Wasserpolacken. Relacja Polaka w służbie Wehrmachtu - Joachim Ceraficki - ebook

Wasserpolacken. Relacja Polaka w służbie Wehrmachtu ebook

Joachim Ceraficki

4,3

Opis

Wcielony do Wehrmachtu w maju 1942 jako obywatel Rzeszy III kategorii spędził w niemieckim wojsku niemal trzy lata. Zdezerterował w styczniu 1945 r. Starał się być dobrym żołnierzem, bo w ten sposób minimalizował ryzyko śmierci. W okopach jego patriotyczna postawa nie miałaby znaczenia – tam najważniejsze okazywało się koleżeństwo

Ceraficki bez patosu opisuje swoje doświadczenia tego czasu: pisze o kolegach, o strachu, o dziewczynach, ourlopach w domu, o warunkach życia niemieckich żołnierzy na froncie. Nie próbuje ani bronić żadnej tezy, ani z niczego się tłumaczyć. Po prostu opisuje jak było.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (55 ocen)
28
17
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pavi09

Nie oderwiesz się od lektury

Historia człowieka, który na skutek splotu wydarzeń historycznych został wcielony do Wermachtu. Jest to poniekąd historia człowieka, który podzielił los wielu Polaków zamieszkujących tzw. kraj warty - a więc tereny bezpośrednio inkorporowane do III rzeszy.
00
stacham

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo miła i sympatyczna książka. Nie przepadam za książkami czytanki przez komputer ale dało się przeżyć.
00

Popularność




„Dziw­ne i za­ra­zem śmiesz­ne wy­da­wały nam się «ho­no­ro­we» i jakże «pol­skie» za­cho­wa­nia przy­byłych z Kresów adeptów gru­dziądzkiej szkoły pod­chorążych. Na Po­mo­rzu ważny był sta­tus majątko­wy lub zaj­mo­wa­ne sta­no­wi­sko, a nie «klej­not». Tacy «szlach­ci­ce», za­pra­sza­ni przez moje sio­stry na tańce or­ga­ni­zo­wa­ne w na­szym domu, często sta­wa­li się obiek­tem dys­kret­nych kpin resz­ty to­wa­rzy­stwa” – pi­sze Jo­achim Ce­ra­fic­ki, wspo­mi­nając at­mos­ferę przed­wo­jen­ne­go Gru­dziądza. Etos pol­skiego szlach­ci­ca z właściwą so­bie sym­bo­liką, ko­dek­sem ho­no­ro­wym – śmiesz­ne? Wy­obrażenia współcze­sne­go czy­tel­ni­ka o Po­la­kach w między­woj­niu kształto­wa­ne są za­zwy­czaj na pod­sta­wie owe­go „kresowe­go” wzor­ca, który – w od­nie­sie­niu do tam­tych czasów – wy­da­je się tak po­wszech­ny, że trud­no wy­obra­zić so­bie po­pu­lar­ność in­nych po­staw. Bo prze­cież tra­gicz­na hi­sto­ria oj­czy­zny, ho­nor, ko­nie, dwor­ki, po­lo­wa­nia… Tym­cza­sem dla wie­lu Po­laków z za­chod­niej części kra­ju na­tu­ral­nym oka­zy­wał się dy­stans do „szla­chec­kich” za­cho­wań, a war­tościa­mi – od­po­wie­dzial­ny han­del, prze­strze­ga­nie pra­wa, pra­ca.

Uświa­do­mie­nie so­bie tych od­mien­ności po­moc­ne jest przy od­po­wie­dzi na py­ta­nie: „jak pol­scy chłopcy z Po­mo­rza czy Śląska mo­gli so­bie psy­chicz­nie po­ra­dzić z sy­tu­acją przy­mu­so­we­go wcie­le­nia do nie­przy­ja­ciel­skie­go woj­ska?”. Szli do nie­miec­kiej ar­mii z po­czu­cia od­po­wie­dzialności – za życie swo­jej ro­dzi­ny i – za Polskę, bo „Pol­ska bez Po­laków nic nie będzie zna­czyła”. Byli pa­trio­ta­mi, po­dob­nie jak ich rówieśnicy z Kresów, czy­ta­li Sien­kie­wi­cza i ro­man­tyków, ale w swo­im oto­cze­niu z reguły ob­ser­wo­wa­li po­sta­wy opar­te na prag­ma­ty­zmie.

Au­tor wspo­mnień kil­ka­krot­nie po­wra­ca do tego wątku, pisząc, że przede wszyst­kim sta­rał się przeżyć i swo­im za­cho­wa­niem nie na­ra­zić ro­dzi­ny na re­pre­sje. Po­ma­gały w tym kon­cen­tra­cja, ostrożność, dbałość o zdro­wie, ubra­nie, wy­po­sażenie. Jo­achim Ce­ra­fic­ki sta­rał się też być do­brym żołnie­rzem, bo w ten sposób mi­ni­ma­li­zo­wał ry­zy­ko śmier­ci. W oko­pach jego pa­trio­tycz­na po­sta­wa nie miałaby zna­cze­nia – tam naj­ważniej­sze oka­zy­wało się koleżeństwo.

Książka po­ka­zu­je sy­tu­acje za­ska­kujące lub ta­kie, które nie po­win­ny dzi­wić, ale tak da­le­ce od­bie­gają od ste­reo­ty­po­we­go wy­obrażenia losu Po­la­ka w cza­sie II woj­ny, że wywołują kon­ster­nację. Ar­mia nie­miec­ka działała zgod­nie z re­gu­la­mi­nem, żołnie­rze mie­li pra­wo do dni wol­nych, trud­no jed­nak przy­zwy­czaić się do ob­ra­zu Po­la­ka, który w środ­ku za­wie­ru­chy wo­jen­nej je­dzie do domu na urlop lub od­zy­sku­je zdro­wie w woj­sko­wym sa­na­to­rium w Spa­le, pływając ka­ja­kiem i opa­lając się nad rzeką.

Wspo­mnie­nia fron­to­we są tym­cza­sem po­dob­ne u wszyst­kich żołnie­rzy, nie­za­leżnie od tego po której stro­nie kon­flik­tu się zna­leźli. Prze­pełnia je strach, de­spe­ra­cja, cza­sem roz­pacz, cza­sem ulga. U Jo­achi­ma Ce­ra­fic­kie­go opi­sy – czy to szko­leń w Niem­czech, czy wa­runków na fron­cie wschod­nim – pełne są szczegółów do­tyczących spraw by­to­wych. Dzięki temu za­pis nie tyl­ko oka­zu­je się cie­kaw­szy, ale też sta­je się istot­nym źródłem hi­sto­rycz­nym.

Książka po­wsta­wała kil­ka­naście lat, Au­tor po­wo­li wy­do­by­wał z pamięci ob­ra­zy, które wcześniej wolał ra­czej spy­chać w nie­pa­mięć. Jest za­pi­sem wspo­mnień, a pamięć ma na­turę se­lek­tywną, w niektórych miej­scach do­da­liśmy więc przy­pi­sy – opi­sa­liśmy w nich szer­szy kon­tekst przy­woływa­nych wy­da­rzeń oraz sta­ra­liśmy się wyjaśniać ewen­tu­al­ne wątpli­wości.

Kie­dy Jo­achim Ce­ra­fic­ki miał 20 lat i przyszło mu wal­czyć w nie­miec­kim mun­du­rze, nie czuł się ani bo­ha­te­rem, ani ofiarą sy­tu­acji. Po pro­stu próbował jej spro­stać. Po la­tach, jako au­tor wspo­mnień, nie próbuje ani bro­nić żad­nej tezy, ani z ni­cze­go się tłuma­czyć. Po pro­stu opi­su­je, jak było.

Alek­san­dra Ja­ni­szew­ska

W MO­JEJ OPO­WIEŚCI NI­CZE­GO NIE ZMYŚLIŁEM. FAKTY, KTÓRE MOGŁYBY WY­DA­WAĆ SIĘ NIE­WIA­RY­GOD­NE - PO­MINĄŁEM. JEŻELI CZY­TEL­NIK OD­NIE­SIE WRAŻENIE, ŻE BYŁEM CZŁOWIE­KIEM ODWAŻNYM, TO OŚWIAD­CZAM, ŻE SIĘ MYLI.

Za­bo­ry po­dzie­liły Po­laków na oby­wa­te­li różnych mo­carstw. Do roku 1918 na Po­mo­rzu by­cie Po­lakiem nie za­wsze ozna­czało po­trzebę ma­ni­fe­sto­wa­nia niechęci wo­bec za­bor­cy, ale – przy po­sza­no­wa­niu tra­dy­cji na­ro­do­wych – dawało szansę wy­ko­rzy­sty­wa­nia możliwości, ja­kie ofe­ro­wało uporządko­wa­ne państwo nie­miec­kie. Miało też oczy­wiście swo­je bo­le­sne kon­se­kwen­cje – w szkołach obo­wiązywał język nie­miec­ki, a pol­scy mężczyźni, jako oby­wa­te­le Rze­szy, pod­le­ga­li obo­wiązko­wi służenia w ar­mii. Jed­nak nikt się temu wówczas nie dzi­wił.

Mój oj­ciec, Józef, uro­dził się w 1890 roku w Byd­gosz­czy. Od trzy­na­ste­go roku życia prze­by­wał w Ber­li­nie, gdzie szko­lił się w za­wo­dzie ku­piec­kim. Po ukończe­niu na­uki pra­co­wał w różnych przed­siębior­stwach ber­lińskich. W wie­ku dwu­dzie­stu dwóch lat zo­stał właści­cie­lem ho­te­lu. W 1914 roku, jako oby­wa­tel Rze­szy Nie­miec­kiej, zo­stał zmo­bi­li­zo­wa­ny. Zakończył swój udział w działaniach wo­jen­nych po czte­rech la­tach w stop­niu star­sze­go sierżanta (Obe­rfel­dwe­bla). Pełnił funkcję sze­fa ba­te­rii, a z cza­sem dowódcy od­działu ar­ty­le­rii ciężkiej; zo­stał od­zna­czo­ny Krzyżem Żela­znym dru­giej kla­sy. W 1919 roku otrzy­mał oby­wa­telstwo pol­skie. W lu­tym tego roku zo­stał powołany do Woj­ska Pol­skie­go. Przez całą wojnę z bol­sze­wi­ka­mi brał udział w bi­twach jako dowódca jed­no­stek ar­ty­le­rii ciężkiej. Po de­mo­bi­li­za­cji wrócił do Byd­gosz­czy, po roku prze­niósł się do Gru­dziądza i założył firmę han­dlową. Klien­ta­mi fir­my ojca byli zarówno Po­la­cy jak i Niem­cy. W 1937 roku przyjął pro­po­zycję kie­ro­wa­nia fa­bryką ma­szyn rol­ni­czych Ventz­ki-Unia.

Moja mat­ka, Ma­rian­na, uro­dziła się w 1889 roku we wsi Ku­czwały w po­wie­cie su­skim na War­mii. W la­tach 1901–02, kie­dy we Wrześni ucznio­wie i ich ro­dzi­ce pro­te­sto­wa­li prze­ciw ger­ma­ni­za­cji szkoły, moja mama i jej ko­le­dzy od­ma­wia­li re­cy­to­wa­nia mo­dlitw przed lek­cja­mi w języku nie­miec­kim. Opo­wia­dała, że często wra­cała ze szkoły z dłońmi opuch­niętymi tak, że nie mogła utrzy­mać ołówka. Była to kara za upar­te używa­nie języka pol­skie­go. Mama ukończyła tak zwaną szkołę wy­działową1, po­tem pra­co­wała w ad­mi­ni­stra­cji majątku ziem­skie­go von Bi­smarc­ka w Górnej Gru­pie koło Gru­dziądza. Po zamążpójściu prze­niosła się do Byd­gosz­czy. W la­tach 1919–20, wraz ze swo­im bra­tem, brała udział w pra­cach War­mińskie­go Ko­mi­te­tu Ple­bi­scy­to­we­go2. Po prze­gra­nej cała ro­dzi­na mat­ki, jako ro­dzi­na optantów3, prze­niosła się do Gru­dziądza.

Dzia­dek przez całe życie ma­rzył o od­ro­dze­niu Pol­ski. Zmarł na zawał ser­ca w 1918 roku w chwi­li, w której li­sto­nosz prze­ka­zał mu wia­do­mość, że pre­zy­dent USA Tho­mas Wo­odrow Wil­son opo­wie­dział się za utwo­rze­niem nie­pod­ległej Pol­ski z dostępem do mo­rza.

W domu i w szko­le wy­cho­wy­wa­ni byliśmy w du­chu pa­trio­ty­zmu. Szczególnie mat­ka ciągle wspo­mi­nała o wysiłkach wie­lu lu­dzi i or­ga­ni­za­cji walczących w cza­sie za­borów o pol­skość War­mii, Ma­zur i Po­mo­rza. Ro­dzi­ce utrzy­my­wa­li tym­cza­sem częste ser­decz­ne kon­tak­ty to­wa­rzy­skie z nie­miec­ki­mi sąsia­da­mi, szczególnie w la­tach dwu­dzie­sty. Po­wo­li, nie­mal nie­po­strzeżenie, na­stro­je za­czy­nały się jed­nak zmie­niać.

Ulu­bio­nym fry­zje­rem ojca był Nie­miec, pan Baum­gart. Ja i Hen­ryk, mój brat, byliśmy zo­bo­wiązani strzyc się w jego zakładzie. Obsługi­wa­li nas cze­lad­ni­cy, młodzi Niem­cy, którzy do­sko­na­le zna­li język pol­ski, a mimo to zwra­ca­li się do nas tyl­ko po nie­miec­ku, po­dob­nie jak ich szef. Pew­ne­go razu – miałem wte­dy dzie­więć lat, Hen­ryk sie­dem – po­szliśmy do zakładu tuż przed za­mknięciem. Pan Baum­gart po­le­cił cze­lad­ni­kom zająć się nami, gdyż, jak mówił: „Dla stałych klientów zakład stoi za­wsze otwo­rem”. Kie­dy wy­szedł, fry­zje­rzy, strzygąc nas ręczny­mi ma­szyn­ka­mi, przy­ci­ska­li je do na­szych głów tak moc­no, że zaczęliśmy pro­te­sto­wać. Wy­mie­nia­li przy tym między sobą uwa­gi w ro­dza­ju: „Te pol­skie szcze­nia­ki mówią, że ich to boli, a może ich oskal­po­wać?”. W pew­nej chwi­li wstałem gwałtow­nie i ciągnąc za sobą Hen­ryka, krzyknąłem: „Szwab­skie łobu­zy!”.

Nie­do­kończo­ne fry­zu­ry po­pra­wiła na­sza go­spo­sia, która za­bro­niła nam opo­wia­dać o tej przy­go­dzie ro­dzi­com. Bała się re­ak­cji ojca. W za­mian obie­cała wy­mie­rzyć spra­wie­dli­wość owym fry­zje­rom, ko­rzy­stając z po­mo­cy na­szych me­cha­ników, Ot­to­na i Ber­nar­da, których trak­to­wa­liśmy jak star­szych bra­ci. Kil­ka dni po­tem, pod­czas ko­la­cji, oj­ciec opo­wie­dział nam, jak pa­skud­nie zo­sta­li po­bi­ci cze­lad­ni­cy pana Baum­gar­ta. Sprawców nie roz­po­zna­no. Wpraw­dzie ofia­ry na­pa­du wróciły do domów o własnych siłach, ale ich twa­rze, jak twier­dził tata, nie wyglądały in­te­re­sująco. Od tego cza­su zaczęliśmy ro­zu­mieć, że coś się prze­war­tościo­wało. Pan Baum­gart stra­cił w na­szych oso­bach dwóch wier­nych klientów. Ma­mie oświad­czy­liśmy, że nie będzie­my ku­po­wa­li przy­borów szkol­nych u pana Ro­meya, tyl­ko u pana Piłata, który jest Po­la­kiem. Pro­te­sto­wa­liśmy również, kie­dy mat­ka posyłała nas po leki do pana Abro­me­ita, którego eks­pe­dien­ci niechętnie od­zy­wa­li się po pol­sku.

Którejś nocy w Gru­dziądzu wszyst­kie nie­miec­kie na­pi­sy na szyl­dach sklepów – również skle­pu na­sze­go ojca – zo­stały za­ma­lo­wa­ne ja­kimś smo­li­stym środ­kiem trud­nym do usu­nięcia. Wy­niknęły z tego pro­te­sty i rosz­cze­nia o od­szko­do­wa­nie, ale przede wszyst­kim padł cień na wza­jem­ne sto­sun­ki miesz­kańców mia­sta. Wkrótce po­tem, kie­dy na ryn­ku miało nastąpić odsłonięcie po­mni­ka nie­zna­ne­go żołnie­rza, od­kry­to na­pis na­ma­lo­wa­ny czarną farbą w języku nie­miec­kim: „Auf den deut­schen Ste­in steht eine po­lni­sche Schwe­in”, co zna­czy: „Na nie­miec­kim ka­mie­niu stoi pol­ska świ­nia”. Po­stu­ment po­mni­ka sta­no­wił po­zo­stałość po usu­niętej wcześniej fi­gu­rze Bi­smarc­ka.

Szkoła, do której uczęszczałem – zakład To­wa­rzy­stwa Słowa Bożego, czy­li wer­bistów – sta­no­wił, jak sądzę, obiekt za­in­te­re­so­wań nie­miec­kich służb wy­wia­dow­czych, szczególnie od kie­dy w Niem­czech roz­poczęto prześla­do­wa­nie Kościoła ka­to­lic­kie­go. Po­li­ty­ka rze­czy­wiście nie była obca miesz­kańcom klasz­to­ru. In­te­re­so­wa­li się nią i za­kon­ni­cy, i ucznio­wie. Co­raz częściej też chłopcy od wer­bistów byli ata­ko­wa­ni przez młodych Niemców. Sam brałem udział w bi­twie na ka­mie­nie między na­szy­mi ko­le­ga­mi a nie­miec­ki­mi chłopca­mi ubra­ny­mi w nie­zna­ne nam wte­dy mun­du­ry z opa­ska­mi, na których wid­niała swa­sty­ka.

Na­stro­je na­cjo­na­li­stycz­ne odbiły się wresz­cie również na społecz­ności gru­dziądzkich Żydów. W mieście han­del po­zo­sta­wał w większości w rękach pol­skich, w ogra­ni­czo­nym stop­niu – nie­miec­kich. Jed­nak właści­cie­la­mi kil­ku­na­stu sklepów byli Żydzi. Dla mnie, jako dziec­ka, lu­dzie ci nie­zbyt różnili się od in­nych sąsiadów – nie cho­dzi­li w chałatach ani w jar­mułkach, tak jak Żydzi w daw­nej Kon­gresówce. W końcu lat trzy­dzie­stych w Gru­dziądzu zor­ga­ni­zo­wa­no boj­kot żydow­skich sklepów. Trwał kil­ka dni i nie był sku­tecz­ny. Mimo iż to­wa­ry w skle­pach żydow­skich były na ogół ta­nie i złej jakości, to można się tam było tar­go­wać, a w składach pro­wa­dzo­nych przez Po­laków czy Niemców – nig­dy. Moja mama, kie­dy za­brakło jej nici, gu­zików czy in­nych tak zwa­nych to­warów krótkich, posyłała mnie za­wsze do skle­pu pana Mar­ko­wi­cza, jak mówiła: „po­czci­we­go Żyda”.

Przy tym wszyst­kim dziw­ne i za­ra­zem śmiesz­ne wy­da­wały nam się „ho­no­ro­we” i jakże „pol­skie” za­cho­wa­nia przy­byłych z Kresów młodych adeptów gru­dziądzkiej szkoły pod­chorążych4. Moje do­ra­stające sio­stry cie­szyły się ogrom­nym po­wo­dze­niem u tych chłopców. Zwłasz­cza star­sza, Jan­ka. Pew­ne­go razu, gdy sie­dzie­liśmy w ka­wiar­ni z młodszą siostrą, Ha­liną, i jej ko­legą w ran­dze ka­pra­la, do lo­ka­lu wszedł po­rucz­nik w to­wa­rzy­stwie Jan­ki. Zo­ba­czy­li nas, ale po­rucz­nik zde­cy­do­wa­nie odmówił po­dejścia do sto­li­ka. Jan­ka po­rzu­ciła więc po­rucz­nika – ku jego zdu­mie­niu – i przy­siadła się do nas. Ko­le­ga Ha­liny, ka­pral, wytłuma­czył nam, że w woj­sku obo­wiązują ta­kie zwy­cza­je, że wyższy rangą żołnierz nie może przy­siąść się do żołnie­rza niższej szarży. My na­to­miast uzna­liśmy to za szczyt aro­gan­cji. Wy­da­wało nam się też nie najszczęśliw­sze de­mon­stro­wa­nie przez tych młodych wo­jaków pierście­ni z tar­cza­mi her­bo­wy­mi po­twier­dzającymi ich szla­chec­kie po­cho­dze­nie. Prawdę mówiąc – szlach­ty zaścian­ko­wej. Na Po­mo­rzu ważny był sta­tus majątko­wy lub zaj­mo­wa­ne sta­no­wi­sko, a nie „klej­not”. Tacy „szlach­ci­ce”, za­pra­sza­ni przez moje sio­stry na tańce or­ga­ni­zo­wa­ne w na­szym domu, często sta­wa­li się obiek­tem dys­kret­nych kpin resz­ty to­wa­rzy­stwa.

Jo­achim Ce­ra­fic­ki

1 Po­ziom szkoły gim­na­zjal­nej.

2 Ple­bi­scyt zor­ga­ni­zo­wa­ny zo­stał w wy­ni­ku usta­leń trak­ta­tu wer­sal­skie­go po zakończe­niu I woj­ny świa­to­wej. Ce­lem było za­de­cy­do­wa­nie przez lud­ność za­miesz­kującą War­mię, Ma­zu­ry i Powiśle o przyłącze­niu ich ziem do nowo po­wstającego państwa pol­skie­go lub też o pozo­stawieniu ich w gra­ni­cach Prus Wschod­nich. Głoso­wa­no 11 lip­ca 1920, ple­bi­scyt zakończył się spek­ta­ku­larną klęską Po­laków.

3 Optańci – oso­by mające pra­wo do wy­bo­ru swo­jej na­ro­do­wości; tu: prze­gra­ni w ple­bi­scy­cie zwo­len­ni­cy włącze­nia ziem War­mii, Ma­zur i Powiśla do państwa pol­skie­go.

4 Cen­trum Wy­szko­le­nia Ka­wa­le­rii w Gru­dziądzu – słynna placówka szko­le­nia kadr ofi­cer­skich. W jej skład wcho­dziły: Szkoła Pod­chorążych Ka­wa­le­rii, Szkoła Pod­chorążych Re­zer­wy Ka­wa­le­rii, Szkoła Do­sko­na­le­nia Ofi­cerów i Pod­ofi­cerów, Szkoła Jaz­dy Kon­nej.

Ostat­nie mie­siące przed wojną

Pierwszą klasę li­ce­alną kończyłem bez żad­nych trud­ności. Był czer­wiec 1939. Pol­ska w przy­spie­szo­nym tem­pie przy­go­to­wy­wała się na nie­unik­nio­ne. W Cen­tral­nym Okręgu Prze­mysłowym roz­wi­jała się pro­duk­cja zbro­je­nio­wa, roz­poczęto bu­dowę urządzeń obron­nych, mo­der­ni­zo­wa­no flotę wo­jenną. To był wyścig z cza­sem. Równo­le­gle działania Niemców z na­szych oko­lic za­czy­nały nas nie­po­koić. Oj­ciec, wra­cając z rozmów han­dlo­wych z nie­miec­ki­mi właści­cie­la­mi majątków ziem­skich, był często zde­ner­wo­wa­ny. Opo­wia­dał, że wi­dział ćwi­cze­nia strze­lec­kie młodzieży w mun­du­rach hi­tle­row­skich. Zda­rzało się, że pra­cow­ni­cy majątku, wchodząc do ga­bi­ne­tu, po­zdra­wia­li sze­fa hi­tle­row­skim pod­nie­sie­niem ręki i wrza­skiem: „Heil Hi­tler!”. Nie przej­mo­wa­li się obec­nością ojca. Władze pol­skie, mimo kie­ro­wa­nych do po­li­cji do­nosów, po­zo­sta­wały bier­ne. Raz od­wie­dził nas wuj – szy­per z Gdańska. Opo­wie­dział, że na jed­nej z ba­rek, które przypłynęły z Gdańska do Byd­gosz­czy, znaj­do­wał się duży trans­port różnego ro­dza­ju bro­ni, prze­zna­czo­nej praw­do­po­dob­nie dla or­ga­ni­za­cji nie­miec­kich. Ko­men­dant po­li­cji, ostrzeżony o ładun­ku, oświad­czył tyl­ko, że otrzy­mał in­struk­cje z War­sza­wy za­bra­niające pro­wo­ko­wa­nia Niemców. W związku z tym pro­sił na­wet in­for­ma­to­ra o ab­so­lutną dys­krecję. Władze nie re­ago­wały również na ma­so­we uciecz­ki do Gdańska młodych Niemców, którzy prze­kra­cza­li gra­ni­ce Prus Wschod­nich i za­si­la­li sze­re­gi ar­mii nie­miec­kiej.

W rozgłośniach nie­miec­kich co­raz częściej wysłuchi­wa­liśmy wrza­skli­wych przemówień Hi­tle­ra do­ma­gającego się prze­strze­ni życio­wej dla Niemców. Zda­rzało się, że na fa­lach pol­skie­go ra­dia od­zy­wała się „szcze­kacz­ka” nie­miec­ka, która polską rze­czy­wi­stość przed­sta­wiała w naj­czar­niej­szych ko­lo­rach. Sta­cja ta roz­po­czy­nała nada­wa­nie swo­ich wia­do­mości po­lo­ne­zem Mo­niusz­ki. Po­tem spi­ker do­sko­nałą pol­sz­czyzną mówił o bie­dzie w Pol­sce, nadużyciach władzy, bez­ro­bo­ciu. Nasi krew­ni, którzy przy­jeżdżali z Gdańska i Nie­miec, mówili, że Niem­cy zwa­rio­wa­li. Kie­dy przez ra­dio nada­wa­ne jest przemówie­nie Hi­tle­ra, w ka­wiar­niach i re­stau­ra­cjach za­pa­da ci­sza. Po­tem, kie­dy w ra­diu roz­le­ga się ryk apro­ba­ty, siedzący w lo­ka­lach wstają, pod­noszą prawą rękę i krzyczą: „Heil Hi­tler!”. Ciot­ka miesz­kająca w Es­sen opo­wia­dała, że lu­dzie na masówkach z udziałem Hi­tle­ra, Go­eb­bel­sa, Hes­sa, a na­wet podrzędniej­szych bonzów, klaszczą, wyją i płaczą – w zależności od treści przemówień. Nie mo­gliśmy w to uwie­rzyć. Licz­ne or­ga­ni­za­cje po­lo­nij­ne w West­fa­lii za­wie­siły swoją działalność. Skle­py żydow­skie prze­stały ist­nieć, wie­lu Żydów uciekło za gra­nicę.

Dzie­siątego września miałem ob­cho­dzić osiem­na­ste uro­dzi­ny. Ma­rzyłem o ukończe­niu dru­giej kla­sy li­ce­al­nej i zda­niu ma­tu­ry z do­brym wy­ni­kiem, a po­tem o stu­diach me­dycz­nych, względnie praw­ni­czych. Widząc jed­nak, co dzie­je się na are­nie między­na­ro­do­wej, wie­działem, że Niem­cy rozpętają wojnę. Oj­ciec na­to­miast twier­dził, że ab­so­lut­nie do ta­kiej sy­tu­acji nie doj­dzie, wie­rzył w na­szych so­jusz­ników.

W kra­ju od­by­wały się uro­czy­stości związane z prze­ka­zy­wa­niem woj­sku bro­ni za­ku­py­wa­nej z fun­du­szy uzbie­ra­nych przez oby­wa­te­li. W mia­stach z na­ka­zu władz, ze względu na obronę prze­ciw­ga­zową, li­kwi­do­wa­no szczel­ne ogro­dze­nia ogrodów, fa­bryk, domów i cmen­ta­rzy. W po­bliżu gra­nic two­rzo­no umoc­nie­nia. Po­wszech­na przy tym była opi­nia, że gra­nice wschod­nie były o wie­le le­piej ufor­ty­fi­ko­wa­ne niż za­chod­nie.

Co­raz częściej w pra­sie i w ra­diu mówiło się o możliwości użycia w przyszłym kon­flik­cie śmier­cio­nośnego gazu, namówiłem więc matkę na za­kup re­kla­mo­wa­nych na­mia­stek ma­sek ga­zo­wych. Poza tym kupiłem kil­ka­dzie­siąt kawałków mydła, po­nie­waż pod­czas I woj­ny, według mamy, bra­ko­wało głównie mydła. Oj­ciec i na­sza go­spo­sia kpi­li z tej za­po­bie­gli­wości.

Pra­sa i ra­dio co­raz częściej do­no­siły o mor­dach do­ko­ny­wa­nych na Żydach, zarówno na te­re­nie anek­to­wa­nej w 1938 roku Au­strii, jak i zajętej w mar­cu 1939 Cze­chosłowa­cji. Do­cho­dziły też in­for­ma­cje o zakłada­niu obozów kon­cen­tra­cyj­nych, w których więzi się Żydów i prze­ciw­ników po­li­tycz­nych Hi­tle­ra.

Od mar­ca pro­wa­dzo­no ogra­ni­czoną tajną mo­bi­li­zację. Moje sio­stry zo­stały skie­ro­wa­ne do pocz­ty gru­dziądzkiej, gdzie obsługi­wały urządze­nia te­le­ko­mu­ni­ka­cyj­ne. Dwu­dzie­ste­go dru­gie­go sierp­nia, ku za­sko­cze­niu całego świa­ta, Niem­cy i ZSRR pod­pi­sały pakt o nie­agre­sji. W ob­li­czu za­grożenia, rządy Wiel­kiej Bry­ta­nii i Fran­cji po­now­nie pod­kreślały swe zo­bo­wiąza­nia wo­bec Pol­ski na wy­pa­dek kon­flik­tu zbroj­ne­go z Niem­ca­mi. Dwu­dzie­ste­go piątego sierp­nia zo­stała ogłoszo­na częścio­wa mo­bi­li­zacja. Trzy­dzie­ste­go sierp­nia – mo­bi­li­zacja po­wszech­na. Napaść na Polskę była już po­sta­no­wio­na.

Tym­cza­sem lud­ność cy­wil­na w ogro­dach i par­kach kopała rowy, mające służyć jako schro­ny przed bom­bar­do­wa­niem. Przy­go­to­wy­wa­no piw­ni­ce, zasłaniając okien­ka wor­ka­mi z pia­skiem. Z banków wy­co­fy­wa­no oszczędności, tym bar­dziej że zaczął ginąć bi­lon, a szczególnie srebr­ne dwu- i pięciozłotówki. W pięciozłoto­wej mo­ne­cie znaj­do­wało się sre­bro o war­tości ówcze­snych osiem­dzie­sięciu gro­szy. Bi­lon zni­kał przede wszyst­kim na Po­mo­rzu i w Po­znańskiem, gdzie miej­sco­wi Niem­cy zaczęli go ma­ga­zy­no­wać na roz­kaz funk­cyj­nych kie­rujących dy­wersją w Pol­sce. Ro­bio­no też za­pa­sy żywności. Żniwa były bar­dzo uda­ne, a sady pełne owoców. Mama wraz z go­spo­sią przy­go­to­wy­wały weki – szko­da, że tyl­ko z owo­ca­mi, a nie na przykład z mięsem.

W ostat­nich dniach sierp­nia Gru­dziądz wyglądał dzi­wacz­nie z prze­rze­dzo­ny­mi płota­mi i szy­ba­mi okle­jo­ny­mi pa­ska­mi z pa­pie­ru. Jed­nak pa­ni­ki nie było, cho­ciaż ro­dzi­ny woj­sko­wych i wyższych urzędników ma­so­wo ewa­ku­owa­no pociągami na wschód. Sporządza­no też li­sty Niemców, którzy na wy­pa­dek woj­ny mie­li być in­ter­no­wa­ni. Oj­ciec poświad­czył lo­jal­ność niektórych z nich wo­bec państwa, ra­tując ich w ten sposób przed za­trzy­ma­niem. W ra­diu roz­brzmie­wała pieśń na cześć mar­szałka Ry­dza-Śmigłego, nada­wa­no po­ucze­nia, jak za­cho­wać się pod­czas ata­ku lot­ni­cze­go. Za­le­ca­no przy­szy­wa­nie małym dzie­ciom łatek z wy­pi­sa­ny­mi da­ny­mi i ad­re­sem opie­kunów. W większych miej­sco­wościach powoływa­ne były służby obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej.

Jed­no było pew­ne: Niem­cy lada chwi­la uderzą.

Wrze­sień

Pierw­sze­go września rano Jan­ka przy­biegła z dyżuru na po­czcie i oznaj­miła, że woj­ska nie­miec­kie za­ata­ko­wały Polskę. Wsta­liśmy z łóżek półprzy­tom­ni i może dla­te­go tę straszną wia­do­mość przyjęliśmy spo­koj­nie. Włączy­liśmy ra­dio i wysłucha­liśmy wia­do­mości nie tyl­ko z War­sza­wy, ale również z Lon­dy­nu i Paryża. Byliśmy pew­ni, że An­glia i Fran­cja wy­po­wiedzą Niem­com wojnę.

Po­nie­waż z wia­do­mości wy­ni­kało, że mia­sta w Pol­sce są bom­bar­do­wa­ne, oj­ciec zde­cy­do­wał, że dla bez­pie­czeństwa mamy i nas, chłopców, naj­lep­szym wyjściem będzie wy­jazd do krew­nych miesz­kających w leśniczówce w Beśnicy. Za­bra­liśmy też mo­je­go ku­zy­na, Wi­tol­da. Wy­je­cha­liśmy tego sa­me­go dnia. Ubra­ni byliśmy w mun­dur­ki szkol­ne, w ręku trzy­ma­liśmy wa­li­zecz­ki z przy­bo­ra­mi to­a­le­to­wy­mi, jedną zmianą bie­li­zny, swe­trem, a przez ra­mio­na prze­rzu­ci­liśmy zi­mo­we pal­ta. Po­go­da była prze­piękna, upal­na, mu­sie­liśmy ro­ze­brać się do ko­szu­lek. Mama cie­szyła się, że wy­brała się w let­niej su­kien­ce.

Pociąg je­chał do Działdowa. Było tłoczno, lu­dzie sta­li na­wet w przejściach między wa­go­na­mi. Wi­dzie­liśmy stojących wzdłuż torów żołnie­rzy w pełnym uzbro­je­niu. Pasażero­wie rzu­ca­li im pa­pie­ro­sy, a na­wet cu­kier­ki, ser­decz­nie ich po­zdra­wiając. Minęliśmy Jabłono­wo i w pew­nej chwi­li pociąg za­trzy­mał się, usłysze­liśmy jakiś szum i ude­rze­nie w zie­mię. Stojący na skar­pie przy to­rach żołnierz krzyknął, że pociąg jest ostrze­li­wa­ny przez ar­ty­le­rię nie­miecką. Na szczęście były to nie­wy­pały. Ma­szy­ni­sta na­tych­miast ru­szył i przy­spie­szył, od­da­lając się od gra­ni­cy, wzdłuż której je­chaliśmy. Po dwóch go­dzi­nach doje­chaliśmy do sta­cji do­ce­lo­wej – Ra­dosz­ki.

W Beśnicy przy­wi­tała nas ku­zyn­ka Mar­ta z pięcio­let­nią córeczką Donią. Cze­kała na kogoś z na­szej ro­dzi­ny i wy­da­wała się te­raz szczęśliwa, że na tym od­lu­dziu nie będzie sama z dziec­kiem. Jej mąż, Ed­mund, zo­stał zmo­bi­li­zo­wa­ny. Dwa dni później nie­spo­dzie­wa­nie zja­wił się nasz oj­ciec. Usłyszał od za­wia­dow­cy sta­cji ko­le­jo­wej w Gru­dziądzu, że pociąg, którym podróżowa­liśmy, zo­stał zbom­bar­do­wa­ny. Za­nie­po­ko­jo­ny wsiadł na ro­wer, de­cy­dując się prze­je­chać w ciągu jed­ne­go dnia po­nad sto ki­lo­metrów. Jak na pięćdzie­sięcio­lat­ka, po­ru­szającego się najczęściej sa­mo­cho­dem lub mo­to­cy­klem, był to nie­mały wysiłek. Opo­wia­dał, że na szo­sie przed Brod­nicą za­ata­ko­wał go nie­miec­ki myśli­wiec. Szosą je­chał tyl­ko oj­ciec. Nie­miec prze­stał go ostrze­li­wać do­pie­ro wte­dy, gdy rzu­cił ro­wer i scho­wał się w nie­sko­szo­nym jęczmie­niu.

Tego dnia w ra­diu po­da­no ra­dosną wia­do­mość: Fran­cja i Wiel­ka Bry­ta­nia wy­po­wie­działy Niem­com wojnę. Prze­ka­zy­wa­no re­la­cje o en­tu­zja­stycz­nym za­cho­wa­niu miesz­kańców War­sza­wy, wi­wa­tujących przed am­ba­sa­da­mi tych państw. Wia­do­mości były prze­ry­wa­ne za­ko­do­wa­ny­mi in­for­ma­cja­mi o nad­la­tujących sa­mo­lo­tach prze­ciw­ni­ka, za­czy­nającymi się od słów: „Uwa­ga, uwa­ga, nad­cho­dzi...”.

Czwar­te­go września z nasłuchu nie­miec­kich sta­cji do­wie­dzie­liśmy się, że Gru­dziądz zajęły od­działy hi­tle­row­skie. Ta wia­do­mość za­de­cy­do­wała o opusz­cze­niu przez nas, mężczyzn, Beśnicy i uda­niu się na te­re­ny nie­za­grożone przez woj­ska nie­miec­kie1. Na­sza mama, Mar­ta i Do­nia miały po­zo­stać pod opieką ga­jo­we­go w leśniczówce. W południe pożegna­liśmy się z ro­dziną i od­je­cha­liśmy na dwóch ro­we­rach w kie­run­ku Brod­ni­cy. Je­chałem z oj­cem i mu­siałem cały czas sie­dzieć na ra­mie, po­nie­waż tata – ze względu na swoją tuszę – nie bar­dzo się na niej mieścił. Hen­ryk i Wi­told pedałowa­li na zmianę. Poza gar­ni­tu­ra­mi, w które byliśmy ubra­ni, każdy z nas za­brał swe­ter i pal­to. Nie­bo było bez­chmur­ne, dzień bar­dzo ciepły. Przez chwilę od­po­czy­wa­liśmy w Górznie, racząc się le­mo­niadą ku­pioną w skle­pie ko­lo­nial­nym. Z Górzna do Brod­ni­cy mie­liśmy około dwu­dzie­stu ki­lo­metrów. Od Grążaw je­cha­liśmy szosą osłoniętą ko­ro­na­mi sta­rych drzew. Ku na­sze­mu zdzi­wie­niu, poza nami drogą nie po­ru­szał się żaden po­jazd ani żaden pie­szy. Zupełnie jak­byśmy znaj­dy­wa­li się w świe­cie duchów.

Dojeżdżając do Brod­ni­cy, spo­strze­gliśmy duży bu­dy­nek z na­pi­sem „Ti­vo­li”. We­szliśmy, mając na­dzieję, że znaj­dzie­my tam re­stau­rację. Wszyst­kie po­miesz­cze­nia były otwar­te i bez nad­zo­ru. Nie wiem, co czu­li moi to­wa­rzy­sze, ale mnie ta ci­sza na­pa­wała nie­po­ko­jem. W pew­nym mo­men­cie usłyszałem do­chodzące od stro­ny szo­sy wołanie. Wy­biegłem z bu­dyn­ku i zo­ba­czyłem dwóch żołnie­rzy. Na mój wi­dok krzyknęli: „Chłopa­ku, ucie­kaj! Wy­sa­dzi­liśmy ostat­ni most, za nami idą Niem­cy!”.

Po­sta­no­wi­liśmy jak naj­szyb­ciej do­trzeć do War­sza­wy, jadąc przez Ry­pin i Sierpc. Do Sierp­ca po­ru­sza­liśmy się bez przeszkód. Sa­mo­lo­ty nie­miec­kie mimo pięknej po­go­dy nie latały, a na szo­sie ruch był zni­ko­my. Od cza­su do cza­su mi­ja­liśmy chłopskie fur­man­ki obłado­wa­ne pie­rzy­na­mi, garn­ka­mi i in­nym do­byt­kiem. Tuż przed Sierp­cem spo­tka­liśmy jed­nost­ki woj­sko­we, co­fające się w sposób zor­ga­ni­zo­wa­ny i w pełnym uzbro­je­niu. Żołnierz, stojący na skrzyżowa­niu szos pro­wadzących do Płońska i da­lej do War­sza­wy i Włocławka, kie­ro­wał wszyst­kie cy­wil­ne po­jaz­dy i nie­umun­du­ro­wa­nych pie­churów w stronę Włocławka. Kie­dy, mimo wyraźnego za­ka­zu, próbo­wa­liśmy ominąć po­ste­ru­nek, by do­trzeć do War­sza­wy przez Płońsk i Mo­dlin, pod­szedł do ojca ma­jor żan­dar­me­rii. Oka­zało się, że był to daw­ny klient taty. Po­ra­dził nam prze­kro­czyć Wisłę we Włocławku i próbować dojść do War­sza­wy przez So­cha­czew. Po­wie­dział, że wszyst­ki­mi możli­wy­mi dro­ga­mi wy­co­fu­je się w stronę Mo­dlina 20 Dy­wi­zja pie­cho­ty, za­tem nie byłoby bez­piecz­nie po­ru­szać się między po­jaz­da­mi woj­ska. „Dla­cze­go dy­wi­zja opuściła linię obro­ny?” – py­ta­liśmy. Ma­jor od­po­wie­dział, że taki otrzy­mała roz­kaz.

Ru­szy­liśmy w kie­run­ku Włocławka. Ciągle mu­sie­liśmy omi­jać zaprzęgi kon­ne i lu­dzi pchających obłado­wa­ne wózki. Po do­je­cha­niu do miej­sco­wości Żuki, usłysze­liśmy war­kot sa­mo­lotów. Bie­giem do­pa­dliśmy skra­ju lasu. W pew­nej chwi­li roz­legło się strasz­li­we wy­cie, po­dob­ne do sy­re­ny alar­mo­wej, po­tem huk wy­bu­chającej bom­by. Powtórzyło się to jesz­cze dwa razy. Bom­by spa­dały na drogę, wy­bi­jając ogrom­ne leje. Na­tych­miast po od­lo­cie sa­mo­lotów lu­dzie zaczęli wra­cać na szosę, aby ra­to­wać swój do­by­tek. Wi­dok był nie­sa­mo­wi­ty. Wszędzie walały się roz­pru­te pie­rzy­ny, ubra­nia, pogięte i dziu­ra­we garn­ki. Nie mogłem pa­trzeć na ciężko ra­nio­ne ko­nie. Oj­ciec do­bi­jał je strzałem z re­wol­we­ru. Ko­nie, które przed ata­kiem uwol­nio­no z uprzęży, ura­to­wały się. Nikt z lu­dzi nie zginął i nie za­uważyliśmy również ni­ko­go ra­nio­nego. Po raz pierw­szy mo­gliśmy za­ob­ser­wo­wać me­todę ata­ko­wa­nia celów na­ziem­nych przez sztu­ka­sy2. Naj­pierw nad­la­ty­wały nad obiekt, który miał być zbom­bar­do­wa­ny i na­tych­miast dziób sa­mo­lo­tu kie­ro­wał się w dół. Pi­kując w kie­run­ku ob­ra­ne­go celu, uwal­niały bom­by, przy czym roz­le­gało się pie­kiel­ne wy­cie. Z cza­sem ich wyjące sy­re­ny zaczęto na­zy­wać „trąbami je­ry­choński­mi”.

Późnym wie­czo­rem do­tar­liśmy do prze­pra­wy przez Wisłę we Włocławku. Na dro­dze do mo­stu i na sa­mym moście pa­no­wał nie­sa­mo­wi­ty bałagan, który usiłowała opa­no­wać żan­dar­me­ria woj­sko­wa. Przez most prze­jeżdżały sa­mo­cho­dy, fur­man­ki, tan­kiet­ki, wózki dzie­cięce, wozy obłado­wa­ne różnymi przed­mio­ta­mi z siedzącymi na nich star­ca­mi i dziećmi. Naj­bar­dziej baliśmy się, że żan­dar­mi od­biorą nam ro­we­ry, ale żołnierz, który mnie za­trzy­mał, za­py­tał tyl­ko o broń. Bez­czel­nie od­po­wie­działem, że na przy­spo­so­bie­niu woj­sko­wym uczo­no mnie strze­lać tyl­ko z ka­ra­bi­nu. Prze­szliśmy przez most bez pro­ble­mu. Tuż za ro­gat­ka­mi mia­sta zna­leźliśmy się w so­sno­wym le­sie. Głodni i spra­gnie­ni ułożyliśmy się do snu. Obu­dził nas po­ran­ny chłód, ale dzień za­po­wia­dał się znów po­god­ny. Wy­ru­szy­liśmy na­tych­miast. Był szósty września, go­dzi­na piąta rano.

Po­sta­no­wi­liśmy je­chać w