Bez pożegnania. Saga część I - Barbara Rybałtowska - ebook + audiobook

Bez pożegnania. Saga część I ebook i audiobook

Barbara Rybałtowska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Podczas II Wojny Światowej bohaterki wywiezione zostają z Kresów wschodnich na Syberię. Czas wielkiej próby udaje im się przetrwać dzięki niezwykłemu hartowi ducha matki. Pierwsza część wielkiej Sagi Barbary Rybałtowskiej.

 

Odkryj karty historii polski poprzez niezwykłą opowieść o pewnej rodzinie.

 

Napisana ujmującym, ciepłym językiem saga rodzinna, opowiadająca historię matki i córki wobec burzliwych dziejów Polski XX wieku. Uwikłane w wojnę tworzą wbrew okrucieństwom losu kochającą rodzinę. Pomimo tragicznych zdarzeń, które są ich udziałem patrzą na świat z radością życia, życzliwością i humorem. Od pierwszych stron książki wciągają nas w swój świat.

 

"Jest to wspaniale napisany utwór. Wprost gotowy scenariusz filmowy, pełen cudownych charakterów i sytuacji chwytających za gardło. Rewelacja!!! Aromat książki, jej niezwykła pasja, koloryt, emocje, wiarygodność są mi bliskie i wywołują olbrzymie doznania." - Jerzy Antczak

 

"Ważne są książki takie jak ta, bardzo ważne dla naszej polskiej psychiki. To opowieść o strasznym a jednak pełnym wiary i radości dzieciństwie, pełna siły przetrwania, radości nieugiętej (...) Przyznam się, że czytałem tę kipiącą energią życia i świetnie napisaną książkę też jako odtrutkę na typowe dla polskiego obywatela poczucie przysmucenia, niedostrzegania jak wiele na lepsze się zmieniło." - Ernest Bryll

 

"Przeczytałem tę powieść i jestem nią głęboko poruszony. Nie potrafię pisać o tym co czuję, jak ją przeżywałem, ale ma ona dla mnie ogromne znaczenie..." - Andrzej Seweryn

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 363

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 12 min

Lektor: Barbara Rybałtowska

Oceny
4,5 (152 oceny)
105
26
16
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anndr

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa opowieść.
00
BEATAWOJDA

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 🙂
00
AnnaMalicka

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i smutna książka. Polecam
00
Jo-Asia234

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna powieść! To jest prawdziwa Literatura! Wspaniałe słownictwo, łagodność i dobro postaci, nie mogłam się oderwać od słuchania. Autorka jest rewelacyjną lektorką, chyba najlepszą jaką słyszałam!
00
ojonka18

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Mojej niezwykłej Matce

książkę tę poświęcam.

Rozdział pierwszy

Siedziałyśmy z Anulą w ogrodzie za domem i przebierałyśmy grzyby. Śliczne, młode borowiki leżały oczyszczone na stole w altanie. W koszach były też kurki i maślaki, ale na razie wybierałyśmy tylko prawdziwki.

– ...osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt pięć... – liczył Kazio.

– Ale będą pyszności! Już mi ślinka kapie – cieszył się Piotr.

– Oczywiście zjemy je na kolację?

– Nic z tego! Są do marynaty – powiedziałam.

– Co? Nie na sos? Sadystki! Wyciągają mnie z łóżka przed świtem i nawet nie dadzą spróbować! Nie możecie sobie marynować tych, które zbierzecie, kiedy wyjadę?

– Możemy. Naturalnie, że możemy – zgodziła się Anula. Zaraz powiem Maciejowej, żeby zrobiła sos.

– Uwielbiam cię – oświadczył Piotr. Powinienem był ożenić się z tobą, Zosia jest dla mnie zbyt surowa.

– Widocznie mam powody, oszczerco – roześmiałam się.

Piotr przyjechał do nas na trzy dni i jutro musi wracać do Warszawy. Siedzimy tu z Kasią już od czerwca. Kiedy mąż oświadczył mi, że wysyła nas na lato do brata w Hajewiszczach, byłam niezadowolona. Dopiero na Wielkanoc wprowadziliśmy się do mieszkania na Freta, jeszcze się do końca nie urządziliśmy. Gdybyśmy, jak tego chciałam, wyjechały do Urli, mogłabym zostawiać córeczkę z naszą służącą Helą i wpadać do domu, żeby mu nadać szlifu. Piotr jednak nie ustąpił. Miałam do niego żal. W połowie czerwca przywiózł nas do Hajewiszcz, demonstrując wielką radość. Sam miał ochotę tu przyjechać. On zawsze postawi na swoim...

Tak to było, a teraz jestem urzeczona tym miejscem i gospodarzami. Z radością przyjęłam więc wiadomość o ofiarowanym nam przez teściów kawałku ziemi pod budowę. Daleko od Warszawy, ale od czegóż komunikacja? Zresztą Piotr zamierza nabyć samochód, żeby łatwiej było nam nadzorować budowę. Ziemia nasza leży między Iszkołdzią a Hajewiszczami, jest zalesiona wokół polany. To na niej stanie nasz dom letni, na górce otoczonej dębami, nazwaliśmy więc to miejsce „Dębową Górką”.

Witkowie sprowadzili się do Hajewiszcz przed sześciu laty, po śmierci ojca Anuli. Rozbudowali i tak obszerny już dom i teraz to istna rezydencja. Widzę, że powodzi im się naprawdę dobrze, mają paru parobków i kilkoro służby do różnych zadań. Anula tylko zarządza pracami w domu i resztę czasu poświęca dzieciom. Ma ich troje. Witek, jej mąż, jest starszy o dwa lata od Piotra i poza zewnętrznym podobieństwem zupełnie inny. Bardzo despotyczny i niecierpliwy, a również wymagający wobec najbliższych, choć czarujący dla gości. Anula jednak miewa z nim często „pański krzyż”. Ja bym tego nie zniosła, ale ona, żywiąc do Witka uczucia wiernopoddańcze, chyba nie widzi w tym jego zachowaniu nic niezwykłego. Zanim się z nią ożenił, musiała biedaczka rywalizować z nie byle kim, bo z samą „piękną Wandą” – córką organisty z Iszkołdzi. Kiedy mi ją pokazała, pomyślałam, że drżałabym o Piotra, gdyby przebywał blisko niej. Nawet nie wiem, czy przydomek „piękna” jest najtrafniejszy w odniesieniu do Wandy. Ale jest w niej coś, co nie pozwala przejść obok obojętnie. Czy to zmienny wyraz zielonych oczu, czy uniesiona wysoko głowa, czy też wybuchy wesołości, kiedy pokazuje piękne zęby? Jej żywiołowość chyba sprawiła, że nie zauważono nawet piegów i wszyscy kawalerowie z okolicy przez długie lata byli pod jej urokiem. Przebierała w nich, aż została starą panną. W każdym bądź razie jej skromniejsze rówieśnice w miasteczku wszystkie już są zamężne, a ona wciąż wolna. Witka trzymała około trzech lat na postronku swojej łaski i niełaski.

Raz, kiedy go odsunęła, poznał Anulę, zaprzyjaźnili się i pod koniec wakacji on wyjechał na kolejny rok studiów do Wilna, zostawiając ją rozmarzoną i pełną nadziei. Pisywał nawet do niej, ale kiedy przyjechał na Boże Narodzenie, Wanda uśmiechnęła się do niego łaskawie i zapomniał o Anuli. A ona cierpiała i czekała.

W czasie wakacji Wanda znowu odtrąciła Witka, ale tym razem cierpiał tak, że nie w głowie mu były inne dziewczyny. Zetknął go z Anulą na nowo przypadek. Po wieczorku towarzyskim Witek odprowadził ją i zaczęli się spotykać. Nie mówili o wspólnych uczuciach. Witek uznał ją za bratnią duszę, szybko jednak przestała się tym cieszyć, bo zaczął ją zanudzać, zwierzając się jak siostrze, opowieściami o swych cierpieniach z powodu Wandy. Anula wysłuchiwała tego ze ściśniętym sercem, udzielała rad, a czasami wtrącała nieśmiało, że ona postąpiłaby inaczej.

Bo ty jesteś aniołem – mawiał Witek i tęsknił do Wandy. I wtedy właśnie zakochał się w Anuli młody Rynkowski. Witek zaczął wyrażać się o nim uszczypliwie i mówić, że nie jest wart takiej dziewczyny. Rynkowski przybył w te strony po raz pierwszy. Był przystojnym młodzieńcem ze Lwowa, miał kuzyna w Iszkołdzi, stąd się tu wziął. Zawróciło to trochę w głowie Anuli, która z Hajewiszcz wyjeżdżała najdalej do Iszkołdzi i Nieświeża, gdzie była na pensji. Raz czy dwa razy spotkała się z młodym Rynkowskim, a potem doszło między nim a Witkiem do jakiejś awantury. Podobno Witek publicznie go obraził. Lato się skończyło, młodzieńcy wyjechali, ale pierwszej niedzieli Witek wrócił i oświadczył się o rękę Anuli. Został gorąco przyjęty. Na Boże Narodzenie wzięli ślub i młody mąż wkrótce owinął sobie wokół palca łagodną Anulę.

Te i inne rzeczy usłyszałam od niej podczas długich letnich dni, kiedy nie rozstawałyśmy się czy to chodząc po lasach, czy jeżdżąc bryczką po polach, czy siedząc z dziećmi w ogrodzie.

Mimo że matka moja wywodzi się z ziemian, prawie całe życie spędziłam w mieście. Jeśli nie liczyć wakacji roku 1919. Wtedy to w majątku babci Piaseckiej gęś wyrwała mi z ucha złoty kolczyk. Odebrano go jej, ale był zgnieciony. Z powodu przygody z gęsią pamiętałam te wakacje, kolczyki zaś w roku 1921, po odzyskaniu niepodległości, razem z innymi kosztownościami oddaliśmy na Skarb Państwa.

Babcia Piasecka zmarła w tym samym roku, wydawała mi się bardzo stara, a my już zawsze mieszkaliśmy w mieście.

Dlatego jestem zdziwiona, że będąc teraz tak długo na wsi, wcale się tym nie znudziłam. Przeciwnie, stałe obcowanie z przyrodą, liczne zajęcia gospodarskie, przy zbiorze owoców, sporządzanie marynat, konfitur oraz biesiady przy księżycu i muzykowanie dostarczają mi wielu szczęśliwych chwil. No i Kasia ma się tu doskonale. Opaliła się i nie jest już taka nieśmiała, jak przedtem.

Jeździmy czasem do kina do miasteczka, a co niedzielę do kościoła. I zawsze jest co robić!

Piotr wykorzystał już swój urlop wiosną, kiedyśmy się przeprowadzili. Przyjedzie do nas za miesiąc, pierwszego września.

*

Jeszcze trzy dni i Piotr nas stąd zabierze. Nie wiem, skąd wzięła mi się ta niecierpliwość, bo do wczoraj przebywanie tutaj było samą radością.

Może powodem niepokoju stało się dzisiejsze poranne zdarzenie. Trzydniowy źrebak kopnął Zdzisia Anuli w brzuszek. Alarm się podniósł wielki, na szczęście był Witek, wziął konie i powiózł go do lekarza w Horodyszczy. Kopnięcie okazało się powierzchowne, ale zostawiono małego w szpitalu na obserwacji i Anula została z nim także. Dzieci przycichły i mniej łobuzują.

Jeszcze lato w pełni, słońce grzeje jak w lipcu, może trochę więcej liści pożółkło w zagajniku pod lasem. Cudne są te spacery leśne, grzybobrania i wszystko. Tylko że brak mi już trochę naszego nowego mieszkania na Freta. Jeszcze się nie zdążyłam nim nacieszyć. I jakoś mi tęskno do Piotra.

Dziwnie to było z Piotrem. Kiedy zaczął się o mnie starać, bardzo mnie irytował. Nie lubiłam blondynów. Poza tym wydawał mi się za bardzo wymuskany, zbyt wygadany i w ogóle nie chciałam na niego spojrzeć. Zaczął bywać, gdzie ja bywałam, i jego komplementy pełne dowcipnych aluzji zaczęły robić na mnie wrażenie. Mimo że chłopcy nieraz okazywali mi zainteresowanie, żaden z nich nie adorował mnie w taki elegancki i nietypowy sposób jak on.

Już nawet nie pamiętam, jak to się zaczęło, że zmieniłam o nim zdanie. Chyba Bóg mnie natchnął. Wszystko, co przedtem wydawało mi się wadami, w zalety się nagle obróciło. To, że taki niespożyty w pomysłach, że duszą towarzystwa być lubi, dowcipy sypie jak z rękawa. Wszystko w nim jest niezwyczajne, miłe i poezją owiane.

Właściwie niepodobny do nikogo z rodziny. Brat jego, Witek – elegancki w obejściu, energiczny, ale razi mnie trochę jego despotyzm. Dziwię się nieraz Anuli, że ten ciągły rygor tak cierpliwie znosi.

Ojciec Piotra przez długie lata wykładał grekę i łacinę w gimnazjum klasycznym w Wilnie. Przed paru laty, po ciężkiej chorobie gardła, musiał zaniechać nauczania, przeszedł na wcześniejszą emeryturę i osiadł w niewielkim mająteczku po rodzicach w Iszkołdzi, poświęcając się przekładom. Jest to poczciwy człowiek, chociaż mało przystępny, nie czuję się przy nim swobodnie. Piękna matka Piotra, o królewskiej posturze i nieprawdopodobnych fiołkowych oczach, jest przekonana, że nikt nie jest wart jej dzieci i ledwie mnie i Anulę raczy dostrzegać. Kocha jednak swoje wnuki, ale przy nas im tego zbytnio nie okazuje.

Piotr i Witek po studiach w Wilnie poszli w dwie różne strony. Witek ożenił się z Anulą, córką osadnika wojskowego, i po śmierci swych teściów zaczął gospodarować w Hajewiszczach na wielką skalę, mając na podorędziu swoje ukochane lasy pełne zwierzyny łownej.

Piotr, duch niespokojny, ruszył na podbój Warszawy. Ich młodsza siostra Andzia nie posiada urody i wdzięku braci, ani ich lotnego umysłu, ale ma złote serce.

Cieszę się za Piotra, że dotąd ma rodziców. To prawdziwe szczęście.

Moja mama umarła, gdy miałam zaledwie dziesięć lat. Czasem wydaje mi się, że pamiętam ją doskonale, czasem znów, kiedy chcę sobie wszystko ze szczegółami poukładać w głowie, robią się nagle dziury w pamięci, dużo moich wspomnień jest tak ulotnych... Ojciec często zmieniał posady i jeździliśmy za nim z miasta do miasta. Mówiono, że pnie się w górę. Mieszkaliśmy najpierw pod zaborem rosyjskim, ale miał tam zatarg z kimś ważnym z ich władzy. Po ostrej wymianie zdań, kiedy tamten chwycił za szablę, wyrwał mu ją i wyrzucił na dach szopy. Potem musiał się ukrywać.

Kiedy miałam cztery lata, wybuchła wojna. Były to straszne czasy, ale jakoś przetrwaliśmy. Pamiętam radość ludzi z odzyskania niepodległości. Tata zebrał sporo rodzinnych kosztowności i zaniósł w darze na skarb państwa. Wszyscy wokół tak robili, były to podniosłe chwile. Zapamiętałam je doskonale, bo oddaliśmy też moje kolczyki, z których jeden zgniotła dziobem gęś.

W czasie wojny bolszewickiej, zaraz po urodzeniu Jani, mama zapadła na suchoty. Mimo to dbała o nas bardzo, byłyśmy zawsze starannie ubrane i syte, chociaż ona czuła się źle.

Rodzice moi w tamtych latach mieli szerokie grono znajomych. Prawie w każdą niedzielę czy święto chodziliśmy z wieloma rodzinami na wycieczki, pikniki do lasu i na Zieloną Górę koło Częstochowy. Ludzie byli bardziej z sobą zżyci. Jadało się na trawie i śpiewało różne zakazane pieśni kościelne i patriotyczne, takie jak np. „Pod Twą obronę”, „Choć burza huczy wkoło nas” i inne. Mąż cioci Juli zabierał ze sobą skrzypce i przygrywał na nich. My, dzieci, wystrojone w falbany i białe pończochy, wzbijaliśmy kurz na drodze, a matki strofowały nas i załamywały ręce, że się tak brudzimy.

Ciocia Jula była nauczycielką. Już nie pamiętam, gdzie to było. Byłam mała i często się przeprowadzaliśmy. W każdym bądź razie Kajtek i ja zaczęliśmy właśnie chodzić do szkoły. „Ba, be, bi, bo... ma-me-mi-mo” itd. uczyła nas czytać głośno ciocia Jula. Całą naszą klasę uczyła. Pamiętam, że specjalnie dużo mówiła do nas po polsku, a powinna była po niemiecku. Chyba było to w Częstochowie. Przyszedł raz niespodziewanie Niemiec – wizytator. Zaczął nas przepytywać po niemiecku, a każde z nas prawie nic nie rozumiało. Krzyczał na ciocię Julię, a ona była biała jak płótno. Wieczorami skarżyła się mamie, ale i tak potem uczyła nas po polsku.

Ciocia Jula jest córką naszej ciotecznej babki Melanii Piaseckiej, która wyszła za mąż za hrabiego Domańskiego. Byłam u niej przez trzy lata po śmierci mamy i wiele jej zawdzięczam. Kiedy u niej mieszkałam, była już uboga. Z dawnego świetnego życia pozostał jej tytuł i niemodne, pocerowane starannie suknie. Ubóstwo jej zresztą owiane było legendą. Jeszcze w ubiegłym wieku, świeżo poślubiony jej małżonek został wywieziony na Sybir. Było to wtedy, gdy miała przyjść na świat ciocia Julia. Zrozpaczona babcia usłyszała od kogoś o brawurowym porwaniu jednego z zesłańców z Sybiru przez rodzinę. Zaczęła wyprzedawać kosztowności, spieniężała co mogła, i kiedy Jula trochę podrosła, ledwie stajały pierwsze śniegi, wyruszyła w podróż do Rosji. Opłacając coraz to nowe konie, dotarła aż do Wołogdy. Tam przekupiła miejscowe władze i niby „nieboszczyka” wydano jej dziadka razem ze świadectwem zgonu. Opłacając hojnie coraz to nowych „czynowników” carskich, jechali bocznymi drogami do Polski. Przeważnie nocami, a kiedy spotykali ludzi, dziadek kładł się do trumny. W ten sposób po paru miesiącach, wprawiając wszystkich w zdumienie, wrócili do kraju. Tymczasem władze carskie skonfiskowały resztę majątku. Babcia z Julcią i dziadkiem przenieśli się do Galicji. Ale dziadek zapadł na zdrowiu. Gryzł się tym, że rodzina dla ratowania go straciła wszystko i wkrótce zgasł. Pogrążona w smutku babcia żyła odtąd ubogo, lecz godnie, nie skarżąc się nigdy na los, a jeszcze wdzięczna mu była, że choć na krótko, jednak wyrwała męża z niewoli.

W czasach kiedy ją znałam, była to dostojna, sroga dama, żyjąca życiem innych. Bałam się jej trochę na początku, kiedy przygarnęła mnie i Kajtka po śmierci mamy. Potem szczerze ją pokochałam, choć mamy nikt nigdy mi już zastąpić nie zdołał.

Mama nasza była drobna, smukła w talii, ubierała się w suknie z kołnierzami lub karczkami z gipiury i miała bardzo małe stopy. Jej pantofelki pasowały na moją nogę, gdy miałam dziewięć lat. Upinała wysoko puszyste włosy, miała delikatne rysy i błękitne oczy, które ostatnio były przezroczyste od gorączki. Już skończyła się bieda i głód po wojnie, a ona nie potrafiła zwyciężyć choroby. Pamiętam, jak płakała po kryjomu, że nie ma siły zająć się nami jak należy. A potem zupełnie nieoczekiwanie, cichutko umarła pewnego wieczoru. Musiała walczyć z chorobą, bo nie pamiętam, żeby do ostatnich swych dni leżała w łóżku, najwyżej od czasu do czasu. Myślałam, że tego nie przeżyję, a jednak czas zagoił ranę. Siedzieliśmy z Kajtkiem pod stołem, dwójka jej starszych dzieci, i rozpaczaliśmy, aż oczy zapuchły nam zupełnie, podczas gdy mnóstwo znanych nam i nieznanych ludzi kręciło się po domu. Janię i Danusię od razu gdzieś zabrano.

Babcia Domańska nauczyła mnie wielu rzeczy, które mi się w życiu bardzo przydały. Uczyła mnie cierpliwości, gdy rozplątywałam wełnę, wpoiła mi też miłość do książek, zwłaszcza historycznych. Przeczytałam ich u niej mnóstwo, były bowiem jej pasją i jedynym bogactwem. Do dziś pamiętam jej rady, maksymy wypowiadane uroczystym tonem, ukradkowe, czułe i zatroskane spojrzenia. Za nie właśnie ją pokochałam. I ona śni mi się najczęściej, kiedy chce mnie przed czymś ostrzec.

Po trzech latach ojciec ożenił się ponownie, zabrał wszystkie dzieci do siebie. Kochał nas. Był wówczas dyrektorem Ubezpieczalni Społecznej. Mnie lubił najbardziej, byłam do niego najpodobniejsza z twarzy. Ale nie tylko za to. Mimo że nie miałam nawet czternastu lat, macocha większość starań o dom i dzieci zrzucała na mnie. Właściwie zajmowałyśmy się wszystkim obie ze służącą. Macocha grywała w teatrach amatorskich, miewała migreny i śledziła ojca, bo był on mężczyzną wytwornym i przystojnym; miał szalone powodzeniu u pań.

Tak to – klucząc – doszłam chyba do sedna sprawy. Śniłam dziś dom ojca i babcię Domańską, mówiła do mnie tekstem jednej ze swych słynnych maksym: „Nie dbaj o rzeczy i miejsca. Są sprawy świętsze niż pragnienie, żeby mieć, posiadać. Naucz się być...”

Słowa te odbijały się echem w pustym salonie ojca i budziły we mnie uczucie grozy. Dziwne, że zapomniałam o tym śnie, po zamieszaniu ze źrebakiem. Niewdzięczny zwierzak, tak się dzieci nim zachwycały, biedaki. Wszystkie były bardzo przejęte zdarzeniem.

– Mama, polóś igłę, weź dziecko na lękę, nie słysiś jak płacie? – wyrwał mnie z rozmyślań głos Kasi.

Córeczka nasza skończy niedługo trzy lata. Zrobiła się ostatnio bardzo gadatliwa. Odłożyłam haft i spojrzałam na nią. Bynajmniej nie płakała. Buzię miała zaróżowioną, mokre rajtuzy i ciągnęła za uszy błękitnego, kudłatego zająca.

– Czemu tak się nad nim znęcasz, pourywasz mu uszy!

Kasia niespodziewanie wymierzyła mu klapsa:

– Niedobly! Nie wieś, jak się woła siusiu?

– Oj, Kasiu, Kasiu. Kto tu powinien dostać klapsa? Popatrz na swoje rajtuzy.

Zgarnęłam robótkę, włożyłam ją do koszyka i biorąc dziecko na rękę poszłam w stronę domu. Upał już zelżał i słońce pochyliło się nad lasem.

Osada Hajewiszcze składa się tylko z czterech sporych posiadłości osadników wojskowych. Dom Witków jest najokazalszy. Stoją sobie gospodarstwa z dala od siebie, w zielonych ogrodach, rozległych sadach, a między nimi wierzby, sosny i klony wysokie o pniach owiniętych dzikim winem. Z jednej strony lasy, a z drugiej jak okiem sięgnąć ukwiecone łąki i pola.

Przebywam tu już trzeci miesiąc, a nigdy przedtem nie miałam tak posępnych myśli jak dzisiaj. Czy to ten sen o babce Domańskiej, czy to zdarzenie poranne, dość, że coś mnie dręczy.

Na progu zderzyłam się z Witkiem.

– Zosiu, przez to całe zamieszanie ze źrebakiem zapomniałem ci powiedzieć, że przyszedł list do ciebie, chyba od Piotra.

Serce zabiło mi niespokojnie.

– Gdzie go masz?

– Leży na komodzie.

Postawiłam Kasię na podłodze i rozerwałam niecierpliwie kopertę.

Warszawa, 25 sierpnia 1939

Moje śliczne Kobietki!

Już się cieszyłem, jak Was będę ściskał, ale wygląda na to, że sprawa się odwlecze. Nie wiem, co tam Wy wiecie w Hajewiszczach, ale tu w stolicy trochę niepokoju. Mówi się jednak o wojnie. Niby nie zarządzono dotychczas mobilizacji powszechnej, ale przecież za dużo rezerwistów powołują na ćwiczenia.

Zochna, nie będę dalej owijał w bawełnę. Mój 11 pułk ułanów wezwał mnie na ćwiczenia. Może nic się za tym nie kryje, ale zobaczymy się znacznie później. A tak mi do Was już tęskno. Ba! Trudno. Powietrze za to w Hajewiszczach cudne i na zdrowie wam pójdzie. Gdybyś się tam Witkom uprzykrzyła, niech cię zawiozą do rodziców w Iszkołdzi, będzie staruszkom raźniej. Wyślę Ci jeszcze pieniędzy i rzeczy trochę cieplejszych. Bądź dobrej myśli, moja dzielna mała żoneczko. Ściskam po stokroć Ciebie i Mgiełkę moją. Grzeczne mi bądźcie i czekajcie na mnie. Jeszcze to sobie odbijemy!

Wasz kochający Piotr

Łza popłynęła mi po policzku. Witek stanął za mną.

– Co się stało na litość boską?

– Nic. Tylko Piotr powołany na ćwiczenia. Opóźni się jego przyjazd.

– No wiesz! Nie wiedziałem, że ci u nas tak źle! – obruszył się Witek.

– Jest wspaniale. Ale nie pocieszaj mnie głupio. Sam też się niepokoisz. A mnie od rana coś dręczy.

– Daj spokój Zosiu! Czasy może niewesołe, lecz nic się jeszcze nie dzieje. Wszyscy jesteśmy rozstrojeni przez tego źrebaka.

– Wiesz przecież, że nie tylko. Ale dobrze już... Gdzie Kasia? Dopiero tu była.

– Nie martw się. Andzia się nią zajęła. Chodź, pomuzykujemy sobie.

Wiedział dobrze, co lubię. Witek był świetnym pianistą. Gdyby zajął się muzyką poważniej, mógłby osiągać sukcesy. Talenty artystyczne to jedyna, poza rysami twarzy, wspólna cecha braci Markowskich. Każdy z nich jest obdarowany nimi tak szczodrze, że wobec innych ludzi jest to aż niesprawiedliwe. Malują, śpiewają, Piotr tłumaczy sonety Shakespeare’a i coś tam jeszcze, zamykając to na klucz w szufladzie. Upewniliśmy się, że Andzia usypia dzieci, więc Witek zasiadł do pianina. Zapaliłam świece. Słońce ledwie zaszło, a księżyc już wędrował po niebie. Wiedziałam, że Witek pełen jest niespokojnych myśli i muzyką rozładowuje swój nastrój. Około północy rozeszliśmy się do swoich pokoi. Zamierzałam poczytać jeszcze, ale głowę miałam nabitą myślami i z nimi usnęłam.

Przez następne dni pogoda dopisywała niezmiennie. Anula wróciła ze Zdzisiem z Horodyszczy i miałyśmy pełne ręce roboty przy smażeniu konfitur ze śliwek. Zdzisio miał się dobrze i łobuzował z resztą dzieciaków.

We środę pojechaliśmy bryczką do miasteczka, bo Kazio – najstarszy syn Witków – miał iść już do szkoły i trzeba było go wyekwipować. Dzieciarnia pełna wrażeń, z garstkami ściskającymi nowe zabawki pospała się w drodze powrotnej. Dojeżdżaliśmy do pierwszego domu w Hajewiszczach, kiedy dotarły do nas głośne płacze i narzekania. Coś się tam działo. Zastanawialiśmy się właśnie, czy Witek powinien do nich zajrzeć, kiedy Osmakiewiczowa wyjrzała zza płotu.

– Takie nieszczęście, panie Markowski, taka bieda! – powiedziała do Witka wycierając oczy.

– A cóż to u was zdarzyło się? – spytał Witek zaciągając ze zdenerwowania po kresowemu.

– Michała do wojska powołali. Do czego to podobne. Zostawi mnie na łaskę losu z dzieciakami! Ma się stawić razem z koniem.

– Niech się pani nie martwi, pani Osmakiewiczowa. Pójdzie na ćwiczenia i wróci. I tak, chwała Bogu, po żniwach. Nie damy pani zginąć!

Witek był zdenerwowany. Już od jakiegoś czasu krzątając się w gospodarstwie poganiał parobków, żeby robili różne rzeczy na wyrost. Zupełnie jakby coś przeczuwał czy też przewidywał. Przez resztę drogi milczał. Nikt z nas zresztą nie komentował zdarzenia. Po cichu borykaliśmy się z niepokojem.

Po powrocie do domu nasze nastroje szybko ukryły się pod powłoką codziennych, rutynowych zajęć.

Kazio załadował tornister nowymi zeszytami, założył go na plecy i zaczął maszerować wokół stołu recytując: „Idę do szkoły! Idę do szkoły!”. Zdzisio, Marynka i Kasia jak papugi poszły w jego ślady. Cała czwórka maszerowała tak w kółko bez opamiętania, wrzeszcząc w niebogłosy, póki im się nie zakręciło w głowach.

Dzień następny przy pięknej pogodzie rozpoczął się jak inne. Po śniadaniu Anula zaprzęgła Siwka do bryczki i oświadczyła, że jedziemy nad rzekę, żegnać z Kaziem jego ostatni dzień wakacji. Naszykowałyśmy kosze z prowiantem, spakowałyśmy wiaderko, szpadelki, foremki do piasku i byłyśmy gotowe do drogi. Witek żałował, że nie może pojechać z nami, ale miał wiele roboty.

Pomysł z wycieczką nad rzekę był znakomity. Uszczęśliwione dzieci kręciły się niecierpliwie, póki nie znaleźliśmy się na miejscu. Brodziły sobie po płytkiej wodzie, kopały zawzięcie w piasku i gdyby nie liczyć zdarzenia z pijawką, której omal nie połknął pechowy Zdzisio, nic nie mąciłoby sielanki.

W ciągu tych letnich miesięcy bardzo zbliżyłyśmy się z Anulą. Jest tylko o rok ode mnie starsza, ale mimo że ma już troje dzieci, czasem wydaje mi się rozbrajająco bezradna. Stanowcza i zdecydowana bywa tylko wobec dzieci. W innych sprawach Witek jest mózgiem i motorem. Co rano zostawia jej karteczki z wypisanymi zadaniami na cały dzień, a ona punkt po punkcie załatwia sprawy i skreśla skrupulatnie polecenia z kartki.

– Anula – spytałam (patrzyłam, jak beztrosko macha nogami w wodzie, siedząc na przybrzeżnym kamieniu) – Anula, czy ty jesteś spokojna o Witka i o to, co się szykuje?

Spojrzała na mnie spłoszona.

– Och, Zosiu! Nie chcę myśleć, co by było, gdyby... nie, nie psujmy tego dnia!

– Jak chcesz, ale...

– Nie. Daj spokój. Popatrz na dzieci, jakie są szczęśliwe, taki piękny dzień pod koniec lata nieczęsto się zdarza.

Mimo że Anula tak skrzętnie odsuwała od siebie niepokój, dostrzegłam, że jest w nim pogrążona. Ożywione gesty, krótkie nerwowe uśmiechy posyłane dzieciom zdradzały, że myślami jest gdzie indziej. Zaczęłyśmy już zbierać się do powrotu, kiedy pojawił się parobek na koniu.

– Pan gospodarz prosił, żeby panie wracały. Starszy pan przyjechał z Iszkołdzi.

– Właśnie się wybieramy, co tam za wieści przywiózł z miasteczka?

– Pan Witold do wojska powołany i konie dać chcemy dla armii polskiej. Ja i Jasiek też na ochotnika idziem.

– Co wy z tym wojskiem. Przecież mój mąż nie musi chyba.

– Kiedy, proszę pani, jest mobilizacja powszechna, kto żyw z chłopów idzie.

Anula zalała się łzami i nie była zdolna do niczego. Szybko uwijaliśmy się z parobkiem, żeby pozbierać rzeczy. Dzieci, przestraszone łzami Anuli, bez protestów usadowiły się w bryczce.

Witek otworzył nam bramę. Anula zeskoczyła z bryczki i przytuliła się do niego.

– Wituś, przecież ja bez ciebie...

– Uspokój się, aniele. Wiesz, że nie ma innego wyjścia. Mobilizacja... Ojciec się wami zaopiekuje.

Trzymałam mocno wyrywającą się z moich kolan Kasię. Serce ścisnęło mi się niedobrym przeczuciem. Piotr!... Nie zobaczę go prędko. Chyba że wszystko się jeszcze rozejdzie po kościach... czepiałam się nadziei.

Witek wyjechał zabierając trzy najlepsze konie. Pocieszaliśmy z teściem Anulę, ale nie na wiele się to zdało. Rano – niewyspane i nachmurzone – wsiadłyśmy do bryczki z dziećmi oraz ojcem i powieźliśmy Kazia do jego szkoły w Iszkołdzi.

A tu poruszenie: Wojna! Niemcy napadli na nas. To, o czym od pewnego czasu nie mieliśmy odwagi mówić głośno, już się stało.

Resztę dnia spędziłyśmy w domu teściów, słuchając komunikatów radiowych. Anula wpadła w apatię: była zrozpaczona i zagubiona bez poleceń Witka, musiałam nią potrząsnąć. Przepłakała cały dzień, a nazajutrz z zaciętym wyrazem twarzy krzątała się przy urządzaniu pokoju dla siebie i dzieci. Teściowie bowiem postanowili, że zostaniemy wszyscy u nich. Posłano do Hajewiszcz furmanki po nasze rzeczy. Dom był obszerny, nie było problemu z miejscem. I tak zaczęły się długie, pełne wyczekiwania dni.

Trzeciego września listonosz przyniósł mi dużą paczkę od Piotra. Byłam zdumiona, że doszła. Musiał ją wysłać przed samą wojną. Opakowanie było porozrywane, ale zawartość nienaruszona: list i nawet pieniądze włożone do jednego z nowych pantofli jesiennych dla mnie. Spłakałam się jak bóbr.

Jesień mimo tego, co się na świecie działo, była słoneczna i ciepła. Słońce urągało powszechnym nastrojom. A wieści z centralnej Polski coraz gorsze. Z przemówień naczelnego wodza, z komunikatów wiedziałam wiele i jednocześnie nic. Ani czy ostał się z bombardowania nasz dom, ani co się dzieje z Piotrem.

Poza tym nie układało nam się współżycie z teściową. Ciągle coś jej było nie tak, wciąż była niezadowolona.

Często potem o tych dniach myślałam, wyrzucając sobie, że nie umiałam być dość pokorna i wyrozumiała. Ona, jak sądzę, musiała mieć swój okres przejściowy, a tu dom nagle pełen dzieci i kłopotów, synowie na froncie, stąd się brało to jej ciągłe zniecierpliwienie.

Wybrałam się z Kasią na „Dębową Górkę”, gdzie wymarzyliśmy sobie z Piotrem nasz letni biały dom, z tarasami na kolumienkach. Mieliśmy przecież już na wiosnę zacząć budowę. A może i zaczniemy? Chyba to wszystko nie potrwa długo – tak myślałam, ale nagle przypomniały mi się groźnie wypowiadane słowa babki Domańskiej w moim śnie sprzed paru dni... „Są sprawy świętsze...”

Kazałam Kasi patrzeć i zapamiętywać: – Popatrz, córeczko, to jest twój kawałek miejsca na ziemi – mówiłam, a ona patrzyła uważnie i nagle spytała:

– A ziająć?

– Co zając?

– Gdzie on jest?

Ach, ten zając. Upodobała go sobie i nie rozstaje się z nim w dzień ani w nocy, zaniepokoiłam się więc, że go nie trzyma. Leżał na trawie parę kroków za nami.

– Oj, Kasiu, Kasiu. Taki z ciebie głuptasek. Na świecie wojna, a ty – ziająć i ziająć!

– Na świecie wojna! – wykrzyknęła na wysokiej nucie. Echo odpowiedziało przenikliwie. Zachwycona zaczęła podskakiwać, krzycząc – Na świecie wojna!

– Wojna, wojna, wojna! – odpowiedziało cieniutko echo. Złapałam ją na ręce i poszłam w kierunku miasteczka.

– Jak ty nic nie rozumiesz. O, Boże, jak ty nic jeszcze nie rozumiesz – mówiłam do małej. – Tatuś gdzieś na froncie, a ty...

– A ja Mgiełka!

Kasia jest pogodnym dzieckiem. Drobniutka, o podłużnych ruchliwych oczkach; w aureoli jasnych, rzadkich, aż przezroczystych loczków wygląda jak mały duszek leśny. Piotr mówi do niej „Mgiełka”.

Dzisiaj wrócił Witek. Już się nawojował. Jego oddziały rozwiązane. Niemcy idą do przodu, idą i zwyciężają. W domu radość z jego powrotu, a o Piotrze wieści nie ma. Witek jest bardzo załamany. Jakoś ubyło mu energii i kartek z poleceniami dla Anuli już nie pisze. Trochę też złagodniała moja teściowa, jakby łaskawsza dla mnie. Łączy nas niepokój o Piotra.

Przyjechała wczoraj z Hajewiszcz Andzia. Powiada, że kręci się tam jakiś typ i wypytuje, czy Witek nie zamierza sprzedać majątku. Andzia narzeka, że boi się być tam sama i tęskno jej do dzieci. Postanowiliśmy więc, że zamieszka tu z nami. Cieszę się, bo Kasia ją ubóstwia.

Rozdział drugi

Wybraliśmy się w niedzielę na mszę o jedenastej: Witek, Anula, Andzia i ja. Dzieci zostały z teściami, wzięliśmy tylko Kazia. Witek schował mundur, nosi znowu garnitur, Anula wystroiła się jak przed wojną. Odkąd mąż wrócił, ona kwitnie i wstąpił w nią nowy duch. Jak nie ta sama.

Lubię tę drogę do kościoła. Idzie się najpierw wzdłuż rzeki, a za mostkiem – między szpalerami gęstych krzewów. Idę pierwsza, za mną Witek z Anulą i Kazio z Andzią na końcu. Nagle zagradza mi drogę bagnet karabinu. Staję jak wryta. Z krzaków wynurza się żołnierz, chyba sowiecki, sądząc po mundurze i czerwonej gwieździe na czapce.

– Ruki w wierch! – krzyczy do nas.

Stoję jak słup soli. Witek bierze mnie z tyłu za łokcie i podnosi moje ręce do góry. Oglądam się, sam robi to samo.

– Wszyscy podnieście ręce – mówi cicho.

Żołnierz wypytuje o wojskowych.

– Nie ma tutaj żadnych wojskowych – odpowiada Witek. – Kim wy jesteście, co tu robicie? – pyta żołnierza.

– Wybawcy, oswobodziciele. Wyzwalamy was, a ty – kto taki?

– Polski obywatel.

– Może szlachcic – swołocz, co? Polskij pan?

– No, no, wolnego.

– Mołczać i udiraj, a to strielać budu!

Witek zgarnął nas pospiesznie przed sobą, ruszyliśmy, jak mogliśmy najprędzej.

Byliśmy zdezorientowani. Skąd tu bolszewik? Szliśmy prędko, rozmawiając po cichu, gdy z oddali usłyszeliśmy zbliżające się jak grzmoty czołgi.

Przestraszeni zawahaliśmy się, czy nie wracać, ale kościół był tuż, tuż.

Ludzie stłoczeni śpiewali „Pod Twą obronę”, lecz msza się jeszcze nie zaczęła. Ksiądz stał na ambonie i nawoływał, żeby nikt nie zostawał na dziedzińcu, żeby ludzie ścieśnili się i weszli do środka.

– Wierni w Chrystusie Panu, zachowajcie spokój. Jeszcze nie wiemy, co się dzieje, ale ze wschodu nadciąga sowieckie wojsko. Może front jest niedaleko i idą przeciw Niemcom. To się okaże, teraz w skupieniu wysłuchajcie mszy świętej, módlmy się o spokój na tej ziemi.

A ziemia drżała. Głos księdza i nawet organów przepadał w tym huku. Msza dawno się skończyła, a hałas nie ustawał. Nasłuchiwaliśmy, czy nie słychać strzałów, ale nie. Tylko odgłosy jadących czołgów, ciężkich samochodów i kopyt końskich. Wszyscy niecierpliwiliśmy się, żeby wrócić do domów i nikt nie wychodził, wszyscy się bali. Ksiądz wysłał dwóch młodych mężczyzn na zwiady. Wrócili po półgodzinie wystraszeni, ale znali drogę naszego odwrotu.

Czerwonoarmiejcy szli główną ulicą miasteczka. Można było opłotkami docierać do domów. Z duszą na ramieniu dotarliśmy na miejsce, wchodząc od strony sadu. Wszyscy, nie wyłączając dzieci, siedzieli w milczeniu przy oknach. Z brukowanej ulicy nie zostało śladu, kamienie wyrzucane gąsienicami czołgów leciały, obijając się o płoty, do ogrodów.

A oni szli. Kazio zaczął płakać:

– Jak oni tak iść nie przestaną, to nie dojdę jutro do szkoły, bo jest po drugiej stronie. A mamy rysunki!...

Andzia zaproponowała dzieciom zabawę w sadzie za domem. Ta jej inicjatywa wyzwoliła i inne. Zabrałyśmy się do szykowania obiadu. Ręce nam drżały i kiedy już siedzieliśmy przy stole, Kazio nagle powiedział rezolutnie:

– Nie siedzi się w czapce przy obiedzie, prawda tato? – zwrócił się do Witka.

Okazało się, że ani ja, ani Anula nie zdjęłyśmy dotąd kapeluszy. Tylko dzieci jadły z apetytem i nawet dość grzecznie, wystraszone naszymi ponurymi minami.

Drzwi i okna w miasteczku wszędzie pozamykane, a oni szli i szli. Tak było po południu i wieczorem. Z trudem pousypialiśmy dzieci. Gdy zapadła ciemność i nie widać już było czerwonych sztandarów na czołgach, a tylko reflektory, ludzie odważyli się wychodzić z domów. Na razie wszyscy byli skonsternowani. Mężczyźni, którzy służyli w wojsku, czuli się niepewnie, bo przecież pytano o „wojennych”. Wszelkie domysły i spekulacje były troszeczkę na wyrost.

Przemarsz czerwonych nie ustał do rana i trwał jeszcze dwie noce i dwa dni. Tyle że już następnego dnia nikt nie miał wątpliwości, że to napaść. Ogłoszono bowiem wspólne oświadczenie Hitlera i Stalina, że „Armia Czerwona wkroczyła, żeby razem z niemiecką przywrócić w Polsce ład i porządek”.

Kazio przestał chodzić do szkoły. Zaczęło się tam wynarodowianie. Porozwieszali na ścianach w klasach jakichś swoich komunistycznych świętych, pościągali krzyże i wszystko, co miało jakikolwiek akcent polski. Przed wieczorem Anula przyszła do mnie do sadu, gdzie pakowałam w skrzynki jabłka na zimę, przekładając je sianem. Dzieci biegały wśród drzew.

– Wiesz Zosiu, będziemy musiały dać sobie radę same. Witek nie może tu dłużej zostać.

– Dlaczego? Co ty mówisz?

– Osmakiewicza bolszewicy zabrali. Był z nimi ten typek, który interesował się naszym majątkiem. Przystał do nich czy co? Podobno miał czerwoną opaskę na rękawie.

– Jak to, zabrali?

– Aresztowali. Osmakiewiczowa specjalnie przysłała syna, żeby Witek miał się na baczności, pytali o niego.

– Och, Anula! Czego oni mogliby od niego chcieć?

– Był przecież w wojsku.

– Prawie wszyscy młodzi mężczyźni byli, przecież wszystkich nie aresztują!

Anula spojrzała na mnie zdziwiona.

– Zosiu, czy ty nie widzisz, co tu się dzieje?

W okrzyku tym brzmiał wyrzut. Spojrzałam na kuzynkę i dopiero teraz zobaczyłam, jak bardzo się przez te ostatnie tygodnie zmieniła. Twarz jej zawsze okrągła i okryta rumieńcem teraz wyglądała mizernie. Ale była w niej jakaś siła, to nie było już tamto uległe stworzenie, które czekało na polecenia Witka. Uświadomiłam sobie nagle, że wszyscy w domu traktowali mnie ostatnio jako osobę bezradną i zagubioną, zajętą swoim kłopotem. Wykonuję całą masę czynności, przy których mogę myśleć, a myślę wyłącznie o Piotrze. O tym, jak się nieraz kłóciliśmy o byle co, bo jest bardzo wybuchowy. Jak potem całą noc płakałam cicho, a on rano nic nie pamiętał i kochał mnie, jakby nigdy tej kłótni nie było, jakby nie wypowiedział słów, które raniły mi serce. Ja też nieraz nieźle mu naurągałam, wychodząc z założenia, że atak to najlepsza forma obrony. Ale były to głupstwa. W gruncie rzeczy kochaliśmy się bardzo, teraz to wiem.

Już mi obojętne, co się stanie z naszym mieszkaniem i nawet to, kiedy wrócę do Warszawy. Chcę wiedzieć, co z Piotrem. Kasia jest taka mała...

– Zosiu...

Anula patrzyła na mnie oczami pełnym łez. Rzuciłyśmy się sobie w objęcia.

– Ja nie wiem – mówiła płacząc – rodzice jego są starzy, nie bardzo, ale dość... Dzieci małe i tylko my, my musimy teraz radzić sobie ze wszystkim. Pomyśl, jak jeszcze parę tygodni temu miałyśmy błahe problemy... Teraz Witek musi uciekać... Zostaję sama z tym wszystkim.

– Nie jesteś sama. Jesteśmy tu obie i jest Andzia. Niech Witek zabiera się jak najszybciej. A co będzie, jeśli przyjedzie Piotr?

– Zosiu, nie łudź się. Jakże on tu przyjedzie, przecież chyba wie, co się tu wyrabia...

– Tak uważasz?

– To przecież logiczne.

– Ale ja... ale my... Dlaczego, dlaczego nie ma od niego wieści. Dostałam list od ojca. Zabrał siostry, Linę i wyjechali na wieś. Kajtek napisał z wojska, a Piotr nic...

Anula pomogła mi ułożyć w skrzynkach resztę przygotowanych owoców i zostawiłyśmy je dla męża Jakubiny, naszej kucharki, który powinien złożyć je w piwnicy. Wszyscy teraz dużo pracowaliśmy, bo poza kucharką właściwie nie mieliśmy służby. Sowieci wprowadzali nowe porządki i służba biegała wciąż na jakieś zebrania, na które i nam kazano chodzić, tylko że nikt z nas nie myślał się do tego stosować. Jeden z parobków zaczął wygłaszać pogróżki, jak to się teraz zmieni, jak się wszystko podzieli i jak on też będzie wreszcie panem. Teść wezwał go do siebie, zapłacił mu odprawę za dwa miesiące i kazał mu się trzymać z daleka od naszego domu. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że jest kandydatem do jakiejś rady czy sowietu, czy jak oni to nazywają. Teść był człowiekiem przewidującym i rozsądnym, więc żeby zapobiec gorszemu złu, sam dokonał pewnego kroku, do którego i tak byłby wkrótce zmuszony. Po burzliwej naradzie z Witkiem oddał Hajewiszcze służbie, żeby sobie tam na własną rękę gospodarzyli, w zamian za połowę tegorocznych plonów. Był to doskonały pomysł. Służba na zebraniach propagandowych wybroniła nas prawdopodobnie od eksmisji z iszkołdzkiego domu. Tak więc jakoś jeszcze dawaliśmy sobie radę, chociaż wiadomo było, że zasoby domu teścia na taką czeredę na długo nie wystarczą. Andzia już wyrywała sobie parę godzin z domowych zajęć i uczyła dzieci historii, bo w szkole była ona teraz wypaczona. Również teść mój zaczął przyjmować grupkę młodzieży na komplety dokształcające. Dom był duży i wymagał wielu starań. We trzy z kucharką i Anulą uwijałyśmy się jak personel hotelowy od świtu do nocy, żeby wszystkiemu sprostać. Andzia zajmowała się na zmianę z teściową dziećmi. Mąż kucharki doglądał ptactwa, trzody i ogrodu. Wszystkie konie, poza jedną klaczą, teść podarował Polskiemu Wojsku w czasie mobilizacji. Razem z Anulą opłakiwałyśmy las w Hajewiszczach. Takeśmy go kochały. Wstawałyśmy przed świtem, żeby chodzić na grzyby. Anula znała każdą ścieżynkę, tam się przecież urodziła. Kiedy wschodziło słońce, podświetlało od dołu iskrzące się od rosy gałęzie krzewów i drzew. Kiedyś przebiegły nam drogę ogromne łosie, napędzając nam stracha, a innym znów razem pogubiwszy koszyki, gnałyśmy na oślep, przeskakując gałęzie stojące nam na drodze, w ucieczce przed dzikiem, który umykał w przeciwną stronę przed nami. Te lasy mogły ukryć i wyżywić, było w nich wszystko, co może być w lesie: jagody, borówki, poziomki, jeżyny, maliny, grzyby, zioła i orzechy. Jak się skończy to piekło, wybiorę się do lasu, ale chyba przed zimą nic z tego nie będzie.

Ponieważ Anula chciała jeszcze nacieszyć się Witkiem, zostawiłam im czas dla siebie, a sama z kucharką i Andzią krzątałam się przy kolacji najpierw dla dzieci, a kiedy były już w łóżkach, dla nas. Smutno było przy stole, bo Witek miał nazajutrz zniknąć na jakiś czas. Postanowił pojechać do Połoneczki koło Baranowicz, gdzie miał znajomego dyrektora w gorzelni Radziwiłła. Jeśli ten nie znajdzie mu bezpiecznej kryjówki, uda się do Baranowicz, bo w większym mieście łatwiej wtopić się w tłum. Jeśli znajdzie jakieś zajęcie i mieszkanie, może Anula z dziećmi pojadą do niego. Myślę jednak, że Witek najbardziej chciał wstąpić do konspiracyjnych szeregów. Czytał nam kiedyś przysięgę zredagowaną przez młodego kolegę, Andrzeja Rymaszewskiego z Wilna.

W niewesołych nastrojach rozeszliśmy się po pokojach. Po sprzątnięciu jadalni zajrzałam jeszcze do teściowej, żeby zmienić jej okład z octem na głowę, bo od dwóch dni cierpiała na uporczywą migrenę.