Lew krwawej zemsty - Karol May - ebook

Lew krwawej zemsty ebook

Karol May

0,0

Opis

"Po jakimś kwadransie ślady obu wywiadowców zbiegły się z głównym tropem. Spodziewałem się, że wkrótce dotrzemy do miejsca, w którym dokonano napadu. Ponieważ Indianie mogli się tam jeszcze znajdować, zachowaliśmy jak największą ostrożność, by się przypadkiem na nich nie natknąć. Jechałem przodem, w każdej chwili gotów do ataku. Na szczęście, jakkolwiek teren wydawał mi się niebezpieczny, obawa okazała się płonna. Dookoła rosły gęste krzaki, za każdym mógł się ukryć nieprzyjaciel. Nagle zarośla się urwały i w odległości jakichś pięciuset kroków ujrzałem obóz Indian." (fragment) Tagi: klasyka, przygodowa

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lew krwawej zemsty

Karol May

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-101-1 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2014. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zachowane w brzmieniu zgodnym z oryginalnym wydaniem. Zdjęcie na okładce: Aureliy Movila
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl

Bracia Snuffle

Większość moich czytelników zna Winnetou, wodza Apaczów, najszlachetniejszego spośród Indian, najlepszego i najwierniejszego mego przyjaciela. Wiadomo im zapewne, jaką zginął śmiercią. W głębokim kraterze góry Hancock, podczas walki z Siuksami z plemienia Ogellallajów, kula przeszyła mu pierś. Wyzionął ducha na moich rękach. Zanieśliśmy jego zwłoki w góry Gros Ventre i pogrzebaliśmy je w dolinie rzeki Metsur. Przypadł mi smutny obowiązek wyprawy na południe celem zawiadomienia Apaczów, że najwyższy ich i najsławniejszy wojownik nie żyje.

Jazdę tę dziś jeszcze ze smutkiem wspominam. Śmierć Winnetou poruszyła mnie do głębi. Stałem się innym człowiekiem. Znikła gdzieś beztroska i wiara we własne siły. Nie mogłem się zdobyć na najlżejszy uśmiech. Opuściła mnie radość życia. Szukałem samotności, unikałem ludzi. A gdy podczas samotnej, dalekiej wyprawy trzeba było zamienić kilka słów w jakimś forcie lub osadzie, starałem się, aby rozmowa trwała jak najkrócej. Ludzie, z którymi się od czasu do czasu stykałem, nie traktowali mnie jak równego sobie. Nie zwracali na mnie uwagi, nie dostrzegali mnie prawie, a gdy się z nimi rozstawałem nie zawsze mówili: do widzenia. Przyczyną był mój wygląd zewnętrzny.

Ruszyłem z Winnetou w góry Hancock, aby oswobodzić kilku znanych nam osobiście osadników, których Siuksowie wzięli do niewoli. Cel wyprawy został osiągnięty, ale przypłaciliśmy ją śmiercią Winnetou. Po pogrzebaniu zwłok, część białych postanowiła zostać w dolinie rzeki Metsur i utworzyć tam kolonię. Pomagałem im w tym i dlatego nie od razu ruszyłem do Apaczów.

Mój strój myśliwski był do tego stopnia zniszczony, że musiałem postarać się o inny. Na Dzikim Zachodzie nie ma sklepów z ubraniem, trzeba więc było zadowolić się propozycją pewnego osadnika, który ofiarował mi strój własnego wyrobu. Był to ubiór z niebieskiego płótna: człowiek ów wykonał go na warsztacie tkackim, przykroił i przyfastrygował. Oczywiście, o linii kroju nie mogło być mowy. Spodnie przypominały podwójną rurę, Kamizelka — worek bez rękawów, marynarka — wór z rękawami. Ubranie było uszyte na człowieka o zupełnie innej figurze, niż moja. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jak w nim wyglądałem; nie byłem ani odrobinę podobny do westmana. Na dobitek milczałem jak zaklęty i z niechęcią patrzyłem na ludzi. W tej sytuacji pojawienie się Old Shatterhanda nie wywołało zwykłego efektu.

Droga prowadziła przez szeroką, płaską prerię, na której rosły kępy drzew i krzewów. Trzeba było zaostrzyć czujność, gdyż te drzewa i krzewy zasłaniały widok. W każdej chwili należało się spodziewać spotkania z nieprzyjacielem, chodziły bowiem pogłoski, że wśród Komanczów, których terytorium sięgało aż do prerii, wybuchły poważne niepokoje.

Około południa dotarłem do strumienia, którego świeża, czysta woda musiała zwabić każdego wędrowca. Wybrawszy miejsce, z którego roztaczał się daleki widok, zsiadłem z konia, napiłem się krynicznej wody i wyciągnąłem się pod cienistym drzewem.

Po jakimś kwadransie ujrzałem dwóch jeźdźców. Stwierdziwszy, że to biali, nie ruszyłem się z miejsca. Zbliżali sie po tej samej linii, po której przybyłem; jechali po moich śladach. Widziałem, że im się bacznie przypatrują. Siedzieli na mułach i byli jednakowo ubrani. Gdy się zbliżali, zauważyłem, że podobieństwo rozciąga się również na postacie i rysy twarzy. Nie ulegało wątpliwości, że to bracia, jeśli nie wręcz bliźnięta.

Byli bardzo wysokiego wzrostu, a przy tym straszliwie wychudzeni. Mimo woli nasuwało się przypuszczenie, iż od dłuższego czasu głodują. Za to cerę mieli zdrową. Siedzieli mocno na swoich mułach. Z bliska zauważyłem, że jeden różni się od drugiego nieznaczną blizną, przecinającą lewy policzek. Nie można powiedzieć, by byli pięknościami, gdyż najbardziej wystającą część twarzy mieli niezwykle rozwiniętą. Byli to posiadacze nieprawdopodobnych nosów! Można się śmiało założyć, że takich nosów nie ma w całych Stanach. Aby opisać wielkość, kształt i kolor, trzeba je widzieć. Mimo tych trąb jerychońskich nie byli brzydalami. Przeciwnie, wyraziste, wygolone twarze wzbudzały sympatię. Kąty ust uśmiechały się radosnym, beztroskim uśmiechem; jasne oczy patrzyły w świat przenikliwie. Ubrani byli w wygodne ciemnoszare ,wełniane bluzy i spodnie. Nogi tkwiły w mocnych sznurowanych kamaszach, na głowach mieli kapelusze o szerokich kresach, z ramion zwisały szerokie koce, podobne do nieprzemakalnych płaszczy. Za skórzanymi pasami tkwiły noże i rewolwery. Ponadto, obaj jeżdźcy, uzbrojeni byli w długie, dalekonośne strzelby.

Dotąd nie spotkałem tej pary, ale słyszałem o nich nieraz. Wiedziałem, kogo mam przed sobą. Pomyłka była wykluczona. Nikt nie widział tych nieodłącznych towarzyszy oddzielnie, i nikt nie znał ich nazwisk. Ze względu na potężne nosy, nazywano ich po prostu bracia Snuffle. Ten z blizną zwał się Jim Snuffle, a drugi — Tim Snuffle. Jak widać nawet imiona mieli podobne. Ale nie koniec na tym. Muły ich również wabiły się prawie identycznie: Jim nazywał swojego Polly, Tim na swojego wołał Molly. Mimo, że w ostatnich czasach unikałem towarzystwa, spotkanie tej pary nie sprawiło mi przykrości. Byli to ludzie z gruntu uczciwi i tak sympatyczni, że perspektywa odbycia w ich towarzystwie szmatu drogi przedstawiała się wcale przyjemnie.

Nie zauważyli mego konia, ukrytego za krzakami, ani mnie, gdyż leżałem w gęstej, wysokiej trawie. Zbliżali się coraz bardziej, wpatrzeni w moje ślady. Odległość, dzieląca nas, nie przekraczała dwudziestu kroków. Wreszcie zauważyli, że ślady, za którymi jadą, urywają się nagle. Zdumieni, zatrzymali swe mufy. Ten z blizną zawołał:

— Do licha! Ślady się skończyły! Widzisz, stary Jimie?

— Yes! — skinął drugi. — Ale gdzie jest ta kanalia?

— Ulotnił się jak kamfora!

— Ktoś musiał go sprzątnąć, mój stary Jimie. Nie widzę śladów.

— To fałsz, oto ślady kopyt, prowadzą w kierunku krzaków. Łotr z pewnością się tam schował.

— Nie. Zwróć swój błogosławiony wzrok w tym kierunku, a zobaczysz, że zsiadł z konia i poszedł ku wodzie, gdzie...

Urwał. Wodząc wzrokiem za śladami, wreszcie mnie ujrzał.

— Do stu tysięcy diabłów! — zawołał po chwili. — Leży w trawie i nie rusza się. Czyż sądzi, że na Dzikim Zachodzie nie znają prochu i noża? Wypoczywa sobie, jak u siebie w domu na kanapie; zapomniał, że na tym brzegu Missisipi Komancze podkradają się po łup, jak wilki. Chodź, obudzimy go.

Skierowali mufy w moją stronę. Patrzyłem na nich szeroko otwartymi oczami, nie mogli więc mieć żadnych wątpliwości, że nie śpię. Ten z blizną rzekł:

— Good day! Ale z pana nieostrożny człowiek. Ślady widać na trzy mile! Rozkłada się pan na trawie czerwonoskórym na cel. Z pewnością nie jesteś westmanem!

Miał wybitnie nosowy głos, któremu też zawdzięczał przezwisko Snuffle. Obrzucił mnie badawczym, ale życzliwym spojrzeniem, które wytrzymałem z całym spokojem, i ciągnął dalej:

— No i cóż, nie odpowie pan?

— Owszem, nie chciałem jednak przeczyć, — odparłem.

— Przeczyć? Ciekaw jestem, do czego miałoby się to odnosić? — Sądzicie naprawdę, że czerwoni nakryliby mnie tak łatwo?

— Oczywiście!

— Oho! Gdybym pierwszego z nich zobaczył, wpakowałbym mu kulę w łeb, zanimby się zdążył zorientować, w jakim miejscu leżę. Przecież sami ujrzeliście mnie dopiero wtedy, gdy dzieliło nas zalednie parę kroków. Mogłem więc was sprzątnąć o wiele łatwiej, niż się wam to obecnie zdaje.

Spojrzał zdziwiony na swego brata i rzekł doń:

— Ten człowiek ma rację, prawda, Tim? Mówi, jak z książki, choć nie wygląda na szpaka. Mógł nas istotnie sprzątnąć, oczywiście gdybyśmy byli wrogami i gdyby... gdyby był westmanem.

— Yes, ale nie jest westmanem — odrzekł Tim stanowczo, patrząc na mnie z przyjaznym politowaniem. — Musi to być zabłąkany osadnik.

— Tak, to widać. Trzeba się nim zająć i skierować na odpowiednią drogę. Zabłąkał się na Dzikim Zachodzie. Perspektywa niewoli u Komanczów nie należy do przyjemności. Spocznijmy na chwilę.

Zeskoczył z muła, usiadł obok mnie i gdy brat poszedł za jego przykładem zapytał protekcjonalnym tonem:

— Sądzę, że nie będziemy panu przeszkadzać, he?

— Preria stoi dla każdego otworem, sir.

— Oho, to brzmi tak, jakby nasza rada i pomoc była obojętna.

— Bardzo jestem wdzięczny, ale nie potrzeba mi ani rady, ani pomocy.

— Nie? — zapytał, ściągając brwi i obrzucając mnie badawczym spojrzeniem. — A więc nie zboczył pan z drogi?

— Nie.

— Hm! Dziwne! Stawiam mego muła przeciw młodej kozie, że nie jesteś pan westmanem. Skąd pochodzisz?

— Z Niemiec.

— Hm, to bardzo prawdopodobne. Dowodzi tego strój i ubiór. Sądzę, że wolno zapytać, co tu pan robi i jak się nazywa?

— Dlaczegóżby nie? Skoro jednak przybyłem tu pierwszy, to i do pytań powinienem mieć pierwszeństwo.

— Do licha! Jaki formalista z tego człowieka! Nie będziemy więc ukrywać, że jesteśmy westmanami, i to najprawdziwszymi westmanami, a nie żadnymi poszukiwaczami padliny, których gromady niepokoją starą prerię. Jak się zwiemy? Sądzę, że prawdziwe nazwiska nie będą pana interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że ze względu na nosy cały świat nazywa nas Snuffle. Przydomek to nieco irytujący, ale przyzwyczailiśmy się do niego. Teraz, skoro pan wie, kim jesteśmy i jak się nazywamy, zechciej odpowiedzieć na moje pytanie.

— Bardzo chętnie — odparłem, posługując sie jego słowami. — Nie będę również ukrywać, że jestem westmanem i to westmanem najprawdziwszym, a nie poszukiwaczem padliny, których gromady niepokoją starą prerię. Jak się zowię? Sądzę, że prawdziwe nazwisko nie będzie was interesować; wystarczy, jeżeli powiem, że cały świat zwie mnie Old Shatterhandem.

Jim Snuffle skoczył na równe nogi i zawołał:

— Old Shatterhand? Do licha! Mamy więc zaszczyt z najsławniejszym ...

Nie skończył, gdyż brat Tim przerwał:

— Brednie! Nie pozwól z siebie kpić, stary Jimie! Przypatrz się tylko dobrze temu człowiekowi. Jakże można go porównać z Old Shatterhandem!

Jim usłuchał wezwania brata. Przyjrzawszy mi się dokładnie rzekł tonem pełnym rozczarowania:

— Well, masz rację, stary Timie! Człowiek ten nie jest Old Shatterhandem; zdawało mi się tylko. Tak mu daleko do Old Shatterhanda, jak zwykłemy niedźwiedziowi do niedźwiedzia grizzly.

Po tych słowach usiadł.

— Możecie mym słowom wierzyć, lub nie wierzyć. Prawdy nie zmienicie.

— Pshaw! — roześmiał się ironicznie. — Nie podawaj się za Old Shatterhanda. Wiem lepiej, kim pan jesteś.

— No?

— Jesteś pan żartownisiem. Chciałeś nas wodzić za nasze długie nosy. Ale to się nie uda! Gdy przed chwilą wypowiedział pan imię Old Shatterhanda, tak byłem zaskoczony, żem zapomniał, iż znam tego sławnego strzelca osobiście.

— Ach! Znasz go?

— Tak. Widzieliśmy go kiedyś w Fort Clark nad Missouri;

— W Fort Clark? Nie wiadomo mi, bym tam był kiedykolwiek.

— Wierzę, gdyż jestem przekonany, że zna pan Old Shatterhanda tylko z nazwiska. Otóż muszę panu powiedzieć, że jest to ogromny, barczysty mężczyzna i na kruczą brodę, sięgającą aż do pasa. Winnetou, nim został jego przyjacielem, zadał mu toporem cios w czoło, od którego ślad pozostał dotychczas.

— Cios toporem w czoło? Wielki, barczysty mężczyzna o czarnej brodzie? Hm. W taki razie ktoś naprawdę wywiódł was w pole. Old Shatterhand nie był nigdy w Fort Clark. Człowiek, któregoście przed chwilą opisali, pochodzi z Iowy, nazywa sie Stoke i jest zastawiaczem sideł. Niejednokrotnie podawał się za Old Shatterhanda, aż wreszcie został zdemaskowany.

— Przez kogóż to?

— Przez prawdziwego Old Shatterhanda.

— Ach! Więc przez pana? Jakże się to stało? Jestem Bardzo ciekaw.

— Bardzo prosto i jasno. Było to w Fort Randall, również nad Missouri. Przybyłem tam dla zakupienia amunicji i zastałem w knajpie gromadę ludzi, którzy z ogromnym zainteresowaniem słuchali jego przechwałek. Zapytałem, czy jest istotnie Old Shatterhandem. Gdy odpowiedział, że tak, oświadczyłem, że jestem jedynym człowiekiem, który ma do tego imienia prawo. Ponieważ nazwał mnie kłamcą, przeprowadziłem dowód prawdy.

— Dowód? Jaki?

— Walnąłem go pięścią w łeb tak mocno, że się zwalił jak długi.

— Well! Czy byłbyś pan łaskaw pokazać nam tę pięść?

— Oto jest.

Pokazałem mu swoją rękę. Ujął ją w dłoń, obmacał dokładnie i rzekł z uśmiechem:

— Jest pan istotnie niezwykłym wesołkiem. Przecież to kobieca ręka. Takie miękkie ręce miała nasza nieboszczka ciotka. Wiem o tym doskonale, bo częstowała mnie często policzkami, ale ani jeden nie powalił mnie na ziemię. Tymi palcami potrafi pan powalić człowieka?

— Nawet tak, że nie wstanie.

— Well! Bądź pan łaskaw zaaplikować mi takie uderzenie. Chciałbym poznać stan nieprzytomności. Musi to być wspaniałe uczucie — roześmiał się znowu.

— Tego nie może pan wymagać, mister Snuffle. Dla pana potrzebowałbym dwóch uderzeń. — Jak to?

— Jednego w głowę, drugiego zaś w nos.

— Ach, tak! Nieźle pan się wykręcił, ale to nie pomoże. Gdybyś był naprawdę Old Shatterhandem, uderzyłbyś mnie teraz, gdyż Old Shatterhand nie pozwoliłby, by go bezkarnie nazywano wesołkiem.

— Zwłaszcza, gdy to miano oznacza kłamcę, — dodałem spokojnie.

— Ponieważ był pan łaskaw użyć mniej drastycznego terminu, nie mogę spełnić pańskiego życzenia.

— Znowu świetna wymówka! Czy nie wie pan, jakie strzelby posiada Old Shatterhand?

— Niedźwiedziówkę i sztucer Henry'ego. Muszę dodać, że z powodu deszczu, który padał nocy ubiegłej, okryłem sztucer pokrowcem.

Jim Snuffle wskazał na leżącą obok mnie strzelbę i zapytał:

— Nie zechce pan chyba twierdzić, że stara, zdemontowana armata, to niedźwiedziówka Old Shatterhanda?

— Owszem, twierdzę.

— W takim razie można by nazwać armatę z czasów Waszyngtona zwykłym rewolwerem kieszonkowym! A ta dubeltówka w pokrowcu — to zdaniem pana sztucer Henry'ego?

— Tak.

— Pokaż no pan! Jestem bardzo ciekaw.

— Czy tamten Old Shatterhand z Fortu Clark pokazywał wam swoją broń?

— Nie. Jakże byśmy śmieli niepokoić takiego człowieka!

— Ale mnie niepokoicie bez skrupułów! Czy miał przy sobie niedźwiedziówkę i sztucer?

— Nie wiem i wcale o tym nie pomyślałem. Zapewniam pana, że to prawdziwy Old Shatterhand. Szeroki kapelusz, surdut myśliwski ze skóry elków, koszula myśliwska ze skóry jeleniej, skórzane spodnie i wysokie buty. Spójrz pan teraz na siebie! Jedynie kapelusz mógłby zdobić strzelca lub westmana; reszta garderoby zalatuje oborą lub królikami. A poza tym najważniejsze; Old Shatterhanda nie ma w tych okolicach.

— Dlaczego?

— Ponieważ znajduje się w górach Gros Ventre. — Jesteście tego pewni?

— Tak. Z pewnością pan nie wie, co w górach zaszło. Słyszał pan kiedyś o Winnetou?

— O wodzu Apaczów? Cóż wam o nim wiadomo?

— Wiemy, że zginął. Siuksowie plemiania Ogellallajów zabili go w górach Hancock; Old Shatterhand ściga ich, by pomścić śmierć sławnego przyjaciela. Oświadczam wam, że żaden z nich nie ujdzie z życiem. Old Shatterhand nigdy nie przelewa krwi bez potrzeby, lecz w tym wypadku nie spocznie, dopóki nie zmiecie z powierzchni ziemi ostatniego spośród tych łotrów. Czy pan twierdzi nadal, że jesteś Old Shatterhandem?

— Tak.

— W takim razie może pan nam opowiedzieć, co się stało w górach Hancock?

— Przeżyłem to wszystko. Szkoda słów.

— Well! Znowu niezła wymówka, albo ma pan lekkiego bzika i puszcza wodze imaginacji. Jeśli tak jest istotnie, musimy się panem zająć, aby ci się nie przywidziało, że jesteś sułtanem tureckim lub cesarzem chińskim. A może pan żartuje po prostu? W takim razie jesteś porządnym towarzyszem. Jeśli udajesz się w tą samą drogę, co my, zabierzemy pana chętnie ze sobą.

— Naprawdę? Chcecie mi okazać ten zaszczyt?

— Mniejsza o zaszczyt. Po prostu lubimy się pośmiać. Skąd pan przybywa?

— Z gór Gros Ventre.

— Well! Dobra odpowiedź. Dokąd pan podąża? — Do Apaczów.

— Do licha! Czegóż pan od nich chce? — Zawiadomię ich o śmierci Winnetou.

— Człowieku, świetnie grasz swoją rolę! Jeżeli jednak naprawdę żywisz ten zamiar, szkoda narażać się na niebezpieczeństwa podróży, gdyż nie ulega wątpliwości, że Apacze wiedzą o śmierci Winnetou.

— Racja. Nie mogłem wyruszyć od razu; pewne okoliczności zatrzymały mnie, więc wieść o śmierci przyjaciela podążyła przede mną. Mimo to muszę przedsięwziąć tą wyprawę, ponieważ chcę, aby Apacze dowiedzieli się o wszystkim od naocznego świadka.

— Od naocznego świadka! Pyszna z pana figura! Będziemy się cieszyć, jeśli zechcesz nam towarzyszyć. Przeprawimy się przez Canadian, potem zaś mamy zamiar ruszyć do Santa Fe. Drogi nasze częściowo się zbiegają. Czy będzie pan nam towarzyszyć?

— Owszem, podobacie mi się.

— Well! A więc sprawa załatwiona. Musimy jednak wiedzieć, jak pana mamy nazywać?

— Old Shatterhand.

— Człowieku, tego nie możesz od nas wymagać! Nie chcemy wycierać sobie gęby tym nazwiskiem. Wyszukaj sobie inne przezwisko!

— Obstaję przy tym.

— Więc my panu wyszukamy. Ponieważ jesteś Niemcem, będziemy pana nazywać mister German do chwili, aż nam raczysz wyjawić swe prawdziwe nazwisko. Zgoda?

— Nie mam nic przeciwko temu.

— Zgadzacz się również, stary Timie?

— Dobrze, nazwij go, jak chcesz.

— A więc, mister German, pojedziesz pan z nami? Czy wiesz, co to znaczy?

— Nie przypuszczam, aby to było coś niezwykłego.

— Oho! Musimy się przedostać przez terytorium Komanczów, którzy znowu podnieśli broń przeciw białym. Twierdzą, że zostali oszukani przy jakichś dostawach. Może mają rację. Jeśli nas pochwycą, będziemy zgubieni.

— Jeśli nas pochwycą, będziemy głupcami.

— Well, wcale nieźle! Miejmy nadzieję, że pan będzie rozsądny nie tylko w słowach i nie pozwoli się schwytać. No, odpoczęliśmy i możemy rus2yć w drogę. Sprowadź pan swego konia, sir!

— Zjawi się sam.

Gwizdnąłem. Zza krzaków wyszedł mój wierzchowiec. Na widok wspaniałego karego rumaka, oniemieli na chwilę. Wreszcie Jim zawołał:

— Do licha, skąd taki wierzchowiec do pana?

— To dar Winnetou.

— Daj pan spokój! Winnetou darowałby panu takiego rumaka? Wyznam szczerze, że to wydaje mi się podejrzane. Taki człowiek właścicielem tak wspaniałego wierzchowca! Miejmy nadzieję, że nie spotkamy właściciela i że nie powieszą nas jako koniokradów.

— Nie martw się, mister Snuffle! Nie jestem koniokradem. Z tego, że mnie słucha, możecie wnioskować, że jest moją własnością.

— To mnie nieco zbija z tropu. Człowiek, który posiada takiego konia, nie jest z pewnością zwykłym włóczęgą. Ale prawdziwy westman nie obwiesza swego ciała płóciennymi płachtami, które z niego spadają. Jesteś pan dla mnie zagadką.

— Może. Nie łamcie sobie głowy; rozwiązanie przyjdzie samo przez się.

— Jeśli łaska, niech się to stanie, jak najszybciej, mister German. Uważam was za greenhorna, ale pojawienie się wierzchowca wywołało we mnie wątpliwości. Na szczęście, ma pan szczery wyraz twarzy, więc spróbujmy! A więc na koń i jazda!

Od samego początku spotkanie z braćmi nie było mi niemiłe; teraz zaczynało mnie bawić. Obydwaj poczciwcy nie chcieli żadną miarą uwierzyć, że jestem Old Shatterhandem. Moje zachowanie zdezorientowało ich zupełnie, ponadto do wątpliwości przyczynił się również mój strój. Byli przekonani, że jestem fantastą, lub człowiekiem niezupełnie normalnym, jeśli nie koniokradem!

Gdy ruszyliśmy w drogę, zachowywałem się jak człowiek niezbyt dobrze obeznany z siodłem. To potwierdzało jeszcze bardziej ich wątpliwości i zaczęli po cichu wymieniać zdania pod moim adresem, obserwując mnie przy tym bacznie.

Gdybym im pokazał sztucer Henry'ego, nastroje zmieniły by się od razu. Bawiło mnie jednak, że się z mego powodu niepokoją i zaczynają żałować propozycji wspólnej jazdy.

Przed wieczorem zatrzymaliśmy się na nocleg na skraju lasu. Niebezpieczeństwo, grożące ze strony Komanczów, wymagało wystawienia warty. Zwróciłem ich uwagę, by ustalili porządek czuwania. Odpowiedzieli, że mogę spać spokojnie przez całą noc, gdyż rozdzielą warty między siebie. Wskazywało to, że nieufność ich względem mnie wzrosła! W innych okolicznościach byłbym im dał dowód, że jestem istotnie tym, kim się mienię; jednak podczas ostatnich kilku nocy, ze względu na konieczność baczenia na wroga, nie spałem prawie zupełnie, więc postanowiłem skorzystać z nęcącej propozycji. Spałem do rana jak kamień, trzymając w rękach obydwie strzelby.

Gdyśmy rano wyruszyli, od Beaver Creek dzieliły nas cztery godziny jazdy. Przez cały czas byłem równie milczący jak wczoraj. Obydwaj bracia nie starali się o podtrzymywanie rozmowy. Najchętniej byliby się mnie pozbyli.

Po jakichś dwóch godzinach, gdy znaleźliśmy się na małej, otwartej sawannie, ukazał się na horyzoncie jakiś jeździec, zdążający w naszym kierunku. Gdy nas ujrzał, skierował konia na prawo, aby zniknąć nam z oczu. Obudziło to podejrzenie Jima:

— Nie chce się z nami spotkać. Nie ulega wątpliwości, że to biały. Z pewnością widzi również, że nie jesteśmy Indianami. Dlaczego gardzi nami, mój stary Timie?

— Ponieważ w tych stronach nie można ufać nikomu, nawet białym — odparł Tim.

— Pokażemy mu, że nam ufać można. Może dowiemy się od niego, skąd przybywa i czy natrafił na ślady Komanczów. Zboczmy w jego stronę!

Jeździec zobaczył, że ruszyliśmy ku niemu. Gdyby zboczył jeszcze bardziej, obudziłby w nas tylko większe podejrzenie. Poszedł więc po rozum do głowy i ruszył w naszą stronę.

Po niedługiej chwili ujrzałem, że dosiada świetnego konia. Stwierdziłem również ze zdumieniem, że koń ma typ uprzęży, zupełnie nieznany w Ameryce. Siodło i wędzidło przypominały kosztowne uprzęże perskie, zwane reszma. Imitacja była bardzo skromna i nie ulegało wątpliwości, że robił ją człowiek nie znający oryginału. Mimo to uderzył mnie sam fakt napotkania w Ameryce perskiej reszmy.

Jeździec, ubrany w strój strzelców Zachodu, był stuprocentowym Amerykaninem. Przez ramię zwisała strzelba, za pasem tkwił rewolwer, nóż, i ... Nie chciałem uwierzyć własnym oczom, gdym ujrzał długi, perski handżar, którego trzon był wykładany srebrem. Skąd się ta broń wzięła u westmana?

Pozdrowił nas z ponurą miną i zatrzymał konia. Odpowiedziawszy na ukłon, Jim Snuffle rzekł:

— Czy pan weźmie nam za złe, jeśli zatrzymamy go na chwilę? Komancze wyleźli ze swych nor, trzeba się więc mieć na baczności i zważać, czy w okolicy nie ma nieprzjaciół. Przybywa pan z nad Beaver Greek?

— Istotnie — odparł zapytany, wyprostowując swój długi tułów i potrząsając szerokimi ramionami. — Jeżeli chcecie się czegoś dowiedzieć, śpieszcie się, gdyż nie mam czasu.

— Będę się streszczać. Jaką drogą pan jechał po tamtej stronie Creek?

— Ruszyłem od Antelope Buttes.

— Natrafił pan na ślady Komanczów? — Nie.

— Czy po tamtej strome doszło już do starcia?

Nic o tym nie słyszałem. Czy to już wszystko? Spieszno mi, panowie!

— Tak. Pana rzeczowe odpowiedzi wyczerpują sprawę. Dziękuję, sir i życzę szczęśliwej podróży!

Obaj bracia byli zadowoleni z relacji nieznajomego. Nie mogłem tego powiedzieć o sobie. Poza obcą uprzężą i handżarem zaniepokoił mnie wielki pośpiech przybysza. Wydawało mi się rzeczą nieprawdopodobną, by sam przybył z Antelope Buttes. Gdy więc chciał ruszyć w dalszą drogę, podjechałem doń i rzekłem:

— Jeszcze chwilę, sir! Cóż za dziwna uprząż zdobi tego konia? Nigdy na Zachodzie takiej nie widziałem.

— To nie pana sprawa — burknął brutalnie, usiłując mnie wyminąć. Nie ustępowałem jednak z drogi. Ciągnąłem dalej:

— Racja, nic mi do tego. Ale jestem człowiekiem ciekawym i chciałbym wiedzieć.

— Ustąp pan z drogi! — fuknął. — To uprząż meksykańska! No, a teraz jedź do wszystkich diabłów!

Spiąłkonia, aby zatoczyć dookoła mnie łuk. Dałem koniowi ostrogi i znów znalazłem się obok niego.

— Mylisz się, sir. Nie jest to uprząż meksykańska, lecz perska. Czy wolno spytać skąd pochodzi egzotyczny sztylet, który tkwi za pasem pana?

— Nie, o to pytać nie wolno. Jakim prawem... Nie dokończył, gdyż Jim wtrącił z niechęcią:

— Co też panu strzeliło do głowy? Zostaw tego gentlemana w spokoju. Nie dopuszczę do bójki bez powodu.

Nie zwracając na te słowa uwagi, rzekłem do nieznajomego:

— Ten sztylet to po prostu perski handżar. Żądam wyjaśnienia, skąd pochodzi. Wierzchowiec, którego pan dosiada, jest obcą własnością.

— Jak śmiesz mnie posądzać o kradzież? — ryknął. — Chcesz, żebym ci wpakował kulkę w łeb?

— Do tego nie dojdzie — odparłem z całym spokojem. — Zechciej się pan przyjrzeć swoim butom i ostrogom. Czy harmonizują z orientalnymi strzemionami? Koń nie jest pana własnością. Komuś go ukradł?

— Odpowiem ci na to kulą, kanalio!

Wyrwał rewolwer zza pasa. Zanim zdążył wziąć mnie na cel, wymierzyłem w jego skroń cios tak potężny, że wypuścił lejce i zwalił się z konia. Zeskoczyłem ze swego wierzchowca, aby zrewidować jego kieszenie. Widząc to, Jim Snuffle również zsiadł z konia, podbiegł chwytając mnie za ramię, zawołał:

— Na Boga, człowieku, zachowujesz się jak zwyczajny zbój! Jeśli nie zostawisz tego podróżnego w spokoju, walnę pana kolbą w łeb.

Nie wiem, czy był gotów wykonać swój zamiar. Dość, że odsunąłem go od siebie gwałtownym ruchem i oświadczyłem kategorycznie:

— Pięść moja działa sprawniej, niż pana kolba, mister Snuffle. Old Shatterand nie jest zbójem, ale nie jest również tak lekkomyślnym młokosem, jak pan. Jeśli będziecie mi przeszkadzali, powalę was na ziemię tak samo, jak tego kłamcę.

— Ależ... — powiedział zbity z tropu — przecież on nie wyrządził panu żadnej krzywdy!

— Dowiodę wam, że wyrządził krzywdę innym.

Pochyliłem się powtórnie i opróżniłem kieszenie nieznajomego, który nie odzyskał jeszcze przytomności. Nie znalazłem w nich nic podejrzanego. Poczciwy Jim zwrócił się więc do mnie z wyrzutem:

— Pomyliłeś się sir, nic w nich nie znajdziesz. Nie godzi się rzucać na człowieka, jak dzikie zwierzę, jeżeli...

— Proszę, nie unoś się, sir! — przerwałem. — Zawartość kieszeni dowodzi jedynie, że jest westmanem, natomiast nie wynika stąd, że koń do niego należy. Zobaczymy, co się mieści w kulbace!

Wyciągnąłem z niej coś, co trudno znaleźć u westmana, a mianowicie tomik, oprawiony w marokańską skórę. Kartki pokryte były perskim pismem.

Był to tomik poezji "Diwan", napisany przez największego liryka perskiego Haflsa; Nie mógł on być własnością pospolitego wędrowca prerii. Ludzie tego typu nie uczą się po persku i nie mają czasu na zajmowanie się Hafisem podczas przeprawy przez terytoria wrogich Komanczów.

Wróciłem do rewizji kulbaki. Oprócz fajki perskiej, zwanej hukah, znalazłem jeszcze kilka innych przedmiotów, które mnie upewniły, że prawowity właściciel konia pochodził ze Wschodu, lub co najmniej przyswoił sobie orientalne obyczaje. Tutaj, w zachodniej Ameryce? Może to bogaty Jankes, który przybył na prerię z Persji, czy w ogóle ze Wschodu? Obrabowano go, może zamordowano. Bezwzględnie należało to zbadać!

Tim również zsiadł z konia i podobnie jak jego brat, oczekiwał w napięciu, co się dalej stanie. Gdym wskazał na hukah, Jim zapytał zaciekawiony.

— Cóż to jest? Jakby wąż o szklanej głowie! Coś w rodzaju aptekarskiego przyrządu.

— Skądże znowu! To po prostu perska fajka, w której dym przechodzi przez warstwę wody.

— Dym przechodzi przez wodę? Musi to być szczyt rozkoszy! A więc człowiek, który tu leży, pali w ten sposób? — Nie ten, ktoś inny, kogo odszukamy.

— Cóż to za książka?

— Perskie wiersze. Prawie cała zawartość kubaki jest perskiego pochodzenia.

— Skąd pan wie, że to perska książka?

— Przeczytałem kilka wyjątków.

— Pan rozumie po persku? —Tak.

— Ta Persja leży w kraju, który się zwie Wschodem?

— Tak.

— Pośród pusty i Sahary, w której pełno ludzi na wielbłądach? — Mniej więcej tak.

— Do licha! Słyszałeś, stary Timie?

— Yes — odparł milczący brat.

— Popatrz na mnie!

— Yes!

Zlustrowali się wzajemnie. Nie mogę twierdzić, aby twarze ich miały przy tym zbyt mądry wyraz.

— Tim, słyszałeś, co niedawno opowiadano w Fernandino o Old Shatterhandzie?

— Oczywiście. Słyszałem na własne uszy, a słuch mam niezgorszy. — Ile razy był w Stanach Zjednoczonych?

— Wspomniano o czternastu.

— A poza tym?

— Podobno tłukł się po Turkach, Chińczykach i Murzynach. Opowiadano, że był na Saharze, gdzie ludzie siedzą na wielbłądach, a słońce tak przyświeca, że skóra złazi z ciała.

— Well. Pomyśl w dodatku, że pod wpływem uderzenia tego mister Germana nasz nieznajomy stracił przytomność.

— Yes!

— Czyta po persku, a więc zna narzecza z okolic Sahary.

— Yes!

— Old Shatterhand zna narzecza wszystkich Chińczyków i muzułmanów?

— Tak opowiadano. Mówią, że z muzułmanami porozumiewa się za pomocą tysiąca dialektów indiańskich.

— Well! Pozwól się więc zapytać mister. German, czyś bywał w tamtych krajach i czyś się z tamtymi gentlemanami porozumiewał w ich języku? — Nie przeczę temu — odparłem.

— W takim razie bracia Snuffle okazali się parą osłów. Więc to, cośmy wczoraj słyszeli o zastawiaczu sideł Stoke, jest prawdą?

— Od a do zet.

— W takim razie ta stara armata jest zapewne niedźwiedziówką. Może pan zechce łaskawie pokazać tamten sztucer.

— Wiecie, jak wygląda sztucer Henry'ego?

— Yes. Opisano mi go dokładnie. Poznałbym go z miejsca.

— Proszę, przyjrzyjcie się; Nie mam nic przeciwko temu.

Wyjąłem z pokrowca sztucer i podałem go braciom. Pod wpływem zakłopotania wyglądali przekomicznie. Uświadomiwszy sobie, jak się w stosunku do mnie pomylili, nie mieli odwagi spojrzeć mi w oczy.

— Cóż powiesz, Timie, o tej strzelbie? — zapytał Jim. — To sztucer Henry'ego.

— Bez wątpienia. Oto srebrna okładzina z napisem. Potrafisz odczytać?

— Yes. "Old Shatterhand" — sylabilizował.

— Racja! A myśmy nie uwierzyli! Zbłądziliśmy tak dalece, żeśmy sławnego gentlemana posądzili... o koniokradztwo! Pierwszy raz w życiu tak się skompromitowałem.

— Ja również.

— Trzeba błąd naprawić. Ale jak? Hm, hm!...

Niełatwo mu było przyznać się do fatalnej pomyłki. Stał jeszcze przez chwilę odwrócony, potem wykręcił się nagłym ruchem, podszedł do mnie i rzekł:

— Postąpiliśmy obydwaj jak patentowani idioci. Mam jednak nadzieję, że pan nie będzie miał do nas urazy. Proszę nas wyśmiać dowoli, lecz potem proszę puścić w niepamięć tą fatalną pomyłkę.

— Wierzycie więc, że jestem Old Shatterhandem?

— Yes — skinął Tim.

Brat zaś bardziej wymowny, ciągnął dalej:

— Oczywiście, że wierzymy, nawet gotowiśmy na to przysiąc. Jeśli ktoś ośmieli się wątpić i przeczyć, podziurawimy do kulami na rzeszoto. Zgadza się pan wspólnie z nami podróżować?

— Oczywiście do chwili, w której drogi nasze się nie rozejdą. A teraz zajmijmy się nieznajomym! Widzę, że się rusza. Musimy uważać, aby się nie ulotnił.

Mieliśmy pod ręką kilka rzemieni, więc związaliśmy go. Obydwaj bracia starali się gorliwością okupić swoją pomyłkę.

Powoli odzyskiwał przytomność. Chciał się podnieść. Gdy poczuł, że jest związany, przytomność wróciła mu całkowicie. Przez długą chwilę wodził po nas błędnym wzrokiem. Przypomniał sobie co zaszło i próbował nadludzkimi wysiłkami oswobodzić się z więzów. Gdy trud okazał się daremny, przemówił:

— Zwariowaliście! Naprzód walicie w łeb, a potem związujecie mi ręce i nogi. Cóż złego wam uczyniłem? Muszę jechać dalej i żądam uwolnienia mnie z więzów!

— Wierzę, że spieszno panu, — odparłem. — Pościg powinien wkrótce nadciągnąć.

— Chwała Bogu, że wam to wiadomo! — odparł wbrew oczekiwaniu. — A więc uwolnijcie mnie i uciekajcie wraz ze mną!

— Dlaczegóż? Gdzież przyczyna?

— Przyczyna jest prosta i jasna. Komancze.

— Pshaw! Niedawno pan opowiadał, żeś o nich nie słyszał nawet.

— Bo się wami nie interesowałem. Ale teraz sprawa wygląda inaczej. Jeśli mnie nie puścicie, zginiecie wraz ze mną. Pięćdziesięciu Komanczów tu ciągnie!

— Doskonale! Zawrzemy z nimi znajomość. Ale przedtem chciałbym się od pana czegoś dowiedzieć.

— Odwiążcie mnie, inaczej pary z ust nie puszczę.

— Ależ wprost przeciwnie: nie uwolnimy pana, dopóki nie odpowiesz na nasze pytania.

— Zwłokę przypłacimy życiem.

— Jestem innego zdania. Radzę odpowiadać na moje pytania i odpowiadać prawdą.

Zaczął mnie obsypywać obelgami. Przekonawszy się, że nic tą drogą nie wskóra, zwrócił się do Jima i Tima. Gdy i ci okazali się nieprzejednani, syknął ponuro:

— O cóż chodzi? Przysięgam, że drogo zapłacicie za ten gwałt! — No, zobaczymy. Do kogo należy koń i sztylet?

— Głupie pytanie. Oczywiście, że do mnie!

— A ta książka?

— Także do mnie.

— Cóż zawiera?

— Własne notatki.

— Ale nie w języki angielskim?

— Nie. Stenografowałem.

— Bezcelowe wybiegi, sir! To perskie pismo i perski tekst. A konia po prostu ukradłeś. Uprzedzam: jeżeli wyznasz prawdę, możesz liczyś na naszą wyrozumiałość. Jeżeli jednak nie zmienisz taktyki, właściciel konia ukarze cię według prawa prerii. Wiesz zapewne, że koniokradów karze się śmiercią?

— Koń by się uśmiał! Bo jakże to możliwe ukraść własnego konia? Nie grajcie komedii! Przejrzałem was: sami jesteście koniokradami; chcecie mi odebrać mojego konia pod pozorem, żem go ukradł.

To zuchwalstwo nie wyprowadziło mnie z równowagi. Ale Jim Snuffle oburzył się do tego stopnia, że podszedł doń z zaciśniętymi pięściami i rzekł groźnie:

— Kanalio, łotrze! Śmiesz twierdzić, że jesteśmy złodziejami? Powtórz to jeszcze raz, a wygarbuję ci skórę jak ostatniemu psu. Czy wiesz z kim rozmawiasz?

— W każdym razie nie z uczciwymi ludźmi. Uczciwi puściliby mnie wolno.

— Właśnie dlatego, żeśmy ludzie uczciwi, nie odzyskasz wolności. Dowiesz się, że zowią nas Snuffle.

— Ach, więc to wy? W takim razie dziwię się jeszcze bardziej, że mnie tak traktujecie. Oskarżacie mnie bez cienia powodów. Nie zapytaliście nawet, jak się nazywam.

— I tak nie powiesz prawdy.

— Jestem gentlemanem, nie mam powodu ukrywać swego nazwiska. Odwiążcie mnie. Ze stenogramów, zawartych w tym notesie, będziecie się mogli przekonać, że jestem prawowitym właścicielem konia i tych wszystkich rzeczy.

— Gdybyśmy byli sami, może udało by ci się wymigać. Uwierzylibyśmy ci na słowo, że książka z perskimi wierszami jest notatnikiem, zawierającym stenogramy. Na szczęście jednak ten gentleman rozumie i czyta po persku.

— Kłamstwo! To indywiduum ubrane w niebieskie płótno nie może znać perskiego języka!

— Indywiduum ubrane w niebieskie płótno? Łotrze, bądź grzeczniejszy! Gdy ci wymienię jego nazwisko, zdechniesz z przerażenia.

— No, jestem ciekaw. Sam zapewne nie śmie go wymówić.

— Co? Old Shatterhand wstydziłby się swego nazwiska? — To indywiduum Old Shatterhandem? Ha, ha, ha!

Zaśmiał się na całe gardło. Oburzyło to Jima tak dalece, że podniósł nogę, by go kopnąć. Odsunąłem go jednak i rzekłem:

— Szkoda psuć sobie krwi dla tego człowieka! Wkrótce dowie się, kim jestem. Od tej chwili nie zaszczycimy go już ani jednym słowem. Gdyby zeznał prawdę, obeszłibyśmy się z nim łagodnie. Obecnie zeznanie jest już niepotrzebne.

— Święta racja, sir! Nie wierzyć, że jesteś Old Shatterhandem! Już to, żeś go uderzeniem pięści zwalił z konia, powinno mu posłużyć za dowód wystarczający. Spójrz, łotrze, to niedźwiedziówka, a to sztucer Henry'ego.

Kto wobec takich argumentów ma jeszcze wątpliwości, ten jest niespełna rozumu!

Nieznajomy rzucił okiem na obydwie strzelby, potem spojrzał na mnie. Zaczęło mu świtać w głowie, że nierozsądnie przeczył i kłamał. Ja zaś obojętnie rzekłem do braci:

— Przywiążemy go do konia i wrócimy po jego śladach. Wkrótce okaże się, w jaki sposób zdobył przedmioty. Mam również nadzieję, że niedługo będzie świadkiem mej rozmowy z właścicielem konia. Oczywiście, prowadzić ją będziemy w języku perskim.

Jeńcowi krew uderzyła do głowy. Było to dowodem, że istotnie sprawa dotyczy Persa, lub osoby, której nieobca jest Persja.

Włożyliśmy znalezione przedmioty do kulbaki i podniósłszy jeńca, przywiązaliśmy go mocno do konia. Broń odebraną trzymali Snuffle, z wyjątkiem handżara, który schowałem za pas. Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy ku Beaver Creek. Jechałem na przodzie, za mną Jim i Tim, między nimi nieznajomy.

Miałem plan dosyć ryzykowny i niebezpieczny. Słowa nieznajomego o Komanczach nie były chyba wyssane z palca. Mogły zawierać odrobinę prawdy. Dlatego, skoro tylko wjechaliśmy w las, wyprzedziłem towarzyszy podróży, aby ich ewentualnie ostrzec przed niebezpieczeństwem. Musiałem zdwoić uwagę. Trzeba było natężać wzrok, aby nie stracić z oczu śladów. Ponadto musiałem się strzec, aby nieprzyjaciel nie zjawił się niespodzianie. Z tych względów nie mogliśmy jechać zbyt szybko, jakkolwiek należało się śpieszyć, gdyż każda zwłoka mogła zaszkodzić okradzionemu właścicielowi konia, o ile oczywiście, znajdował się w niebezpieczeństwie.

Na szczęście, nie przytrafiło się nic złego. Dotarliśmy nad Beaver Creek przed upływem dwóch godzin.

Rzeka nie była tu głęboka. Dojrzeliśmy ślady na przeciwległym brzegu, ale gdzie były ślady, prowadzące ku rzece z tej strony?

— Do wszystkich diabłów! Cóż teraz poczniemy? — spytał Jim. — Ta bestia musi nam powiedzieć, w jaki sposób przeprawił się przez rzekę.

Zmusimy go do tego!

Spojrzawszy na jeńca przelotnie, wyczytałem w jego oczach błysk zadowolenia. Myśl, że bezpowrotnie straciliśmy ślady, dodała mu otuchy. Przedwcześnie się jednak radował. Odnalezienie ich nie przedstawiało żadnej trudności. Chodziło o ustalenie w którym punkcie przeprawił się przez rzekę. Zsiadłem z konia i wszedłem do wody wolno, ostrożnie, by jej nie mącić. Była czysta, sięgała najwyżej metra, mogłem więc dojrzeć dno. Gdym wytężył wzrok w kierunku przeciwległego brzegu, zobaczyłem na dnie wyraźne ślady kopyt. Wynikało stąd, że dla zmylenia tropu spory szmat drogi przebył wodą. Skinąłem na braci, aby mi podali konia.

Twarz jeńca zasępiła się. Znowu stracił nadzieję. Spoważniał i spochmurniał i można było poznać, że rozgrywa się w nim jakaś walka.

Ślady prowadziły wzdłuż rzeki, potem skręciły nagle pod kątem prostym na prawo i wbiegły w gęsty las. Poprzez drzewa doszły do strumienia i tu, nad jego brzegiem, nagle się urywały. Po drugiej stronie strumienia trawa była mocno wdeptana w ziemię. Zsiadłem z konia i zacząłem badać dno. Po chwili ujrzałem ślady kopyt.

— Mam wrażenie, że na tamtym brzegu popasali jacyś jeźdźcy — rzekł Jim do brata.

— Yes! — brzmiała odpowiedź.

— Któż to mógł być? Sądzi pan, że będzie można to ustalić mister Shatterhand?

— Mam nadzieję. Ustalenie, kto tu był przed dwiema godzinami, jest dla nas rzeczą bardzo ważną — odparłem.

— Przed dwiema godzinami? Nie gniewaj się sir, ale sądzę, że więcej czasu upłynęło! Niech pan spojrzy na trawę. Jest bardzo zgnieciona. Przypuszczam, że obozowali tu przez całą noc.

— Jestem tego samego zdania.

— Doskonale! W takich razach jednak trawa nieprędko się podnosi. Dlatego sądzę, że miejsce to opuszczone zostało wcześniej, niż przed dwiema godzinami.

— Racja. Mam jednak wrażenie, że pan nie wszystko wziął pod uwagę. Po ludziach, którzy tu obozowali od wczorajszego wieczora, przybyli inni, i ci właśnie ruszyli stąd przed dwiema godzinami.

— Inni? Więc pan przypuszcza, że obozowały tutaj dwie oddzielne grupy?

— Bez wątpienia.

— W takim razie może pan będzie łaskaw pomóc nieco mym słabym oczom?

— Chętnie. Ale teraz muszę przejść na przeciwległy brzeg strumienia wy zostaniecie tutaj, gdyż nie chciałbym, byście zatarli ślady.

Przeskoczyłem przez wąski strumień. Zbadawszy opuszczony obóz, poleciłem braciom, aby przybyli do mnie wraz z jeńcem i moim wierzchowcem.

— Czy mogę wraz ze stary Timem zbadać również te ślady? — zapytał Jim. — Jestem bardzo ciekaw czy potrafimy tak czytać ze śladów, jak pan. Byłaby to rozkosz prawdziwa!

— Nie mam nic przeciwko temu — odparłem. — Sprawa nie nastręczy trudności dwom tak wybitnym jednostkom, jak bracia Snuffle.

Zsiedli z koni i zaczęli przyglądać się śladom. Z prowadzonej półgłosem rozmowy wyniosłem wrażenie, że doszli do zgodnej konkluzji. Po chwili Jim rzekł:

— Stoimy przed zagadką, którą niełatwo rozwiązać. Jeśli Old Shatterhand twierdzi, że obozowały tu dwie różne grupy, nie myli się z pewnością. Cóż to za druga grupa?

— Ruszyła za pierwszą.

— Ale gdzież są jej ślady? Nie widać ich.

— Przecież ciągną się przed waszym nosem. Skąd przybyli ci ludzie, którzy tu obozowali i dokąd ruszyli?

— Przybyli z południa; ruszyli na zachód. Ślady są wyraźne, innych niema.

— To właśnie pomyłka.

— Pomyłka?

— Przyjrzyjcie się kątowi, jaki tworzą. To przecież nieprawdopodobne, aby westmani tak nakładali drogi. Ruszyli stąd na zachód, należy więc przypuszczać, że przybyli od wschodu.

— Well Czyż nie dostrzega pan swym bystrym spojrzeniem, że przybywają od południa?

— Przecież to nie ich ślady!

— Ach! A więc to ślady tamtych?

— Tak. Spójrzcie na wschód. Nic nie widzicie? Skierowawszy wzrok we wskazanym przeze mnie kierunku, odparł: — Mam, mam! Na trawie ciągnie się ledwie widoczna smuga. To z pewnością wczorajszy ślad tych, co tu nocowali. Od chwili Od chwili ich przybycia upłynęło tyle czasu, że trawa zdążyła się wyprostować.

— Tak, teraz jesteśmy na dobrej drodze, mister Jim.

— A więc nie ulega wątpliwości, że ludzie, o których nam chodzi, przybyli od wschodu i ruszyli dziś na zachód. A ślady, idące od południa?

— Wycisnął silny oddział jeźdźców, który przybył z południa i miał zamiar kontynuować podróż na północ. Odkrywszy jednak ten obóz, zboczył na lewo, za pierwszym oddziałem.

— Tak, ma pan zupełną rację, sir. Prawda, stary Timie?

— Yes!

— Z kogóż więc składał się pierwszy oddział, a z kogo drugi? — rzuciłem dla wypróbowania jego sprytu i orientacji.

— Pierwszy składał się z białych, drugi z Indian.

— Na jakiej podstawie to twierdzicie?

— Mam ku temu dwie przyczyny. Przede wszystkim, drugi oddział składał się najmniej z sześćdziesięciu jeźdźców. Trudno przypuścić, aby w tych okolicach stowarzyszyło się tylu białych, wypada więc przyjąć, że byli to Indianie. Po drugie zaś, konie nie były podkute, co można zauważyć przy bliższym badaniu śladów. Jedynie Indianie mogą mieć tak wielką ilość niepodkutych koni.

— Racja, ale dlaczego pierwszy oddział ma się składać z białych?

— Ponieważ ślady wskazują wyraźnie na podkowy końskie. Do oddziału tego należał zresztą i nasz jeniec, który przecież jest biały.

— Racja mister Jim. Ale on temu zaprzeczy.

— W takim razie musielibyśmy przyjąć, że należy do czerwonoskórych, którzy żywią wobec tych białych wrogie zamiary. Jeżeli tak jest, trzeba się z nim porozumieć za pomocą noża. Jim Snuffle nie jest greenhornem, ale odczuwa prawdziwą rozkosz, gdy go wypytuje Old Shatterhand.

Byłem przekonany, że nasz jeniec należy do białych i że z jakiegoś określonego powodu, w jakimś zbrodniczym celu, rozstał się z nimi. Było mi jednak na rękę, że Jim posądził go o porozumienie z Indianami.

Słowa, wypowiedziane przez Jima, poskutkowały od razu. Nieznajomy odparł:

— Mylisz się, mister Jim. Chciałem ujść przed czerwonoskórymi.

— Może kto inny w to uwierzy, nas nie okłamiesz.

— Ależ nie okłamuję! Po prostu, rozmyśliłem się i doszedłem do przekonania, że lepiej będzie wyznać całą prawdę.

— Postąpiłbyś pan rozsądnie — rzekłem. — I tak wkrótce dogonimy czerwonoskórych i pomówimy z białymi, wśród których jest również ten, któregoś okradł. Skonfrontuję pana z nim.

— Bynajmniej nie miałem na celu kradzieży.

— Oho! Czy ten koń nie jest jego własnością?

— Owszem, należy do niego.

— A rzeczy w kulbace?

— Również.

— Zechce pan twierdzić, żeś to wszystko otrzymał w darze?

— Nie. Możliwe są też inne ewentualności.

— Ciekaw jestem, jakie. Pożyczył pań konia?

— Tak jest. Pożyczyłem.

— Wykręt!

— Nie, to prawda. Będę zupełnie szczery. Wiem, że chcecie ścigać czerwonych. Słuchajcie więc!

— Tylko bez blagi. Nazwisko?

— Nazywam się Perkins. Pewien biały wynajął mnie wraz z dwoma westmanami, byśmy go przeprowadzili przez góry. On właśnie jest właścicielem konia.

— Któż to taki? Czym się trudni?

— Tego dokładnie nie wiem. Jest małomówny. Kazał się nazywać mister Dżafar.

— Dżafar? Ach! Mówi po angielsku?

— Od biedy można go zrozumieć.

— Podróżuje sam?

— Nie, z dwoma lokajami, których zaangażował w Londynie. — Nie wie pan, skąd pochodzi?

— Nie. Mówiłem już, że jest małomówny. Trudno więc było pytać o cokolwiek.

— Z pewnością bogaty?

— Tak przypuszczam. Ma dwa juczne konie; płacił dobrze. Zdaje się, że nie jest chrześcijaninem.

— Z czego to pan wnosi?

— Z tego, że pięć, sześć razy dziennie modlił się w dziwny sposób . w niezrozumiałym języku.

— Czy posługuje się podczas modlitwy dywanem?

— Ma koc, na którym staje, klęka i kłania się krzyżuje przy tym ręce na piersiach, lub składa je razem. —Jak jest ubrany?

— Tak samo, jak my. Tylko nosi czapkę ze skóry jagnięcia. Włosy ma ciemne i bardzo gęstą, długą brodę.

— Ile mniej więcej ma lat?

— Około trzydziestu.

— Pochodzi ze Wschodu, jest prawdopodobnie Persem. Nic więc dziwnego, że trudno wytłumaczyć sobie, w jaki sposób taki człowiek mógł się dostać do Ameryki i to na Dziki Zachód! Dokąd podąża?

— Do San Francisco. Mamy go odprowadzić do Santa Fe. Tam zamierza wziąć innych przewodników. Wierzy mi pan teraz, mister Shatterhand?

— Mam wrażenie, że obecne pana informacje nie mijają się z prawdą. Powiedz pan szczerze, dlaczegoś od niego zbiegł?

Trudno mu było wyznać prawdę. Widząc jednak, że kłamstwem daleko nie zajedzie, odparł:

— Może mi pan wierzyć, że nie była to ucieczka planowa. Zdecydowałem się na nią pod wpływem nagłego ukazania się czerwonoskórych. Podeszli tak blisko, żem stracił głowę. Myśl o ukryciu się w bezpiecznym miejscu opanowała mnie niepodzielnie.

— Przecież opuściliście już obóz!

— Tak, ale miałem wrócić. Zupełnie słusznie pan przypuszczał, żeśmy na to miejsce przybyli wczoraj od wschodu. Przenocowawszy tu, ruszyliśmy rano w dalszą drogę. Po jakiejś godzinie Dżafar zauważył brak sztyletu, zwanego handżarem, któryście mi zabrali. Nie ulegało kwestii, że zostawił go tutaj. Chciał sam wrócić po ulubioną broń. Nie zna jednak Zachodu i mógłby zabłądzić, zaproponowaliśny więc, że jeden z nas pojedzie po handżar. Zgodził się i wysłał mnie.

— Na swoim koniu?

— Tak, ponieważ wierzchowiec jego był najbardziej rączy. Pożyczył mi go, bym jak najprędzej powrócił.

— Gdybyśmy się nie spotkali, czekałby na ten powrót wieki całe. Dalej! Przybył pan tutaj? Znalazł pan sztylet?

— Tak. Leżał pod krzakiem, otoczony gęstymi gałęziami. Zsiadłem z konia, schyliłem się by go podnieść. Gdym się wyprostował, ujrzałem ku memu przerażeniu oddział sześćdziesięciu do siedemdziesięciu Komanczów, ciągnący od południa. Na twarzach mieli barwy wojenne, więc pojąłem, że skoro mnie odkryją, nie uniknę śmierci. Krzaki stanowiły moją jedyną osłonę. Nie mogłem ich opuścić. Po jakimś czasie przeciągnąłem konia z przeciwnego brzegu, zdając sobie sprawę, że Komańcze niełatwo odszukają ślady na dnie rzeki.

— A potem, zamiast ruszyć na zachód i ostrzec towarzyszy, puścił się pan na północ?

— Tak. Przyznaję się do tego błędu. Ale usprawiedliwić mnie może paniczny strach przed czerwonymi.

— Nie uważam tego za dostateczny powód. Westman, którego przeraża widok pary Indian, przestaje być westmanem.

— Paru? Powiedziałem przecież, że było ich sześćdziesięciu do siedemdziesięciu!

— To znaczy paru! Był pan przewodnikiem nieznajomego, odpowiedzialnym za jego życie, więc obowiązkiem pana było ostrzec go niezwłocznie.

— Nie mogłem. Dostrzegliby mnie Komancze.

— Nonsens! Las był przecież dostateczną osłoną. Mogłeś po pewnym czasie zawrócić ku śladom swoim i swych towarzyszy.

— Tak, racja, — potwierdził Jim Snuffle. — Może w międzyczasie napadnięto na tych biedaków i sprzątnięto ich z powierzchni ziemi. Nie sądzisz, stary Timie?

— Yes — skinął brat.

Perkins patrzył przed siebie z zakłopotaną miną. Czując, że mamy rację, próbował się usprawiedliwić:

— Tak źle nie jest. Mam nadzieję, że moi towarzysze na czas zobaczyli czerwonych i ukryli się przed nimi.

— Zupełnie bezpodstawne przypuszczenie — odrzekłem. — Nawet w tym wypadku Komancze na widok ich śladów bez trudności odnaleźliby miejsce, w który się ukryli. Zwłaszcza, że wszystko działo się podczas białego dnia. Postąpił pan niegodnie. Czyż nie wiesz, że przewodnik życie stawia na kartę w obronie tych, którzy powierzyli się jego pieczy? Chciałeś się usprawiedliwić, a osiągnąłeś skutek wręcz przeciwny. Koniokrad jest złodziejem, ale zasługuje na pewnego rodzaju podziw dla swej odwagi. Natomiast przewodnik, tak tchórzliwy jak pan, godzien jest pogardy. Ruszymy w ślad za czerwonymi. Będziecie mi towarzyszyć, mister Jim?

— Pan jeszcze pyta? Bracia Snuffle są zawsze gotowi do wyratowania bliźnich z opresji. Nie sądzisz, stary Timie?

— Yes — skinął drugi. — Musimy się podkraść do nich jak najprędziej, inaczej zginą.

— Oczywiście. Pięciu białych, z których trzech nie jest westmanami, przeciw siedemdziesięciu czerwonoskórym, którzy ruszyli na zbrojną wyprawę! Proszę mi jednak powiedzieć, mister Shatterhand, czy zdaniem pana Perkins, tym razem mówił prawdę?

— Sądzę, że tak. Nie przypuszczam, aby zbijał jedno kłamstwo drugim, przypłaciłby to życiem. Według jego słów, grupa białych składała się z pewnego nieznajomego, z jego służących i dwóch westmanów. Ciekaw jestem bardzo, co to za westmani?

— Dzielni, bardzo dzielni ludzie, — zapewnił Perkins.

— Jeśli tacy dzielni, jak pan, niech Bóg ulituje się nad nieznajomym. A więc naprzód! Straciliśmy dziś wiele czasu!

Dosiedliśmy koni i ruszyli na zachód, wzdłuż śladów ciągnących się w kierunku górnego biegu rzeki. Miałem wrażenie, że ostatnie zeznania Perkinsa były prawdziwe. Upewnić się o tym było trudno, gdyż ślady białych zostały na miejscu popasu zatarte przez Indian. Spodziewałem się, że pod drodze natrafimy na bardziej wyraźne odciski. Nadzieja ziściła się, gdyśmy dotarli do miejsca, w którym czerwoni się zatrzymali. Jim Snuffle osadził wierzchowca i rzekł:

— Tutaj się naradzali. Ale nad czym?

— Wiem — rzekłem. — Zastanawiali się nad liczbą białych, których ścigają.

— Tak? Czemu pan tak przypuszcza?

— Do tego miejsca jechali tropem białych. Tu opuścili go, dwaj spośród nich zsiedli z koni, aby zbadać ślady. Widocznie po drodze powstała różnica zdań, chcieli więc przekonać się, kto ma rację. Ponieważ starali się nie zatrzeć śladów bladych twarzy, my również będziemy mogli przyjrzeć się im dokładnie, i przekonać się, czy Perkins powiedział prawdę.

— Ależ proszę, sir! — rzekł pojmany. — Przekonacie się, że nie kłamałem.

Zacząłem badać ślady. Zadanie było trudne, gdyż przestrzeń nie stratowana przez czerwonych była niewielka, a zależało mi na odkryciu śladów, zwróconych w przeciwnym kierunku podków. Po długim jednak mierzeniu i porównywaniu osiągnąłem pożądany rezultat. Odnalazłem owe ślady. Był to dowód jego prawdomówności, co prawda bardzo niewyraźny; odkryłem go tylko dlatego, że miałem go na względzie podczas poszukiwania. Indianie badali ślady w pomyślniej— szych okolicznościach, więc liczyłem się z tym, że dostrzegli również odciski odwróconych podków. W taki razie powinni byli pchnąć wywiadowców w trop za jeźdźcem. Ponieważ nie spotkaliśmy ich ani nie natrafiliśmy na ich ślady, nie troszczyłem się tymczasem o to.

Koniec wersji demo