Nicholson. Biografia - Marc Eliot - ebook

Nicholson. Biografia ebook

Marc Eliot

3,3

Opis

Wnikliwy portret jednego z najpopularniejszych współczesnych aktorów, Jacka Nicholsona, ulubieńca publiczności. Opowieść o jego długiej drodze do kariery, a także o zmaganiach w relacjach osobistych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 485

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TY­TUŁ ORY­GI­NA­ŁU: Ni­chol­son. A Bio­gra­phy

Co­py­ri­ght © 2013 by Re­bel Road, Inc.

All ri­ghts re­se­rved.

This trans­la­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Crown Ar­che­ty­pe, an im­print of the Crown Pu­bli­shing Gro­up, a di­vi­sion of Ran­dom Ho­use LLC, a Pen­gu­in Ran­dom Ho­use Com­pa­ny, New York.

WY­DA­NIE I

ISBN: 978-83-61432-64-7

EAN: 9788361432647

TŁU­MA­CZE­NIE: Mar­ta Sze­li­chow­ska

RE­DAK­CJA ORAZ KO­REK­TA: Ka­ta­rzy­na Sza­jow­ska, Elż­bie­ta Ma­kow­ska

KO­REK­TA TECH­NICZ­NA: Ba­sia Bo­row­ska

ZDJĘ­CIE NA OKŁAD­CE: © AL­BUM/EAST­NEWS

Po­lish lan­gu­age co­py­ri­ght © 2013 Axis Mun­di

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część książ­ki nie może być wy­ko­rzy­sta­na bez zgo­dy wy­daw­cy.

WSPÓŁ­PRA­CA WY­DAW­NI­CZA: Ale­ja Róż, Ka­ta­rzy­na Majsz­czyk

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PA­MIĘ­CI AN­DREW SAR­RI­SA, NIE­OD­ŻA­ŁO­WA­NE­GO WIEL­KIE­GO NA­UCZY­CIE­LA,

PRZY­JA­CIE­LA, KRY­TY­KA I HI­STO­RY­KA, A TAK­ŻE NIE­OD­ŻA­ŁO­WA­NEJ

KA­REN BLACK, KTÓ­REJ WKŁAD W TĘ KSIĄŻ­KĘ BYŁ OGROM­NY,

A JEJ WSPÓŁ­PRA­CA PRZY JEJ TWO­RZE­NIU NIE DO PRZE­CE­NIE­NIA

JEST JA­MES CA­GNEY, SPEN­CER TRA­CY, HUM­PREY BO­GART I HEN­RY FON­DA. A PO­TEM NIE MA NI­KO­GO – TYL­KO JACK NI­CHOL­SON.

– MIKE NI­CHOLS

MAR­LON BRAN­DO WY­WARŁ NA MNIE WIEL­KI WPŁYW. DZI­SIAJ TRUD­NO JEST LU­DZIOM, KTÓ­RZY NIE ZNA­JĄ TAM­TYCH CZA­SÓW, ZRO­ZU­MIEĆ WPŁYW, JAKI MIAŁ NA WI­DZÓW.. ZA­WSZE BYŁ ŚWIĘ­TYM PA­TRO­NEM WSZYST­KICH AK­TO­RÓW.

– JACK NI­CHOL­SON

JEST NA­SZYM BO­GAR­TEM. UOSA­BIA CAŁY OKRES W HI­STO­RII KINA, TAK JAK BO­GART RE­PRE­ZEN­TO­WAŁ W NIM LATA CZTER­DZIE­STE I PIĘĆ­DZIE­SIĄ­TE.

– HEN­RY JA­GLOM

KIE­DY ZA­CZY­NA­ŁEM, PO LOS AN­GE­LES CHO­DZI­ŁO DWA­DZIE­ŚCIA PIĘĆ OSÓB W CZER­WO­NEJ KURT­CE, WY­GLĄ­DA­JĄ­CYCH JAK JA­MES DEAN, KTÓ­RY BYŁ WY­RA­ZI­STY I ŁA­TWY DO NA­ŚLA­DO­WA­NIA – CO BYŁO ZA­PRZE­CZE­NIEM SA­MEJ IDEI.

– JACK NI­CHOL­SON

MA OGROM­NY SZA­CU­NEK DLA PAŃ, JEST WIEL­KIM ZWO­LEN­NI­KIEM RU­CHU WY­ZWO­LE­NIA KO­BIET.

– BRU­CE DERN

JA­KIE TO BY BYŁO DO­ŚWIAD­CZE­NIE PIE­PRZYĆ SIĘ Z BRIT­NEY SPE­ARS? MOGĘ OD­PO­WIE­DZIEĆ NA TO PY­TA­NIE: MO­NU­MEN­TAL­NE. OD­MIA­NA ŻY­CIA!

– JACK NI­CHOL­SON

NI­CHOL­SON

WSTĘP

CZŁO­WIEK PO PRZYJ­ŚCIU NA ŚWIAT WŁA­ŚCI­WIE NIG­DY NIE DO­CHO­DZI DO SIE­BIE.

– JACK NI­CHOL­SON

John Jo­seph „Jack” Ni­chol­son jr uro­dził się dwu­dzie­ste­go dru­gie­go kwiet­nia 1937 roku w domu w New Jer­sey. We­dług ofi­cjal­ne­go aktu uro­dze­nia Jac­ka jako jego ro­dzi­ce fi­gu­ru­ją John i Ethel May Ni­chol­so­no­wie. Kie­dy Jack do­ra­stał, na­zy­wał Ethel May „Mud”, co sta­no­wi skrót od „Mud­der” „Mo­ther”, czy­li mat­ka (w Jack­spe­ak, czy­li mo­wie Jac­ka)1.

Ethel May była ci­chą bo­ha­ter­ką i fi­nan­so­wą pod­po­rą ca­łej ro­dzi­ny. Przez lata pra­co­wa­ła jako fry­zjer­ka w ma­łym po­ko­ju na dru­gim pię­trze ich ro­dzin­ne­go domu w Nep­tu­ne City, aż w koń­cu za­ro­bi­ła wy­star­cza­ją­co dużo, by roz­wi­nąć biz­nes, prze­nieść się do lep­szej dziel­ni­cy i otwo­rzyć sieć przy­no­szą­cych skrom­ny zysk sa­lo­nów uro­dy.

John J. Ni­chol­son był zu­peł­nie inny od Ethel May; nie miał ani pie­nię­dzy, ani am­bi­cji. Raz na pe­wien czas szu­kał do­ryw­czej pra­cy fi­zycz­nej. Kie­dy Jack był mały, na­łóg al­ko­ho­lo­wy Joh­na po­wo­li za­czy­nał iry­to­wać Ethel May, któ­ra w koń­cu wy­rzu­ci­ła go z domu. Żył z dnia na dzień, spał na ław­kach w par­ku, cza­sa­mi gdzieś na chod­ni­ku, a w domu Ethel May po­ja­wiał się głów­nie w cza­sie wa­ka­cji, kie­dy po­zwa­la­ła mu na udział w ro­dzin­nych ko­la­cjach. Cho­ciaż Jack rzad­ko wi­dy­wał Joh­na, uwa­żał go za swo­je­go ojca.

Przez dom prze­wi­nę­ło się w tam­tym cza­sie wie­lu męż­czyzn, jed­nym z nich był Don Fur­cil­lo-Rose, ciem­ny, ele­ganc­ki, nie­na­gan­nie ubra­ny fa­cet o pięk­nym uśmie­chu. Był chło­pa­kiem June, cór­ki Ethel May, tuż przed jej na­głym odej­ściem z ro­dzin­ne­go domu w po­go­ni za mło­dzień­czym ma­rze­niem o ka­rie­rze gwiaz­dy fil­mo­wej w Hol­ly­wo­od. Cza­ru­ją­cy i przy­stoj­ny Fur­cil­lo-Rose, star­szy od June o dzie­sięć lat, kie­dy spo­tkał tę ko­cha­ją­cą mu­zy­kę, to­wa­rzy­ską i peł­ną ma­rzeń na­sto­lat­kę, gry­wał z róż­ny­mi tym­cza­so­wy­mi skła­da­mi na wy­brze­żu Jer­sey2.

Ethel May nie po­do­ba­ło się, że Fur­cil­lo-Rose krę­ci się przy June i kie­dy wi­dzia­ła ich ra­zem, ostrze­ga­ła go, by trzy­mał się z dala od jej nie­let­niej cór­ki albo wy­lą­du­je w wię­zie­niu. Po odej­ściu June Fur­cil­lo-Rose wciąż wpa­dał do ich domu, ale nie był cie­pło przyj­mo­wa­ny ani przez Ethel May, ani przez Lor­ra­ine i Shor­ty­ego, jej dru­gą cór­kę i jej męża. Mud wie­dzia­ła jed­nak, że Fur­cil­lo-Rose i June byli so­bie bli­scy, dla­te­go od cza­su do cza­su po­zwa­la­ła mu spać w pu­stym po­ko­ju June. Stał się w ten spo­sób czę­ścią ro­dzi­ny.

Mały Jack nig­dy nie lu­bił Fur­cil­lo-Rose’a. Za­wsze śmier­dział whi­sky i pa­pie­ro­sa­mi i szep­tał do Ethel May w taki spo­sób, by nikt go nie sły­szał. Fur­cil­lo-Rose nie od­zy­wał się do nie­go za wie­le. Jack uwiel­biał Lor­ra­ine i Geo­r­ge’a W. „Shor­ty’ego” Smi­tha. „Mia­łem Shor­ty’ego. Był tak do­brym oj­cem, jak tyl­ko moż­na so­bie wy­ma­rzyć”.

Lor­ra­ine była w każ­dym calu prze­ci­wień­stwem June. Nie była otwar­ta, nie była ma­rzy­ciel­ką; wo­la­ła być kurą do­mo­wą. Wy­szła za swo­je­go chło­pa­ka z dzie­ciń­stwa, Geo­r­ge’a W. „Shor­ty­ego” Smi­tha, gdy tyl­ko mia­ła taką praw­ną moż­li­wość – spo­ty­ka­li się, od kie­dy ona mia­ła sie­dem, a on je­de­na­ście lat, a gdy pod­ro­śli, szyb­ko sta­li się parą. Kie­dy Shor­ty miał wol­ne, co zda­rza­ło się czę­sto, po­nie­waż trud­no mu było zna­leźć re­gu­lar­ną pra­cę, uczył dzie­cia­ka wszyst­kie­go, cze­go oj­ciec po­wi­nien na­uczyć syna – jak pod­no­sić de­skę, gdy robi się siku i jak ła­pać pił­kę bejs­bo­lo­wą. „Trzy­maj ko­la­na złą­czo­ne, kie­dy pił­ka jest ude­rza­na. Po­zwól, żeby pod­le­cia­ła bli­sko i złap ją rę­ka­wi­cą, przy­trzy­mu­jąc dru­gą ręką”. Shor­ty w mło­do­ści brał lek­cje tań­ca z June, po­nie­waż na to na­le­ga­ła, chcia­ła mieć bo­wiem part­ne­ra, któ­ry nie bę­dzie jej dep­tał po pal­cach. Dzię­ki temu był nie­zwy­kle zwin­ny. W li­ceum grał tro­chę w fut­bol, cho­ciaż był zbyt ni­ski, żeby stać się klu­czo­wym za­wod­ni­kiem. Pierw­sze pie­nią­dze za­ro­bił jako ha­mul­co­wy w Con­ra­il, ale zbyt czę­sto go zwal­nia­no, by na­zwać to ka­rie­rą. Trwa­ła wła­śnie dru­ga woj­na świa­to­wa, po­sta­no­wił więc przy­łą­czyć się do Ma­ry­nar­ki Han­dlo­wej za trzy peł­ne po­sił­ki, miej­sce do spa­nia i re­gu­lar­ną wy­pła­tę, któ­rą mógł wy­sy­łać Lor­ra­ine.

Jack nie pa­mię­tał June, ale znał wszyst­kie hi­sto­rie, któ­re były opo­wia­da­ne przy obie­dzie w ro­dzin­nym domu. „Moja sio­stra June to od­ręb­na hi­sto­ria – po­wie­dział ma­ga­zy­no­wi «Rol­ling Sto­ne». – Opu­ści­ła dom w wie­ku szes­na­stu lat – kie­dy uro­dził się Jack. – Była tan­cer­ką u Ear­la Car­rol­la i zna­ła Luc­ky’ego Lu­cia­na. Po­ślu­bi­ła jed­ne­go z ame­ry­kań­skich pi­lo­tów te­sto­wych, któ­ry prze­kro­czył ba­rie­rę dźwię­ku (…) Kie­dy June po­je­cha­ła do Ka­li­for­nii, do­sta­ła in­te­re­su­ją­cą pra­cę i spo­tka­ła cie­ka­wych lu­dzi. A po­tem zmar­ła. Bar­dzo mło­do. Na raka”.

Jack opo­wia­dał tę hi­sto­rię jak sce­na­riusz, fan­ta­stycz­ną opo­wieść z nie­szczę­śli­wym za­koń­cze­niem, w któ­rej June była pięk­ną, lecz tra­gicz­ną księż­nicz­ką. Oka­za­ło się, że Jack w tym sa­mym wie­ku co ona po­sta­no­wił opu­ścić dom i je­chać na Za­chód w po­szu­ki­wa­niu speł­nie­nia wła­sne­go snu o sła­wie. Po­wie­dział, że chce być ak­to­rem. Jak June, miał ogrom­ną wy­obraź­nię, któ­ra była pod­sta­wą w speł­nie­niu jego ma­rze­nia.

Kie­dy przy­je­chał do Los An­ge­les, za­miesz­kał u niej, ale gdy tyl­ko zdo­był re­gu­lar­ną pra­cę, wy­pro­wa­dził się. Wziął kil­ka lek­cji ak­tor­stwa i zna­lazł za­trud­nie­nie w nie­za­leż­nych fil­mach. Jego wcze­sne „zbun­to­wa­ne” role dały mu szan­sę na lep­sze kre­acje w pro­duk­cjach z po­rząd­niej­szym sce­na­riu­szem, choć na taki prze­łom mu­siał cze­kać wie­le lat – w koń­cu stał się gwiaz­dą. Był wy­chwa­la­ny przez fa­nów i kry­ty­ków, za­chwy­ca­no się jego nie­zwy­kłą oso­bo­wo­ścią na ekra­nie. Za­wsze wy­da­wa­ło się, że gra sa­me­go sie­bie, nie­waż­ne w ja­kiej roli. Był gwiaz­dą, lu­dzie szli do kina nie tyl­ko na film. Chcie­li zo­ba­czyć Jac­ka. Pu­blicz­ność go ko­cha­ła. Jego albo fil­mo­we wcie­le­nie, któ­rym, jak wie­rzy­li, się stał.

Ak­tor­stwo było dla nie­go czymś na­tu­ral­nym – po­przez dzie­ciń­stwo peł­ne roz­cza­ro­wań, dom w Nep­tu­ne City, w któ­rym nic nie wy­glą­da­ło tak jak trze­ba. W jego ro­dzi­nie każ­dy od­gry­wał ja­kąś rolę i to z po­wo­dze­niem. Jack nie uczył się gry od na­uczy­cie­li Me­to­dy Sta­ni­sław­skie­go czy Mar­lo­na Bran­do. Na­uczył się ak­tor­stwa od June, Lor­ra­ine, Joh­na, Shor­ty’ego, Dona, a przede wszyst­kim od Ethel May.

♦ ♦ ♦

Wszyst­kie wiel­kie gwiaz­dy fil­mo­we, a Jack z pew­no­ścią jest jed­ną z naj­więk­szych, to lu­dzie „po­dwój­ni”, z dwo­ma od­dziel­ny­mi ży­wo­ta­mi, wła­snym ży­ciem poza ekra­nem i oso­bo­wo­ścią zbior­czą, któ­ra gra wszyst­kie ko­cha­ne przez pu­blicz­ność po­sta­cie i któ­rą widz ko­cha. Ta dwo­istość spra­wia, że od­bior­com, a cza­sem na­wet kry­ty­kom fil­mo­wym i hi­sto­ry­kom kina, trud­no jest usta­lić gra­ni­cę po­mię­dzy po­sta­cią gra­ną przez ak­to­ra a sa­mym ak­to­rem. Trik sto­so­wa­ny przez ak­to­rów fil­mo­wych po­le­ga na prze­ko­na­niu nas, że są tymi, kim nie są, i że nie są tymi, kim są. Aby od­sło­ni­li swo­ją praw­dzi­wą twarz, mu­szą przed pu­blicz­no­ścią grać tych, któ­ry­mi nie są. Ak­tor­stwo to sztu­ka sztucz­no­ści.

Uśmiech­nię­ty, wy­lu­zo­wa­ny, pe­łen eks­pre­sji i emo­cji Jack, po­stać, któ­rą grał, była jego pro­fe­sjo­nal­nym wcie­le­niem aż do 1974 roku, kie­dy od­krył se­kret swo­jej ro­dzi­ny – praw­dę kry­ją­cą się za całą tą grą, tak mrocz­ną, głę­bo­ko ukry­tą i po­zba­wia­ją­cą złu­dzeń, że zmie­nia­ła wszyst­ko w jego ży­ciu i rów­nież wszyst­ko w jego grze. Ostat­nim jego fil­mem zre­ali­zo­wa­nym przed do­ko­na­niem tego od­kry­cia było Ostat­nie za­da­nie, w któ­rym po­stać gra­na przez Jac­ka, Bil­ly „Bad Ass” Bud­du­sky, jest czło­wie­kiem bę­dą­cym w cią­głym kon­flik­cie z pra­wem, któ­ry wie­rzy, że jest nie­ty­kal­ny, i czer­pie wiel­ką ra­dość z bun­tu. Jest moc­ny, za­czep­ny i nie­zwy­kle po­ryw­czy. Kie­dy za­czy­na się film, jest nie­win­ny i po­zo­sta­je ta­kim, na­wet gdy wi­dzi co­raz wię­cej sprzecz­no­ści w swo­ich dzia­ła­niach. W pierw­szym fil­mie, w któ­rym za­grał po od­kry­ciu ro­dzin­nej ta­jem­ni­cy, Chi­na­town, gra­na przez nie­go po­stać, J.J. Git­tes, jest de­tek­ty­wem, któ­ry po­dob­nie jak Jack Bud­du­sky jest sym­bo­lem wła­dzy. Git­tes jest tak samo twar­dy, za­baw­ny i za­czep­ny, ale przy tym wraż­li­wy i dzia­ła­ją­cy zgod­nie z in­stynk­ta­mi. Dla pu­blicz­no­ści to była jesz­cze lep­sza, jesz­cze bar­dziej in­spi­ru­ją­ca rola. Pu­blicz­ność uwiel­bia wraż­li­wość, to zna­czy uczu­cio­wość swo­ich bo­ha­te­rów.

W przy­pad­ku Jac­ka róż­ni­ce się­ga­ły głę­biej niż pod po­wierzch­nię. Jego styl gra­nia nie stał się bar­dziej doj­rza­ły; zmie­ni­ło się jego sce­nicz­ne wcie­le­nie, po­nie­waż zmie­nił się sam Jack.

W mię­dzy­cza­sie na­krę­cił z An­to­nio­nim Za­wód: Re­por­ter, jesz­cze za­nim wszedł na ekra­ny Chi­na­town. W fil­mie tym głów­ny bo­ha­ter nie ma jed­no­znacz­nej oso­bo­wo­ści i przez cały film po­szu­ku­je sie­bie. Sta­no­wi po­most po­mię­dzy po­sta­cią „Bad Ass” Bud­du­sky’ego i J.J.Git­te­sa. Wol­ność, któ­rej się­ga Da­vid Loc­ke, jest mię­dzy nimi łącz­ni­kiem. Po­stać osa­dzo­na w re­aliach woj­ny do­mo­wej sta­no­wi per­fek­cyj­ną me­ta­fo­rę tego fil­mu. Loc­ke na­ty­ka się w ho­te­lu na zwło­ki ja­kie­goś czło­wie­ka i przej­mu­je jego oso­bo­wość, li­te­ral­nie i w prze­no­śni sta­je się nim. W Chi­na­town Git­tes po­ja­wia się w fil­mie jako nie­win­ny fa­cet, ale kie­dy film się koń­czy, sta­je się, w ne­ga­tyw­nym sen­sie, do­świad­czo­ny. W praw­dzi­wym ży­ciu Jack ugryzł już wte­dy za­ka­za­ny owoc, po­znał ta­jem­ni­cę swo­jej ro­dzi­ny i za­pła­cił za nią cenę3.

Przez resz­tę ży­cia, na ekra­nie czy poza nim, żad­na gra­na przez Jac­ka po­stać nie była już tak ła­twa, pro­sta i nie­win­na. To wła­śnie lu­dzie mają na my­śli mó­wiąc o róż­ni­cy po­mię­dzy wcze­sny­mi „oso­bi­sty­mi” ro­la­mi Jac­ka a jego póź­niej­szy­mi ko­mer­cyj­ny­mi, ma­in­stre­amo­wy­mi fil­ma­mi.

Po 1974 roku, z jed­nym lub dwo­ma wy­jąt­ka­mi, nig­dy nie grał już tego typu po­sta­ci. W praw­dzi­wym ży­ciu ko­bie­ty nadal były dla nie­go źró­dłem przy­jem­no­ści i bólu, nie po­tra­fił nig­dy przy­jąć z za­ufa­niem ich praw­dzi­wej mi­ło­ści. Jego trwa­ją­cy sie­dem­na­ście lat zwią­zek z An­je­li­cą Hu­ston, naj­bliż­szą mu part­ner­ką, był se­rią po­że­gnań i po­wro­tów, zło­ści, fru­stra­cji i obu­stron­nej nie­wier­no­ści, któ­re za­śmie­ca­ły ich wspól­ny czas. A co istot­ne, w koń­cu każ­de z nich zo­sta­ło samo.

Po­zna­my te­raz hi­sto­rię Jac­ka Ni­chol­so­na gwiaz­do­ra i Jac­ka Ni­chol­so­na męż­czy­zny. Ak­tor Jack na­krę­cił sześć­dzie­siąt dwa fil­my, a w mię­dzy­cza­sie męż­czy­zna Jack żył po­mię­dzy nimi, ucząc się grać rolę, do któ­rej szy­ko­wał się przez całe ży­cie.

Sa­me­go sie­bie.

Den­nis Hop­per, Pe­ter Fon­da i Jack Ni­chol­son w Easy Ri­de­rze Hop­pe­ra z 1969 r.

SI­LVER SCRE­EN COL­LEC­TION/GET­TY IMA­GES/FLASH PRESS ME­DIA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W MO­ICH ŻY­ŁACH PŁY­NIE KRÓ­LEW­SKA KREW.

– JACK NI­CHOL­SON

Jack Ni­chol­son wy­cho­wał się w Nep­tu­ne City, ma­łym mia­stecz­ku w hrab­stwie Mon­mo­uth, w sta­nie New Jer­sey. Po­ło­żo­ne jest ono oko­ło pięć­dzie­się­ciu mil na po­łu­dnie od Man­hat­ta­nu, nie­da­le­ko Jer­sey Sho­re i As­bu­ry Park. To ko­lo­ro­wa mek­ka, z we­so­łym mia­stecz­kiem i uro­czy­mi ar­ka­da­mi, któ­re pod­sy­ca­ją wy­obraź­nię lo­kal­nych dzie­cia­ków z kla­sy pra­cu­ją­cej po­łu­dnio­we­go Jer­sey. As­bu­ry Park nie po­trze­bu­je stwa­rzać aury ta­jem­ni­czo­ści, za­wdzię­cza ją lo­kal­nym ma­rzy­cie­lom, z któ­rych naj­bar­dziej zna­ny­mi – oczy­wi­ście poza Jac­kiem – są: Bru­ce Spring­ste­en, Dan­ny De­Vi­to oraz, co­fa­jąc się w cza­sie do lat dzie­ciń­stwa Jac­ka, słyn­ne duo ko­me­dio­we zło­żo­ne z roz­trop­ne­go chu­dziel­ca i uro­cze­go ba­rył­ko­wa­te­go głup­ta­ska, czy­li Bud Ab­bott i Lou Co­stel­lo4.

Po­nie­waż dom Ethel May był bez prze­rwy pe­łen wpa­da­ją­cych po nową fry­zu­rę ko­biet i ich znu­dzo­nych mę­żów, któ­rzy cza­sa­mi im to­wa­rzy­szy­li, albo dzie­cia­ków, któ­re klient­ki przy­pro­wa­dza­ły ze sobą, żeby za­osz­czę­dzić na opie­kun­ce, mło­dy Jack miał pro­blem ze zna­le­zie­niem so­bie wła­sne­go kąta w pach­ną­cym ko­sme­ty­ka­mi, wy­peł­nio­nym zgieł­kiem i ko­bie­cą pa­pla­ni­ną domu. Jak póź­niej po­wie­dział: „Bę­dąc oto­czo­nym wszyst­ki­mi tymi es­tro­ge­na­mi, to cud, że nie zo­sta­łem ge­jem”. Kie­dy tyl­ko mógł, wy­my­kał się z domu i włó­czył po piasz­czy­stym wy­brze­żu albo krę­cił bez celu po ta­nich i ki­czo­wa­tych te­atrzy­kach.

W domu mógł ro­bić dwie rze­czy: czy­tać ko­mik­sy i zbie­rać kar­ty z gra­cza­mi bejs­bo­lu. Jack żył swo­imi ma­rze­nia­mi o su­per­bo­ha­te­rach. Eska­pizm po­zwa­lał mu po­ko­nać sa­mot­ność, a sa­mot­ność wy­wo­ły­wa­ła w nim gniew, któ­ry ro­dził się z tego, że ota­cza­ło go w domu tak wie­le lu­dzi, a jed­nak więk­szość cza­su spę­dzał sam. Jego czę­ste ata­ki gnie­wu były wo­ła­niem o uwa­gę. We­dług sio­stry, Lor­ra­ine, kie­dy Jack nie mógł cze­goś prze­wal­czyć, „roz­no­sił dom swo­ją hi­ste­rią przy­po­mi­na­ją­cą trzę­sie­nie zie­mi”. W pew­ne Boże Na­ro­dze­nie zła­pał piłę i od­ciął nogę od sto­łu w kuch­ni. W re­wan­żu Ethel May dała mu jako świą­tecz­ny pre­zent bry­łę wę­gla. Jack wrzesz­czał i wście­kał się do mo­men­tu, aż do­stał praw­dzi­wy pre­zent. Do­pie­ro wte­dy się uspo­ko­ił. In­nym ra­zem, kie­dy chciał zwró­cić na sie­bie uwa­gę, a Ethel May roz­ma­wia­ła przez te­le­fon, po­ło­żył się na pod­ło­dze i wrzesz­czał tak dłu­go, do­pó­ki nie odło­ży­ła słu­chaw­ki. „Póź­niej – wspo­mi­na Jack – do­brze ro­zu­mia­łem uczu­cie to­wa­rzy­szą­ce by­ciu nie­chcia­nym – bo jako małe dziec­ko czu­łem, że sta­no­wię dla mo­jej ro­dzi­ny pro­blem. Moja mat­ka i oj­ciec ro­ze­szli się tuż przed mo­imi na­ro­dzi­na­mi (…) mo­jej ma­mie mu­sia­ło być bar­dzo trud­no”. Do­pie­ro po la­tach Jack po­jął, dla­cze­go tar­ga­ły nim ta­kie uczu­cia.

Jak więk­szość chłop­ców w jego wie­ku, Jack po­dzi­wiał Jo­ego Di­Mag­gia i zbie­rał wszyst­kie kar­ty z jego wi­ze­run­kiem. Pew­ne­go razu Jack zo­stał wy­sła­ny do skle­pu po chleb i mle­ko i za­miast za­ku­pów przy­niósł naj­now­sze nu­me­ry ko­mik­sów: Sub­ma­ri­ner, The Hu­man Torch, Cap­ta­in Ma­rvel i swo­je­go ulu­bio­ne­go Bat­ma­na. Ze wszyst­kich bo­ha­te­rów naj­bar­dziej ko­chał Bat­ma­na, po­nie­waż „miał zwięk­szo­ne ludz­kie moce, a nie nie­re­al­ne nie­ludz­kie siły”. Uwiel­biał po­stać Jo­ke­ra. Kie­dy wró­cił do domu, Ethel skar­ci­ła go i za­bra­ła mu wszyst­kie te ksią­żecz­ki.

W ży­ciu Jac­ka we wcze­snym wie­ku po­ja­wił się te­mat sek­su. „Mia­łem sil­ny po­pęd. Pa­mię­tam, że już w dzie­ciń­stwie sek­su­al­nie pod­nie­ca­ło mnie wie­le rze­czy, tak gdzieś przed ósmym ro­kiem ży­cia, kie­dy sie­dzia­łam w wan­nie. Mia­łem na­praw­dę spo­ry ape­tyt”.

Były też i fil­my. Mło­dy Jack spę­dzał każ­dy so­bot­ni po­ra­nek w lo­kal­nym ki­nie, The Pa­la­ce, do­słow­nie chło­nąc kre­sków­ki i fil­my w od­cin­kach, w któ­rych bo­ha­ter ra­to­wał się na koń­cu w ja­kiś nie­moż­li­wy spo­sób, co mia­ło za­chę­cić dzie­cia­ki, by w na­stęp­ną so­bo­tę przy­by­ły na ko­lej­ny ma­ra­ton ce­lu­lo­idu, na­po­jów ga­zo­wa­nych, po­pcor­nu i cu­dow­nych oca­leń.

Cho­ciaż pod wzglę­dem fi­nan­so­wym były to trud­ne cza­sy, „nig­dy nie czu­łem się bied­ny – wspo­mi­na Jack. – W Nep­tu­ne były re­jo­ny gor­sze, wy­peł­nio­ne niż­szy­mi kla­sa­mi, i te lep­sze, z ludź­mi z wyż­szych sfer. Ethel May Ni­chol­son mia­ła na tyle spry­tu, by­śmy za­miesz­ka­li w lep­szej dziel­ni­cy” – do­da­je. Po­nie­waż fir­ma Ethel May kwi­tła, w 1950 roku, kie­dy Jack miał trzy­na­ście lat, prze­pro­wa­dzi­ła całą ro­dzi­nę o dwie zna­czą­ce mile do Spring Lake, lep­sze­go są­siedz­twa po dru­giej stro­nie to­rów, któ­re na­zy­wa­no Irish Ri­vie­ra albo Jer­sey Sho­re. Te­raz dom i sa­lon zna­la­zły się na 505 Mer­cer Ave­nue, aku­rat wte­dy gdy Jack po­szedł do Ma­na­squ­an High Scho­ol, jed­nej z lep­szych szkół w po­łu­dnio­wym New Jer­sey.

Ethel ku­pi­ła je­den z pierw­szych od­bior­ni­ków te­le­wi­zyj­nych w dziel­ni­cy, czar­no-bia­łe pu­deł­ko na nóż­kach – to była wiel­ka spra­wa dla wszyst­kich poza Jac­kiem. Jack wo­lał swo­je so­bot­nie po­ran­ne fil­my niż prze­ga­da­ne nie­wy­raź­ne pro­gra­my na nie­du­żym ekra­nie. Nie ro­bi­ły na nim wra­że­nia Przy­go­dy Su­per­ma­na aniSa­mot­ny jeź­dziec. Bar­dziej po­do­ba­li mu się w ko­mik­sach, w jego ży­wej wy­obraź­ni, niż w te­le­wi­zji. Na­wet je­śli inne dzie­ci z oko­li­cy zbie­ra­ły się tłum­nie, by oglą­dać w ich sa­lo­nie nowy cud ob­ra­zu i dźwię­ku, Jack miał go w no­sie.

Nie było w nim jesz­cze tego mło­dzień­cze­go pędu (któ­ry do­pie­ro miał się w nim na­ro­dzić); wciąż był niż­szy od więk­szo­ści chłop­ców i ob­ra­stał go dzie­cię­cy tłusz­czyk. W koń­cu go zgu­bił, ale nig­dy nie osią­gnął ta­kie­go wzro­stu, o ja­kim ma­rzył, by mógł grać w ko­szy­ków­kę ze szkol­ną dru­ży­ną. Kie­dy prze­stał ro­snąć, mie­rzył za­le­d­wie metr sie­dem­dzie­siąt pięć. Przy nad­wa­dze i nie­du­żym wzro­ście zy­skał wśród uczniów szy­der­cze prze­zwi­sko „Chubs” (Pu­cek). Miał wiel­kie kło­po­ty z trą­dzi­kiem. Jego skó­rę po­kry­wa­ły krost­ki, bli­zny szpe­ci­ły twarz, ra­mio­na, pierś i ple­cy. Z tego po­wo­du, na­wet gdy był już wzię­tym ak­to­rem, był bar­dzo ostroż­ny i nig­dy nie po­zwa­lał fil­mo­wać się bez ko­szul­ki, chy­ba że w ko­rzyst­nym świe­tle albo ze sta­ran­nie na­ło­żo­nym pod­kła­dem.

W Ma­na­squ­an miał opi­nię do­bre­go ucznia. Był by­stry, in­te­li­gent­ny i ana­li­tycz­ny, ale bra­ko­wa­ło mu tego, na czym za­le­ża­ło mu naj­bar­dziej: wzro­stu i siły fi­zycz­nej, by grać w pił­kę. Ko­szy­ków­ka była poza jego za­się­giem, za­jął się więc opi­sy­wa­niem w ga­zet­ce szkol­nej do­ko­nań dru­ży­ny ko­szy­kar­skiej. Pró­bo­wał też rug­by, ale znów oka­zał się za ni­ski i za de­li­kat­ny do tej gry, dla­te­go mu­siał za­do­wo­lić się rolą me­na­dże­ra do spraw sprzę­tu. Po­da­wał je­dy­nie kije, pił­ki i rę­ka­wi­ce in­nym za­wod­ni­kom. „Chciał być atle­tą, więc praw­do­po­dob­nie fru­stro­wał się z po­wo­du swe­go ni­skie­go wzro­stu i nie­wiel­kiej siły, a na­wet z tego, że nie był nie­co star­szy. Za­wsze był naj­młod­szy w gru­pie” – wspo­mi­na je­den ze szkol­nych ko­le­gów Jac­ka. W za­mian za to pi­sał o roz­gryw­kach. Jak się oka­za­ło, pi­sa­nie przy­cho­dzi­ło mu z ła­two­ścią. Uwiel­biał spra­woz­da­nia z me­czów, w któ­rych przed­sta­wiał ak­cję tak, jak­by sam grał w dru­ży­nie. Na­pi­sa­nie chwy­tli­we­go zda­nia przy­no­si­ło mu nie­mal taką samą fraj­dę jak cel­ny rzut. Nie­mal.

W 1953 roku szes­na­sto­let­ni Jack wy­róż­niał się wśród in­nych uczniów. Był ir­landz­kim przy­stoj­nia­kiem i – po­mi­mo trą­dzi­ku – jego nowe, szczu­plej­sze i bar­dziej mu­sku­lar­ne cia­ło oraz ostry, dow­cip­ny spo­sób mó­wie­nia za­pew­ni­ły mu po­zy­cję naj­po­pu­lar­niej­sze­go chło­pa­ka w kla­sie. Po raz pierw­szy dziew­czy­ny w szko­le za­czę­ły za­uwa­żać jego moc­ną syl­wet­kę – Pu­cek stał się Nic­kiem (skrót od Ni­chol­so­na) – a sze­ro­ki uśmiech nie opusz­czał te­raz jego twa­rzy, tak jak­by był wy­cię­ty no­żem. I mimo że na­uczy­cie­le po­dej­rze­wa­li, że za tym uśmie­chem kry­ją się prze­róż­ne grzesz­ki, mimo jego aro­gan­cji, naj­gor­sze, o co mo­gli go oskar­żyć, było pa­le­nie. Za­czął pa­lić dwie pacz­ki dzien­nie i ten na­wyk po­zo­stał z nim na za­wsze. Ostrze­ga­no go, że pa­le­nie za­ha­mu­je jego wzrost. Śmiał się z tego, ale fakt fak­tem, że nie urósł po­nad metr sie­dem­dzie­siąt pięć – był niż­szy niż Ste­ve McQu­een, Paul New­man, Ro­bert Red­ford, tego sa­me­go wzro­stu co Ro­bert De Niro, ale wyż­szy od Ala Pa­ci­no i Boba Dy­la­na.

Po nie­uda­nej pró­bie do­sta­nia się do dru­ży­ny szkol­nej za­jął się do­ryw­czo grą w szkol­nych sztu­kach, co nie wy­ma­ga­ło ani od­po­wied­nie­go wzro­stu, ani siły atle­ty. W pierw­szej kla­sie od­krył, że to za­ję­cie nie tyl­ko bar­dzo mu się po­do­ba, ale że jest w nim cał­kiem do­bry. Jego pierw­sze przed­sta­wie­nie, Out of the Fry­ing Pan, pió­ra Fran­ci­sa Swan­na, było ko­me­dią o mło­dych dzie­cia­kach, któ­re sta­ra­ją się za­ist­nieć na Broad­wayu. Sztu­ka od­no­si­ła ogrom­ne suk­ce­sy w 1941 roku i sta­ła się sztan­da­ro­wym przed­sta­wie­niem wie­lu te­atrów szkol­nych w la­tach czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych, za­nim ustą­pi­ła bar­dziej współ­cze­snym pro­duk­cjom. Jack za­grał we Fry­ing Pan małą ról­kę, ale po­ra­dził so­bie na tyle do­brze, by w ko­lej­nej kla­sie na sta­łe za­pi­sać się szkol­ne­go te­atru.

Po szko­le, po­mię­dzy pró­ba­mi, by za­ro­bić na pa­pie­ro­sy, Jack pra­co­wał jako bi­le­ter w lo­kal­nym te­atrze, The Ri­vo­li, w Bel­mar. Za­mie­niał świa­tło dnia i uwa­gę, jaką zy­ski­wał w szko­le swo­ją grą, na te­atral­ną ciem­ność, w któ­rej mógł ob­ser­wo­wać praw­dzi­wych ak­to­rów, ana­li­zu­jąc każ­dy ich ruch, sta­ra­jąc się roz­gryźć ich spo­sób pra­cy i to, czy mógł­by sam grać tak jako oni. Do­ra­biał też jako ra­tow­nik (za­wsze w ko­szul­ce, by ukryć pierś po­kry­tą trą­dzi­kiem). Dzię­ki tej pra­cy miał przy­jem­ność oglą­da­nia mło­dych dziew­cząt w stro­jach ką­pie­lo­wych.

W przed­sta­wie­niu wy­sta­wio­nym na za­koń­cze­nie szko­ły Jack za­grał w The Cu­rio­us Sa­va­ge Joh­na Pa­tric­ka, sztu­ce, któ­ra zo­sta­ła na­pi­sa­na dla le­gen­dy kina nie­me­go Lil­lian Gish. Opo­wia­da­ła o sta­rej ko­bie­cie, któ­ra tra­fia do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go, gdzie ota­cza­ją ją sza­leń­cy. Naj­więk­sze­go z nich, Han­ni­ba­la, za­grał wła­śnie Jack. Był w tej roli tak do­bry, że pod­czas za­koń­cze­nia roku uzna­ny zo­stał przez star­szych ko­le­gów za „naj­lep­sze­go ak­to­ra”.

Po­mi­mo ro­sną­cej po­pu­lar­no­ści wśród dziew­cząt oraz pra­cy ra­tow­ni­ka Jack wciąż nie miał żad­nej dziew­czy­ny na sta­łe. Za­wsze był dow­cip­ny i rzu­cał cię­te ko­men­ta­rze, w szko­le stał się więc kla­so­wym klow­nem, a jego dow­cip po­zwa­lał ła­go­dzić wie­le na­pięć. Nie po­tra­fił pod­ry­wać dziew­cząt dzię­ki temu, jak wy­glą­dał, po­tra­fił jed­nak zbli­żyć się do nich dzię­ki temu, że je roz­śmie­szał. W ostat­niej kla­sie oto­czo­ny był naj­pięk­niej­szy­mi, a więc „nie­ty­kal­ny­mi” szkol­ny­mi księż­nicz­ka­mi. Jak wspo­mi­na San­dra Ha­wes, „naj­lep­sza ak­tor­ka” z ich ostat­niej kla­sy, part­ner­ka te­atral­na Jac­ka: „Uma­wiał się z naj­po­pu­lar­niej­szy­mi dziew­czy­na­mi w szko­le (…) był za­baw­ny (…) ale z ni­kim się nie wią­zał (…) chy­ba tyl­ko on nie miał dziew­czy­ny (…) był żar­tow­ni­siem, ka­wa­la­rzem, za­wsze wy­ci­nał ja­kieś nu­me­ry”. Dzię­ki słow­nej żon­gler­ce zy­skał wśród ko­le­gów przy­do­mek „Tkacz” – po­tra­fił tkać naj­bar­dziej wy­szu­ka­ne hi­sto­rie i za­wsze wy­my­ślał cie­ka­wą po­in­tę. Już wte­dy gdy opo­wia­dał, miał zwy­czaj ob­li­zy­wa­nia ust po­mię­dzy sło­wa­mi.

Dzię­ki swo­jej po­pu­lar­no­ści, po­mi­mo że ubie­rał się jak bun­tow­nik, zo­stał wy­bra­ny na prze­wod­ni­czą­ce­go naj­star­szej kla­sy. Po obej­rze­niu fil­mu, któ­ry wpły­nął na całe jego ży­cie, Dzi­kie­go Lasz­ló Be­ne­de­ka z 1953 roku, no­sił brud­ne dżin­sy i mo­to­cy­klo­wą kurt­kę. Film wszedł na ekra­ny w grud­niu, Mar­lon Bran­do grał w nim ło­bu­za-mo­to­cy­kli­stę, któ­ry swo­im oszczęd­nie pre­zen­to­wa­nym, ale za­bój­czym uśmie­chem w tak zwa­nym hap­py en­dzie zdo­by­wa naj­lep­szą dziew­czy­nę. Wła­dze szko­ły tro­chę krzy­wi­ły się na strój Jac­ka, ale przy­my­ka­ły na to oko. W czerw­cu miał skoń­czyć szko­łę, za­tem nie było sen­su w ostat­niej chwi­li ro­bić za­mie­sza­nia.

W czerw­cu 1954 roku skoń­czył Ma­na­squ­anę. Za­osz­czę­dził tro­chę pie­nię­dzy z pra­cy w te­atrze i pra­cy ra­tow­ni­ka, ku­pił więc so­bie uży­wa­ny sa­mo­chód, stu­de­ba­ke­ra z 1947 roku (Jack uwiel­biał żar­to­wać, że był tak do­brym gra­czem na wy­ści­gach, że re­gu­lar­ne wi­zy­ty na Mon­mo­uth w trak­cie li­ceum po­zwo­li­ły mu wy­grać pie­nią­dze na sa­mo­chód). Do­pie­ro wte­dy, kie­dy po­sta­no­wił zdać na pra­wo jaz­dy, oka­za­ło się, że nie ma aktu uro­dze­nia. Jack my­ślał, że to dla­te­go, że uro­dził się w domu, po­dob­nie jak sio­stry. W pa­pie­rach sta­nu New Jer­sey Jack nie ist­niał. Aby za­ra­dzić tej nie­ści­sło­ści, Ethel May szyb­ko wy­peł­ni­ła od­po­wied­nie for­mu­la­rze w de­par­ta­men­cie zdro­wia sta­nu New Jer­sey. Za­świad­czy­ła w nich, że Jack uro­dził się dwu­dzie­ste­go dru­gie­go kwiet­nia 1937 roku w ich domu, przy Si­xth Ave­nue nr 1410 w Nep­tu­ne City, w sta­nie New Jer­sey. Wy­ja­śni­ła, że ona, Ethel Rho­ads, jest jego mat­ką, a jej mę­żem i oj­cem Jac­ka był John Jo­seph Ni­chol­son.

Jack w ten spo­sób otrzy­mał do­ku­men­ty, któ­rych po­trze­bo­wał, by wy­ro­bić so­bie pra­wo jaz­dy. Póź­niej miał od­kryć, że fak­ty te, po­dob­nie jak więk­szość hi­sto­rii ro­dzi­ny, któ­rą uwa­żał za praw­dzi­wą, mi­ja­ły się z praw­dą.

ROZDZIAŁ DRUGI

ZA­CZĄ­ŁEM PRZY­GO­DĘ Z AK­TOR­STWEM, BĘ­DĄC FA­NEM.

– JACK NI­CHOL­SON

Kiedy by­łem już w od­po­wied­nim wie­ku, po­je­cha­łem na za­chód, żeby zo­ba­czyć gwiaz­dy fil­mo­we i roz­po­cząć pra­cę w wiel­kich wy­twór­niach… Mó­wiąc o so­bie «fan», nie mam na my­śli żad­ne­go po­lo­wa­nia na au­to­gra­fy (…) Każ­dy w moim wie­ku [był] fa­nem Mar­lo­na Bran­do”.

De­cy­zja Jac­ka, by spę­dzić tro­chę cza­su w Los An­ge­les, po­ja­wi­ła się dzię­ki za­pro­sze­niu z zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nej stro­ny, od sio­stry June. June miesz­ka­ła te­raz w ma­łym miesz­kan­ku w In­gle­wo­od, ro­bot­ni­czej dziel­ni­cy nie­da­le­ko cen­trum Los An­ge­les. Jej wy­pra­wa na za­chód nie była usła­na ró­ża­mi. Po­mi­mo obiek­cji Fur­cil­lo-Rose’a dwa mie­sią­ce po na­ro­dzi­nach Jac­ka po­sta­no­wi­ła opu­ścić New Jer­sey i spró­bo­wać sił w show-biz­ne­sie. Przy­łą­czy­ła się do tru­py wo­de­wi­lo­wej, któ­ra po­dró­żo­wa­ła od Fi­la­del­fii do Mia­mi, i z po­wro­tem do Chi­ca­go. W 1944 roku, w wie­ku dwu­dzie­stu pię­ciu lat jej sny o ka­rie­rze tan­cer­ki wy­ga­sły, za­trud­ni­ła się w fa­bry­ce bro­ni w Ohio. Tam spo­tka­ła i po­ślu­bi­ła Mur­raya „Boba” Haw­leya, roz­wie­dzio­ne­go pi­lo­ta te­sto­we­go (któ­ry praw­do­po­dob­nie uczest­ni­czył w pró­bach po­ko­na­nia ba­rie­ry dźwię­ku), po­cho­dzą­ce­go z za­moż­nej ro­dzi­ny. Mie­li dwój­kę dzie­ci, syna i cór­kę, i prze­pro­wa­dzi­li się do So­uthamp­ton, w sta­nie Nowy Jork, gdzie re­zy­do­wa­li bo­ga­cze z pół­noc­ne­go wscho­du. Wszyst­ko do­brze się ukła­da­ło, aż pew­ne­go dnia, bez uprze­dze­nia, Haw­ley opu­ścił June z dzieć­mi i od­szedł z inną ko­bie­tą. Po­rzu­co­na June wró­ci­ła na krót­ko do New Jer­sey, a po­tem po­sta­no­wi­ła za­cząć z dzie­cia­ka­mi ży­cie od nowa w Los An­ge­les.

Kie­dy Jack skoń­czył li­ceum, w pre­zen­cie z oka­zji ukoń­cze­nia szko­ły wy­sła­ła mu za­pro­sze­nie do od­wie­dze­nia jej w Hol­ly­wo­od i bi­let na sa­mo­lot. Nie wi­dzia­ła Jac­ka od cza­su, gdy był ma­łym chłop­cem, i chcia­ła go po­znać, do­wie­dzieć się, jaki jest. Jack z ko­lei rzu­cił się na tę oka­zję nie tyle z po­trze­by po­zna­nia sio­stry, ile po to, by cho­dzić tymi sa­my­mi uli­ca­mi i od­dy­chać tym sa­mym po­wie­trzem co jego idol z ekra­nu, Mar­lon Bran­do.

Co cie­ka­we, po­mi­mo swo­jej po­pu­lar­no­ści w szko­le i oko­li­cy, ni­ko­mu z przy­ja­ciół nie po­chwa­lił się, do­kąd je­dzie. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by nic dla nie­go nie zna­czy­li, jak­by byli dla nie­go prze­szko­dą, szcze­gól­nie dziew­czy­ny. Kie­dy wy­ru­szył do Ka­li­for­nii, wciąż był pra­wicz­kiem. Jack obie­cał Ethel May, że wró­ci za mie­siąc i zgło­si się na Uni­wer­sy­tet De­la­wa­re, po­nie­waż do­bre stop­nie gwa­ran­to­wa­ły mu sty­pen­dium na po­li­tech­ni­ce.

June szyb­ko po­ża­ło­wa­ła, że za­pro­si­ła Jac­ka, a Jack po­ża­ło­wał, że przy­jął za­pro­sze­nie. Jej miesz­kan­ko było za małe dla niej i dwój­ki dzie­ci, a po przy­jeź­dzie Jac­ka sta­ło się wręcz cia­sne, szcze­gól­nie że chło­pak sie­dział w nim cały dzień, roz­le­ni­wio­ny i po­sęp­ny. Spał do póź­na i wy­ja­dał wszyst­ko z ma­leń­kiej lo­dów­ki. Od­po­czy­wa­ła od nie­go z rzad­ka, na przy­kład gdy wy­bie­rał się do po­bli­skie­go Hol­ly­wo­od Park, by po­grać na wy­ści­gach. Nie miał pie­nię­dzy na bi­le­ty au­to­bu­so­we, więc ry­zy­ko­wał i jeź­dził na gapę do Hol­ly­wo­od, by zwie­dzać słyn­ne mia­sto. Nie mógł się na­pa­trzeć na wspa­nia­łe ba­se­ny i oran­że­rie.

Mia­sto fa­bry­ki snów zbu­do­wa­ne zo­sta­ło przez pierw­sze po­ko­le­nie fil­mo­wych moż­no­wład­ców, któ­rzy prze­ję­li po­ma­rań­czo­we plan­ta­cje ro­sną­ce na ta­niej zie­mi i wy­bu­do­wa­li na nich wy­twór­nie fil­mo­we oraz małe dom­ki dla pra­cow­ni­ków, ma­ki­ja­ży­stów i ak­to­rów. Po­ja­wi­ły się roz­ma­ite fir­my, któ­re za­spo­ka­ja­ły po­trze­by więk­szość ak­to­rów i tech­ni­ków z wy­twór­ni – ka­wiar­nie, gdzie mo­gli pa­lić i wy­pi­jać li­try go­rą­cej, pa­ru­ją­cej kawy po dro­dze do pra­cy, i bary, gdzie mo­gli re­lak­so­wać się wie­czo­ra­mi i sie­dzieć w nich aż do za­mknię­cia. O go­dzi­nie je­de­na­stej mia­sto za­my­ka­no na czte­ry spu­sty. Krę­ce­nie za­czy­na­ło się znów o świ­cie.

W 1935 roku cała im­pre­za prze­nio­sła się na za­chód, na pas nie­cie­ka­wej, su­ro­wej zie­mi po­mię­dzy Hol­ly­wo­od a Be­ver­ly Hills, na Sun­set Bo­ule­vard, zna­ny jako Sun­set Strip. Nie było tam na­wet od­dzia­łu po­li­cji ani lo­kal­nych władz, kró­lo­wał seks, al­ko­hol lał się stru­mie­nia­mi. Wła­ści­cie­la­mi wie­lu ka­fe­jek i klu­bów na Strip byli sami ak­to­rzy. Po­ja­wi­ło się też wie­le bur­de­li, któ­rych głów­ną atrak­cją były nie­zwy­kle pięk­ne dziew­czy­ny. Wie­le z nich w cią­gu dnia pra­co­wa­ło w wy­twór­ni. Cze­ka­jąc na swo­je pięć mi­nut, wo­la­ły być na­zy­wa­ne „gwiazd­ka­mi”, ale mu­sia­ły ja­koś za­ra­biać na ży­cie.

Głów­ne hol­ly­wo­odz­kie wy­twór­nie mia­ły od dzie­się­cio­le­ci mo­no­pol na to, co moż­na na­krę­cić i obej­rzeć na wiel­kim ekra­nie. Pro­du­ko­wa­ły fil­my, dys­try­bu­owa­ły je i były wła­ści­cie­la­mi kin, któ­re je wy­świe­tla­ły. Ta że­la­zna he­ge­mo­nia za­czę­ła nie­co słab­nąć w 1948 roku, kie­dy Sąd Naj­wyż­szy okre­ślił Hol­ly­wo­od jako mo­no­po­li­stę i za­czę­ły zmie­niać się same fil­my. Po­ja­wie­nie się nie­za­leż­nych pro­duk­cji ob­wie­ści­ło ko­niec ery cen­zor­skie­go Ko­dek­su Hay­sa. Hol­ly­wo­od, ale nie­ko­niecz­nie po­przez swe naj­więk­sze wy­twór­nie, za­czął chęt­nie in­we­sto­wać w am­bit­ne fil­my. Wresz­cie prze­bi­ły się inne te­ma­ty niż „chło­pak spo­ty­ka dziew­czy­nę”, któ­re do­mi­no­wa­ły w hol­ly­wo­odz­kim zło­tym wie­ku. Ośrod­kiem no­wej fali sta­li się nowi gwiaz­do­rzy, a ża­den nie błysz­czał więk­szym bla­skiem niż Mar­lon Bran­do.

W lip­cu 1954 roku, krót­ko po tym jak Jack przy­był do Hol­ly­wo­od, w ki­nach po­ja­wił się po­ru­sza­ją­cy film Ka­za­na Na na­brze­żach z Mar­lo­nem Bran­do w roli głów­nej. John­ny’ego Sta­ble­ra wy­parł z kin Ter­ry Mal­loy, nowy bo­ha­ter ame­ry­kań­skie­go fil­mu, mę­ski, ale wraż­li­wy twar­dziel, za­gu­bio­ny w po­szu­ki­wa­niu wła­snej du­szy.

Bran­do zmie­nił na za­wsze wi­ze­ru­nek nie tyl­ko ame­ry­kań­skie­go gwiaz­do­ra, któ­ry stał się młod­szy i na nowo zde­fi­nio­wał po­ję­cie mę­sko­ści na ekra­nie. Jako Ter­ry Mal­loy w Na na­brze­żach Bran­do spra­wił, że nie tyl­ko Jack, ale całe jego po­ko­le­nie za­czę­ło szu­kać wła­sne­go wzor­ca mę­sko­ści.

W miesz­ka­niu June było cia­sno, a Jac­ka de­ner­wo­wa­ły jej cią­głe za­bie­gi, ja­kim pod­da­wa­ła wło­sy, i py­ta­nia o to, czy jest na­je­dzo­ny i czy zmie­nił bie­li­znę. Za­cho­wy­wa­ła się bar­dziej jak mat­ka niż jak sio­stra. „Mie­li­śmy nie­ty­po­wą re­la­cję – wspo­mi­nał Jack po la­tach. – Ro­zu­mie­li­śmy się bez słów. My­śla­łem so­bie, kie­dy tak się mną za­chwy­ca­ła, o co ona się mar­twi?”

Po­mi­mo na­le­gań Mud, by wró­cił na wschód do col­le­ge’u, po obej­rze­niu Na na­brze­żach Jack wie­dział, że po­wro­tu już nie ma. Kie­dy skoń­czy­ło się lato, po­sta­no­wił za­mie­nić na­ukę w szko­le na kil­ka lek­cji ży­cia. Zna­lazł małe, nie­dro­gie miesz­kan­ko w Cu­lver City, kil­ka mil od Hol­ly­wo­od, w któ­rym sy­piał do po­po­łu­dnia, je­śli miał na to ocho­tę. Nie mu­siał już wy­słu­chi­wać zrzę­dze­nia June, a po­tem wsta­wał i szedł do pra­cy, któ­ra po­zwa­la­ła mu się utrzy­mać. Pra­co­wał jako in­wen­ta­ry­za­tor w skle­pie z za­baw­ka­mi przy Hol­ly­wo­od Bo­ule­vard.

Na prze­ką­sce w Ro­me­ro Cof­fee Shop przy Wil­shi­re spo­ty­ka­ło się wie­lu nie­do­szłych ak­to­rów. Nie chcie­li już być ko­lej­nym Ta­bem czy Roc­kiem, chcie­li być na­stęp­nym Mar­lo­nem. Otwar­tość Jac­ka po­zwo­li­ła mu ła­two zin­te­gro­wać się z tym to­wa­rzy­stwem, z któ­rym go­dzi­na­mi, roz­ma­wiał o ulu­bio­nych fil­mach swo­im ma­to­wym, mo­no­ton­nym gło­sem z ak­cen­tem z New Jer­sey. Uwiel­biał ana­li­zo­wać sce­nę z Na na­brze­żach, kie­dy Bran­do jako Ter­ry pod­no­si rę­ka­wicz­kę, któ­rą nie­chcą­cy upu­ści­ła Eve Ma­rie Sa­int w roli Edie, dzię­ki cze­mu za­czy­na­ją nie­koń­czą­cą się roz­mo­wę. Ter­ry pod­no­si ją i sta­ra się wło­żyć na wła­sną rękę, aby wczuć się le­piej w skó­rę wła­ści­ciel­ki. Sce­na była tym lep­sza, że zo­sta­ła za­im­pro­wi­zo­wa­na. Sa­int nie­chcą­cy upu­ści­ła rę­ka­wicz­kę i Bran­do wy­ko­rzy­stał ten mo­tyw. Me­to­da Sta­ni­sław­skie­go to była praw­dzi­wa roz­kosz dla dys­ku­tan­tów przy ka­wie.

Jack miał szczę­ście, mógł pod­ry­wać naj­więk­sze pięk­no­ści w ob­ci­słych swe­ter­kach i czar­nych dżin­sach, któ­re sie­dzia­ły przy sto­li­kach, pod­pie­ra­jąc pod­bró­dek na dło­ni i słu­cha­jąc z wiel­ką uwa­gą każ­de­go sło­wa. My­ślał o tym, ale nie miał od­wa­gi, żeby spró­bo­wać.

Cho­dził też do in­nych knaj­pek i ba­rów, w któ­rych spo­ty­ka­li się wszy­scy aspi­ru­ją­cy ak­to­rzy – The Uni­corn, The Re­na­is­san­ce, Chez Pau­let­te’s, Bar­ney’s Be­ane­ry, The Rain Check – było to do­bre miej­sce, by grać nie­śpiesz­nie w strzał­ki – Mac’s, Lu­ans. Uwiel­biał tam trzy­mać się z „Pu­ries” jak na­zy­wał ak­tor­skich adep­tów z L.A., któ­rych kul­tu­ra za­czy­na­ła się wte­dy two­rzyć. „By­łem czę­ścią po­ko­le­nia, któ­re wy­cho­wa­ło się na cool jaz­zie i Jac­ku Ke­ro­uacu, ubie­ra­li­śmy się w sztruk­sy i gol­fy, roz­ma­wia­li­śmy o Ca­mu­sie, Sar­trze i eg­zy­sten­cja­li­zmie (…) Nie spa­li­śmy całe noce, a po­tem od­sy­pia­li­śmy do trze­ciej po po­łu­dniu (…) Jako nie­licz­ni oglą­da­li­śmy eu­ro­pej­skie fil­my (…) «Pu­ries» z L.A. byli dum­ni z kli­ma­tu swo­je­go mia­sta – ogrom­nych ham­bur­ge­rów, osiem­na­stu ty­się­cy sma­ków lo­dów. To były wy­sko­ko­we dzie­cia­ki z Hol­ly­wo­od (…)”

Kie­dy nie miał już zu­peł­nie kasy, spa­ce­ro­wał po Sun­set, mi­jał La Brea i szedł w stro­nę jed­nej z wie­lu skle­po­wych hal, któ­re wci­śnię­te były po­mię­dzy punkt z ta­tu­aża­mi a ja­kąś hur­tow­nię. Za­ra­biał tam szyb­kie pie­nią­dze na opła­ce­nie czyn­szu.

W 1955 roku, po roku sa­mot­ne­go ży­cia Jac­ka wśród człon­ków ka­wiar­nia­nej kli­ki, L.A. za­czę­ło tra­cić dla nie­go urok. Spo­tka­nia z chło­pa­ka­mi (i dziew­czy­na­mi) spra­wia­ły fraj­dę, ale prze­sta­ły mu wy­star­czać. Nie po­tra­fił bli­żej za­przy­jaź­nić się z ni­kim, ani z fa­ce­tem, ani z dziew­czy­ną. Nie chciał przez ko­lej­ne dwa­dzie­ścia lat po­pi­jać kawy, pa­lić pa­pie­ro­sów i wsłu­chi­wać się w brzmie­nie swo­je­go gło­su. Chciał zna­leźć się tam, gdzie była praw­dzi­wa ak­cja, wejść do biz­ne­su, nie­za­leż­nie od tego, jak bła­he za­ję­cie mia­ło­by się z tym wią­zać. Wszyst­ko było lep­sze niż spa­nie przez cały dzień i ga­da­nie przez całą noc z fru­stra­ta­mi. Wo­lał wró­cić do New Jer­sey i za­pi­sać się do col­le­ge’u, do cze­go na­ma­wia­ła go Ethel May. „Nie mia­łem żad­nych praw­dzi­wych przy­ja­ciół. Ży­łem zu­peł­nie sam (…) Mia­łem pra­cę, któ­ra na­wet mi się po­do­ba­ła, by­łem po­słań­cem. Miesz­ka­łem w Cu­lver City. Wi­dzia­łem już je­dy­ne dwa fil­my w mie­ście i nie mia­łem sa­mo­cho­du (…) Czu­łem się przy­bi­ty jak Vin­cent van Gogh (…)”

Wszyst­ko zmie­ni­ło się pew­ne­go dnia, kie­dy ko­le­ga, któ­re­go po­znał w jed­nej z sal do gry w bi­lard, za­su­ge­ro­wał mu, by zgło­sił się do punk­tu re­kru­ta­cji MGM w Cu­lver City, gdzie, jak mó­wił kum­pel, mógł zło­żyć po­da­nie o pra­cę, któ­rą miał szan­sę do­stać, je­śli nie bę­dzie zbyt wy­bred­ny. Wy­bred­ny nie był tak dłu­go, do­kąd mógł od­dy­chać tym sa­mym po­wie­trzem co gwiaz­dy fil­mo­we. Jak wspo­mi­nał póź­niej: „Już pra­wie ku­pi­łem so­bie bi­let lot­ni­czy na uro­dzi­ny, by wra­cać (…) My­śla­łem: «Cóż, [w L.A.] nie­wie­le się dzie­je. Le­piej wró­cę [na Wschód] i za­bio­rę się za po­waż­ne spra­wy. Kie­dy jed­nak ku­po­wa­łem bi­let, do­sta­łem pra­cę w MGM»”. W ostat­niej chwi­li, kie­dy pa­ko­wał ma­nat­ki, do­stał te­le­fo­nicz­ną wia­do­mość, że zo­sta­nie za­trud­nio­ny na peł­nym eta­cie jako urzęd­nik w biu­rze re­kla­my MGM.

Pra­cę roz­po­czął pią­te­go maja 1955 roku. Jego pen­sja wy­no­si­ła trzy­dzie­ści do­la­rów ty­go­dnio­wo, a głów­nym za­da­niem było sor­to­wa­nie pocz­ty od fa­nów do Toma i Jer­ry’ego, kota i my­szy z kre­sków­ki MGM, bę­dą­cej od­po­wie­dzią na Mysz­kę Miki i Ka­czo­ra Do­nal­da. Nie­ste­ty, szyb­ko zro­zu­miał, że ta pra­ca (i pie­nią­dze) nie­wie­le róż­ni­ła się od pra­cy w skle­pie z za­baw­ka­mi. Tam pra­co­wał z wy­pcha­ny­mi zwie­rzę­ta­mi, tu z ry­sun­ko­wy­mi, ale te­raz przy­najm­niej mógł po­wie­dzieć, że pra­cu­je w show-biz­ne­sie. Szyb­ko przy­zwy­cza­ił się do wi­do­ku gwiazd MGM, któ­re wpa­da­ły z hu­kiem do słyn­nych wy­twór­ni w Cu­lver City, gdzie „było ich wię­cej niż w nie­bie”.

„Wi­dzia­łem wszyst­kich. Spo­ro cho­dzi­łem na pró­by dźwię­ku (…) Mon­roe, Bo­gart, Hep­burn, Bran­do, Spen­cer Tra­cy. Wszy­scy pra­co­wa­li tam wte­dy, gdy mnie za­trud­nio­no. Dla mnie to był praw­dzi­wy raj. Pew­ne­go dnia po­ło­ży­łem się na traw­ni­ku i pró­bo­wa­łem zaj­rzeć pod su­kien­kę Lany Tur­ner (…)” Jack sta­rał się zwra­cać do wszyst­kich po imie­niu, po­czy­na­jąc od zwy­kłych za­mia­ta­czy (któ­rzy byli w hie­rar­chii na­wet ni­żej niż on) do sze­fów wy­twór­ni, cze­mu za­wsze to­wa­rzy­szył jego słyn­ny uśmiech.

Ma­jąc nową pen­sję, mógł wy­na­jąć lep­sze miesz­ka­nie, mały apar­ta­men­cik przy ga­ra­żach w Cu­lver City, któ­ry dzie­lił z in­nym nie­do­szłym ak­to­rem, Ro­ge­rem „Sto­re­ro­omem” An­der­so­nem, rów­nież pra­cu­ją­cym dla MGM, jako go­niec. Po­dob­nie jak Jack, An­der­son po­cho­dził ze Wscho­du i po­sta­no­wił prze­nieść się do Los An­ge­les po ukoń­cze­niu szko­ły, by spró­bo­wać szczę­ścia w Hol­ly­wo­od. Miej­sce było okrop­ne, drzwi od ga­ra­ży otwie­ra­ły się i za­my­ka­ły co chwi­lę o każ­dej po­rze dnia i nocy, do­pro­wa­dza­jąc ich do sza­łu. Za­pach ben­zy­ny prze­ni­kał przez pod­ło­gę, co po­wo­do­wa­ło, że mie­wa­li nud­no­ści, mu­sie­li mieć cały czas otwar­te na oścież okna, na­wet w zim­ne ka­li­for­nij­skie noce.

Miał jed­nak re­gu­lar­ną pen­sję, czuł się więc wy­star­cza­ją­co pew­nie, by po­pro­sić Mud o po­życz­kę (któ­rą obie­cy­wał spła­cić), by ku­pić sa­mo­chód. Trans­port pu­blicz­ny w po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii wte­dy (i dziś) był nie­mal bez­u­ży­tecz­ny. Gdy Mud zda­ła so­bie spra­wę, że nie ma co li­czyć na po­wrót Jac­ka do domu, wy­sła­ła mu czte­ry­sta do­la­rów. Kie­dy tyl­ko ode­brał pie­nią­dze, po­szedł do di­le­ra i ku­pił uży­wa­ne­go stu­de­ba­ke­ra.

Jack ko­chał swój nowy sa­mo­chód, jeź­dził nim wszę­dzie, na­wet na si­łow­nię, skąd pew­ne­go dnia tar­ga­ny zły­mi prze­czu­cia­mi wy­szedł na par­king tyl­ko po to, by prze­ko­nać się, że sa­mo­chód znik­nął. Było to gorz­kie przy­po­mnie­nie fak­tu, że Hol­ly­wo­od to nie tyl­ko kra­ina speł­nio­nych ma­rzeń; tam mo­gła go rów­nież do­go­nić rze­czy­wi­stość.

W MGM Jack do­pa­so­wał się z ła­two­ścią do in­nych pra­cow­ni­ków, ale chciał jak naj­szyb­ciej uciec z sek­cji kre­skó­wek i prze­rzu­cić się na ak­tor­stwo.

Jed­ną z naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­nych hi­sto­rii, któ­rą sam Jack po­wta­rzał przez wie­le lat, była opo­wieść o tym, jak otrzy­mał pierw­szą rolę.

Twier­dził, że je­chał win­dą w MGM, a zna­ny pro­du­cent Joe Pa­ster­nak (De­stry zno­wu w sio­dle, Sum­mer Stock, The Gre­at Ca­ru­so i inne) przy­pad­kiem wsiadł do niej ra­zem z nim. Za­czął przy­glą­dać się przy­jem­nej twa­rzy Jac­ka i spy­tał, czy nie chciał być ak­to­rem. Jack od­po­wie­dział, że nie5. Po­tem tłu­ma­czył, że czuł się spe­szo­ny i miał za­miar od­po­wie­dzieć, że chce, ale za­nim miał szan­sę zmie­nić od­po­wiedź, Pa­ster­nak do­je­chał na swo­je pię­tro i wy­siadł z win­dy. Póź­niej Bill Han­na, je­den z czo­ło­wych ry­sow­ni­ków w dzia­le kre­skó­wek, któ­ry po­lu­bił Jac­ka, wy­słu­chał jego opo­wie­ści o tym zda­rze­niu i śmiał się z jego od­po­wie­dzi. To była po­pi­so­wa opo­wieść Jac­ka. Han­na przed­sta­wił mu póź­niej za­sa­dy hol­ly­wo­odz­kie­go ży­cia, z któ­rych pierw­sza brzmia­ła na­stę­pu­ją­co: nig­dy ni­ko­mu się nie od­ma­wia, nie­za­leż­nie od pro­po­zy­cji. Na szczę­ście dla Jac­ka, Pa­ster­nak zi­gno­ro­wał jego od­po­wiedź (albo jej nie usły­szał) i w maju 1956 roku za­pro­sił go na pró­bę ekra­no­wą w MGM.

Na któ­rą Jack się sta­wił i wy­padł fa­tal­nie.

Ra­port z tej pró­by za­zna­cza, że wy­glą­da do­brze, ma fan­ta­stycz­ny uśmiech, lek­ką, atle­tycz­ną syl­wet­kę i pięk­ne ma­gne­tycz­ne oczy. Ale jego mi­nu­sy były bar­dziej zna­czą­ce, szcze­gól­nie brak do­świad­cze­nia – MGM nie uzna­wa­ło umie­jęt­no­ści na­by­tych w szkol­nym te­atrze, chy­ba że cho­dzi­ło o prze­pięk­ną blon­dyn­kę, któ­ra chcia­ła być ak­tor­ką. Nie spodo­bał się też jego ma­to­wy, mo­no­ton­ny głos z ak­cen­tem z New Jer­sey. Za­le­co­no mu lek­cje wy­mo­wy i gry ak­tor­skiej i po­now­ną pró­bę ekra­no­wą za pół roku.

To był po­li­czek, któ­ry zmar­twił Jac­ka. Han­na mu współ­czuł i wy­słał go do swo­je­go przy­ja­cie­la, Jo­ego Flyn­na, in­ne­go prze­bi­ja­ją­ce­go się ak­to­ra cha­rak­te­ry­stycz­ne­go, któ­ry otwo­rzył szko­łę gry ak­tor­skiej, kon­ku­ru­ją­cą z set­ka­mi in­nych warsz­ta­tów re­kla­mu­ją­cych się na Hol­ly­wo­od Bo­ule­vard. W tym cza­sie w Hol­ly­wo­od było tyle szkół ak­tor­skich, co ka­wiar­ni. W więk­szo­ści cho­dzi­li do nich ak­to­rzy ze sty­pen­dium dla we­te­ra­nów wo­jen­nych, któ­re opła­ca­ło im lek­cje. Flynn, któ­re­mu kor­pu­lent­na fi­gu­ra i ostry ję­zyk za­pew­ni­ły pra­cę roz­po­zna­wal­ne­go gło­su w dzie­siąt­kach sit­co­mów, od­niósł suk­ces w 1961 roku w te­le­wi­zyj­nym fil­mie McHa­le’s Navy. Otwo­rzył szko­łę ak­tor­ską, by za­ra­biać na ży­cie i miał spo­re za­in­te­re­so­wa­nie wśród tych, któ­rzy chcie­li wy­ro­bić so­bie na­zwi­sko. Han­na za­ła­twił Jac­ko­wi prze­słu­cha­nie u Flyn­na.

Pierw­sze, co po­wie­dział Flynn Jac­ko­wi, nie do­ty­czy­ło jego ak­cen­tu – miał w so­bie coś, co od­róż­nia­ło go od in­nych kan­dy­da­tów ze świet­nym ak­cen­tem. Jack po pro­stu mó­wił mo­no­ton­nie, każ­de zda­nie, któ­re wy­ma­wiał, na koń­cu ci­chło, tak jak­by sil­ni­ko­wi w jego gło­sie wy­czer­py­wa­ła się ben­zy­na, ale to było w po­rząd­ku. Flynn za­uwa­żył w Jac­ku coś zu­peł­nie in­ne­go. Jego oczy zda­wa­ły się pa­so­wać do słów. Kie­dy mó­wił, brwi ukła­da­ły się w łuki i po­ru­sza­ły w górę i w dół, kie­dy się uśmie­chał. Flynn rzad­ko oglą­dał tak wy­jąt­ko­wo eks­pre­syj­ną twarz jak twarz Jac­ka. Mia­ła w so­bie cha­ry­zmę, coś, cze­go nie moż­na było na­uczyć się pod­czas kur­su dla ak­to­rów. „Zo­rien­to­wa­łem się, że mój uśmiech ma moc, kie­dy mia­łem pięć czy sześć lat – wspo­mi­na Jack. – Za­czą­łem się so­bie przy­glą­dać i po­my­śla­łem: «Mu­szę tyl­ko trzy­mać usta za­mknię­te. In­a­czej wy­glą­dam jak pi­ja­na wie­wiór­ka»”.

Flynn po­ra­dził Jac­ko­wi, by nie brał lek­cji, za to po­szu­kał miej­sca, gdzie mógł­by za­grać w prak­ty­ce i zdo­być so­lid­ne do­świad­cze­nie. MGM pro­wa­dzi­ło The Play­er’s Ring (Ring Gra­czy), mały te­atrzyk na stu pięć­dzie­się­ciu wi­dzów przy San­ta Mo­ni­ca Bo­ule­vard, gdzie od­kry­wa­no nowe ta­len­ty. Dzię­ki po­le­ce­niu Flyn­na, Jack zo­stał za­trud­nio­ny przez The Play­er’s Ring w sztu­ce Tea and Sym­pa­thy, któ­ra była z suk­ce­sem wy­sta­wia­na na Broad­wayu od 1953 roku, a w 1956 do­cze­ka­ła się ekra­ni­za­cji. Aby wy­po­wie­dzieć swo­je dwa wer­sy, któ­re dla nie­go prze­wi­dzia­no, Jack mu­siał rów­nież pod­jąć się za­mia­ta­nia pod­łóg na ma­łej sce­nie co wie­czór po przed­sta­wie­niu i po­dej­mo­wać się in­nych prac, wszyst­ko za kró­lew­ską sumę czter­na­stu do­la­rów ty­go­dnio­wo.

Resz­tę ze­spo­łu two­rzy­li mło­dzi, do­brze wy­glą­da­ją­cy adep­ci, wszy­scy jesz­cze nie­zna­ni: Mi­cha­el Lan­don, któ­ry miał za­grać Ma­łe­go Jo­ego w słyn­nej Bo­nan­zie i w dwóch in­nych ta­siem­co­wych se­ria­lach dla NBC; Ro­bert Vau­ghn, któ­ry miał stać się te­le­wi­zyj­nym „Man From U.N.C.L.E.”; Ro­bert Ful­ler, któ­ry wcie­lał się po­tem kil­ka­krot­nie w role kow­bo­jów (La­ra­mie, Wa­gon Tra­in); Edd Byr­nes, któ­ry jako Edd „Ko­okie” Byr­nes miał sta­łą rolę w 77 Sun­set Strip i był krót­ko­trwa­łą sen­sa­cją dla na­sto­lat­ków, po­nie­waż za­wsze pod­czas pro­gra­mu cze­sał so­bie wło­sy.

Pią­ty ak­tor od­szedł na po­cząt­ku pro­duk­cji, po­nie­waż otrzy­mał praw­dzi­wą, to zna­czy płat­ną, pra­cę w Gi­gan­cie Geo­r­ge’a Ste­ven­sa, u boku roz­chwy­ty­wa­ne­go wte­dy Ja­me­sa De­ana, ko­lej­ne­go ulu­bień­ca Jac­ka, któ­re­go po­ko­chał po obej­rze­niu Bun­tow­ni­ka bez po­wo­du Ni­cho­la­sa Raya. Ten pią­ty ak­tor wy­stą­pił rów­nież w Bun­tow­ni­ku, dzię­ki re­ko­men­da­cji De­ana. Na­zy­wał się Den­nis Hop­per.

Na­wet Jack, wów­czas naj­mniej do­świad­czo­ny ze wszyst­kich za­trud­nio­nych, zdo­łał otrzy­mać pra­cę po swo­im krót­kim wy­stę­pie w Tea and Sym­pa­thy. Zo­stał we­zwa­ny przez wy­dział ca­stin­gu MGM, któ­ry wi­dział jego grę. Dano mu nie­wiel­ką rolę w Ma­ti­nee The­ater, po­po­łu­dnio­wej pół­to­ra­go­dzin­nej te­le­no­we­li pro­du­ko­wa­nej poza Los An­ge­les. Nie cho­dzi o to, że Jack był świet­ny w Tea and Sym­pa­thy. Te­le­wi­zja po­że­ra­ła ak­to­rów i każ­dy z mło­dych bez­ro­bot­nych kan­dy­da­tów na ak­to­ra w Hol­ly­wo­od prę­dzej czy póź­niej lą­do­wał w Ma­ti­nee The­ater. Od­ci­nek z Jac­kiem wy­świe­tlo­ny zo­stał dru­gie­go wrze­śnia 1956 roku. Ni­chol­son był w eks­ta­zie.

Dwa ty­go­dnie póź­niej Jack zo­stał wy­rzu­co­ny z MGM, ra­zem ze wszyst­ki­mi in­ny­mi na swo­im pię­trze, kie­dy wy­twór­nia po­sta­no­wi­ła zli­kwi­do­wać dział ad­mi­ni­stra­cyj­ny.

Jack znów był sam, za­ła­ma­ny i sa­mot­ny – ko­lej­ny bez­ro­bot­ny ak­tor hol­ly­wo­odz­ki de­spe­rac­ko szu­ka­ją­cy roli. Dzię­ki wy­stę­po­wi w Ma­ti­nee

The­ater zy­skał człon­ko­stwo w AFTRA (Ame­ry­kań­ska Fe­de­ra­cja Ar­ty­stów Te­le­wi­zyj­nych i Ra­dio­wych). Jego na­zwi­sko wy­mie­nio­no w ka­ta­lo­gu Aca­de­my Play­ers, któ­ry był jak ka­ta­log Se­ar­sa dla ak­to­rów i ak­to­rek. Dzię­ki temu otrzy­mał kil­ka ma­łych ró­lek w lo­kal­nej te­le­wi­zji, mię­dzy in­ny­mi w Di­vor­ce Co­urt, cza­sa­mi gra­jąc obroń­cę, cza­sa­mi oskar­żo­ne­go. To nie mia­ło zna­cze­nia, wszy­scy w tym pro­gra­mie po­zo­sta­wa­li bez­i­mien­ni, za­po­mi­na­no o nich w chwi­li, gdy koń­czy­ła się „spra­wa”.

Ma­jąc mi­ni­mal­ne za­rob­ki, Jack nadal krę­cił się po wszyst­kich ty­po­wych dla ak­to­rów miej­scach. Co rano jadł śnia­da­nie z róż­ny­mi ak­to­ra­mi i mu­zy­ka­mi w bud­ce w Schwab’s, le­gen­dar­nej knaj­pie, gdzie cha­dza­li wszy­scy przy­szli ak­to­rzy i mu­zy­cy. Spę­dzał całe go­dzi­ny w Ro­me­ro’s, a więk­szość wie­czo­rów zaj­mo­wał mu bi­lard. Pew­ne­go dnia spo­tkał ko­le­gów z MGM, któ­rzy po­wie­dzie­li mu, że w szko­le Jef­fa Co­reya two­rzy się nowa kla­sa. Co­rey był od­no­szą­cym umiar­ko­wa­ne suk­ce­sy no­wo­jor­skim ak­to­rem szek­spi­row­skim, któ­ry wy­kształ­co­ny był we­dług za­sad Me­to­dy Sta­ni­sław­skie­go i grał w te­atrach w la­tach trzy­dzie­stych. Po­je­chał do Los An­ge­les i aż do 1951 roku od­no­sił suk­ce­sy na ekra­nie, do­pó­ki nie zo­stał po­sta­wio­ny przed Ho­use Un-Ame­ri­can Ac­ti­vi­ties Com­mit­tee (Ko­mi­sją śled­czą do ba­da­nia an­ty­ame­ry­kań­skiej dzia­łal­no­ści) i nie zna­lazł się na czar­nej li­ście, po czym przez osiem lat nie po­ka­zał się w żad­nym fil­mie. Aby za­ra­biać, za­czął uczyć ak­tor­stwa w ga­ra­żu. Wśród jego uczniów byli: Ro­bert Bla­ke; Ca­ro­le East­man, mło­da, do­brze wy­glą­da­ją­ca ko­bie­ta, któ­ra chcia­ła pi­sać sce­na­riu­sze; Ro­bert Tow­ne, pra­gną­cy pi­sać i re­ży­se­ro­wać; a tak­że Sal­ly Kel­ler­man i Ja­mes Dean (jego oso­ba nada­ła szko­le roz­gło­su i wy­win­do­wa­ła re­pu­ta­cję Co­reya do nie­mal mi­tycz­nych pro­por­cji). Przez szko­łę prze­wi­nę­ło się spo­ro in­nych ak­to­rów i au­to­rów, któ­rzy po­tem od­nie­śli zna­czą­ce suk­ce­sy i czę­sto utrzy­my­wa­li, że za­wdzię­cza­ją je Co­rey­owi.

Jack chciał się tam za­pi­sać i wkrót­ce usły­szał od Co­reya to, co mó­wi­li mu wszy­scy poza Flyn­nem, czy­li że ma dziw­ny głos i ak­cent. In­a­czej niż Flynn, któ­ry na­ma­wiał Jac­ka, by go nie zmie­niać, Co­rey na­le­gał, aby po­zbył się ak­cen­tu, któ­ry spra­wia, że brzmi jak ama­tor. Jack pró­bo­wał tak dłu­go, aż Co­rey był w mia­rę za­do­wo­lo­ny i przy­jął go na ostat­nie wol­ne miej­sce w nad­cho­dzą­cym se­me­strze.

Jack uwa­ża Co­reya za jed­ne­go z naj­lep­szych na­uczy­cie­li, z ja­ki­mi kie­dy­kol­wiek pra­co­wał. Uczył spraw­nie gry i nie tyl­ko. Pa­mię­ta, jak Co­rey mó­wił: „Kie­dy ak­to­rzy do­sta­ją rolę, po­win­ni za­kła­dać, że w co naj­mniej osiem­dzie­się­ciu pię­ciu pro­cen­tach są po­dob­ni do gra­nej po­sta­ci. Je­śli nie mo­żesz wyjść z roli w dzie­sięć mi­nut po przed­sta­wie­niu, masz kło­po­ty. To zna­czy, że za­an­ga­żo­wa­łeś się w tę rolę psy­chicz­nie na tyle, że nie jest to dla cie­bie do­bre”. Jack do­sko­na­le ro­zu­miał ta­kie po­strze­ga­nie ak­tor­stwa. Szcze­gól­nie to osiem­dzie­siąt pięć pro­cent. Ale za­sta­na­wiał się, jak to mie­rzyć?

Dla Jac­ka sta­ło się też ja­sne, że wszy­scy inni ak­to­rzy chcie­li na­śla­do­wać Ja­me­sa De­ana, któ­ry z ko­lei przed śmier­cią zda­wał się na­śla­do­wać Bo­skie­go Bran­do. Wszy­scy ubie­ra­li się w dżin­sy, T-shir­ty, te­ni­sów­ki i dżin­so­we lub skó­rza­ne kurt­ki. Mó­wi­li ze spusz­czo­ną gło­wą albo pa­trzy­li się pro­sto przed sie­bie. Pod­czas przerw w za­ję­ciach lub po ich skoń­cze­niu, pi­jąc gdzieś kawę, inni chłop­cy roz­ma­wia­li o swo­ich kul­tu­ro­wych ko­rze­niach, pi­szą­cych w la­tach pięć­dzie­sią­tych pro­za­ikach i po­etach: Ke­ro­uacu, Ke­seyu i Gins­ber­gu. Jack po­sta­no­wił po­czy­tać ich dzie­ła, by zro­zu­mieć, co tak fa­scy­no­wa­ło w nich tych chłop­ców.

Dziew­czy­ny w szko­le Co­reya były też inne niż resz­ta: ła­god­ne, bla­de i zo­rien­to­wa­ne na ka­rie­rę w świe­cie fil­mu. Zu­peł­nie nie za­le­ża­ło im na sek­sie, a już na pew­no nie z tymi jur­ny­mi nie­do­szły­mi ak­to­ra­mi.

Poza jed­ną, Geo­r­gian­ną Car­ter, blon­dyn­ką z po­łu­dnia, o wspa­nia­łym uśmie­chu. Kie­dy Jack zo­ba­czył ją po raz pierw­szy, uznał, że jest dla nie­go stwo­rzo­na, i osza­lał na jej punk­cie. Wi­dzia­ła to, ale się tym nie przej­mo­wa­ła. „Bar­dzo go lu­bi­łam – wspo­mi­na­ła póź­niej – i wkrót­ce nie mo­głam bez nie­go żyć. Był ode mnie o rok młod­szy. Był bar­dzo chło­pię­cy i miał w so­bie coś ła­god­ne­go”. Geo­r­gian­na z ra­do­ścią ode­bra­ła mu dzie­wic­two.

Szyb­ko sta­li się parą, przy­cho­dzi­li na za­ję­cia i wy­cho­dzi­li z kla­sy, trzy­ma­jąc się za ręce. Kie­dy Co­rey prze­niósł za­ję­cia do ma­łe­go ma­ga­zy­nu w Hol­ly­wo­od przy We­stern i Fern­wo­od, Jack i Geo­r­gian­na ra­zem z in­ny­mi prze­no­si­li me­ble, ma­lo­wa­li ścia­ny i po­ma­ga­li na róż­ne spo­so­by, czer­piąc z tego ra­dość.

Pew­ne­go dnia do kla­sy przy­szedł nowy uczeń. Jego obec­ność mia­ła oka­zać się do­brą wróż­bą; ich spo­tka­nie na za­wsze zmie­ni­ło ży­cie jego i Jac­ka w spo­sób, któ­re­go na ra­zie nie mo­gli jesz­cze prze­wi­dzieć.

ROZDZIAŁ TRZECI

W MŁO­DO­ŚCI MÓGŁ­BYM PO­WIE­DZIEĆ, ŻE MOIM BO­HA­TE­REM JEST BRAN­DO. BYLI TEŻ NIMI CA­STRO, GAL­BRA­ITH I DY­LAN.

A KIE­DY BY­ŁEM DZIEC­KIEM, JOE DI­MAG­GIO.

– JACK NI­CHOL­SON

W po­ło­wie lat pięć­dzie­sią­tych sys­tem wy­twór­ni po­wo­li się koń­czył, ale wciąż jesz­cze trzy­mał się przy ży­ciu. Nowe po­wo­jen­ne fil­my były inne w wy­dźwię­ku i kon­wen­cji, wciąż jed­nak bo­ry­ka­ły się ze stan­dar­da­mi wiel­kich wy­twór­ni, któ­re ro­bi­ły wszyst­ko, by zwie­lo­krot­nić za­rob­ki i utrzy­mać pu­blicz­ność. Fred Zin­ne­mann w swo­im fil­mie W samo po­łu­dnie z 1952 roku roz­wią­zy­wał wszyst­kie zło­żo­ne i psy­cho­lo­gicz­ne kwe­stie naj­bar­dziej fun­da­men­tal­ny­mi sta­ro­mod­ny­mi me­to­da­mi – tra­dy­cyj­ną kow­boj­ską strze­la­ni­ną. Na na­brze­żach rów­nież, poza śmia­łą spo­łecz­nie te­ma­ty­ką, było ko­ją­cą hi­sto­rią mi­ło­sną.

W la­tach pięć­dzie­sią­tych, kie­dy Jack przy­był do Hol­ly­wo­od, kil­ku pro­du­cen­tów fil­mo­wych sta­ra­ło się prze­ła­mać he­ge­mo­nię wiel­kich wy­twór­ni. Dzię­ki za­rzą­dzo­nej przez Naj­wyż­szy Sąd usta­wie osła­bia­ją­cej mo­no­pol wy­twór­ni w dzie­dzi­nie pro­duk­cji, dys­try­bu­cji i wy­świe­tla­nia, któ­ry ogra­ni­czał moż­li­wo­ści mło­dych ta­len­tów, chcą­cych pra­co­wać za małe pie­nią­dze i po­no­sić ry­zy­ko, na któ­re nie pi­sa­li się lub nie mo­gli pi­sać wiel­cy, po­ja­wi­ła się nowa ge­ne­ra­cja fil­mow­ców, któ­rzy sta­li się zwia­stu­nem po­wo­jen­nej nie­za­leż­nej fali w sztu­ce fil­mo­wej, poza sys­te­mem wy­twór­ni. To byli praw­dzi­wi bun­tow­ni­cy Hol­ly­wo­od.

Jed­nym z tych mło­dych zdol­nych był Ro­ger Cor­man, za­in­te­re­so­wa­ny je­dy­nie fil­ma­mi nie­za­leż­ny­mi. Jak wie­lu z jego po­ko­le­nia, był znaw­cą kina, wy­cho­wał się na fil­mach sprzed ery te­le­wi­zji i był ab­so­lut­nym non­kon­for­mi­stą. Jego zna­cze­nie w nie­za­leż­nym ru­chu fil­mo­wym lat pięć­dzie­sią­tych nie może być prze­ce­nio­ne. „Cor­man był na po­cząt­ku ery No­we­go Hol­ly­wo­od jed­nym z tych, któ­rzy wy­cho­wa­li się w mi­ło­ści do Joh­na For­da, Ho­war­da Hawk­sa, Al­fre­da Hitch­coc­ka, ale tak­że do re­ży­se­rów bry­tyj­skich, fran­cu­skiej No­wej Fali, Szwe­dów, ca­łej fil­mo­wej awan­gar­dy, któ­ra mia­ła coś do po­wie­dze­nia w inny od resz­ty spo­sób” – mówi Mi­cha­el Me­da­voy, waż­na po­stać w Hol­ly­wo­od, któ­ry pra­co­wał za­rów­no z wy­twór­nia­mi, jak i z nie­za­leż­ny­mi twór­ca­mi.

Zda­niem kry­ty­ka fil­mo­we­go i hi­sto­ry­ka Da­vi­da Thom­so­na „jed­ną z rze­czy, któ­ra za­czę­ła dziać się w la­tach pięć­dzie­sią­tych, było to, że Ro­ger Cor­man krę­cił wie­le fil­mów eks­pe­ry­men­tal­nych, fil­mów o mo­to­cy­kli­stach, nar­ko­ma­nii i miał wo­kół sie­bie całą ko­te­rię. Te fil­my ba­zo­wa­ły na nie­zwy­kle ni­skim bu­dże­cie, po­nie­waż sam Cor­man nie miał wy­gó­ro­wa­nych ocze­ki­wań, ale za­ra­bia­ły ogrom­ne pie­nią­dze. Mów­cie, co chce­cie, Cor­man udo­wod­nił jed­ną rzecz, że ist­nie­je na­sto­let­nia pu­blicz­ność, któ­ra chce oglą­dać fil­my, w któ­rych jest seks, rock and roll i nar­ko­ty­ki, któ­re sta­ły się czę­ścią ame­ry­kań­skie­go ży­cia”.

Jak mó­wił hi­sto­ryk fil­mo­wy i bio­graf Pe­ter Bi­skind: „Cor­man dał wszyst­kim z tego po­ko­le­nia oka­zję, by pi­sać, grać i re­ży­se­ro­wać. Ro­ger Cor­man przy­po­mi­nał in­sty­tu­cję. W tam­tych cza­sach nie było szkół fil­mo­wych. Rzu­ca­li cię po pro­stu na naj­głęb­szą wodę w ba­se­nie. Po­py­cha­li cię i mu­sia­łeś dać so­bie radę”.

Jed­no przy­zna­ją wszy­scy, nie­za­leż­nie od oce­ny jego fil­mów – Cor­man był no­wym wi­zjo­ne­rem w prze­my­śle pro­wa­dzo­nym przez jego sta­rych i skost­nia­łych funk­cjo­na­riu­szy. Oto co sam mówi na ten te­mat: „Trud­no było być nie­za­leż­nym pro­du­cen­tem i re­ży­se­rem w mo­ich wcze­snych la­tach, któ­re przy­pa­dły na szczy­to­wy okres do­mi­na­cji sys­te­mu wy­twór­ni na ryn­ku ame­ry­kań­skim. Na po­cząt­ku było mi bar­dzo trud­no zna­leźć fi­nan­so­wa­nie oraz ja­ką­kol­wiek przy­zwo­itą dys­try­bu­cję. W koń­cu da­łem so­bie radę”.

Ro­ger Cor­man uro­dził się w De­tro­it, w sta­nie Mi­chi­gan, w 1926 roku, i we­dług tego, co sam mó­wił, in­te­re­so­wał się fil­mem od naj­młod­szych lat. Jego ro­dzi­ce prze­pro­wa­dzi­li się do Los An­ge­les, a on ra­zem z bra­tem cho­dził do Be­ver­ly Hills High Scho­ol. Ro­ger uczył się da­lej w Stan­ford i ukoń­czył stu­dia in­ży­nie­ryj­ne, a po­tem od­słu­żył swo­je w ma­ry­nar­ce. Po woj­nie do­koń­czył dy­plom w Stan­ford i roz­po­czął pra­cę w U.S. Elec­tric Mo­tors w Los An­ge­les, ale wy­trzy­mał tam tyl­ko czte­ry dni, po­nie­waż zro­zu­miał, że taki kie­ru­nek roz­wo­ju go nie in­te­re­su­je. „Za­czą­łem pra­cę w po­nie­dzia­łek, a zre­zy­gno­wa­łem w czwar­tek, in­for­mu­jąc sze­fa, że «po­peł­ni­łem strasz­ny błąd»”.

Cor­man stu­dio­wał in­ży­nie­rię, by uczyć się o me­cha­ni­zmach sztu­ki fil­mo­wej, a nie ma­szy­nach. Po rzu­ce­niu pra­cy sta­rał się za­jąć pro­duk­cją, ale mało było wów­czas moż­li­wo­ści. „Je­dy­ną pra­cą, jaką mo­głem otrzy­mać wte­dy w fil­mie, była po­sa­da goń­ca w Twen­tieth Cen­tu­ry Fox. Wspią­łem się po szcze­blach do ana­li­ty­ka sce­na­riu­szy. Czy­ta­łem sce­na­riu­sze i ko­men­to­wa­łem je (…) jako naj­młod­szy czy­tel­nik do­sta­wa­łem naj­bar­dziej bez­na­dziej­ne sce­na­riu­sze”.