Cześć starenia! Cybulski we wspomnieniach - Opracowanie zbiorowe - ebook

Cześć starenia! Cybulski we wspomnieniach ebook

3,8

Opis

Nowa, poszerzona o siedemnaście nowych wspomnień, poprawiona i uzupełniona książka Cześć, starenia złożona jest z opowieści o Zbigniewie Cybulskim (1927–1967), aktorze, legendzie polskiego kina, współtwórcy Studenckiego Teatrzyku Bim-Bom.

Niezapomniany Staszek z Giuseppe w Warszawie, Jacek z Do widzenia, do jutra, kapitan van Worden z Rękopisu znalezionego w Saragossie – w pamięci widzów na wiele lat zapisał się jako Maciek Chełmicki w Popiele i diamencie. Ta rola zmieniła jego życie. Czy wyłącznie na lepsze?

Był fenomenem, idolem swego pokolenia, obiektem uwielbienia. Już za życia stał się legendą.

Zbyszka Cybulskiego, brata-łatę zwracającego się do wszystkich „starenia!”, wspominają jego bliscy, m.in. żona Elżbieta Chwalibóg-Cybulska, szwagierka Maria Chwalibóg, cioteczny brat Wojciech Jaruzelski, jego przyjaciele i znajomi z okresu krakowskiego, gdańskiego i warszawskiego, wśród nich Magda Zawadzka, Beata Tyszkiewicz, Joanna Jędryka, Iga Cembrzyńska, Lucyna Winnicka, Agnieszka Osiecka, Jacek Fedorowicz, Daniel Olbrychski oraz Andrzej Wajda, reżyser, który w Zbigniewie Cybulskim – młodym aktorze w czarnej skórzanej kurtce i charakterystycznych ciemnych okularach – dostrzegł Maćka Chełmickiego.

Dzięki ogromnemu archiwum żony aktora i imponującym zbiorom autorki w książce znalazło się wiele dokumentów, pamiątek po aktorze oraz jego zdjęć prywatnych, a także wybrana korespondencja.

Mariola Pryzwan – autorka m.in. złożonych ze wspomnień książek o Annie German, Annie Jantar, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Haliny Poświatowskiej, Władysławie Broniewskim – przez całe swoje dorosłe życie zbiera materiały i wspomnienia o swym ulubionym aktorze, z właściwą sobie elegancją i skrupulatnością tworząc z nich jedyną w swoim rodzaju biografię.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (6 ocen)
2
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący, redakcja: DOROTA KOMAN
Korekta: IRMA IWASZKO, DOROTA KOMAN
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Łamanie, montaż: Agencja Poligraficzna Sławomir Zych
Zdjęcie na okładce © East News
Copyright © by Mariola Pryzwan Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2014
Warszawa 2014 Wydanie pierwsze w tej edycji (rozszerzone, poprawione i uzupełnione wydanie książki Marioli Pryzwan Cześć, starenia! Wspomnienia o Zbyszku Cybulskim)
Wydawnictwo Marginesy dołożyło należytej staranności w rozumieniu art. 335 par. 2 kodeksu cywilnego w celu odnalezienia aktualnych dysponentów autorskich praw majątkowych do zdjęć opublikowanych w książce. Z uwagi na to, że przed oddaniem niniejszej książki do druku nie odnaleziono niektórych autorów zdjęć, Wydawnictwo Marginesy zobowiązuje się do wypłacenia stosownego wynagrodzenia z tytułu wykorzystania zdjęć aktualnym dysponentom autorskich praw majątkowych niezwłocznie po ich zgłoszeniu do Wydawnictwa Marginesy.
ISBN 978-83-64700-46-0
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

MOJEMU OJCU

WSTĘP

Legenda polskiego kina Zbigniew Cybulski nie tylko dla swojego pokolenia jest Zbyszkiem. Dla wielbicieli także.

Niektórzy uważają go za aktora jednej roli: Maćka Chełmickiego z Popiołu i diamentu Andrzeja Wajdy. Genialna rola – która część widzów fascynuje, innych drażni albo zaskakuje, ale nikogo nie pozostawia obojętnym.

Dla wielu widzów wciąż jest najlepszym polskim aktorem filmowym. Andrzej Wajda w liście do mnie z 14 lipca 2007 roku napisał, że Zbyszek Cybulski „w polskim kinie jest do dziś niezastąpiony”.

Życie i kariera aktorska Zbyszka Cybulskiego fascynowały mnie od dawna. Chciałam dowiedzieć się o nim jak najwięcej. Poznałam bliskich mu ludzi z branży aktorskiej i spoza środowiska, zaprzyjaźniłam się z żoną aktora Elżbietą Chwalibóg-Cybulską.

Poświęciłam Zbyszkowi dwie książki: złożoną z jego słów – Cybulski o sobie (2012) i wspomnieniową – Cześć, starenia! (1994). Trzynaście lat później książka ta ukazała się w bardzo zmienionej postaci, a teraz, po dwudziestu latach od premiery, trafia do rąk Państwa uzupełniona między innymi o nowe wspomnienia aktorek: Marii Chwalibóg (szwagierki Zbyszka), Joanny Jędryki, Magdaleny Zawadzkiej, i reżyserów: Jerzego Antczaka i Stanisława Lenartowicza, przyjaciela z lat młodości Karola Reinharda oraz olsztyńskiego fotoreportera Wacława Kapusto.

Książka zawiera też uzupełniony bogaty materiał ikonograficzny. Znaczna jego część pochodzi z prywatnych zbiorów Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej, czyli z domowego archiwum Zbyszka. Jest dopełnieniem wspomnień, zapisem tamtych dni, zatrzymanym w kadrze gestem, spojrzeniem i uśmiechem naszego bohatera.

Książka Cześć, starenia! nie wyglądałaby tak, gdyby nie zaangażowanie wszystkich wspominających Zbyszka osób, którym tą drogą serdecznie dziękuję.

Szczególnie gorąco dziękuję Elżbiecie Chwalibóg-Cybulskiej za udostępnienie unikatowych dokumentów i fotografii oraz okazywane mi od lat serce i zaufanie.

Osobne podziękowania składam znakomitej redaktorce Dorocie Koman, mojej przyjaciółce, która kolejny już raz towarzyszy mi w wędrówkach śladami Zbyszka Cybulskiego. Inspiruje i doradza, a poza tym... bardzo lubi bohatera tej książki.

Mimo że od tragicznej śmierci aktora minęło prawie pięćdziesiąt lat, wciąż ma on rzesze wielbicieli, którzy oglądają jego filmy, znają na pamięć poszczególne sceny, porozumiewają się słowami bohaterów granych przez Cybulskiego. Część z nich skupia się wokół facebookowej grupy Zbyszek Hubert Cybulski. Im także chcę podziękować.

Mariola Pryzwan

Warszawa, 26 września 2014

Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej

Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej

WOJCIECH JARUZELSKI

CIOTECZNY BRAT ZBIGNIEWA CYBULSKIEGO, NAUCZYCIEL

Co roku w wakacje i ferie w progi gościnnego domu babci Izabeli z Krzysztofowiczów i dziadzia Józefa Jaruzelskiego zjeżdżają ich dzieci, wśród nich Zbigniew z żoną Heleną – moi rodzice (Mimuś i Tuś) i Ewa z mężem Aleksandrem Cybulskim – rodzice Zbyszka.

My – dzieciaki – dzielimy się na dwie grupy: Kniaże i Załucze (nazwy wsi położonych wzdłuż granicy polsko-rumuńskiej, gdzie mieszczą się majątki dziadków – Kniaże, i moich rodziców – Załucze Górne). Bawimy się w Indian, policjantów i złodziei, podchody, zdobywanie granicy. Poza tym siatkówka, zapasy, strzelanie, konne wycieczki po polnych drogach, nad Prut lub Czeremosz. Wodzem kniaskich Indian bywa Zbyszek, załuckich Jędrek, mój starszy brat.

Pamiętam, wpadłem kiedyś do niewoli Indian kniaskich. Wódz Zbyszek nakazał mnie związać i posadzić pod drzewem. Do dziś boję się mrówek.

Innym razem podczas konnej kawalkady zagrzaliśmy konie ponad miarę. W oczach Zbyszka: „Piana spływała z koni płatami”. Lubił wyraziste i mocne określenia.

Przy złej pogodzie Zbyszek – warszawiak (do wybuchu wojny mieszkał na Żoliborzu) – snuł opowieści z „wielkiego świata”... rozmowy o filmach i książkach, nie zawsze tu dostępnych.

A od czasu do czasu zaganiano nas do prac gospodarczych.

Ewa Cybulska z małym Zbyszkiem, Kniaże 1930(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

1939 rok. Napięta sytuacja. Zbyszek i Jędrek właśnie zdali egzamin do Szkoły Kadetów we Lwowie. Stryj Marcin Jaruzelski zostaje zmobilizowany.

Wojna. Na polach Kniaża i Załucza lądują szkolne samoloty „Czaple” i „Mewy”. Lotnicy mają lecieć do Rumunii po nowoczesne angielskie samoloty bojowe. Zawieramy z nimi znajomości. Udaje nam się wyprosić przeloty nad naszymi polami. W otwartych kabinach wieje przy przechyłach. Strach chwyta za gardło. W Załuczu Dolnym u krewnych Krzysztofowiczów zatrzymują się „na popas” członkowie rządu. Tuż przed wkroczeniem bolszewików wyjeżdża rząd, samoloty odlatują. Na stację Załucze-Śniatyń spada kilka bomb. Część osób opuszcza Kniaże.

Ojciec Zbyszka Aleksander Cybulski(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Potem – 18 lub 19 września – wkraczają Rosjanie. NKWD „jeździ po majątkach” ciężarówką i aresztuje „pomieszczyków”. Przyjeżdżają do nas. Dziadzio Józio na pace. Zabierają Tusia. Babcię Izię i resztę gości wyrzucają ze dworu. Ten sam los spotyka nas po dwóch tygodniach (wieś stanęła w naszej obronie). Przenosimy się na „chatki” (czworaki). Wieczorami słychać śpiew żołnierzy. Donoszą nam, że Ruscy będą nas, burżujów, wieszać. Mój Boże. Tak pięknie śpiewają, a tacy źli.

Uciekamy w przebraniu do Stanisławowa. Przyjeżdża zwolniony z więzienia Tuś i zabiera nas do Kołomyi. Tam są już babcia, dziadzio, Zbyszek z bratem Antkiem i ciocią Ewą, ciocia Jaga z córką Renią, wuj Henio Krzysztofowicz z Załucza.

Łapiemy kontakt z kurierem, który idzie do Rumunii. Ciocia Ewa ze Zbyszkiem i Antkiem oraz ciocia Jaga z Renią decydują się na ucieczkę. Zostają złapani. Ciocie Ewę i Jagę z Renią wywożą na „Sybir” (do Kazachstanu), Zbyszka i Antka odsyłają do babci.

Zbysio na rękach dziadka Józefa Jaruzelskiego, Kniaże 1928(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Zima 1939. Dziadzio Józio idzie przez zieloną granicę – ginie bez wieści.

Marzec lub kwiecień 1940 – wywózki na „Sybir”. Uciekamy. Tuś eskortuje nas (stryjenkę Wacławową Jaruzelską, Zbyszka, Antka i mamę z nami) do Przemyśla. Podobno na mocy porozumienia rosyjsko-niemieckiego wrześniowi uciekinierzy mogą wrócić do miejsc zamieszkania. Nocujemy u jakiejś pani pokotem na słomie rozłożonej wzdłuż ścian – dwadzieścia osób w jednym pokoju. W zakonie karmelitów organizują ostatnią tysiącosobową grupę. Umowa wygasła w dniu naszego przyjazdu. Płacimy łapówkę, udaje się.

Tuś wraca do Kołomyi. Idzie do Rumunii szukać dziadka, a potem do Sikorskiego do wojska do Francji. Chce walczyć, ma dopiero czterdzieści lat. Zostaje złapany, zesłany do łagru w Swierdłowsku. Umiera w 1941 roku, o czym dowiadujemy się w 1942.

W Przemyślu, ale już po stronie niemieckiej, rozstajemy się. Stryjenkę i Cybulskich zabierają krewni. My ruszamy do Krakowa. Latem 1940 jedziemy do majątku stryja Władka Jaruzelskiego (to stryjeczny brat generała o tym samym nazwisku) w Woli Pogroszewskiej. Spotykamy tam stryja Marcina i Cybulskich. Jesienią znowu rozstanie.

Zbyszek, ok. 1941(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Wrzesień, październik 1944 roku – jestem z Antkiem u stryja Marcina w Krakowie. Zbyszek nadal w Woli Pogroszewskiej. Próbuje uniezależnić się materialnie – króliki, skórki, handel.

Styczeń 1945 – „wyzwolenie-zniewolenie” Krakowa. Na ulicach zabici żołnierze czerwonoarmiści i Niemcy. Ludzie rabują sklepy. Głód.

W lutym 1945 zjawia się Zbyszek. Trochę później moja mama z Jędrkiem i walizą wędlin. Tydzień lub dwa gnieździmy się w jednym pokoju w siedem osób (mieszka z nami jeszcze zaprzyjaźnione małżeństwo). Stryj Marcin daje Zbyszkowi 1300 złotych na prowiant i wyjazd do Warszawy. Idę z nim na „tandetę” (plac handlowy). Grają w trzy karty. Stojąc z boku, za każdym razem odgadujemy, gdzie jest „malowanka”, która wygrywa. Dobre serce Zbyszka podpowiada: „Zagraj. Oddasz wujowi z nawiązką i będziesz miał na Warszawę”. Za chwilę jesteśmy goli i bosi. Pędzimy do domu. Piwnica cioci. Wyciągamy pościel, ręczniki i na „tandetę”. Są pieniądze. Zbyszek uratowany.

Świadectwo ukończenia szkoły powszechnej, 8 czerwca 1941(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Idziemy do szkoły – „Nowodworski” na Łobzowej. Wstępujemy do działającej VI Drużyny Harcerzy. Drużynowym jest AK-owiec (ale to tajemnica). Zostaję zastępowym. Zbyszek nowicjusz w moim zastępie. Bierzemy udział w chorągwianych ćwiczeniach na trasie: Kraków–Ojców. Biwak. Szałas. Przez poszycie widzimy gwiazdy. Ziemia twarda, ale jest fajnie. Ognisko w Grocie Łokietka i pełno dymu.

Maj 1945 – pochód, wiadomość przekazywana od drużyny do drużyny: Mikołajczyk. Biegniemy. Hotel. Skandujemy: „Mi-ko-łaj-czyk, Mi-ko-łaj-czyk”. Mikołajczyk wychodzi na balkon. Wrzawa. Następnego dnia pod Sukiennicami niosą go na rękach.

Północ, zbiórka alarmowa na wawelskim dziedzińcu. Przyboczny czyta rozkaz: „Cybulski Zbigniew mianowany do stopnia młodzika i dopuszczony do przyrzeczenia”. Jestem „chrzestnym” Zbyszka. „Do przyrzeczenia wystąp”. Trzymam rękę na jego barku. „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętnie pomoc bliźnim i być posłusznym prawu harcerskiemu”. Słowa odbijają się echem od zamkowych murów i zapadają głęboko w serce. Płomienie ogniska wyłaniają z ciemności wzruszone twarze.

Koniec lipca 1945. Dzierżoniów – wtedy jeszcze Rychbach. Pełno Niemców i wojska rosyjskiego. Zajmują całą dzielnicę, odgradzając się zasiekami. Nieliczni Polacy noszą biało-czerwone kokardki.

Organizujemy (Cybulscy, Jaruzelscy) ZHP. Najpierw VI DDH [VI Dolnośląską Drużynę Harcerzy im. R. Traugutta. Wszystkie przypisy pochodzą od Autorki], potem Komendę Hufca. Zbyszek zostaje drużynowym i zastępcą komendanta Hufca. Staje się niekwestionowanym duchowym przywódcą. Nam zostawia szkolenie w technikach harcerskich. Kształtuje w nas wartości wynikające z prawa i przyrzeczenia. Jest świetnym organizatorem: przemarsze ze śpiewem, capstrzyki, ogniska, przedstawienia teatralne, estradowe, pokazy tańców narodowych i ludowych, akademie okolicznościowe uzyskują poklask środowiska. Powstaje KPH (Koło Przyjaciół Harcerstwa).

„Służby” uważają nas za czarną reakcję, bo śpiewamy zakazane piosenki, chodzimy zwartym szykiem do kościoła, trzymamy wartę przy grobie Chrystusa. Powstania (łącznie z Warszawskim), Narwik, Tobruk, Monte Cassino, Arnhem, Sikorski, Anders, Maczek to główne punkty odniesienia przy kształtowaniu postaw patriotycznych. Obozy harcerskie prowadzone przez Zbyszka pamiętam do dziś.

Ziemie Odzyskane. Wokół pełno szabrowników. Szukamy broni – marzenie chłopców w czasie okupacji. Znajdujemy karabin mauser, rakietnice, amunicję, ktoś sztucer myśliwski, a Zbyszek nic. Aż tu pewnego dnia wyjmuje piękne, nowe parabellum. Oczy nam wyłażą z zachwytu. Szybko się jednak wydało. Pistolet był bronią stryja Marcina, który pełnił funkcję komisarza ziemskiego (zagospodarowanie opuszczonych majątków niemieckich). Zbyszek „wypożyczył” go sobie, aby nam zaimponować.

Obóz w Górach Sowich. Mamy niezły arsenał: karabin, dubeltówka, legalna piętnastostrzałowa belgijka 9 mm, parę granatów, rakietnica, kbks-y [krótkie bojowe karabiny sportowe] – cztery sztuki. Nocą ktoś podchodzi, wartownicy zatrzymują, strzał ostrzegawczy, ktoś ucieka, coś pada. Rano Zbyszek zarządza rozpoznanie. Ruszamy z bronią. Leży człowiek. Podchodzimy i aresztujemy, zamykamy w ziemiance. Wzywamy MO. Dajemy jeść. Zbyszek i jeszcze ktoś prowadzą śledztwo. To był złodziej. Okradał ludność. Pokazuje pochowane worki z butami, pościelą i motocykl. Myślał, że to wojsko. Rano chciał uciekać dalej. Po kilku godzinach MO zabiera przestępcę. Na nasze uzbrojenie przymyka oczy – w górach działa WERWOLF (Wilkołak).

Grom z jasnego nieba – Zbyszek i Antek wyjeżdżają z obozu. Płacz, pożegnanie. Dokąd jadą? Tajemnica. Ja wiem: do Francji, do rodziców, którzy z Andersem... Po kilku dniach szał radości – wrócili. Zielona granica była zbyt dobrze strzeżona.

Zima 1946/1947. Zbyszek zorganizował obóz w Szklarskiej Porębie. Poznał tam dziewczynę z liceum lubelskiego. Ona odjeżdża, on żegna ją na dworcu kwiatami. W zimie, w tamtych czasach, skąd je wziął ten rycerz szarmancki?

Wobec dziewcząt był wielce nieśmiały. Nie wiem, jakim cudem poderwał potem najpiękniejszą dziewczynę z Bim-Bomu...

Na początku 1946 założył Harcerski Klub Sportowy. Startował w biegach. W dniu zawodów jadł mało. Kawałek czekoladki z paczki UNRRA. Na obiad zjadłem jego porcję. Zbyszek był zasadniczy. Złamałem prawo harcerskie, kazał mi więc zdjąć krzyż na jakiś czas i wpisał naganę do książeczki. Komu? Bratu ciotecznemu!

Jesienią 1946 wrócili rodzice Zbyszka. Pojechał z nimi na Śląsk. Po powrocie opowiadał o ulicznych zawodach motocyklowych: „Wojtek, taki jeden na harleyu: podwinięte rękawy, rozchełstana koszula. To takie męskie, mocne”. Bardzo się tym ekscytował.

Zwiedzanie Polski w towarowych wagonach doczepianych do pociągów. Trasa: Dzierżoniów–Poznań–Gdańsk–Westerplatte–Warszawa–Częstochowa–Kraków–Zakopane. Oglądamy nasz kraj powalony razami wojennymi. Wieczorami ogniska – gromadzą się ludzie. Zbyszek wyciska z nas ostatnie poty – ma być lirycznie, wspomnieniowo, tak by dotrzeć do ludzkich serc, tchnąć w nich nadzieję, a potem uśmiech. Z jego pomocą osiągamy zamierzony efekt. Zbyszek wiąże fragmenty naszych występów słowem komentarza lub wierszem.

Na obozie w Łebie w roku 1947 wyreżyserował ognisko o Powstaniu Warszawskim. Śpiew, wiersze, słowo wiążące, grób, krzyż, hełm z opaską biało-czerwoną... Widzę to do dziś. Tłum ludzi i gardła ściśnięte, łzy na policzkach – u widzów i u nas. Nie wiem, jak mogliśmy jeszcze występować.

Zbyszek na obozie harcerskim w Tatrach(Z prywatnego archiwum Wojciecha Jaruzelskiego)

ZOFIA CYBULSKA

KUZYNKA ZBIGNIEWA CYBULSKIEGO, NAUCZYCIELKA

Przez siostrę, Helenę Jaruzelską, byłam spowinowacona z rodziną Zbyszka. Nasze losy tak się potoczyły, że część okupacji spędziliśmy razem w Woli Pogroszewskiej u mojej siostry i jej męża. Jako krewni, wysiedleńcy, korzystaliśmy z ich gościnności. Panowała tam dyscyplina, bo szwagier był rygorystyczny, a czasem nawet despotyczny, więc trzymaliśmy się razem: Zbyszek, Antek i ja.

Zbyszek często miewał konflikty z „władzą” we dworze: odwracał się wówczas z obrażoną miną i ogromnie wszystko przeżywał.

W latach wojny(Z prywatnego archiwum Wojciecha Jaruzelskiego)

Był niezwykle wrażliwy, spontaniczny, życzliwy. Czasem chodziliśmy rano do kościoła. Pędziliśmy na piechotę polną miedzą – ja ze Zbyszkiem z tyłu, a przed nami Antek. Zbyszek dokuczał Antkowi, śmiejąc się z niego, że ma nogi prostowane na beczce. Bracia bardzo się różnili charakterami.

W Woli Pogroszewskiej spędziliśmy ponad dwa lata. Uczyłam Zbyszka przedmiotów humanistycznych, pan Czesław Puzyna fizyki i matematyki, a moja matka francuskiego. Szło dobrze, bo był zdolnym uczniem. Przyjeżdżałam do Warszawy do stryja Zbyszka, Bogdana Cybulskiego, który załatwiał mu konsultacje u profesorów. Bogdan był rodzonym bratem ojca Zbyszka. Przez lata okupacji opiekował się Zbyszkiem. Zbyszek był z nim naprawdę zżyty. Bardzo go kochał.

Podziwiał i kochał także wuja Marcina Jaruzelskiego, człowieka o wielkim morale i prawym charakterze, ogromnie religijnego, z zasadami, których nie złamałby dla nikogo i niczego. Wuj Marcin był jego ideałem, tak samo jak stryj Bogdan Cybulski. Zbyszek cenił takich ludzi. Chciał być do nich podobny. Marzył o bohaterstwie.

Kniaże – majątek dziadków Jaruzelskich, miejsce urodzenia Zbyszka(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Miał niezwykle dobre serce. Przejmował się cudzym nieszczęściem, a to w człowieku cenię najbardziej. To było serce otwarte dla wszystkich. Cechy te wyniósł z rodzinnego domu w Kniażu [forma używana przez mieszkańców].

Kniaże – dostojny, stary dwór, który wywarł na mnie ogromne wrażenie. Biały, ze starymi meblami i tureckimi makatami. Najważniejsza w nim była jednak atmosfera. Pamiętam, że czułam się naprawdę skrępowana tą atmosferą, gdyż w Kniażu oddychało się historią, tradycją i patriotyzmem. Dzieci były surowo chowane – nauka, praca, obowiązki i miłość ojczyzny nie były tam tylko pustymi sloganami. Poza tym wspaniale zajmowano się ludnością ukraińską – dbano o pracowników, kochano ich. Zapamiętałam Ukrainki w kolorowych fartuchach, rozległe pola słoneczników, kukurydzy... Przepiękny park, cudowne winnice, Czeremosz przepływający w pobliżu majątku... Kniaże były dworem Izabeli i Józefa Jaruzelskich, dziadków Zbyszka, rodziców Ewy.

Matka bardzo kochała Zbyszka – była tolerancyjna, ale bolała nad pewnymi rzeczami. Nie była zadowolona z tego, że został aktorem. A Zbyszka męczyła jej ciągła troska i nadopiekuńczość...

Kiedy został aktorem, nie zmienił się zupełnie, nie przewróciło mu się w głowie. Był wielkim aktorem, a jednocześnie sobą. Nadal nas odwiedzał – najpierw na wsi w Dawidach, potem na Rakowieckiej. Uwielbiał rozmowy z moją córką Ewą, która też jest trochę szalona, kocha teatr i aktorstwo. W ogóle siedział zawsze bardzo długo i godzinami opowiadał o najróżniejszych sprawach, głównie o pracy w filmie. Żył tym. Choć brzmi to okrutnie, myślę, iż chyba lepiej dla niego, że zginął młodo. Był bardzo ambitny i gdyby spadł z piedestału, byłby ogromnie nieszczęśliwy. W jego wypadku ma rację bytu powiedzenie: „Wybrańcy bogów umierają młodo”.

MACIEJ DASZEWSKI

EKONOMISTA

Zbyszka Cybulskiego poznałem w czerwcu 1945 roku w Dzierżoniowie. Moja matka pracowała w tamtejszym Urzędzie Ziemskim, którego szefem był pan Marcin Jaruzelski. W tamtym okresie miał pod opieką trzech małoletnich kuzynów: Zbyszka i Antka Cybulskich oraz Wojtka Jaruzelskiego.

Moja mama na jego prośbę przyjęła chłopców na kwaterę. Pół roku Zbyszek, Antek i Wojtek mieszkali razem ze mną, moim starszym bratem Pawłem i naszą matką w dużej, poniemieckiej, opuszczonej willi na obrzeżach miasta. Rozumieliśmy się dobrze; byliśmy prawie w jednym wieku. Stanowiliśmy zgraną paczkę.

Dzierżoniów ok. 1946. Od lewej: Antoni Cybulski, Władysław Piątkowski, Paweł Daszewski, Leonard Piątkowski, Maciej Daszewski, Wojciech Jaruzelski i Zbyszek (Z prywatnego archiwum Macieja Daszewskiego)

Dzierżoniów, wówczas niemal ośmiotysięczny, zamieszkiwało... z tysiąc Polaków. W obiegu wciąż były marki, sklepy miały niemieckie szyldy. Nikt nie mówił o wysiedlaniu. Miasto jeszcze nazywało się Rychbach. Na każdym kroku podkreślaliśmy więc swą polskość. Na rękawie nosiło się biało-czerwoną opaskę albo w klapie marynarki biało-czerwoną kokardkę. Takie były zalecenia.

Kiedy przyjechałem do Dzierżoniowa, stanąłem na rynku i spytałem, gdzie tutaj spotykają się Polacy. Powiedziano mi, że w podziemiach ratusza. Poszedłem tam. Była pora obiadowa. Przy stołach siedziała „cała” dzierżoniowska Polonia. Wtedy poznałem braci Cybulskich oraz Wojtka Jaruzelskiego.

W 1945 roku zostałem uczniem Gimnazjum i Liceum im. Jędrzeja Śniadeckiego. W jednej klasie gimnazjum byli tacy, którzy mieli dwanaście lat, i tacy, którzy mieli lat osiemnaście. Kiedy byłem w pierwszej klasie, o pięć lat starszy Zbyszek chodził do klasy trzeciej.

Nie pamiętam już, kto wpadł na pomysł, żeby w szkole zorganizować drużynę harcerską. I tak powstała VI Dzierżoniowska Drużyna Harcerska, którą prowadził Zbyszek Cybulski. Drużyna składała się z młodzieży w różnym wieku – od drągali po małolaty gimnazjalne.

Zbyszek miał wrodzone cechy przywódcze. Był znakomitym drużynowym. Słuchaliśmy go wszyscy bez dyskusji i uważaliśmy, że musi być tak, jak on mówi. Powiedziałbym nawet, że lgnęliśmy do niego.

Nieśmiały, uczynny, dobry i otwarty. Trudno go było nie lubić. Nie robił nikomu na złość. Po prostu był uczciwy. Swój chłop.

Miejscem zbiórek harcerskich stała się piękna, obszerna świetlica wyposażona w stare gdańskie meble. Nasza drużyna była jedyną organizacją młodzieżową w mieście. Harcerstwo w tamtych czasach było lubiane i cenione przez społeczeństwo. Co niedziela, bez względu na pogodę, braliśmy sztandary i bębny i szliśmy w szyku do kościoła na mszę.

W 1946 roku nasz hufiec otworzył niedaleko Dzierżoniowa, w Górach Sowich, za Pieszycami, Dom Harcerza. Mieliśmy więc wymarzoną bazę. Pamiętam pierwszy obóz harcerski, w głuszy lasów, daleko od zabudowań, na który przyjechaliśmy furmankami. Siedzieliśmy w olbrzymich wojskowych namiotach. Czasy były jeszcze niebezpieczne. Mówiono, że w sudeckich lasach krążą niemieckie bojówki wojskowe. Starsze dowództwo obozu miało broń: jakieś dubeltówki, rakietnice i coś jeszcze – wszystko było w pogotowiu.

Którejś nocy nasi wartownicy usłyszeli szmer. Zarządzono alarm. Atmosfera wśród obozowiczów była napięta. I cóż się okazało? Przez Góry Sowie uciekali czy przeprawiali się szabrownicy, ciągnąc wózek z workami pełnymi butów. Gdy ktoś z dowództwa, obudzony przez wartowników, krzyknął: „Stój, bo strzelam!” – uciekli, zostawiając łupy.

Pamiętam, że ze stosu leżących w krzakach butów Zbyszek wybrał piękną parę. Przydały się, bo był bardzo skromnie, choć gustownie, ubrany. Później najchętniej nosił amerykański battledress wojskowy, który podobno dostał z darów UNRRA.

Na obozie chodziliśmy w mundurach harcerskich, a w deszcz w tak zwanych pałatkach, pozostałościach z niemieckich magazynów. Gdy cztery pałatki połączyliśmy drewnianymi kołkami, powstawał namiot.

Z okresu szkolnego pamiętam pierwsze oznaki aktorskiego talentu Zbyszka: recytację wiersza Antoniego Słonimskiego Alarm. Zbyszek nie tylko deklamował, ale zaaranżował całą scenkę – światła, muzyka, efekty specjalne w postaci grzmotów i wyjących syren... Na publiczności (dorosłych i młodzieży szkolnej) zrobiło to ogromne wrażenie. Zbyszek recytował pełnym głosem – bez mikrofonów i głośników. Był autentyczny i wspaniały.

W 1947 roku obaj wyjechaliśmy z Dzierżoniowa. Nasze kontakty urwały się. Potem widziałem go jeszcze parokrotnie, ale były to luźne spotkania w czasie Festiwalu Teatrów Studenckich w Warszawie, gdy przyjechał z Bim-Bomem, oraz w gdańskim klubie Żak.

Nie zapomnę podróży taksówką z Gdańska do Sopotu, na występ Zbyszka w Kapeluszu pełnym deszczu. Za taksówkę oczywiście zapłaciłem ja, bo tak to już było ze Zbyszkiem.

Wiecznie nie miał pieniędzy. Był rozbrajający i rozkojarzony jak dziecko.

Gdy zamieszkał w Warszawie, już się nie widywaliśmy. Szkoda.

W czasie studiów w PWSA(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

RYSZARD GRAJEWSKI

ARCHITEKT WNĘTRZ

Moje spotkania ze Zbyszkiem to lata 1946–1947. Po wojnie zamieszkałem z rodzicami [Kazimierą i Mieczysławem] i bratem Włodkiem na Dolnym Śląsku w Dzierżoniowie. Chodziłem wtedy do Liceum Ogólnokształcącego im. Jędrzeja Śniadeckiego. Tam wstąpiłem do ZHP, do VI Dolnośląskiej Drużyny Harcerzy, której drużynowym był wtedy Zbyszek Cybulski.

Poznaliśmy się w roku 1946 na zbiórce harcerskiej w pięknej harcówce. Jej wystrój był głównie zasługą Zbyszka. Miałem dwanaście–trzynaście lat, Zbyszek siedem więcej. W tym wieku to duża różnica. W związku z tym nie był kolegą do wspólnych zabaw. Widywaliśmy się, byliśmy na trzech wspólnych obozach: w Szklarskiej Porębie, Łebie i Zakopanem, brałem udział w wieczornicach, które przygotowywał. Zapamiętałem zwłaszcza obóz w Szklarskiej oraz letni, pod namiotem nad jeziorem Łebsko w Łebie. Zbyszek był dobrym duchem wszystkich tych obozów. Pamiętam nastrój panujący na obozach, cudowne wieczorne spotkania... Nie zapomnę nigdy wieczoru z okazji rocznicy zwycięstwa pod Monte Cassino. Zbyszek pięknie recytował Czerwone maki, ale szczególnie utkwiła mi w pamięci jego recytacja wiersza Alarm. Zrobiła ogromne wrażenie nie tylko na mnie.

Na nartach(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Kiedyś niewielką grupą byliśmy na wycieczce. Szliśmy trasą: Szrenica–Śnieżne Kotły–Karkonosze. Była zima, zadymka śnieżna. Szliśmy dość długo, byliśmy już zmęczeni, w końcu zdjęliśmy narty. Zbyszek podszedł do mnie, jednego z najmłodszych uczestników wyprawy, wziął narty i pomógł nieść aż do schroniska.

Po latach niewidzenia spotkaliśmy się na gościnnych występach Bim-Bomu w warszawskim Teatrze Żydowskim, który mieścił się jeszcze w miejscu dawnego hotelu Victoria. Zbyszek był już gwiazdą, ale absolutnie nie dał tego odczuć. Jak zwykle serdeczny, spontaniczny, koleżeński. Wspominaliśmy oczywiście VI Dzierżoniowską, a dodatkowo mieliśmy jeszcze jeden temat do rozmowy, bo na studiach w Poznaniu bawiłem się w teatr.

Dzisiaj, po tylu latach, wspominam Zbyszka dobrze, z pełnym zrozumieniem jego zalet i wad, ale to zalety przeważają. Rzadziej pamiętam, że był wybitnym aktorem, bardziej, że był dobrym człowiekiem.

Poznanie Zbyszka było dla mnie wielką życiową przygodą. Otwartość i łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi zawdzięczam właśnie jemu. Bo taki był: otwarty, towarzyski i kontaktowy. Brat łata – to najkrótsze i najtrafniejsze określenie Zbyszka. Dzięki niemu nie wpadłem w żaden nałóg. Wpoił we mnie, młodziutkiego wtedy chłopaka, najważniejsze wartości. Wpłynął na mnie i na wielu innych, którzy byli w jego drużynie. Zostawił w moim życiu trwały ślad.

Książeczka harcerska Ryszarda Grajewskiego(Z prywatnego archiwum Ryszarda Grajewskiego)

ANDRZEJ CYBULSKI

DZIENNIKARZ, DZIAŁACZ RUCHU KULTURALNEGO

Myśląc o Zbyszku, muszę się cofnąć do lat dziecinnych. Poznałem go w roku 1946 na placu dzierżoniowskiego gimnazjum. Trwała zbiórka VI Dzierżoniowskiej Drużyny Harcerzy. Zbyszek był drużynowym, Antek (jego brat) przybocznym. Pojawiłem się jako trzeci Cybulski. Zbyszek nosił bluzę amerykańskiego lotnika i chlebak piechura (w nim manierka, kompas i różne „skarby”). Oczy mrużył, ale nie zasłaniał okularami. Był wodzem akceptowanym przez wszystkich, za to wobec dziewcząt nieśmiały i poetycki. Pasją Zbyszka – a więc i drużyny – pozostawał sport i ciągła harcerska włóczęga po pobliskich Sudetach.

Chwila relaksu(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Latem obozy harcerskie rozbijaliśmy w Zakopanem i nad Bałtykiem. Ambicja i siła woli lokowała go w pierwszej czwórce dziesięciokilometrowych biegów masowych, jak je wówczas nazywano. Padał ze zmęczenia, ale gnał do przodu, pokonując swoje nie najlepsze dla biegacza predyspozycje fizyczne. Bywało – przerywał taśmę mety.

Wdrapywanie się po górach także okazywało się formą wyczynu. Wspinaliśmy się wyżej i wyżej, jak chciał Zbyszek. Lasy roiły się od band, a Zbyszek sprawdzał naszą odwagę. Czasem trochę postrzelali, a po stwierdzeniu, że mają do czynienia z dzieciakami, wspólnie z nami śpiewali Płonie ognisko i szumią knieje. Walki bratobójcze nie obejmowały dzieci. Prowadziłem zastęp Mącicieli Spokoju. Zbyszek był moim dowódcą i wymagał ślepego posłuszeństwa. Łatwo je uzyskiwał, zniewalał bowiem nas i zauroczał swoim wewnętrznym klimatem. On miał lat dziewiętnaście, ja trzynaście.

Świadectwo maturalne, 6 lipca 1947(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Trzecia jego pasja to poezja tęsknoty za wartościami narodowymi. Podczas gimnazjalnych akademii ku czci „ogłaszał alarm dla miasta Warszawy”. Nocne ogniska harcerskie inscenizował poezją. Ta mówiła o minionej wojnie. Drużyna okryta prześcieradłami stawała się greckim chórem recytującym o walczącym Westerplatte. Jedno z takich ognisk rozpaliliśmy na plaży. Wówczas to pierwszy raz recytowałem wiersze Gałczyńskiego i zobaczyłem morze.

Kiedy otrzymał świadectwo dojrzałości, miał dwadzieścia lat. Spóźniony na starcie (jak sam twierdził) wyjechał do Krakowa. Mnie nieco później zaniosło do Gdańska.

W maturalnej klasie, Dzierżoniów 1947. Zbyszek stoi pierwszy od lewej(Z prywatnego archiwum Wojciecha Jaruzelskiego)

Tak zakończyły się nasze dzierżoniowskie „szczenięce lata”. Zbyszek z tych lat pozostał mi w pamięci jako młody chłopak ciekawy świata, odpowiedzialny za nasze nieokrzepłe osobowości, szeroko uśmiechnięty, radosny poważnie. Szósta Dzierżoniowska była naszym „rajem dzieciństwa”, który Zbyszek wypełniał sobą.

W roku 1953 oglądałem Poszukiwaczy, przedstawienie teatru Wybrzeże wystawione w obecnej siedzibie Opery Bałtyckiej. Na scenie grał Zbyszek. Poszedłem za kulisy, krzyknęliśmy równocześnie „Szósta Dzierżoniowska” i padliśmy sobie w objęcia. W pobliskim akademiku, w którym mieszkałem, snuliśmy do nocy wspomnienia, plany. Działałem wówczas w Zrzeszeniu Studentów Polskich na politechnice, zaproponowałem mu prowadzenie zespołu artystycznego. Chciał zespół dramatyczny, ale to miejsce było już zajęte przez Juliusza Lubicz-Lisowskiego (reżyserował Nawojkę Hanny Januszewskiej). Skończyło się więc na estradzie poezji i obietnicy ponownego spotkania. Doszło do niego w dniu następnym, zaaferowany Zbyszek zostawił bowiem na portierni legitymację aktorską.

Wkrótce rozpoczął próby nad wierszami Gałczyńskiego. Szło mizernie, bo grupę studenckich aktorów ciągnęło bardziej do zgrywy niż patosu. Gałczyński ustąpił satyrze i kolejnej pasji Zbyszka: „wąchaniu czasu – sztuką”.

Przedstawienie kipiało dowcipem, przychodzili je oglądać nie tylko studenci z innych uczelni, ale i konkurencja artystyczna z Wyższej Szkoły Ekonomicznej (gdzie podobnym zespołem kierował Bogumił Kobiela) i Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych (tam już działali Jacek Fedorowicz i Wowo Bielicki). Bez zbytniego rozwijania tematu powiem: konkurencja zjednoczyła się z grupą Zbyszka i pod jego wodzą wszyscy przenieśli się na prawdziwą scenę (choć teatru lalek) dla wesołej zabawy w teatrzyk studencki. Program nosił tytuł Ahaaa (ostatnie słowo Bajki o słowikach Gałczyńskiego), teatrzyk zaś wywiódł swoją nazwę z refrenu piosenki finałowej: „bim-bom, bim-bom, bim-bom”. I choć gęsto w nim było od indywidualności – dowodził Zbyszek. Spajał ich w całość.

Na legendę Bim-Bomu złożyła się praca wielu, w wieloraki sposób legenda ta jest eksploatowana. Jestem przekonany, że bez udziału Zbyszka nie byłoby ani Bim-Bomu, ani jego legendy, być może także mitu Zbyszka. Bo Zbyszek jako artysta został zauważony w kraju nie jako aktor teatru Wybrzeże, ale twórca Bim-Bomu.

Zdjęcie legitymacyjne z kwietnia 1945(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

Mówię o początkach kariery, kiedy grał w Intrydze i miłości, Poszukiwaczach, a nie w znacznie późniejszym Kapeluszu pełnym deszczu. Dojrzewał artystycznie najpierw w Bim-Bomie i jego środowisku, które – jak twierdził – było dla niego matką, bratem, nauczycielem i chlebem razowym. Potem oczywiście w teatrze Hübnera, własnym Teatrze Rozmów i filmie.

Na marginesie dodać trzeba, że grupa absolwentów krakowskiej szkoły teatralnej, która przybyła na Wybrzeże z Lidią Zamkow, miała w sobie tyle niespokojności ducha, że fermentem artystycznym zarażała środowiska studenckie kilku uczelni. Wszyscy zaś spotykali się w Żaku, kreując jego środowisko. Z czasem rosły autorytety artystyczne Bobka Kobieli, Jacka Fedorowicza, Jerzego Afanasjewa, Wowa Bielickiego, Romka Frejera, Czesława Niemena, Tadeusza Chyły czy Tadeusza Wojtycha, ale... Ale Zbyszek dzierżył palmę pierwszeństwa.

Żaka traktował jak swój drugi dom. A my jego jak swoją własność: nasz Zbyszek, idol, przyjaciel, jeden z nas, a zarazem postać symbol. Braliśmy od niego wiele, ale dawaliśmy mu siebie tyle, ile chciał. Proszę zwrócić uwagę, że działo się to w okresie, w którym Zbyszek, mimo trzydziestu jeden lat, spełniał się jako bohater młodzieży polskiej, podobnie jak James Dean amerykańskiej czy Gérard Philipe francuskiej.

Wprowadzał nas w magiczny świat filmu, przekształcał w „homo cinematographicusów”. Do dziś w Żaku działa Dyskusyjny Klub Filmowy im. Zbyszka Cybulskiego, ten sam, w którym z nim właśnie po kilka razy oglądaliśmy Cud w Mediolanie. To przecież dzięki jego tu obecności przyjeżdżali do Żaka na „nocne Polaków rozmowy” młodzi: Andrzej Munk, Andrzej Wajda, Romek Polański, Jerzy Kawalerowicz, aby rozpromieniać dysputy. Dzięki ich obecności kontakt ze sztuką stawał się silniejszy, wrażenia mocniejsze. Środowiska się przenikały, wiązały nowe przyjaźnie. Podczas happeningowych plenerów malarskich aranżowanych przez profesora Juliusza Studnickiego wykluwały się nowe pomysły udoskonalane następnie na scence Bim-Bomu, a sam Juliusz Studnicki był stale obecny nie tylko w twórczej otoczce Bim-Bomu, ale jak było trzeba – stawał się mistrzem ceremonii, choćby barwnego i wesołego wesela Zbyszka z Elą Chwalibóg, aktorką Bim-Bomu. Dziś pilnie dokumentuje się to wydarzenie i szuka „kaszubskiego Wyspiańskiego”, który napisze Wesele w Chmielnie. No, no, żeby z tego nie powstał jakiś dramat narodowy...

Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej

Barwność Zbyszka prowokowała do ciągłego ubarwiania jego postaci, jak choćby w dorobionym mu w Żaku życiorysie:

Urodził się w dżinsach i kufajce. Matka, zobaczywszy dziecię, powiedziała: „Mój Boże, on chyba będzie inny”. Prorocze słowa. Latem chodził po polach wśród łopuchu i śmiał się he, he, he. A kobiety żegnały się i mówiły: „Znowu jakieś Turki albo Szwedy, bo i armaty mają”. Pastuszkowie jego wzorem zaczęli się ubierać w dżinsy i kufajki. Potem przyszła wojna. Pastuszkowie poszli na front, potem jedni dostali się na zachód i tam zanieśli modę na dżinsy, a inni poszli na wschód, gdzie zanieśli kufajki. Ale on był pierwszy.

Zbyszek ciągle o czymś zapominał, czegoś szukał. Podrzucaliśmy mu więc pod kawiarniany stolik jego klucze, które triumfalnie znajdywał, dowodząc wszystkim wokoło, że szukanie nie jest tikiem.

Nagły telefon z radia. Na polecenie władz centralnych wezwano go do studia, aby mówił o Bim-Bomie. Lidia Zamkow przerwała próbę, przybiegł i został zasypany pytaniami w stylu: „Co towarzysz myśli o aktualnej sytuacji komunizmu w Południowej Dakocie?”. Bąkał, jąkał się, po prostu kompromitował. Wszystko oczywiście było sfingowane, o czym dowiedział się, gdy na jego koszt opijano jakoby decyzję wstrzymania audycji.

Po Popiele i diamencie miał niebywałe powodzenie u dziewcząt. Jak na nie reagował? Pamiętam, razu pewnego znaleźliśmy się w moim pokoju akademickim z dwiema dziewczętami. Po chwili niezauważenie jedna para znikła. Na drugi dzień wysłuchałem dwóch relacji z dalszego przebiegu randki. Dziewczyna: „Woził mnie taksówką po portowych kawiarniach, pokazywał upadłe dziewczyny i tłumaczył, że jak nie będę się uczyć, skończę jak one – co mu odbiło?”. Zbyszek: „Obiecała, że będzie się uczyć”.

W takich i podobnych sytuacjach przypominał mi harcerza z Szóstej Dzierżoniowskiej tłumaczącego nam na zbiórkach wartość egzystencji. Gdy oglądam dziś Do widzenia, do jutra, ciągle nie mogę uwierzyć, jacy byliśmy szlachetnie naiwni, my, artystyczne pokolenie Polskiego Października ’56. Nie tylko w miłości.

A Zbyszek? On – symbol pokoleniowych niepokojów i poharatanych, na wpół spełnianych życiorysów – w życiu prywatnym był socromantykiem, wiecznym optymistą. Patrzył na ludzi życzliwie, bo wierzył, że „kogut” w nich zmaleje, a „kataryniarz” wzrośnie (puenta Bim-Bomowskiego programu Radość poważna). Takim go widzę w śladach pamięci. Na swój użytek Bim-Bomowsko-Żakowską kolonię artystyczną nazwałem Pokoleniem Kataryniarzy.

W programie do Teatru Rozmów Zbyszek pisał: „Wierzymy w życie, we wszystkie dobre i złe wartości człowieka. Ta wiara każe nam zajmować się tymi wartościami. Ważyć je, liczyć, pokazywać, osądzać. Chcemy, aby subiektywny komentarz pokazał nie tylko to, co nas cieszy, ale i to, co oburza. Teatr to duże i piękne laboratorium współczesnych ludzi. Laboratorium, gdzie szuka się najlepszej gleby i najlepszych nasion, gdzie pod mikroskopem wyobraźni i wrażliwości oddziela się nasiona zdrowe od chorych, pokazuje się jedne i drugie i szuka się ciągle humanizmu. Dawno wymyślony przez ludzkość nieustannie jest w niebezpieczeństwie”. A w „złotej księdze” Żaka: „Zawsze wychodziłem z tego klubu, żeby nigdy już nie wrócić, i wracałem po to, aby pozostać na zawsze – dziękuję”. Całe dnie spędzał w Żaku. Wciągał nas w problemy swoich bohaterów filmowych. Każda rola była z nim sto razy dyskutowana. Wiedział, że ma w klubie życzliwą mu publiczność – przyjaciół – i wtedy, gdy tworzył mit Maćka, i gdy ten mit demontował.

Zbyszek – studencki działacz sportowy(Z prywatnego archiwum Elżbiety Chwalibóg-Cybulskiej)

W małym kinie ciągle pokazywaliśmy jego filmy. Grywał postacie rozdwojone, rozdarte, neurasteniczne, bite przez życie i błądzące po omacku w swoich urojeniach, ale sugestywne. Bohaterowie, których kreował w Pokoleniu, Popiele i diamencie, Jak być kochaną, Salcie, Szyfrach, byli rozhamletyzowani, niedopasowani, czasem schizofreniczni. Sam też był coraz bardziej zagubiony wewnętrznie, zwłaszcza w czasie, gdy na stałe przeniósł się do Warszawy, w której nie znalazł swojego psychicznego gniazda. Jakiś rozproszony, smutny i pełen goryczy, zbuntowany przeciwko sobie samemu. Wpadał do Żaka jak wicher. Przynosił ze sobą niecierpliwość.

Ciągle gonił życie, z którego mu wojna, jak każdemu z nas, wyrwała całe sześć lat. Gonił je jak wskakujący do pędzącego wagonu chłopak z Pociągu, którego grał w tym filmie. Biegł ze świadomością straty, niespokojny, że nie zdąży jej nadrobić. Miał obsesję czasu, który mu ucieka, boleśnie odbierał jego tykanie. Bim-Bomowców ciągle uważał za swoją formację biograficzną; w maju 1967 roku planował w Gdańsku wielkie spotkanie z nimi. Odbyło się ono 12 stycznia 1967 roku – przy jego trumnie. Zanieśliśmy go na cmentarz, na grobie w nocy postawiliśmy budzik. Ten sam, który stawiany był dziesięć lat wcześniej na scenie Bim-Bomu w Radości poważnej – symbol przyjaźni i czasu spędzonego razem. Symbol tego, co Zbyszek dał nam z siebie – umiejętności odnalezienia siebie samego, radości z życia.

JANISŁAW DYRCZ

PRZYJACIEL ZBIGNIEWA CYBULSKIEGO Z CZASÓW STUDENCKICH, EKONOMISTA

Poznałem Zbyszka 1 października 1947 roku w Akademii Handlowej w Krakowie. Natychmiast przypadliśmy sobie do gustu. Może mieliśmy podobne charaktery? Sporo osób mówiło, że jesteśmy do siebie podobni, choć ja tego podobieństwa nie zauważyłem.

Zbyszek pozostał w mojej pamięci cholernie wesołym facetem, bez przerwy śmiejącym się, o fenomenalnie pięknych zębach. Bardzo lubił się śmiać – może chciał pokazać te zęby. Już wtedy lubił nosić ciemne okulary.

Pod koniec lat czterdziestych siostra przysłała mi ze Szwecji piękne czarne okulary. Zbyszek przez pół roku chodził za mną i prosił, bym mu je sprzedał. Uległem w końcu, choć nie pamiętam, czy je sprzedałem, czy zamieniłem na fajkę. Zbyszek palił fajkę – miał śliczną, o lekko zagiętym w dół cybuchu. Przy czarującym uśmiechu i pięknych zębach, w ciemnych okularach było mu z nią bardzo do twarzy.

Z tego pierwszego spotkania zapamiętałem amerykański battledress, w którym chętnie chodził. Lubił ten styl.

W Krakowie mieszkał u rodziny w dość zagraconym mieszkaniu przy ulicy Reformackiej, w okolicy Plant. Później, w czasach szkoły aktorskiej, u Karola Reinharda. Mieszkanie Reinhardów było prawdziwym składem Desy, gdyż rodzice Karola, ziemianie, w jakiś sposób uratowali z dworu wszystkie meble. Stały w paru rzędach: od podłogi aż po sufit.

Na sopockim molo, 1949. Od lewej: Karol Reinhard, Aleksander Grzywacz, Janisław Dyrcz i Zbyszek(Z prywatnego archiwum Karola Reinharda)

Zbyszek nie miał rewelacyjnych wyników na akademii. Uczyłem się razem z nim. Ja skończyłem, on – nie. Postanowił zmienić uczelnię. Przez tydzień mieszkał ze mną u mojej siostry i twardo uczył się wiersza (Fortepian Szopena Norwida) na egzamin wstępny do szkoły aktorskiej. Powtarzał go tysiące razy.

Występowałem w charakterze pierwszego oceniającego i pamiętam, że powtarzałem mu: „Wystarczy, jest dobrze, zdasz na sto procent”. Rzeczywiście zdał, choć tak naprawdę nie byłem o tym przekonany do końca.