrów dalej na plecach. Podbiegła z chusteczką. Z nosa ciekła mu krew. Wzięła do ręki pistolet i starannie go zabezpieczyła.

– Co się stało? – Drobik chyba wciąż był w szoku.

– Mówiłam, żeby zgiąć ręce w łokciach! Musiałeś mieć rozluźnione mięśnie, bo przy strzale pistolet uderzył prosto w twój nos.

– Świetnie. Nie ma to jak skompromitować się przed kobietą. Ustrzeliłem przynajmniej jakiegoś ptaszka?

– Spójrzmy. – Podeszła bliżej tarczy. Tego jeszcze nie widziała. – Nie wiem, gdzie celowałeś, ale widzę tylko jeden strzał oddany do tarczy, która znajdowała się na innym torze.

– Jaki z tego wniosek? – zapytał, obmywając zakrwawiony nos.

– Że lepiej nie być w okolicy, kiedy strzelasz. – Poklepała go po plecach. – Poza tym trzeba będzie jeszcze wiele poćwiczyć.