Nina, prawdziwa historia - Ewelina Rubinstein - ebook

Nina, prawdziwa historia ebook

Ewelina Rubinstein

0,0

Opis

Nina, prawdziwa historia” Eweliny Rubinstein to opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, o zmierzeniu się ze swymi słabościami i lękami. Przedstawia historię młodego prawnika, który cofając się w czasie, uświadamia sobie, dlaczego stał się bohaterem dziwnych w tym czasie zdarzeń.

Daniel, odbywając staż w Moguncji i wykładając na Uniwersytecie Johanna Gutenberga, któregoś dnia zostaje odwiedzony w swoim domu przez Ernesta Schneidera. Starszy, nieznajomy mężczyzna zostawia mu wiadomość od tajemniczej Niny, w postaci tajemniczego wpisu do książki: „Aby to, co było we mnie, nie umarło razem ze mną. Dla Daniela, Nina”. Zaciekawiony dziwnymi słowami i kompletnie nie rozumiejąc sytuacji, postanawia odszukać dziewczynę. Kiedy okazuje się, że jest ona prostytutką, Daniel nie czuje się oburzony, wręcz przeciwnie, płaci jej za seks i przeżywa niezwykłe uniesienie w jej ramionach. Chłopak wyjeżdża na staż do Paryża, wciąż obsesyjnie myśląc o dziewczynie i nie mogąc skupić się na niczym. Zbieg okoliczności powoduje, że Daniel ponownie i tu spotyka dziwacznego starca, który wcześniej wtargnął do jego mieszkania, zostawiając dziwną wiadomość. Pojawia się też Nina, z którą przeżywa dziwną, erotyczną przygodę, również w towarzystwie mężczyzny.

Kim są Ernest i Nina? Jak to możliwe, że wciąż są obecni w życiu Daniela, gdziekolwiek on jest? Pomocy w rozwiązaniu tej tajemniczej zagadki udziela mu koleżanka z uczelni i jej znajomi, którzy przy okazji odkrywają więcej faktów tej sprawy.

To powieść pełna dynamizmu i niespodziewanych zwrotów akcji. Lektura dla każdego czytelnika żądnego rozwiązywania tajemniczych zagadek z przeszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 129

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ewelina Rubinstein "Nina, prawdziwa historia"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o. 2014 Copyright © by Ewelina Rubinstein, 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak INFOX e-booki Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o. Zdjęcie okładki: © Andrea Veneziano – Fotolia.com Korekta: Paulina Jóźwiak

ISBN: 978-83-7900-247-4

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131

Ewelina Rubinstein
Nina
prawdziwa historia
Wydawnictwo

Rozdział I Początek. Z pamiętnika

Byłem zbyt zajęty, by widzieć to samo, co wszyscy dookoła. Zbyt ślepy, łatwowierny i emocjonalnie niedojrzały, by dostrzec załamującą się rzeczywistość i narastające we mnie wątpliwości. Nie zauważałem czy też - jak zapewne powiedzieliby inni - nie dbałem o własne dobro i poczucie wewnętrznego spełnienia. Błądziłem po omacku, co pewien czas potykając się o meandry własnej podświadomości. Byłem niewidzialny. Lustro było nic nieznaczącym odbiciem twarzy mężczyzny pokrytej rzadkim, już nieco siwiejącym zarostem, z głęboko osadzonymi błękitnymi oczami, długim, szczupłym nosem i czołem pokrytym grubymi bruzdami. Miesiąc temu skończyłem 53 lata. Czy byłem stary? Oczywiście, że nie, ale dobrze pamiętam swego ojca (choć z trudem przychodzi mi te słowo), który będąc w tym wieku, co ja teraz, wydawał mi tak bardzo zniszczony przez życie i pracę na Pomorzu, że z lękiem wyczekiwałem aż to nieszczęście dosięgnie także i mnie. A kiedy nadeszło, nie czułem nic. Ani złości, ani rozczarowania, ani buntu. Całkowita pustka, całkowite wyjałowienie. Dojrzałość była cicha i skryta. Pojawiała się bez zapowiedzi i zbędnych przygotowań. Ba, człowiek budził się pięknego, jesiennego dnia, spoglądał przez okno i dopiero wówczas uświadamiał sobie, że to wszystko, co ma, czy też to wszystko na co czeka, jest tylko cywilizacyjnym, złudnym wytworem skomercjalizowanej współczesności. Świat był oszustem. Wielkim kłamcą, dla którego tacy jak ja, nie mieli najmniejszego znaczenia. Mijały wieki i lata, zmieniały się epoki i moda, a jedno wciąż pozostawało takie samo. Ludzka marność i poczucie tęsknoty za rzeczami, które nie miały znaczenia w ponadczasowym wszechświecie. Zmienność była zmiennością, a strach zwykłym strachem. Zapachy mieszały się, jak na arabskim bazarze, a myśli przeplatały z hamletowskimi wątpliwościami. Czas nie miał znaczenia ani dla mnie, ani dla niej. Był względny i z wiekiem dochodziłem coraz częściej do wniosku, że zupełnie niewiele warty. Czasami nawet miałem wrażenie, że był istotną przeszkodą w realizacji moich celów i wielu życiowych planów. Zdawało mi się, że wszystko to było tylko złudnym dążeniem do stworzenia rzeczywistości, w której nie było już dla mnie miejsca. Miejsca, którego tak bardzo pragnąłem dla siebie. Nieraz marzyłem o dalekich podróżach - tych za Atlantyk czy na daleką Syberię. Tylko po to, by uciec, by uwolnić swój umysł od braku wrażliwości. Chciałem zabić stagnację, której marazm - niczym bluszcz na murach starych budynków - oplatał całe moje, ponad pięćdziesięcioletnie ciało. Zamierzałem w końcu zrzucić niewygodne jarzmo i stać się kimś zupełnie innym. Tak bardzo pragnąłem być wolnym człowiekiem. Do tego stopnia, że często upijając się do nieprzytomności, bezwładnie leżałem na podłodze swego dwupokojowego mieszkania i wędrowałem. Unosiłem się w innej, nieznanej mi czasowej przestrzeni, w której to ja byłem Bogiem - Panem Przeszłości, Teraźniejszości i Przyszłości. Ulegałem wyobrażeniom, które czasami pojawiały się w najmniej oczekiwanych chwilach. Pamiętam, jak biorąc prysznic, w marcowe, niedzielne popołudnie poczułem ogromne podniecenie i niewytłumaczalną chęć zrobienia czegoś niezwykłego i głupiego. Czegoś, co nie przystawało robić człowiekowi w moim wieku, ani nawet młodszemu. Ogarnięty błogim szaleństwem wyszedłem zupełnie goły i mokry na korytarz klatki schodowej. Stałem tak na progu swego mieszkania przez kilka dobrych minut. Schizofrenicznym wzrokiem wpatrywałem się w sąsiednie drzwi, nasłuchując jednocześnie głosów, których nie mogłem w żaden sposób rozpoznać. Drżałem z zimna, czując jednocześnie niewytłumaczalną gorąc, która zalewała mnie od środka. Podniecenie nie ustępowało. Było tak silne i intensywne, że nie wytrzymałem napięcia… Zupełnie tak, jak przed wielu laty, kiedy po raz pierwszy znalazłem jej erotyczne ogłoszenie w lokalnej gazecie…

Początek nowego stulecia nie wydawał się zbyt obiecujący. Tempo życia, które coraz mocniej wciągało mnie w wir różnych, często nie przynoszących żadnego pożytku obowiązków, sprawiało, że zapominałem o wartościach, jakie wyniosłem z rodzinnego domu. Mimo, że wychowałem się na warszawskim Mokotowie, to emocjonalnie daleki byłem od krzewienia czy też propagowania regionalnego patriotyzmu. Dwadzieścia lat swego życia spędziłem w starej kamienicy na ulicy Olszewskiej. I to tam dorastałem; poznawałem dobro i zło. Odkrywałem nie tylko wielkich, światowych prozaików czy nieznane dzieła Wilde’a, ale także piękno i najskrytsze zakamarki kobiecego wdzięku. Nigdy nie zapomniałem pierwszego dotyku, jakim obdarzyła mnie rudowłosa dziewczyna, którą poznałem w chwili, w której tak naprawdę nie chciałem. Tamtego dnia - będąc jeszcze w klasie maturalnej - wracałem z dodatkowych zajęć wuefu. Spocony, w brudnej, pomiętej koszulce, w rozwalających się trampkach, biegłem wzdłuż ulicy Puławskiej. Wówczas ujrzałem jej delikatną twarz, która niczym najszlachetniejsza perła mieniła się w złotych promieniach wiosennego słońca. Była jak anioł. Jak astronomiczne zjawisko, dla którego zaprzedałbym duszę samemu diabłu. Spotkałem ją jeszcze raz, kilka tygodni później. Dotykałem jej włosów, próbując zapamiętać każdą nutę zapachu, jaka ją otaczała. Nie mogłem nacieszyć się widokiem jej gładkiej szyi, aksamitnych, krągłych piersi, płaskiego brzucha i ud, widokiem, który pamiętam do dzisiaj. Byłem jak oszalały, kiedy ujrzałem ją całkiem nagą. Przeszywały mnie miliony dreszczy, które na zmianę raz paraliżowały moje ciało, a innym razem wprawiały w nieznane mi dotąd reakcje. Wtedy zrozumiałem, na czym polega męskość - ta zwierzęca, nadpobudliwa, w której testosteron miesza się z endorfinami, a stężenie dopaminy osiąga najwyższy wynik. Byłem, jak w transie - całkowicie pozbawiony świadomości i zdolności do obiektywnego ocenienia otaczającej mnie rzeczywistości. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że to ona, a nie ktoś inny, na zawsze ukształtowała moją wrażliwość i sposób, w jaki przez ponad trzydzieści kolejnych lat postrzegałem kobiety. Czy była moim ideałem, bóstwem piękna i kobiecego szyku? Nie wydaje mi się - choć wcześniej zapewne uważałem inaczej. Ale to – paradoksalnie - nie ona śniła mi się każdej nocy, ani nie była w moich marzeniach, kiedy sam, leżąc nocą na niewielkim łóżku, rozładowywałem napięcie. To Nina, która niczym gruzińska niewolnica zmieniła losy nie tylko mojej marnej egzystencji, ale również tych wszystkich, których znałem, szanowałem i lubiłem. Zmieniła to wszystko, do czego sam nigdy bym się nie zmusił. Czasami prowadziła mnie za rękę, bym szedł równo z nią, bym nie oddalił się zbyt daleko. A kiedy myślałem, że spełniam jej wszystkie oczekiwania, że daję jej bezgraniczną miłość i pieniądze, jakie uczciwie zarabiałem, wykładając na polskim, niemieckim czy francuskim uniwersytecie, ona nagle znikała. Nie chciała mego ciepła ani pocałunków. Zupełnie nic. Jakby w ogóle mnie nie znała i nigdy w sobie nie miała. A przecież tak wiele, zbyt wiele było chwil, podczas których chciałem skonać, klękając przed nią i obsesyjnie całować jej szczupłe, filigranowe łydki. Tak wiele wydarzyło się w jej i w moim życiu, że sam nie jestem pewien, od czego miałbym zacząć swoją opowieść... Opowieść, która jak sen miesza się z rzeczywistością. I choć dla wielu moja historia wyda się nieprawdopodobna, to jednak zdarzyła się naprawdę...

***

Lato było upalne. W powietrzu unosił się kurz i śmierdzący zapach spalin. Upał w mieście był przerażającym doświadczeniem, zwłaszcza, kiedy mieszkało się w otoczeniu betonowych skupisk bloków i niskich, postkomunistycznych zabudowań. Marzyłem wówczas o stypendium naukowym, które umożliwiłoby mi wyprowadzkę z Warszawy i zamieszkanie w jednym z europejskich, dużych miast, które dotychczas znałem tylko z opowiadań znajomych matki bądź też z „Klubu sześciu kontynentów” Ryszarda Badowskiego. Byłem miłośnikiem turystyki, kochałem archeologię, kryminały i sztukę współczesną, jeżeli w tamtym - smutnym dla Polski okresie - w ogóle można było o czymś takim mówić. Często spotykałem się z Jackiem Różyckim, którego poznałem, będąc jeszcze na III roku studiów. Był specyficznym człowiekiem. Palił, pił, a naukę traktował jak zło konieczne. Nie rozumiałem jego osobowościowego niechlujstwa, choć po części zazdrościłem mu hipisowskiego luzu, prostackich manier czy przygodnego seksu. Tak, byłem odmieńcem, który próbował odnaleźć swoją tożsamość w świecie pełnym niespodzianek i zaskakujących zwrotów akcji. Czasami nieco nieporadny, zagubiony, a inny razem zbyt porywczy i nerwowy. Miałem jeden cel - karierę i to daleko, daleko stąd. Nie uciekałem, choć tak bardzo pragnąłem wolności - nie tyle fizycznej, co duchowej. Jackowi się udało, choć nigdy nie obronił pracy magisterskiej na temat ewolucyjnych zmian we władzy ustawodawczej na mocy postanowień konstytucji kwietniowej. Wyjechał do Nowego Jorku. Nie mając pracy, ani bogatej rodziny - zaryzykował. Z biletem w jedną stronę wsiadł do samolotu na Okęciu i zniknął… Jego twarz ponownie ujrzałem 23 lata później, kiedy pojawił się na jednym z moich wykładów w Paryżu razem z ówczesnym, bułgarskim ministrem obrony - Anju Angełowem. Nie był już tym Jackiem, jakiego pamiętałem. Nie nosił rozciągniętego swetra, wytartych sztruksów i ciągle przetłuszczonych włosów. Wyglądał jak prawdziwy biznesmen. Stalowy garnitur od samego Alexandra Mcgueena, skórzane, brązowe oksfordki projektu Fratelliego Rossettiego i zegarek z ogromnym, pozłacanym cyferblatem prezentował się wyśmienicie. Kiedy patrzyłem na niego i z wielkim skupieniem wsłuchiwałem się w każde słowo zrozumiałem, że to on był szczęściarzem… nie ja i aż trudno mi było uwierzyć, że ten niski, krnąbrny szatyn, niemalże z zegarmistrzowską precyzją zaplanował swoje życie. Życie, które na początku tak niewiele mu oferowało…

Nic bowiem nie zapowiadało, iż Jacek stanie się tym, kim ja zawsze chciałem być. Żyłem przeciętnie, aby nie powiedzieć nudno i monotonnie. Byłem jak prostytutka, która choć ma imię, to żyje w świecie, w którym imiona w ogóle nie istnieją. Powrót do przeszłości nie kojarzył mi się z czymś dobrym. Był raczej samooczyszczeniem i próbą zrozumienia faktu, iż moją największą miłością i zagadką jednocześnie była kobieta, która nigdy nie istniała…W czasie mojej życiowej podróży spotkałem też własne sumienie. Sumienie, które miało ciało, barczyste ramiona i sokoli wzrok. Nazywało się Ernestem Schneiderem...

  Zacznę jednak swą opowieść od momentu, w którym wyjechałem z Warszawy, kiedy transformacja ustrojowa już na dobre zagościła w polskiej świadomości i kiedy Michaił Gorbaczow otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Zawsze bowiem wiedziałem, że pewnego dnia powrócę na te ulice, by opowiedzieć historię człowieka, który stracił duszę, wewnętrzną wolność z powodu własnej słabości, ciekawości i chęci poznania tego, czego nigdy wcześniej nie zaznał. Człowieka owładniętego grzeszną miłością, pełną perwersji i wysublimowanych słów. Mężczyzny zdolnego do największych poświęceń i wyrzeczeń w imię własnych, często szaleńczych, fantazji. Zbyt wiele zaryzykował i zbyt wiele zła uczynił, by czas mu przebaczył, by nauczył pokory i by zrozumiał, że dziwka to nie zawód. To po prostu moralność. Gdyby nie tajemnica pewnego rodu, dziś nie znałbym własnej tożsamości i duszy - dziś już krystalicznie czystej i wolnej od wszelkich perwersji.

Rozdział II Moguncja

  Ból z minuty na minutę stawał się coraz dotkliwszy. Gotyckie sklepienia Kościoła św. Szczepana pochylały się nade mną z wrogością, a twarz oświetlały jasnożółte promienie słońca, które przedzierały się przez wielobarwne witraże wielkich okiennic. I choć nie byłem zagorzałym katolikiem, to jednak tego dnia postanowiłem wejść do Kościoła i się pomodlić. Byłem tam zupełnie sam. Mój płytki, nieco przyspieszony od obolałych kolan oddech unosił się mgliście w powietrzu. Patrzyłem na ołtarz. Prawdziwe dzieło sztuki. Złoto i srebro mieszało się z wysokogatunkowym marmurem, wywołując u mnie podziw dla przepychu i bogactwa, które duchowieństwo uwielbiało od stuleci. W środku panował chłód. Zima tego roku była surowa i dawała się we znaki wszystkim. Nieczynne lotniska, zasypane śniegiem drogi i pozamykane szkoły stanowiły smutną rzeczywistość. Owego miesiąca, wszystkie dni poprzedzające święta Bożego Narodzenia jakby się zmówiły, że będą świtać ołowianą szarością i szronem. Miasto tonęło w niebieskawym półmroku, a ludzie owinięci w płaszcze szli spiesznie, ze wzrokiem wbitym w chodnik, zostawiając w powietrzu marznące obłoki oddechu. Niewielu w owych dniach zatrzymywało się przed sklepowymi witrynami, a jeszcze mniej zdobywało się na odwagę, by przekroczyć próg jakiegokolwiek księgarni, piekarni czy pracowni zegarmistrzowskiej i zakupić cokolwiek, by podreperować budżet mogunckich handlowców. Wyszedłem z Kościoła i kierowałem się na północny wschód. Chciałem, jak najszybciej wejść do ciepłego mieszkania, wziąć gorący prysznic i napić się grzańca. Od Kościoła św. Szczepana do mojej wynajmowanej kawalerki dzieliło mnie jakieś 600 metrów. Niby nie dużo, ale tamtego dnia przy temperaturze dochodzącej do minus piętnastu stopni Celsjusza, był to kawał drogi. Szedłem zdecydowanym krokiem. Nie rozglądałem się wokół ani nie przyglądałem świątecznym ozdobom, które widoczne były w każdym oknie. Migające światełka, mieniące się kolorami drzewka bożonarodzeniowe i ogromne banery przesłaniające większość witryn sklepowych, informowały o nieubłagalnie zbliżających się świętach. Weihnachtmarkt, jak co roku, miał się dobrze i przyciągał tłum ludzi, a wśród nich krzyczące i płaczące dzieci, które próbowały wymusić na swych rodzicach kupno jakiegoś adwentowego gadżetu czy też kolejnego kilograma czekoladowych cukierków z marcepanowo- waniliowym nadzieniem. Unikałem takich miejsc. Wiedziałem, że tego roku święta spędzę sam. Z dala od rodziny i przyjaciół, z którymi, mieszkając jeszcze w Warszawie, spotykałem się w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Mimo konsumenckiego blichtru nie czułem magii ani wyjątkowości zbliżających się dni. Zupełna pustka. Tydzień temu wysłałem jedynie kilka kartek z życzeniami świątecznymi do Polski. Nic poza tym. Nie kupiłem też choinki, nie zamówiłem u sprzedawcy ryb karpia ani nawet ziemniaków, by- zgodnie z tutejszą tradycją - zjeść sałatkę kartoflaną. Zaopatrzyłem się jedynie w kilka butelek win, które kochałem ponad życie. Szczególnie uwielbiałem Eiswein Gau Oderheimer Petersburg - słodkie, czerwone i wyprodukowane z selekcjonowanych gron zbieranych w ujemnej temperaturze. Od czasu do czasu piłem także Burgerschoppen'a, które zawsze nabywałem od sąsiada z naprzeciwka - Herberta Huhna. Smakowało dostojnie - mógłbym rzec - albo jak kto woli - wyrafinowanie. Bądź co bądź, to właśnie wino stało się wiernym towarzyszem wieczorów, które samotnie spędzałem po wyczerpującym dniu pracy. I choć nie byłem pustelnikiem, to wejścia do swego mieszkania pilnowałem z wielkim fanatyzmem. Nie lubiłem, jak ktoś - „mając po drodze”- nachodził mnie bez zapowiedzi i natarczywie pukał do drzwi. Kiedy nie otwierałem, udając, że nie ma mnie w domu i mając świadomość, że ten ktoś widzi palące się w moim pokoju światło, kładłem się w bezruchu na zielonej sofie i cierpliwie czekałem, aż sobie pójdzie. Trwało to czasem nawet dziesięć minut zanim przestał natarczywie pukać, ale i tak zawsze to ja wygrywałem. A kiedy spotykałem tę osobę następnego dnia, udawałem bardzo zdziwionego, że ktoś w ogóle wczoraj próbował zastać mnie w domu. Teatralnie wzruszałem ramionami, wykrzywiałem lekko twarz w prawą stronę i nerwowo pocierałem podbródek lewą ręką. Zawsze żałowałem, że tamtego wieczora nie było mnie w mieszkaniu, a zapalona lampkę tłumaczyłem przyzwyczajeniami z dzieciństwa. Mama, kładąc mnie do łóżka, nigdy nie gasiła światła. Nieraz, bojąc się potworów i przerośniętych smoków, krzyczałem przez sen. Paląca się, nieduża lampeczka na biurku, dodawała mi odwagi. Nie lękałem się wyimaginowanych postaci czy dużych, jadowitych pająków. Byłem bezpieczny. Oczywiście, nie opowiadałem tego wszystkiego swojemu intruzowi, który próbował wedrzeć się do mojego 34-metrowego azylu, lecz zmyślałem wówczas niesamowite historie. Raz opowiadałem o mojej znajomości i częstym, wieczornym piciu piwa z dozorcą, który zimą, codziennie o piątej rano odśnieżał chodnik pod mym oknem, a innym razem o moich potajemnych spotkaniach ze studentką - piękną, szczupłą brunetką, którą co środę widziałem w uniwersyteckiej bibliotece. Ot, kłamstwo miałem we krwi. Wówczas jednak nigdy bym nie przypuszczał, że kiedykolwiek spotkam na swej drodze kobietę, która w tej dziedzinie była znacznie lepsza ode mnie.

Kiedy