Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nazywano go księciem poetów, debiut porównywano do debiutu Adama Mickiewicza, a dzieło jego życia Kwiaty polskie zestawiano z Panem Tadeuszem. Napisał wiele wierszy i piosenek, które przeszły do legendy: Miłość ci wszystko wybaczy śpiewaną przez Hankę Ordonównę, Grande Valse Brillante w wykonaniu Ewy Demarczyk, Wspomnienie z muzyką Czesława Niemena. Jego Ptasie radio i Lokomotywa do dziś nie mają sobie równych w polskiej literaturze dziecięcej, Bal w Operze wciąż na nowo i z tą samą precyzją opisuje rzeczywistość Polski. A muzycy punkowi odkryli Tuwima anarchistę i alterglobalistę.
Książka Mariusza Urbanka opisuje meandry losu i kulisy twórczości Juliana Tuwima – poety, tekściarza kabaretowego, tłumacza, bibliofila, kolekcjonera, badacza i popularyzatora dziejów kultury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 53 min
Lektor: Tomasz Urbański
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Opieka edytorska: Agnieszka Dziewulska
Korekta: Bogusława Jędrasik
Copyright © by Mariusz Urbanek, 2013
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2013
ISBN 978-83-244-0327-1
Wydawnictwo Iskry ul. Smolna 11
00-375 Warszawa tel./faks: (22) 827-94-15
e-mail:[email protected]
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Śmierci Tuwima towarzyszyła anegdota. W kieszeni garnituru poety znaleziono serwetkę z którejś z zakopiańskich knajp z nagryzmolonym zdaniem: „ze względów oszczędnościowych polecam zgasić światłość wiekuistą, która mi może będzie świecić”. To był klasyczny tuwimowski rodnik, pomysł na nowy wiersz. Tak pożegnał się ze światem poeta liczony między największych. Dowcipem, paradoksem, ironią. Ale była w tym zdaniu także pewność, że jest kimś niezwykłym, wartym przejścia do historii… skromność poety, który doskonale wiedział, że istnieje wystarczająco wiele powodów, by nie musiał być skromnym.
Nazywano go księciem poetów, debiut porównywano do debiutu Adama Mickiewicza, a dzieło jego życia Kwiaty polskie zestawiano z Panem Tadeuszem. napisał wiele wierszy i piosenek, które przeszły do legendy. Miłość ci wszystko wybaczy śpiewaną przez Hankę Ordonównę, Grande Valse Brillante w wykonaniu Ewy Demarczyk, Wspomnienie z muzyką czesława Niemena. JegoPtasie radio i Lokomotywa do dziś nie mają sobie równych w polskiej literaturze dziecięcej, Bal w Operze wciąż na nowo i z tą samą precyzją opisuje rzeczywistość Polski… a muzycy punkowi odkryli Tuwima anarchistę i alterglobalistę.
Całe życie bluźnił: bogom, ludziom, światu. Me zgadzał się na zło, nienawiść, krzywdę robioną słabszym… stawał w ich obronie. Ale nie był bohaterem, zapłacił za swoją odwagę ciężką chorobą, żył w cieniu, bał się otwartej przestrzeni. W Grande Valse Brillante napisał o sobie: wylękniony bluźnierca…
Wrogowie długo odpychali go morderczym w ich intencji epitetem „żyd”, ale on do końca życia polszczyznę nazywał swoją ojczyzną. Jest w niej ciągle obecny, choć może inaczej, niż sądził. W jednym z aforyzmów napisał: „Żyj tak, aby Twoim znajomym zrobiło się nudno, gdy umrzesz”. W jego przypadku te słowa się nie sprawdzają. Nie żyje, ale dzięki temu, co napisał, ciągle nie jest nudno.
Przyszedł na świat w rodzinie zasymilowanych łódzkich Żydów. „Matka moja Krukowska, babka Łapowska, prababka Dillon, a dopiero praprababka Goldberg” – mawiał. Brat ojca, Albert, nosił jeszcze nazwisko w rodowej formie: Towim, co po hebrajsku znaczy „dobry”, ojciec podpisywał się już Tuwim. Rodzice rozmawiali między sobą czystą polszczyzną, matka czytała dzieciom do snu polskie wiersze. „W języku żydowskim pisać nie mogę, gdyż ani go nie znam, ani nie znałem, ani w domu nigdy nie słyszałem” – napisał.
Rodzice: Izydor (Zaroch) Tuwim, lat trzydzieści siedem i Adela Krukowska, lat dwadzieścia jeden, wzięli ślub 22 grudnia 1893 roku. W niespełna dziewięć miesięcy później, 13 września 1894 roku o godzinie trzynastej, urodził im się syn. „Dziecku temu przy obrzezaniu dano imię Julian” – zapisał w metryce urzędnik magistratu łódzkiego.
Julek miał trzy lata, gdy Tuwimowie przeprowadzili się do trzypokojowego mieszkania w Pasażu Szulca nr 5 w Łodzi, dziś aleja 1 Maja, a w 1902 (lub 1903) roku do pięciu pokoi, dużych, ale zimnych, na trzecim piętrze kamienicy przy ulicy Świętego Andrzeja 42, dziś Andrzeja struga… z pierwszego miejsca chłopiec zapamiętał głównie ogród i ochotniczą straż ogniową, złożoną z okolicznych łobuziaków; pełnił w niej odpowiedzialną funkcję pompiarza. Wspomnień z Andrzeja było o wiele więcej. W oficynie mieszkał majster fabryczny Petzold, pijak i tyran, który bił swoją córkę, bladą i śliczną Ernę. „Kochałem się tajnie w tej nieszczęśliwej królewnie” – wspominał Tuwim. Obok Petzoldów był warsztat stolarski pana Laukego, gdzie Julek lubił przesiadywać i przyglądać się pracy rzemieślnika. Przychodził też na podwórko żydowski żebrak, ironicznie nazywany Poznańskim, jak jeden z najbogatszych łódzkich fabrykantów.
Izydor Tuwim był urzędnikiem w łódzkiej filii Azowsko-Dońskiego Banku Handlowego, ale wielkiej głowy do interesów nie miał.
W tak geszefciarskim, jak twierdził Tuwim, mieście jak Łódź, nie dorobił się majątku, choć okazji nie brakowało. Wracając z banku do domu, kupował nowy numer francuskiego dziennika „Le Figaro” i czytał przez całe popołudnie. Języka nauczył się podczas studiów i kilku lat pracy w Paryżu; do końca życia zachował nawet lekki francuski akcent. Matka, Adela, pochodziła z rodziny znanego łódzkiego drukarza, Leona krakowskiego. To z drukarni jej ojca wyszło pierwsze w Łodzi polskie pismo, „Dziennik Łódzki”, kuzynami Tuwima ze strony matki byli Kazimierz Krukowski – Lopek, aktor i autor tekstów kabaretowych, oraz aktor i pisarz Włodzimierz Boruński.
Sześć lat po Julku urodziła się Irena, przyszła tłumaczka Kubusia Puchatka. „Julek w magiczny sposób był (i miał już zostać do końca życia) panaceum na wszystkie nieszczęścia” – pisała po latach. Starszy brat potrafił kilkoma słowami wyczarować w smutnym mieszkaniu przy ulicy Świętego Andrzeja świat z baśni – pełen duchów, dobrych wróżek, motyli, wężów i gier, których reguły rozumieli tylko Irena i Julek.
„Ojciec i matka, dobrzy, cisi, skromni ludzie” – pisał Tuwim, choć Irena bardziej zapamiętała napiętą, ciężką atmosferę w domu i ciągłe konflikty, wywołane niedobranym małżeństwem rodziców. „Matka przebąkiwała czasami o jakiejś cichej tragedii swego życia”, a ojciec coraz bardziej zamykał się w swoim świecie, do którego młodsza o szesnaście lat żona nie miała wstępu… ona miała do niego pretensje, że zbyt mało angażuje się w wychowanie i kształcenie dzieci, on do niej, że nawet w domu nie może mieć spokoju. Ona, wielbicielka poezji, sama też próbowała coś pisać, on pogardliwie nazywał to „memuarami”. Tuwim napisze po latach, że w dniu ślubu dla ojca skończyło się wszystko, co było w jego życiu istotne. A nie zaczęło się nic, co uznałby za dość ważne, by mogło mu to zastąpić. „Narastały wzajemne żale i pretensje, rosła obcość, która z czasem w matce wywołała ciężką nerwicę i jakąś wyraźną niechęć do ojca” – wspominała Irena Tuwim. Na sześciotygodniowe urlopy, które przysługiwały Izydorowi w banku raz na dwa lata, wyjeżdżał zwykle sam. Adela w tym czasie jechała z synem i córką do Inowłodza. Nie doskwierała im bieda, ale niedostatek pieniędzy był stałym tematem podczas domowych rozmów. Dzieciom towarzyszył dodatkowo irracjonalny lęk przed śmiercią ojca. Izydor miał dopiero pięćdziesiąt lat, gdy dwunastoletni Julek ogłosił siostrze, iż ojciec jest już tak stary, że niedługo umrze. „Lada miesiąc osieroceni, będziemy musieli zaopiekować się Matką” – zapamiętała Irena uroczystą przemowę starszego brata.
Jarosław Iwaszkiewicz poznał rodziców Tuwima w latach dwudziestych XX wieku, kiedy przyjaciele poety przyjeżdżali do Łodzi na wieczory czytania poezji. Zapamiętał piękną matkę i ojca, postawnego mężczyznę, w młodości być może nawet przystojniejszego od syna. „Kiedy go znałem, był już trochę pomylonym małym urzędnikiem z jakiegoś biura, trochę z Kafki czy z jakichś rosyjskich nowelek, może nawet z E.T.A Hoffmanna” – wspominał Izydora Tuwima Iwaszkiewicz. – „Przypuszczam, że dla niego poezja Julka była ekshibicją i ciesząc się z niej bardzo, wstydził się jej w głębi swego gołębiego serca”.
Po ojcu, który gromadził słowniki, a na starość zaczął uczyć się włoskiego, Julek odziedziczył zamiłowania lingwistyczne; po matce miłość do polskiej poezji. Wspominał, jak w latach, gdy sam jeszcze nie umiał czytać, słuchał recytowanych przez Adelę najpiękniejszych polskich wierszy. Po babce, Ewelinie Łapowskiej, i matce odziedziczył albumy, w których obie zapisywały ukochane utwory; babka – o tematyce historycznej (pierwszym wierszem w albumie był Leszek Biały Niemcewicza), matka – wiersze romantyczne i miłosne: Mickiewicza, Słowackiego, Syrokomli, Asnyka, Konopnickiej. „To, że stałem się poetą, Jej przede wszystkim zawdzięczam” – wspominał Tuwim matkę.
Rodzinna Łódź była w tym czasie miastem niemiecko-żydowsko-rosyjskim. Polaków należących do inteligencji było niewielu, dominowali za to wśród robotników pracujących w czerwonobrunatnych fabrykach włókienniczych. „Taka Widzewska Manufaktura lub zakłady Scheiblera i Grohmanna to były doprawdy potęgi” – wspominał Tuwim po latach przemysłowe pejzaże Łodzi. – „Hale jak place. Trzask, rumor, pęd, błyskanie kół, pasów transmisyjnych, walców, wrzecion: mechaniczna burza na trzy zmiany szalejąca, ogłuszające pandemonium produkcji, którą dawniej pożerał rynek rosyjski”.
Obok fabryk wyrastały pałace „lodzermenschów”, bezwzględnych właścicieli fortun liczonych w milionach rubli. Były jeszcze jedną oznaką finansowego sukcesu, ale na wszelki wypadek wznoszono je tuż obok fabrycznych hal, żeby ich mieszkańcy nawet na moment nie tracili z oka „interesu”. „Pietryna wre. Grynbergi, Grynfeldy, Gryn-steiny i Goldbergi uwijają się w mieście jak opętani, wyskakują z dorożek, wskakują do kawiarni, telefonują, zapisują, telegrafują, jadą, wracają, znowu jadą, notują, obliczają (…). Sto tysięcy skaczących, nieprzytomnych Grynmacherów wprawia Łódź w drgawki geszeftu. Ten febryczny stan łódzkiej ulicy ma fachową nazwę «Ruszyło się»” – pisał Tuwim.
Lodzermensche stali się übermenschami, wspominał. Zapamiętał włókiennicze dynastie, których obyczaje i kaprysy przeszły do legendy. Sprowadzaną przez łódzkiego fabrykanta zupę prosto z Paryża, tory kolejowe ułożone pod sam pałac fabrykantowej wyjeżdżającej za granicę, a jednocześnie karykaturalną brzydotę rodzinnego miasta. Łódź w ciągu stu kilkunastu lat rozrosła się monstrualnie (z zaledwie ośmiuset mieszkańców do sześciuset trzydziestu tysięcy), ale nikt o nią nie dbał.
Miał siedemnaście lat, kiedy napisał:
Jak by tu miasto przystroić w rym?
Miasto jesienią posępne, nudne.
Szary i siny, i bury dym,
I kraty ulic, skupione, brudne.
Z okien swych widzę mdły nieba łach,
Podwórze pełne wapna i gliny,
Mury fabryczne, spękany dach
I rozrzucone wszędzie kominy.
Ale zapamiętał też nędzę łódzkiego proletariatu, pożółkłych ojców, wychudłe matki i gruźlicze dzieci. Zaszczurzone podwórka, cuchnące rynsztoki i ciemne nory udające mieszkania, które dopiero po la tach nazwano „grobami” Ludzie, którzy w nich mieszkali, oddychali kurzem, sadzą, odorem farbiarni i wychodków. „Łódź, której kominy nie dymią, to cmentarz” – pisał. A taką właśnie Łódź po latach zobaczył. Rozkładającego się, nikomu niepotrzebnego przemysłowego kolosa, który błyskawicznie zmienia się w kulę u nogi rolniczej Rzeczypospolitej. „Łódź bezrobotna to absurd” – zrozumiał wtedy.
Na zawsze też pozostał mu w pamięci obraz łódzkich Żydów, narodu, z którym nie czuł w tamtym czasie żadnej wspólnoty.
Czarni, chytrzy, brodaci,
Z obłąkanymi oczyma,
W których jest wieczny lęk,
W których jest wieków spuścizna,
Ludzie,
Którzy nie wiedzą, co znaczy ojczyzna,
Bo żyją wszędy,
Tragiczni, nerwowi ludzie,
Przybłędy.
Szwargocą, wiecznie szwargocą,
Wymachują długimi rękoma,
Opowiadają sobie jakieś trwożne rzeczy
I uśmiechają się chytrze…
„Straszne mnóstwo czarnych «uniformów» żydowskich. Ich nosiciele używają poczwarnej, charczącej mowy, znowu na pół niemieckiej” – zapamiętał. Czarna hałastra chasydzka została we wspomnieniach jak koszmar, dodał. Zbóje, łotry, szalbierze, „chytre arjożerce”, zwariowani fanatycy, opętani mściciele, ciemnota z wilgotnych piwnic, „O praojce wy moje! O dziady straszliwe, / Co ciążycie nade mną całych wieków grzechem” – zwracał się do przodków, z którymi nie chciał mieć nic wspólnego. Po latach miało okazać się, że dla wielu ludzi jest takim samym „obcym” jak Żydzi zapamiętani z Łodzi. Wiersze, w których zmagał się ze swoim pochodzeniem, odczuwanym jak nieusuwalne piętno, zostaną wykorzystane przeciwko niemu. Bo tym samym językiem, którym Tuwim próbował nazywać to, co uważał w żydowskości za złe i szkodliwe, antysemici walczyli ze wszystkimi Żydami… a żydowscy nacjonaliści uznali go po prostu za zdrajcę.
Jednak wspomnienia z dzieciństwa zostały zdominowane przez traumatyczne doświadczenia związane ze znamieniem na policzku. Przysłoniły one nawet wydarzenia, które, wydawałoby się, powinny być dla kilkuletniego chłopca najważniejsze na świecie; pojawienie się na podwórku Pasażu szulca kataryniarza z papugą albo świnką morską, wizyta w cyrku, który rozstawił namioty za miastem czy światła pierwszego tramwaju na Piotrkowskiej.
Ojciec przekonywał Julka, że znamię to nic strasznego i można z nim żyć, ale Adela Tuwimowa widziała w myszce na policzku syna przekleństwo losu. Woziła chłopca do profesora Kosińskiego w Warszawie i sławnego podówczas profesora izraela w Berlinie, ale żaden nie chciał podjąć się operacji. Przekonywali, że próba usunięcia myszki może zaszkodzić dużo bardziej… irena Tuwim zapamiętała matkę wdającą się w jakieś konszachty z wróżką, która miała „uzdrowić” Julka od diabelskiego piętna… stara cyganka z indiańskimi warkoczami kazała matce narwać leczących ziół, gdy księżyc będzie w nowiu, i przykładać je w lnianym woreczku do znamienia na policzku syna. „A zobaczysz, zgubi się…” – przekonywała. Nie zgubiło się.
Plama „z małego Julka, chłopca niby to takiego jak wszyscy inni, uczyniła upośledzonego odmieńca, napiętnowanego przez naturę, wytykanego na ulicach palcami, przedmiot drwin i dokuczań w szkole” – wspominała siostra. Skaza na twarzy była przyczyną, dla której poeta zrezygnował nawet ze wspólnych z matką spacerów. Po latach tłumaczył, że nie chciał, by cierpiała, słuchając drwin i przezwisk kolegów.
Być może to także było powodem jego problemów szkolnych. Uczył się źle, „z piątej klasy do szóstej miałem tak zwaną dryndę (poprawkę) z geografii. Fakt nienotowany w dziejach żadnego gimnazjum”. „A to on nienormalnyj: smiejotsia biez wniesznich priczin” – poinformował dyrektor gimnazjum matkę Tuwima. Choć on sam pewnie uważał, że powodów do śmiechu nie brakuje. Na należącym do Adeli zeszycie z wierszami napisał: „Dozwolieno cenzuroju, 25 marta 1905 goda – Julian Tuwim, uczenik prigotowitielnowo Hassa”. „Budził się już we mnie, jak widać, przyszły satyryk” – skomentował po latach.
Państwowe Gimnazjum Realne imienia Romanowych przy ulicy Mikołajewskiej 44 (dziś Sienkiewicza 46) mieściło się w budynku ufundowanym przez najbogatszego w Łodzi fabrykanta Scheiblera i było szkołą rosyjską. Dostać się do niej było niełatwo, chętnych na kilkadziesiąt miejsc były setki. „Zdawać trzeba było egzaminy wstępne (…) na same piątki albo być synem ustosunkowanego fabrykanta czy zasłużonego urzędnika. Albo też suto posmarować gotówką któregoś z pedagogów” – wspominał Jerzy Szapiro, kolega Tuwima z gimnazjum. Uczniowie byli zbieraniną narodowości i wyznań. Składali się na nią: Niemcy, Żydzi, Rosjanie, Polacy; katolicy, protestanci i prawosławni.
Lekcje odbywały się po rosyjsku, a nauczyciele, na czele z monsieur Broquetem od języka francuskiego, byli grupą dość przypadkową i raczej groteskową. Na lekcjach francuskiego uczniowie gadali, jedli, grali w karty, przepisywali zadania na następne lekcje, a jeden, „łotr i łobuz” z ostatniej ławki, co lekcję wstawał i głośno deklamował bajkę Kryłowa Kot i kucharz. Nazywał się Julian Tuwim.
Dwie godziny języka polskiego raz w tygodniu pod koniec dnia nauki nie były nawet lekcjami obowiązkowymi. W dodatku część chłopców słabo mówiła po polsku i nauczyciel musiał dostosowywać się do ich poziomu. A nachalna rusyfikacja potrafiła zniechęcić uczniów nawet do poezji Puszkina; Tuwim pokochał ją dopiero wiele lat później. Nauczyciela rosyjskiego Aleksandra Wasiliewicza Prozorowskiego zapamiętał przez to na całe życie. Pretensjonalny idiota czynił wszystko, by obrzydzić mu poetę. Jednak ukończenie „rządowej szkoły” dawało lepsze perspektywy na zrobienie kariery niż którakolwiek z prywatnych szkół polskich. A Adela Tuwimowa chciała wykształcić syna tak, żeby, broń Boże, nie powtórzył drogi ojca i nie został buchalterem w jakimś banku. Jemu samemu profesja urzędnika bankowego też musiała wydawać się banalna i nudna. W jednym z młodzieńczych wierszy pisał:
Gdy jest się synem buchaltera
I ma na twarzy mysie znamię
Gdy się w dzienniku pałki zbiera
A wyskrobuje je, wyciera
I pokazuje czwórki mamie.
„Tępota moja matematyczna była niemal upiorna” – wspominał, ale jeszcze bardziej nie znosił odrabiania nudnych zadań domowych z gatunku: Podróżny A wyszedł z miasta B o godzinie siódmej rano, robiąc tyle kilometrów na godzinę, ile kosztuje funt herbaty zmieszanej z trzech gatunków. Po kolejnej dwói na półrocze, kiedy nie udało się już dłużej zwodzić rodziców kłamstwami, że wszystko w porządku i na pewno pokaże im szkolny dzienniczek, ale jutro albo pojutrze, przestraszony Julek postanowił uciec z domu i nigdy nie wracać. „Żegnajcie na zawsze, nie jestem godny być waszym synem” – napisał w liście do rodziców. Miał przy sobie osiem kopiejek, więc planował podróż do Ameryki, ale na razie postanowił pojechać do ciotki Rozalii w Sieradzu. To ona czytywała albo mówiła małemu Julkowi z pamięci wiersze Goethego i Heinego, a on „zachłystywał się każdym zrozumianym i niezrozumianym słowem”, pisała kuzynka Tuwimów Ewa Drozdowska. Przekonywał ciotkę, że przyjechał, bo… trochę wcześniej zaczęły się wakacje, jednak szybko wszystko się wydało.
Szóstą klasę gimnazjum musiał powtarzać. „Dlaczego – nikt nie umiał powiedzieć” – wspominał Szapiro – „był już wtedy otoczony nimbem sławy poety, a w całej szkole znany z dowcipu, pomysłowości, zdolności w wielu kierunkach – prócz umiejętności zdobywania dostatecznych stopni”. Tuwim w jednym ze wspomnień wytłumaczył dlaczego. Miał siedemnaście lat, wiosna wybuchła oszałamiającym pięknem, wszystko, zwłaszcza miłość, było ważniejsze niż nauka: „oświadczyłem dyrektorowi szalenie krótko i niezmiernie węzłowato, że egzaminów nie będę zdawał i że gotów jestem zostać w szóstej klasie na drugi rok”. A dyrektor najwidoczniej ową gotowość przyjął do wiadomości. Ale już dwanaście miesięcy później drugoroczniak Tuwim otrzymał list pochwalny za dobre wyniki w nauce. Poradził sobie nawet z trygonometrią, którą trzydzieści lat później z podszytą lękiem fascynacją wspominał w Kwiatach polskich:
Mistyczną, apokaliptyczną,
Z abrakadabrą liter greckich,
Szatańskich szyfrów, cięć zdradzieckich:
Z kabałą trygonometryczną.
W siódmej klasie zaczął nawet dawać korepetycje w bogatych fabrykanckich domach. Za pierwsze zarobione w ten sposób pieniądze kupił choinkę. „Była obwieszona od góry do dołu najwymyślniejszymi ozdobami, jakie tylko można było w Łodzi dostać” – wspominała siostra. Przyniesione przez Julka bożonarodzeniowe drzewko było dla wszystkich wielkim zaskoczeniem. W domu Tuwimów nie obchodziło się żadnych świąt, nawet żydowskich, a tym bardziej chrześcijańskich.
W gimnazjum uczniowie uprawiali sznepsa, czyli wymyślali absurdalne dowcipy, których ofiarami byli najczęściej koledzy, choć bywało, że i nauczyciele. „Szliśmy w zawody o to, kto najśmielej i najdalej posunie się w pomysłach” – wspominał Szapiro. Sznepsem był na przykład poddany przez Julka Tuwima i Maksa Baraca pomysł, by w dzienniku lekcyjnym nazwy wszystkich przedmiotów napisać w języku polskim. Pewnego dnia w połowie dzienników znalazł się „rosyjski” zamiast „ruskij jazyk” albo po prostu „przyroda” zamiast „jestestwo-wiedienie”. W rosyjskiej szkole musiało to zostać odebrane jako prowokacja polityczna.
– Rozumiem was, ale jesteście w szkole rosyjskiej, państwowej – przekonywał niesfornych uczniów Edward L., jedyny w całym gimnazjum nauczyciel polskiego, który szybko się domyślił, kto był autorem pomysłu. – Nie narażajcie siebie i mnie. Są inne, lepsze sposoby podkreślenia, że jest się dobrym Polakiem.
Jerzy Szapiro zapamiętał także studniówkową popijawę, którą urządzili sobie maturzyści w pałacowym mieszkaniu krewnego jednego z uczniów. „Nie miał Julek mocnej głowy” – wspominał. Jak zwykle wodził rej, ale w pewnym momencie zniknął. Po dłuższych poszukiwaniach koledzy znaleźli go śpiącego pod zwiniętym zapobiegliwie przez gospodarzy dywanem.
Po śmierci poety na dawnym gimnazjum Romanowych w Łodzi umieszczono tablicę upamiętniającą naukę Tuwima w szkole. Znalazły się na niej daty 1905-1914. Nie uwzględniono powtarzanej przez poetę szóstej klasy, naprawdę rozpoczął naukę w roku 1904.
Miał jedenaście lat, był w drugiej klasie gimnazjum, gdy na ulicach miasta rozpoczęły się walki, które historycy nazwą później rewolucją 1905 roku. Pierwsze oznaki zauważył już wcześniej. „Zaczął się w Polsce ruch. Rozdawano papierki, zadrukowaną bibułę: «Precz z caratem», broszurki, ten i ów miał nawet rewolwer” – wspominał. Potem na ulicach pojawili się manifestanci z czerwonymi sztandarami i rosyjscy żandarmi, tratujący robotników. Słychać było strzały karabinowe i wybuchy bomb.
Tuwim obserwował z balkonu mieszkania wuja rozruchy na ulicy Piotrkowskiej. Widział (albo wyobraził sobie, wspominając po latach tamte wydarzenia) młodego chłopca, którego dopadli żandarmi. „Kula w czoło. Chłopiec rozkrzyżował się na płocie, zdziwiony, że go zabili – i runął w kałużę własnej krwi. Kałmucy pędzą dalej” – pisał. Zapamiętał barykadę „na Pietrynie”, zbudowaną z wywróconego tramwaju, jakichś beczek, desek i drabin. Miała chronić ludzi przed zbliżającymi się uzbrojonymi policjantami. Nie ochroniła. Na dźwięk strzałów matka porwała syna z balkonu, ale gdy wyjrzał znowu, zobaczył leżących nieruchomo zabitych ludzi. „I miota się, leżąc, zdychający koń z przytroczonym kozakiem” – wspominał. Zapamiętał rudego kozaka cwałującego po trotuarze Piotrkowskiej. „Dogonił młodego ślusarza w granatowej bluzie. Ten ledwo zdążył ręce podnieść do góry, jak zwalił się od kuli rewolwerowej rozwścieczonego kozaka ze srebrnym kolczykiem w uchu”. Rok 1905 to jedyna legenda Łodzi, miasta bez tradycji, bez mitów, bez ogniw łączności z historią i kulturą narodu, napisał po latach. „Któż z nas wiedział wtedy, że właśnie teraz, na naszych oczach, odbywa się historia Polski?” – wtórowała mu siostra. Kiedy już w latach czterdziestych i pięćdziesiątych poeta mówił o sobie: „syn proletariackiej Łodzi”, pewnie te właśnie wspomnienia przychodziły mu na myśl.
Strajk wybuchł także w łódzkich gimnazjach. Uczniowie upomnieli się o możliwość nauki po polsku. Tuwim nie przystąpił do buntu, uczestniczył w lekcjach wraz z Rosjanami i częścią Polaków. Zażądała tego matka, obawiająca się, by syn nie złamał sobie kariery. Ale dla strajkujących kolegów oznaczało to zdradę, opowiedzenie się po stronie zaborcy. Organizacja Wzlot skazała łamistrajków na bojkot, a jeden z uczniów publicznie Tuwima spoliczkował. „Kiedyśmy trochę dojrzeli, w klasach wyższych, staraliśmy się pokryć tę hańbę, współzawodnicząc z kolegami ze szkół polskich w znajomości rodzimej historii i literatury” – wspominał Jerzy Szapiro. Po 1905 roku tak jak Tuwim pozostał w rosyjskim gimnazjum, choć powstawały w Łodzi także szkoły, w których uczono już po polsku.
Po spacyfikowaniu rewolucji w mieście zrobiło się niebezpiecznie.
– Przyjechała z Rosji czarna sotnia. Bedo dziś w nocy rżnąć – taką wiadomość przyniosła ze sklepu Mania, służąca Tuwimów. Na ulicach pojawiły się tłumy „czarnosecinnych chuliganów”, coraz głośniej mówiono o rzeziach czekających Żydów, w żydowskich kamienicach organizowano grupy samoobrony lokatorów. Wspomnieniem nocy, podczas których trzeba było uciekać z mieszkania w obawie przed pogromem, była napisana przez Tuwima w 1914 roku Pieśń o biciu.
Żydów biją! Wesoło! Haha-ha!
Żydów biją! Będą i mnie bili:
Batogiem w pysk.
Nahajką w plecy,
Żelastwem w głowę, Wesoło!!!
Biją Polacy, Rosjanie,
Tak, tak: słoneczni Słowianie!
MNIE także będą bić!
A co pan myśli, mój panie?
Jak bić – to bić!
Haha-ha! Za moje obłąkanie,
Żem chciał najdroższe ukochanie
Przez Polskę śnić,
Będą mnie bić – a mocno bić!!!
Po jednej z takich nocy Tuwimowie postanowili wyjechać na jakiś czas do niemieckiego Wrocławia – „tam, o ironio dziejów! szukając ratunku przed pogromem”. Poeta wspominał wyjazd do Breslau po wielu latach, gdy w Niemczech rządzili naziści; w 1905 roku Żydzi stanowili ważną część społeczności miasta. Niewiele z pobytu w Niemczech zapamiętał. Płonącą choinkę, od której zajęły się firanki, wielkie rolmopsy i wymarzoną maszynkę parową, którą kupili mu rodzice. „I była tam Ohlauerstrasse (Oławska). To wszystko” – wspominał Breslau. Rodzice myśleli nawet o emigracji na stałe do Rosji. Zrezygnowali, gdy zrozumieli, że dla Żydów wyjazd do Rosji oznaczałby trafienie z deszczu pod rynnę.
Konsekwencje postawy wymuszonej przez matkę podczas strajku w 1905 roku ciągnęły się za Tuwimem długo. Legendarna działaczka PPS Lidia Ciołkoszowa jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku wspominała wakacje 1907 roku, spędzane z ubranym w mundurek i czapkę rosyjskiego gimnazjum Julkiem. Namówiona przez starszych kuzynów zorganizowała „szajkę dzieci”. Miała wtedy pięć lat. „Biegaliśmy za Tuwimem, wołając z wielką radością: «Łamistrajk, łamistrajk», nie bardzo rozumiejąc, co to słowo znaczy” – wspominała. Julek okropnie się złościł, co wszystkich bardzo bawiło, a Lidia ciołkoszowa zapamiętała tę wymierzoną w „łamistrajka” Tuwima akcję jako pierwszą lekcję patriotyzmu. Julek próbował odpracować rewolucyjną nieobecność podczas wakacji spędzonych po pierwszej klasie gimnazjum pod Łodzią, w Krzyżówce koło Andrzejowa. Zbierał chłopskie dzieci w jakimś parowie i uczył abecadła. „Prowadziłem te wykłady konspiracyjnie, rozglądając się, czy jakiś szpicel nie śledzi. Nikt niestety nie śledził. A tak tego pragnąłem!” – wspominał.
Podczas tych samych wakacji rodzice Tuwima posłali syna do krewnych w Warszawie. W środowisku, gdzie nikt go nie znał, miał odetchnąć od łódzkich przeżyć. Ale okazało się, że wyjechać to za mało, stygmatyzujące znamię na policzku w nowym miejscu budziło nową ciekawość. Ewa Drozdowska, kuzynka poety, wspominała „paniusie” w Ogrodzie Saskim, które na widok Tuwima zakrzyknęły:
– Jezus, Maria, jaką ten chłopak ma plamę na twarzy! „Julek stanął jak wryty, spojrzał na mnie strasznie smutnymi, zrozpaczonymi oczyma, szukając pocieszenia” – pisała. Potem zauważyła, że odtąd już zawsze starał się ukrywać skazę, zasłaniając policzek. Głowę podpierał tylko z lewej strony. Nawet jeżdżąc samochodem, starał się siadać tak, by nie było widać myszki na policzku.
Psychologowie będą pewnie długo jeszcze rozważać, jak dalece szpecące znamię na policzku mogło wpłynąć na losy poety. Może gdyby nie konieczność krycia się w murach mieszkania w młodości, nie rozwinąłby się lęk przed otwartą przestrzenią, uniemożliwiający mu normalne życie w latach dorosłych. Wtedy nie był już „tym chłopcem z myszką”, był Tuwimem, Księciem Poetów, ale choroba zdążyła nasilić się na tyle, że przypominała o sobie za każdym razem, gdy wychodził z domu. Kiedy po latach doszły jeszcze stany lękowe wywołane napaściami w gazetach i poczuciem fizycznego zagrożenia, coraz trudniej było się przed nią bronić.
O piętnie pozwalały mu zapominać tylko kolejne „bziki”, które opanowywały chłopięcą wyobraźnię. Wiele pasji rodziło się, rozkwitało i więdło równolegle. „Było ich w moim dzieciństwie dużo” – napisał. Zbieranie znaczków i motyli to był banał, szybko przeszedł do hodowli chrząszczów, jaszczurek i zaskrońców. Sprawy się skomplikowały, gdy postanowił przenieść hodowlę do domu, a wąż okazał się samicą i po mieszkaniu na Świętego Andrzeja zaczęły uwijać się nie tylko zielone jaszczurki, ale spod łóżek wypełzły węże. „W domu powstała panika. Julek musiał ustąpić” – wspominała siostra. Węże zostały wyłapane i zawiezione do parku Poniatowskiego, gdzie odzyskały wolność. Po gadach przyszedł czas na kolekcjonowanie gazet i tygodników, po jednym numerze każdego tytułu. Szczególnie dumny był z dziennika japońskiego – który kosztował go zawrotną sumę, bo aż pół rubla – i litewskiego. A następnie wpadł w szał chemiczny, przerwany dopiero przez rodziców po nieudanej próbie wysadzenia w powietrze (oczywiście niechcący!) rodzinnego domu. „Pozbawiony swego zaczarowanego świata czuje się pokrzywdzony, boć przecież nie on jest winien temu, że eksperyment tak się fatalnie skończył” – pisała kuzynka Ewa. Przez kilka tygodni musiał nosić rękę na temblaku, co było o tyle przyjemne, że uwalniało od konieczności notowania w szkole i odrabiania zadań w domu. Po chemii przyszła mechanika, budowane z najdziwniejszych części, drucików, korbek, pudełek po cygarach, maszyny, które działały, żeby działać. „Ale po co? Nie wiadomo do dziś” – wspominał.
Najtrwalszym „bzikiem” okazała się jednak fascynacja językiem. Pozostanie pewnie bez odpowiedzi pytanie, dlaczego to właśnie zaszczepione przez ojca zainteresowania lingwistyczne wchłonęły kilkunastoletniego chłopca tak bez reszty. Wolał przez wiele godzin ślęczeć wśród książek, bo bał się nieprzyjaznego świata? Czy może zostawał w domu, bo przykuwały go tam tajemnice, które odkrywał w sprowadzanych z księgarń i antykwariatów encyklopediach, słownikach i samouczkach w najdziwniejszych językach? Owocem spędzanego nad nimi czasu były kajety zapełnione równym pismem. Notował w nich słowa zachwycające go egzotyczną urodą, onomatopeicznym dźwiękiem, raczej brzmieniem niż sensem. Zapisywał, że żywica po malajsku zwie się „damar”, głowa po dahomejsku „afo”, rybak po jakucku „bałyksyt”, piekło na Thaiti „tiahobu”, kwiat po staromeksykańsku „szoczitl”, a świnia po maoryjsku „puaka”. Ułożył listę liczebników od jednego do dziesięciu w blisko dwustu językach… ojciec napisał mu po niemiecku list do znanych antykwariuszy w Lipsku z prośbą o katalogi dzieł lingwistycznych. Podpisał je „Prof. Dr Julian Tuwim”, słusznie podejrzewając, że ucznia gimnazjum nikt poważnie nie potraktuje. A tak już po kilku dniach dostał paczkę katalogów, z których wynotował – sześć stron drobnym maczkiem! – listę książek, które chciałby mieć. Nie było go oczywiście na nie stać, ale już sama przyjemność patrzenia na tytuły, takie jak Zur Kenntniss der melanesischen, mikronesischen und papuanischen Sprachen alboCuadro descriptivoy comparativo de las lenguas indigenas de Mexico byłabezcen-na. Jednocześnie z tym przyszło zainteresowanie esperanto, a Julek jeśli już czymś się zajmował, to na całego.
Kilkanaście lat później pokazał jeden z zachowanych z dzieciństwa zeszytów ze zdobyczami lingwistycznymi Romanowi Zrębowiczowi, wydawcy i poecie. „Kajet ten jest klasycznym dokumentem ilustrującym, czym jest biologia słowa dla Tuwima, w jak bogatych, pierwotnych kategoriach dzieciństwa żyje cała wyobraźnia poety (…). Dlatego cała poezja Tuwima pachnie rozkosznie jak las. Każdy wiersz posiada swój specyficzny aromat” – napisał Zrębowicz. Lingwistyczne fascynacje towarzyszyły Tuwimowi do końca życia. Jeszcze po II wojnie notował brzmienie różnych słów, na przykład „kocham cię” czy „motyl”, w najbardziej egzotycznych językach świata.
Kajety do notowania językowych odkryć i zachwytów oraz słówek w esperanto zabierał ze sobą nawet do Inowłodza, gdzie od 1907 roku wyjeżdżał z siostrą i matką na każde wakacje. W letnisku (właściwie „stacji klimatycznej leśnej”) nad Pilicą spędził lata najszczęśliwsze, wolne od szkolnych i rodzinnych traum oraz ograniczeń.
W Inowłodzu mieszkali w willi Regina, oferującej dość umiarkowane luksusy, ale też Inowłódz był „kurortem” dla raczej średniozamożnych łodzian (dla Tuwimów i tak wakacyjny wyjazd był poważnym wydatkiem), bogatsi wyjeżdżali do „badów” w Szwajcarii. Ale nie luksus był podczas pobytu w Inowłodzu najważniejszy. Atrakcją były wycieczki łodzią po Pilicy i konne eskapady po okolicznych wsiach. „Inowłódz usuwał wszelakie hamulce – i od pierwszego dnia stawałem się karabinem maszynowym łobuzerki i rozpętanego temperamentu” – wspominał Tuwim. Włóczył się całymi dniami z bandą równie spragnionych wolności nastolatków, wyrykiwał podszyte erotyką ludowe piosenki, których uczyli się od okolicznych chłopów, posmakował pierwszy raz w życiu alkoholu („urzynałem się po karczmach”). A wieczorami w drewnianej sali letniska „walcował” z pannami, które też przyjeżdżały do Inowłodza spragnione wrażeń. O jednym z takich właśnie wieczorów, gdy „wódka za wódką w bufecie”, a potem grande valse brillant z „panną madonną, legendą tych lat” pisał w Kwiatach polskich. „Walcował namiętnie, prawą nogą zataczając szerokie, zamaszyste półkola” – wspominała siostra. A gdy emocji nadal było za mało, szło się jeszcze z panną na „ruinki”, czyli stary cmentarz z pozostałościami po „starożytnym” kościele. „Przelękniona dziewczyna mocniej przytulała się do dygocącego kawalera. Takie to były cmentarne ballady i romanse” – pisał. Ale w liście, który wysłał niespełna miesiąc przed śmiercią do uczniów szkoły w Inowłodzu, wspomnienia były o wiele bardziej grzeczne: „Przypominam sobie śliczne dni dzieciństwa i młodości, kiedy hasałem po inowłodzkich lasach i łąkach albo przechadzałem się po rynku i uliczkach waszego miasteczka, tak drogiego mojemu sercu i pamięci”.
To w Inowłodzu po raz pierwszy poważnie się zakochał. Miał lat piętnaście, ona, Halinka Kon – córka adwokata z Tomaszowa – czternaście. Była bohaterką (jako H.K.) wielu wierszy z tamtego okresu. „Kochałem się dwa lata, bardzo mocno i na całe życie, ale dziwnie się ta miłość ułożyła: panna Hala nic o niej nie wiedziała” – wspominał po latach. Także w Inowłodzu podkochiwał się w pannie Kwiatkównie, ale najwięcej, szybko zresztą zmienianych, gimnazjalnych uczuć przeżywał w Łodzi. „Byłem bardzo kochliwy! Pensjonarczarz i panniarz, że coś strasznego” – wspominał niemal codzienne polowanie na to, która panienka, z której pensji, o której godzinie i którą ulicą będzie akurat przechodziła, by można było ją zobaczyć i nasłodzić się na kilka godzin widokiem. A nawet na krócej, jeśli z rozpiski wynikało, że trzeba się pospieszyć, bo za chwilę Dzielną albo Widzewską przejdzie kolejna Zosia, Ola, Niusia, Marysia, Tania albo Frania.
Przyszłą żoną Stefanię Marchwiównę zobaczył pierwszy raz na Piotrkowskiej w 1912 roku. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. „Była wtedy tak piękna, że wszystkie Afrodyty, Wenusy i inne wzory piękności nie warte jej były sznurowadeł zawiązywać” – napisała Izabela Czajka-Stachowicz. A ci, którzy na początku wątpili w stałość tego uczucia, szybko się przekonali, że nie mieli racji. Miłość poety okazała się równie trwała jak ofiarowywane i dedykowane ukochanej poezje.
Stefania mieszkała w Tomaszowie Mazowieckim, zaledwie kilkanaście kilometrów od Inowłodza. To ułatwiało kontakty także w czasie wakacji. „W dwu ostatnich przedwojennych latach wychodziłem często na drogę, wypatrując powozu z Tomaszowa. Nie chciał przyjechać. Aż kiedyś zjawił się, przywiózł Najbłękitniejszą i tak długo wyczekiwaną” – wspominał początek miłości. A po latach napisał w Kwiatach polskich.
A może byśmy tak, jedyna,
Wpadli na dzień do Tomaszowa?
Może tam jeszcze zmierzchem złotym
Ta sama cisza trwa wrześniowa.
Tomaszów ma jeszcze jedną zasługę dla polskiej poezji. „W bufecie na stacji, gdy wracałem z Inowłodza do Łodzi, strzelił mi do głowy Piotr Płaksin, po paru latach dopiero napisany” – wspominał Tuwim. Wiersz o telegrafiście, który nie umiał grać na klarnecie „Na stacji Chandra Unyńska / Gdzieś w mordobijskim powiecie…”.
Wiersze Julek zaczął układać jeszcze w gimnazjum. Zadebiutował jako autor zjadliwej satyry, druzgocącej wiarołomnego kolegę z klasy o nazwisku Kon. „W strasznym ścisku na wrotnisku / z panną Jadzią pędzi Kon. / «O mój słodki, popraw wrotki!» / prosi Jadzia, spełnia on. / Wtem Marysia, słodka Mysia, / na wrotnisku zjawia się…”. Co było dalej, poeta nie pamiętał, a następny wiersz był już śmiertelnie, w dosłownym sensie, poważny: „Buduję dom, buduję dwór, / a czarna moja cegła, / a młot i łom w mój walą mur, / w fundament trumna legła. / Robotnik trup tam kopie grób…”.
Potem pod względem literackim było coraz lepiej, choć równie gorzko z powodu pierwszego miłosnego zawodu, który przeżywał gimnazjalista. „Pierwsze moje wiersze były pełne tradycyjnego «Weltschmerzu» i najczarniejszego pesymizmu, wobec którego pesymizm Byrona był niczym” – opowiadał po latach Romanowi Brandstaetterowi. Pisał w tajemnicy, z siostrą i matką dzielił się tylko kolejnymi poetyckimi fascynacjami. W swoim pokoju zawiesił na ścianie portrety poetów, których uważał za duchowych przodków: Francuza Jeana Arthura Rimbauda i Amerykanina Walta Whitmana. „Chorował na Staffa, z aktorską emfazą deklamował Statek pijany, upajał się Ver-laineem i Baudelaireem, odkrywał młodą Rosję w osobach Balmonta, Briusowa i Błoka, ale nikomu z nas nie przychodziło do głowy, co się święci” – wspominała siostra. Statek pijany znał na pamięć w oryginale. „Rozsadzał jak dynamitem szarość i ubóstwo naszego życia” – dodała.
Ale najważniejszy był i tak Staff. „Czytałem Staffa przed snem i natychmiast po obudzeniu, w szkole i na wizytach, bo brałem ze sobą jego tomiki i recytowałem pannom oraz kolegom” – wspominał Tuwim. Pod wpływem fascynacji poezją Staffa zaczął pisać już na poważnie: „Miało się ku wiośnie roku 1911 [w innym miejscu napisał, że było to w roku 1910 – M.U.], gdy w mieszkaniu przy ulicy Andrzeja rozbiła się bania z poezją”. Kolejne czarne kajety gromadziły wiersze „bezecnie ze Staffa zrzynane”. Bardzo długo nikt o nich nie wiedział. Dopiero zagubiony kluczyk do szuflady biurka i konieczność wezwania ślusarza ujawniły tajemnicę ukrytą w czarnym brulionie z wytłoczonym na okładce złotym piórem. Julek w sekrecie przed rodzicami, a nawet przed siostrą, pisał wiersze. Rodzice potraktowali to jako jedno z kolejnych opętań syna, zapamiętała siostra, ale jak miało się okazać, niesłusznie. W jedenastu zeszytach juweniliów z lat 1911-1918 znalazło się ponad sześćset wierszy, kilkadziesiąt utworów pisanych prozą poetycką i kilkanaście tłumaczeń, głównie z rosyjskiego. Były wśród nich wiersze „grzeczne”, miłosne westchnienia do Stefy, Listy do pięknej Pani, poetycki Manifest, naiwny w młodzieńczej bucie, ale i wiersze, które mogły zaniepokoić rodziców, zwłaszcza gdyby trafiły w ręce Ireny. Bo w Fallicznej pieśni Julek wprost opisywał akt seksualny, rozwarte kobiece uda, wzniesionego ku górze fallusa, „męskości świętą doskonałość” i moment, gdy „…łączy się ciało mężczyzny / Z ciałem kobiety…”.
Aż wreszcie chwila okropna przychodzi,
Kiedy ich rozkosz przeszywa jak strzała,
Jak błyskawica, jasne szczęście bije
I wytryskuje nasienie mężczyzny
W kobiece łono.
Niewielka część tych wierszy trafiła później do trzech pierwszych tomików poetyckich Tuwima. Z tego okresu siostra zapamiętała także leżący na obitym zieloną ceratą stole w pokoju brata porcelanowy krzyż z głową chrystusa w cierniowej koronie. „Na odwrotnej stronie krzyża wypisał Julek niebieskim atramentem: «Kto raz się zgodził nieść swój krzyż, tego nań wiecznie wbijać będą»”. Później wielokrotnie przy różnych okazjach wracał do tych słów, które coraz mocniej zrastały się z jego własnym losem, wspominała Irena Tuwim.
Drukiem zadebiutował w 1911 roku jako… tłumacz. Przełożył wiersz W jesiennym słońcu ukochanego Leopolda Staffa na esperanto, którym to językiem fascynował się od roku. Listownie poprosił trzydziestotrzyletniego wówczas poetę o zgodę na druk przetłumaczonego utworu, a pisarz, pewnie nie bardzo poważnie traktując prośbę egzaltowanego gimnazjalisty, zgodził się; chciał tylko dostać egzemplarze pisma z tłumaczeniami. Później Tuwim przełożył na esperanto jeszcze sześć kolejnych wierszy mistrza.
Wspominał, że poczuł się ambasadorem Staffa na miasto Łódź i okolice, a dzięki esperanto także na cały świat. „Przyszło oczarowanie, opętanie. Do późnej nocy i od wczesnego ranka, po drodze do gimnazjum i na lekcjach, w czasie przerw między lekcjami, na zebraniach koleżeńskich – Staff, Staff i Staff” – pisał. Po kilku miesiącach cała siódma gimnazjalna z pamięci recytowała za Tuwimem Deszcz jesienny i rozczytywała się w Snach o potędze, choć wcześniej Staffa nikt nie znał, wspominał Jerzy Szapiro. Nawet ich nauczyciel polskiego po egzaminie maturalnym przyznał się uczniom, że poezję Staffa poznał dzięki Tuwimowi. Deszcz mówiony przez Julka stawał się prawdziwym deszczem, a deszcz bijący o szyby przypominał staffowską strofę, napisała siostra.
Wreszcie zebrał się na odwagę i posłał Staffowi własne wiersze, prosząc o wyrok: czy warto pisać. „Co przeżyłem, wyczekując odpowiedzi, tego nie opiszę” – wspominał. Potrafił w czasie dużej pauzy biec z Mikołajewskiej, gdzie mieściło się gimnazjum, do domu na Świętego Andrzeja, sprawdzić, czy jest list ze Lwowa. Długo nie było. Gdy po wielu tygodniach wreszcie nadszedł, „Jeszcze go nie przeczytałem, a już wiedziałem, że «jest dobrze», skoro poeta tak się rozpisał”, wspominał. Cztery stronice zapisane drobnym maczkiem nie mogły zawierać zdawkowego zniechęcenia do dalszego pisania. Staff pisał, że dostrzega talent, że młody autor powinien pisać i nawet „rzeź bezlitosna” wobec niektórych wierszy nie powinna go od tego odstręczyć. „Właśnie to, że stanąłem wobec talentu, kazało mi być dla jego dobra surowym” – ocenił Staff utwory gimnazjalisty. Bo są wśród nich wiersze „ładne”, ale ich ładność polega jedynie na braku wad. Są przez to poprawne, jest w nich rym i rytm, ale w prawdziwej poezji chodzi o coś więcej. Niektóre wiersze sprawiają wrażenie, jakby przerwano im oddech, dlatego Staff radził „pisać mniej, a dać rzeczy zjędrnieć, nabrać soku”. Utworów naprawdę skończonych jest jeszcze wśród wierszy Tuwima niewiele, ale nawet wśród tych niegotowych są zwrotki i ustępy „dużej piękności”. Jednak najbardziej z listów Staffa zapamiętał dwa zdania: „Kto się w siedemnastym roku życia nie burzył, ten nie był nigdy morzem, chyba miską wody”. I drugie, że takie miotanie się, rozterki i ciągła gotowość, by się wspinać, gdy tylko pojawi się na horyzoncie szczyt, to jest jak „czyhanie na swego Boga”. Te słowa kilka lat później stały się tytułem pierwszego tomu wierszy Juliana Tuwima, a list Staffa do końca życia przechowywał on jak największą relikwię. Tymczasem zachęcony pisał coraz więcej. A rozpoczęta w 1911 roku korespondencja trwała czterdzieści dwa lata, aż do śmierci – paradoksalnie – młodszego z poetów. Najpierw łączył ich stosunek mistrza i adepta, potem dwu równoprawnych gwiazd na poetyckim niebie, wreszcie przyjaźń.
Osobiście Tuwim poznał swego mistrza latem 1913 roku. Podczas wakacji spędzanych tradycyjnie w Inowłodzu dowiedział się, że Staff przyjechał ze Lwowa (włączonego jak cała Galicja do Austro-Węgier) do zaboru rosyjskiego, i mieszka u brata w Rudzie Malenieckiej pod Końskimi. „Dzisiaj samochodem po dobrej szosie trwałaby ta podróż niespełna godzinę” – pisał Tuwim po II wojnie światowej; wtedy jazda z przesiadkami rozklekotaną ciuchcią, a przede wszystkim wynajmowanymi bryczkami trwała dobę. Jednak warto było! Na początku rozmowa się nie kleiła, wydawało się, że długa droga nie miała jednak sensu, ale po obiedzie było już lepiej. Długo rozmawiali, spacerując po niewielkim ogrodzie. Staff dzielił się z gimnazjalistą swoimi poetyckimi rozterkami, jak z równym sobie. „Wracałem do Inowłodza wysoki, skrzydlaty, śpiewający”.
Leopold Staff przeżył swego ucznia. Podczas spotkania grupy pisarzy w przeddzień pogrzebu Tuwima wspominał wizytę rozemocjonowanego sztubaka sprzed czterdziestu lat.
– Ten młody chłopak mówił o Whitmanie, o Rimbaudzie. Oczy mu płonęły. Nikt inny nie mógł być tym przyszłym wielkim poetą, tylko on, ten chudy chłopaczek w gimnazjalnej bluzie z paskiem rzemiennym o mosiężnej klamrze… – zapamiętał opowieść Staffa Józef Brodzki.
„Miało się wrażenie, że ani przez chwilę nie przyjął do wiadomości faktu śmierci Tuwima” – zanotował po tym spotkaniu Anatol Stern.
Wtedy, w 1913 roku wiary młodego poety w werdykt Staffa nie były w stanie zmienić nawet pierwsze poetyckie niepowodzenia, kiedy kolejne redakcje, którym proponował swe wiersze, milczały „A posyłałem je do wielu pism, poleconymi listami, «z uprzejmą prośbą o zamieszczenie na łamach poczytnego itd.». Nikt się słówkiem nie odezwał…” – wspominał. Nie odpowiedzieli nawet ci, którzy po kilku latach rozpływali się nad tymi samymi wierszami, gdy ukazały się już w książkach.
Dopiero w grudniu 1912 roku, i to nie z Łodzi, nadeszła propozycja druku. Szóstego stycznia następnego roku w „Kurierze Warszawskim” został opublikowany wiersz Prośba, zaczynający się słowami „Jedni niech będą rycerze…”. Podpisał go, mimo nalegań redakcji, nie nazwiskiem, ale inicjałami St.M., jak Stefania Marchwiówna, składając hołd dziewczynie, która za kilka lat miała zostać jego żoną. „Do mego chronicznego «rozstaffienia» przyłączyło się niebawem «rozstefienie»” – wspominał. Choć drugim, równie ważnym argumentem, by ukryć się za kryptonimem, była szkoła. „Uczeń gimnazjum łódzkiego, na domiar złego drugoroczniak, nie mógł pod własnym nazwiskiem drukować wierszy” – napisał po latach.
Już w tym pierwszym opublikowanym utworze widać wyraźnie, jakie miejsce w świecie widział dla siebie.
Jedni niech będą rycerze,
Wojenne niech noszą szaty,
Niech mają miecze, puklerze.
…Inni niech będą jak kwiaty.
Jedni niech będą za czynem,
Niech skroń laurami okręcą…
…inni – kwitnącym jaśminem,
Inni niech cicho się smęcą.
Dziesięć lat później, już pewny siebie i swoich racji napisze to samo znacznie ostrzej w wierszu Do generałów.
Po debiucie znów na wiele miesięcy zapadła cisza. Dopiero w 1914 roku nawiązał dzięki matce kontakt ze Stanisławem Chruszczewskim z redakcji „Nowego Kuriera Łódzkiego”. Przyniósł rękopis. „Targ w targ, wiersz został nabyty. Nieznaczne honorarium znalazło się w kieszeni autora” – wspominał Chruszczewski (i szybko zostało „upłynnione” w jednej z cukierni przy Piotrkowskiej). Pierwszy utwór ukazał się podpisany tylko literą „j”, następne pseudonimem Roch Pekiński. Potem były kolejne, satyry i liryki, ale z innych redakcji dalej przychodziły odpowiedzi niezostawiające złudzeń: „Nie skorzystamy”.
Jednak namaszczenia staffowskiego nie były w stanie przekreślić ani problemy z redakcjami, ani nawet druzgocąca opinia drugiego z bogów na poetyckim niebie Tuwima – Bolesława Leśmiana. Poproszony o odpowiedź na odwieczne pytanie wszystkich początkujących poetów: – Czy warto dalej pisać?, odrzekł: – Nie warto. Bo to, co młody poeta dał mu do oceny, to wcale nie wiersze. Bo poezja to zupełnie coś innego. Bo słowa odpowiednio dobrane muszą chwytać tajemnicę, a słowa Tuwima nie chwytają. „Mówił z trudem, sam szukając najtrafniejszych zestawień słów dla zobrazowania rozmiarów mojej klęski” – wspominał Tuwim rozmowę z Leśmianem.
Ale nawet Leśmian nie był już w stanie zawrócić go z raz obranej drogi. W kolejnym zeszycie, który wypełniał wierszami od grudnia 1913 do stycznia 1914, roku znalazł się utwór Moje słowa, pokazujący,zjakimi mistrzami słowa mierzył się dziewiętnastolatek. Jakim poetyckim gigantom czuł się równy, może nawet lepszy, a co najmniej odważniejszy! Bo im wystarczało słów, jakie ofiarowała polszczyzna, on chciał znaleźć nowe, inne, własne…
Pisał Kochanowski, Mickiewicz i Skarga,
Pisał Norwid, pisał Słowacki i Rej:
A żadnego nigdy nie trapiła skarga,
Że jest biedna mowa, że zbyt mało Jej…
I nigdy od razu nie zabrakło słów im,
Każdy rad był z tego, że i tyle ma…
Aż tu się po latach zjawia… Julian Tuwim.
– Resztę Ty mi wybacz, Polska Mowo ma!
Gdyby w 1916 roku Tuwim uwierzył Leśmianowi, może nie napisałby już ani tego, ani żadnego innego wiersza: „Bo Leśmian był TO, nie TEN. Stwór o strukturze Absolutnego Poety (…). Wielbię dużo jego wierszy. Jeżeli się poezje do pereł i kosztowności przyrówna – dorobek Leśmiana jest nieprzebranym skarbem”. Ale na szczęście najwyraźniej mu nie uwierzył. Dwa lata później w większości te same, zdyskredytowane przez Leśmiana wiersze złożyły się na pierwszy poetycki tomik Tuwima Czyhanie na Boga. Siedział w kawiarni, robiąc korektę, gdy dosiadł się doń Leśmian. Zaczął czytać arkusze z wierszami. Pierwszy, drugi… szósty. Coraz bardziej zachwycony wykrzykiwał, że są cudowne. Tuwim nie chciał uwierzyć, przecież to były te same wiersze, które dwa lata wcześniej dał mu do recenzji.
– Niech mi pan wybaczy – usprawiedliwił się Leśmian. – Przecież ja wtedy nawet nie zajrzałem do pańskiego kajetu.
Był rok 1918, Warszawa, Tuwim miał już na koncie sukcesy poświadczające poetycki talent, łatwo więc przyszło mu wybaczyć niesprawiedliwą krytykę. Ale co byłoby, gdyby pierwszą recenzję usłyszał nie z ust Staffa, ale właśnie Leśmiana? Czy wrażliwy chłopiec zniósłby cios? Zwłaszcza że przed nim były jeszcze matura i wojna.
Wojna, która wybuchła w sierpniu 1914 roku, toczyła się w Łodzi jakby obok normalnego życia. Po prostu władze rosyjskie i policja zostały zastąpione przez władze i policję niemiecką. Namacalnym i bolesnym świadectwem, że wszystko to dzieje się naprawdę, była konieczność powrotu z ostatnich przed wojną wakacji (spędzanych oczywiście w Inowłodzu) wynajętą chłopską furmanką. Pociągi zarezerwowane były już dla wojska. Ale w mieście (Tuwimowie nie mieszkali już wtedy na Świętego Andrzeja, tylko w dużo mniejszym mieszkaniu w oficynie kamienicy przy ulicy Dzielnej) normalnie działały kabarety i teatrzyki rewiowe, ukazywały się gazety, toczyło się życie literackie, w którym świeżo upieczony maturzysta brał coraz bardziej aktywny udział. „Nosił się z fantazją, chodził w rozpiętym szynelu, w czapce podziurawionej jak sito papierosami, co należało do elegancji, rozbijał się dorożkami i skrapiał sobie włosy wodą brzozową Drallego” – wspominała siostra.
Wiecznie zirytowana, szukająca coraz to nowych powodów do zmartwień i miotająca się po domu matka próbowała jakoś wpływać na postępowanie syna, ale ojciec zachowywał pogodny dystans wobec problemów, które Julek sprawiał. W efekcie wolno mu było wszystko. Zręcznie lawirując między nieustannie sfrustrowaną matką a obecnym w domu tylko ciałem ojcem, unikał grożących mu niemal codziennie awantur; o zbyt późny powrót do domu, nieodpowiednie towarzystwo, brak postępów w nauce, papierosy.
Wracając po wielogodzinnej nieobecności, zdyszany, w rozpiętym szarym płaszczu i z błyszczącymi oczami, zadawał czekającej przy drzwiach siostrze sakramentalne pytanie:
– Awantu by? – w języku rodzeństwa oznaczało to pytanie, czy była awantura, czy może tym razem obeszło się bez wyładowań. Z czasem wywalczył sobie prawo, by wszędzie chodzić własnymi ścieżkami… chciał się uczyć – dobrze, nie chciał – też dobrze, rodzice, a właściwie matka, przestali protestować.
Zaczęło się jeszcze przed maturą od potajemnych, bo niedozwolonych przez szkolne władze, wizyt w kabaretach, po których wyśpiewywał zbulwersowanym rodzicom zapamiętane refreny. Szybko jednak okazało się, że to młodemu poecie nie wystarczy. Nawiązał współpracę z kabaretem Bi-Ba-Bo, który właśnie rozpoczął działalność w hotelu Savoy (ambicją właścicieli największych łódzkich hoteli było posiadanie własnej sceny kabaretowej), zaczął publikować satyryczne wierszyki po dwie kopiejki za wers w redagowanych przez Konrada Toma pisemkach: „Śmiech” i „Życie Łódzkie”. Podpisywał się jak dawniej pseudonimem Roch Pekiński, żeby nie drażnić nauczycieli.
Tym bardziej że niektóre z wierszy zapowiadały już te same uczucia i namiętności, które za kilka lat, po ukazaniu się Wiosny, miały wywołać jedną z największych burz w historii polskiej poezji. Zwracając się do panien niedostępnie ponętnych, tajemnych, prześlicznych jak motyle w mimozach, Tuwim pisał:
Excusez… mam wrażenie, że się… hm!… wam po nocach
Parobkowie rzeźniccy śnią, jak lwy muskularni,
Że się często atleci marzą w słodkich przemocach,
Silni, tędzy, ogromni… O, narcyzy z cieplarni!
Takich marzeń i fantazji poezja, przynajmniej ta oficjalna, publikowana w ogólnie dostępnych pismach, jeszcze wtedy nie ujawniała.
W 1915 roku łódzki teatrzyk ogródkowy Urania wystawił na swojej scenie spektakl Rocha Pekińskiego. Rewia, w której występowali najlepsi wówczas w Łodzi aktorzy kabaretowi (między innymi słynny Józef „Pikuś” Urstein), była dość rewolucyjna. Tuwim „szydził w niej z fabrykantów, kamieniczników i innych dorobkiewiczów”, a oni mimo to kupowali bilety, przekonani, że satyra godzi wyłącznie w ich konkurentów. „Słyszysz, Kuperman, to do ciebie pite, a nie do mnie, bo kto podwyższył komorne, ty czy ja?” – wspominał ówczesne komentarze lodzermenschów Stanisław Chruszczewski. Lodzermensch, ten szczególny typ człowieka, będący skrzyżowaniem prawdziwego przemysłowca z tanim geszefciarzem, występujący tylko w tym jednym miejscu i czasie na świecie, był wdzięcznym tematem kpin.
Młody autor, zaledwie przecież maturzysta, stawał się coraz bardziej popularny. Pisał, jako Roch Pekiński, opowiadania publikowane w dodatku literackim „Nowego Kuriera Łódzkiego” i wygłosił, pod własnym nazwiskiem, w Sali Koncertowej (obecnie Filharmonia Łódzka) odczyt na temat rosyjskiego i włoskiego futuryzmu Apostołowie brutalnego jutra. Recenzenci pisali, że z całą młodzieńczą zuchwałością nie zostawił na futurystach suchej nitki, ale słuchaczom się podobało. „Młodego antyfuturystę nagrodzono oklaskiem” – napisał S.B. w „Nowym Kurierze Łódzkim”. Dla kabaretu Nowości Roch Pekiński napisał rewię Mr. Pipkins z Chicago w redakcji łódzkiego „Herolda”, z łatwymi do odczytania przez łódzkich widzów aluzjami do konkretnych ludzi: poetów i dziennikarzy. Dla łódzkiego Teatru Wielkiego przełożył dramat Dymitra Mereżkowskiego Car Paweł I, a dla warszawskiego teatrzyku rewiowego Czarny Kot, z którym po przeprowadzce do Warszawy połączyło się Bi-Ba-Bo (przeprowadzka dotyczyła raczej tylko nazwy, a nie zespołu), adaptował na scenę felietony rosyjskiego satyryka, Arkadija Awerczenki. Tuwim zgłosił się do kierownika literackiego czarnego Kota, Kazimierza Wroczyńskiego, podczas gościnnych występów scenki w Łodzi i… „wkrótce stał się filarem teatrzyku”. Napisał dla niego między innymi skecz Łodzianie, szmonces kpiący z łódzkich geszefciarzy Kantorowicza i Hendelmana (jeden sprzedaje drugiemu zegarek), którzy zaplątują się nawzajem w kolejnych oszustwach.
Przeróbki tekstów Awerczenki to był początek kabaretowej kariery poety w stolicy. Adaptacje były bardzo udane, „jęły się cieszyć coraz większym powodzeniem, a coraz większa frekwencja publiczności gwarantowała zwiększanie się tantiem autorskich” – wspominał Wroczyński. Kiedy w 1916 roku Tuwim zapisał się w Warszawie na studia prawnicze, które go zresztą kompletnie nie interesowały, szybko jako najbardziej zdolny autor został stałym współpracownikiem kabaretowej scenki. Pisał skecze, monologi, parodie, melorecytacje, potem także piosenki (Bajkami we własnym wykonaniu natychmiast uwiódł widownię teatrzyku), mnóstwo drobnych utworów różnej treści na aktualne tematy, które sypały się jak z rogu obfitości, wspominał Wroczyński. „Jego manometr psychiczny dygotał stale w zakresie najwyższych podziałek; poeta robił wrażenie czegoś, co zaraz ulegnie wybuchowi”. Kiedy rosyjscy rewolucjoniści zabili cara Mikołaja II Romanowa, przyniósł Rapsod żałobny na śmierć pułkownika Romanowa. To była tak zwana duma, czyli wiersz, który Maria Strońska recytowała przy akompaniamencie muzyki:
Nie biły działa na twój zgon,
Nie dzwonił tobie w Kremlu dzwon,
Ni cerkwie boże.
Ani cię z wielką pompą wiózł
Żałobny sześciokonny wóz,
Imperatorze!
Ale dumy nie przyjęły się w polskich kabaretach, gatunek „nie rozkrzewił się bujnie, lecz wystrzeliwszy jak agawa kwiatem – uwiądł”, wspominał Wroczyński.
Spragniony sukcesów i bardzo płodny autor dostarczał teksty – pod pseudonimem J. Wim – także dla konkurującego z Czarnym Kotem kabaretu Miraż (Czarny Kot był scenką o ambicjach bardziej teatralnych, Miraż raczej kabaretem satyrycznym). Wykonywana przez Władysława Lina i ciesząca się dużym powodzeniem piosenka O, kup pan to! przeszła do historii polskiej satyry. Niewinna zdawało się piosenka o sklepowej zachęcającej ojca do kupienia synkowi ołowianego żołnierzyka w błyszczącym hełmie pod wpływem interpretacji zmieniała się w antyzaborczy manifest. Była oparta „na pomysłowym fonetycznym chwycie, pozwalającym wykonawcy na nadawanie powtarzającym się w każdym refrenie słowom: «O, kup pan to!» brzmienia: «Okupant to»” – wspominał Tadeusz Żeromski. Władze okupacyjne szybko jednak zorientowały się w dowcipie i wiosną 1918 roku teatrzyk został zamknięty.
W roku 1917 Tuwim napisał Rewolucję w Niemczech, zjadliwą satyrę antyniemiecką. Ukazała się w nakładzie pięćdziesięciu egzemplarzy, osobiście podpisanych przez Tuwima i autora ilustracji Artura Szyka, ale znacznie więcej osób mogło wysłuchać jej w kabarecie. „Nikt wówczas nie stworzył bardziej szyderczej wizji narodzin przyszłej rewolucji narodowosocjalistycznej” – wspominał Anatol Stern.
Profesor Otto Gottlieb Schmock
Pracuje już dziesiąty rok
Nad dziełem, które za tyleż lat
Przeczyta kulturalny świat:
„Gott, Kaiser, Deutschland Und Proletariat”.
Profesor Schmock jest zdania, iż
Niemcy – to boża stal i spiż,
Z których sam Stwórca dla swej chwały
Wykuł na zawsze pomnik trwały;
Że to jedyna w świecie nacja,
Że trzyma ją orrrganizacja,
Że Bóg jej sprzyja, wszechświat sprzyja,
Że państwo ciągle się rozwija,
Że mocno stoi Wacht am Rhein,
(- Lieb Vaterland magst ruhig sein!).
Oprócz produkcji kabaretowych (wCzarnej giełdzie szydził z lodzermenschów rozpaczających, że zbliżający się koniec wojny oznacza kres świetnych interesów) Tuwim dawał odczyty poetyckie. Mówił, w Łodzi i Warszawie, o poezji uwielbianego Walta Whitmana io źródłach muzyki, czytał własne wiersze. Jesienią 1917 roku w wieczorze Tuwima na Uniwersytecie Warszawskim uczestniczyła Izabela Szwarc, późniejsza pisarka Izabela Czajka-Stachowicz. Po powrocie do domu rozgorączkowana oświadczyła rodzicom: „Stała się wielka rzecz – wchodzimy w nową epokę. Żyje i jest wśród nas natchniony, prawdziwy poeta!”. Pisała to po latach, kiedy łatwo było się chwalić, że od razu poznała się na talencie Tuwima, ale coraz bliżej był dzień, gdy jego nazwisko naprawdę mieli poznać wszyscy.
Tuwim zdecydował się na nudne studia prawnicze, bo ani poetyckie próby, nawet te coraz bardziej udane, ani pierwociny kabaretowe nie wzbudzały entuzjazmu rodziców. Poezja to nie było coś, co dawałoby gwarancję spokoju i dostatniego życia, a matka wymarzyła przecież dla Julka kitel lekarski albo togę adwokata, jakie nosili jej bracia. „Dobry syn, powolny życzeniom rodziców, acz niechętnie, pojechał do Warszawy i zapisał się na prawo” – wspominała Irena Tuwim. Ale myślenie kategoriami prawniczymi było mu całkowicie obce. Owszem, zaliczył pierwszy rok prawa, mógł studiować dalej, ale gdy się okazało, że życie ma tyle znacznie ciekawszych stron, syn buchaltera uznał, że jednak nie zostanie kauzyperdą. Próbował jakoś udobruchać rodziców, zmienił kierunek studiów na polonistykę, ale też na krótko.
„Swoich studiów na serio nie brał” – wspominała siostra. A potem po prostu przestały mu być potrzebne.