Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziennik Mamerta Stankiewicza powstawał przez prawie dwadzieścia lat i jest zapisem bogatego w wydarzenia życia kapitana, a także niezwykłym dokumentem obrazującym codzienność ludzi morza. Pochodzący z polskiej szlachty kresowej, Mamert Stankiewicz zdobywał wykształcenie w szkołach morskich carskiej Rosji, w czasie I wojny światowej walczył we Flocie Bałtyckiej, a później w armii Kołczaka na Syberii. Od chwili powrotu do ojczyzny poświęcił się tworzeniu polskiej floty handlowej. Odznaczono go Krzyżem Orderu Virtuti Militari.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 658
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne Andrzej Barecki
Zdjęcia w książce pochodzą z archiwum rodzinnego Anny Tomaszewskiej
Copyright © by Anna Tomaszewska
Copyright © by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 1999, 2007
ISBN 978-83-244-0301-1
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11
00-375 Warszawa
tel./faks: (0-22) 827-94-15
e-mail:[email protected]
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Czytelnik biorący do ręki ten tom wspomnień powinien wiedzieć, że napisał go przed 60 laty Kapitan, którego pamięć rozsławił jego znakomity wychowanek Karol Olgierd Borchardt na kartach swej niezapomnianej książki Znaczy Kapitan.
Legenda stworzona przez ucznia tym razem poddana zostanie próbie. Czytelnik będzie miał okazję poznać Kapitana takim, jakim widział on sam siebie. Będzie mógł wniknąć w to, co chciał pozostawić pokoleniom o sobie, o swoich latach nauki i pracy na morzu pod banderą Rosji carskiej, a później niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej. Czytając strony tych wspomnień, podzieli zapewne pogląd wydawcy, iż jest to zapis testamentowy, obejmujący doświadczenia życia i pracy na morzu z myślą o przyszłych pokoleniach rodaków i potrzebie ich wiernej służby morskim interesom ojczyzny. Znamienne są bowiem słowa Kapitana: „Takich jak ja jest tysiące i będą tysiące”.
Materiał zawarty w tomie wspomnień kmdr. ppor. rez. kpt. ż.w. Mamerta Stankiewicza ma wartość bezcenną dla poznania losów i karier zawodowych wielu Polaków we flocie wojennej Rosji, jednego z państw zaborczych. W polskim piśmiennictwie wspomnieniowym jest to pierwsze tak rzetelne opracowanie o latach nauki w Korpusie Kadetów Morskich i służbie w carskiej flocie, a później w rewolucyjnej Rosji. Kariera Mamerta Stankiewicza, jako wyższego oficera marynarki wojennej Rosji, trwała aż do ostatnich dni w 1920 roku admirała A.W. Kołczaka na Syberii, gdzie Stankiewicz zajmował eksponowane stanowisko w Ministerstwie Wojny i Marynarki rządu w Omsku. Za swą służbę w marynarce wojennej Rosji otrzymał wysokie ordery Włodzimierza, Anny i Stanisława z mieczami. Losy Mamerta Stankiewicza i jego rodziny opisane na łamach tego tomu wzbogacają wiedzę o Polakach przebywających w najdalszych krańcach pozaborowego mocarstwa, Rosji.
Do Polski przebył długą drogę, okrążając kulę ziemską. Przeżył rewolucję bolszewicką i wojnę domową w Rosji. W 1921 roku stawił się do dyspozycji wiceadm. Kazimierza Porębskiego, szefa Departamentu dla Spraw Morskich Ministerstwa Spraw Wojskowych w Warszawie. Z rozkazu Porębskiego objął kierownictwo Wydziału Nawigacyjnego Szkoły Morskiej w Tczewie. Później był kierownikiem praktyki, wreszcie w 1924 roku komendantem żaglowca „Lwów”.
Kadra oficerów wywodząca się z rosyjskiej floty wojennej i handlowej stanowiła główny trzon fachowych kadr morskich w początkowych latach tworzenia niepodległej Rzeczypospolitej. Wraz z pozostałą, mniej liczną kadrą innych państw zaborczych, uczestniczyła w organizacji władz morskich, szkolnictwa, floty wojennej i handlowej, obsługi portów i handlu morskiego. W tym wielkim dziele jest też godny pamięci pokoleń znakomity udział Mamerta Stankiewicza.
Czytając te wspomnienia pozna Czytelnik usilne zabiegi Kapitana o tworzenie floty narodowej, polskich przedsiębiorstw armatorskich i wreszcie jego pracę – czy to jako dowódcy nowo zakupywanych statków: s/s „Wilno”, s/s „Niemen”, s/s „Premier”, s/s „Polonia”, s/s „Pułaski”, czy też jako nadzorującego budowę nowoczesnego transatlantyku m/s „Piłsudski”, którym potem dowodził. Nieobce były mu też zajęcia w centrali armatorskiej, pilota i kapitana portu Gdynia. Dzieli się z Czytelnikiem swoją wiedzą o trudnych początkach. Okazuje wielką dbałość o kształcenie oficerów floty polskiej, nawet tej, którą była jeszcze wówczas w zamierzeniach początkujących armatorów. Wyrozumiały dla różnych ludzkich słabostek, nie toleruje ich jednak u przedstawicieli władz państwowych, armatorów, oficerów, a zwłaszcza dowódców statków i okrętów. Dba o godność własną kapitanów i oficerów w ciężkiej próbie na morzu i na lądzie, nieustannie myśląc przy tym, by wychowankom podczas praktyk morskich dać nie tylko cenną wiedzę, lecz i wzorce do naśladowania w codziennej pracy na morzu. Dzieli się radością z każdego sukcesu, pomyślnie odbytego rejsu, powodzenia linii, zakupionego statku. Nie ukrywa wątpliwości i porażek, których doznał z własnej winy lub w wyniku zbiegu niepomyślnych okoliczności, w każdej jednak sytuacji czując się za nie odpowiedzialny jako kapitan statku. Dąży do ukazania prawdy o pracy marynarza, nieustannie grożącej utratą życia, gdyż żywioł morski wykorzysta każde jego niedopatrzenie i weźmie odwet na nim samym lub na jego statku.
Młoda polska flota handlowa wytyczała swe szlaki żeglugowe na morzach i oceanach, przezwyciężając konkurencję obcych spółek żeglugowych wielkich potęg morskich. Jakże znamienna jest konstatacja Kapitana: „Na ogół załoga nasza jest niezwykle ambitna i jeżeli chce, to może dokonać rzeczy, których nie dokonałaby żadna załoga na statkach jakiejś floty o starszej tradycji”. I dokonała tego, lokując się na stałych liniach żeglugowych na północnym i południowym Atlantyku, liniach europejskich i palestyńskiej, walnie wspomagając emigrację Żydów do Palestyny, a w latach wielkiej próby na morzu ogarniętym II wojną światową wytrwale pracując i walcząc w składzie flot alianckich.
Wiele stron pamiętnika przenikniętych jest troską o tworzenie polskiej tradycji morskiej. Chcąc osiągnąć ten cel, należy – zdaniem Kapitana – w sposób rzetelny informować społeczeństwo o kadrach morskich i ich dokonaniach.
Kapitan Mamert Stankiewicz w swoim testamentowym zapisie ze szczególną siłą eksponuje rangę polityki morskiej dla pomyślnego rozwoju państwa: „Żaden kraj bez morza nie ma wolnego oddechu. Nie może osiągnąć dobrobytu i samodzielności, które się osiąga, gdy się posiada własne wybrzeże, własny port i własną flotę”. Właśnie w rozbudowie floty ojczystej upatrywał jeden z liczących się elementów suwerennego bytu kraju. Z tym większą satysfakcją podkreśla to, co już wówczas zdołano dokonać w Polsce na tak skromnym wybrzeżu i w tak krótkim czasie, a kolejne pokolenia nie ustawały w tym wielkim trudzie i mogą się chlubić nie mniejszymi dokonaniami.
Niestety, przesłanie Kapitana sprzed prawie 60 laty nie dociera do nas w najszczęśliwszym momencie morskich dziejów Polski. Jest to czas, w którym na skutek różnych uwarunkowań, popełnionych błędów, nieznajomości spraw morskich czy też lekceważenia ich między innymi przez sfery polityczne i rządowe postępuje likwidacja polskiej floty, polskiego stanu posiadania na morzu. Żywić należy nadzieję, iż głos Kapitana dotrze do tych, którzy odpowiedzialni są za sprawy morskie, by nie ustawali w skutecznej pracy w obronie interesów morskich Rzeczypospolitej.
Tekst wspomnień Mamerta Stankiewicza powstawał, według moich dociekań, z notatek i szkiców robionych od końca lat dwudziestych, a zakończonych luźnymi refleksjami i uwagami z grudnia 1937 roku. W pierwotnym zamyśle Kapitana dzieło miało się składać z dwóch części, przygotowywanych do wydania jako samodzielnej książki. Pierwsza miała objąć czasy od dzieciństwa aż do powrotu w 1921 roku do Polski. Drugą część miały stanowić wspomnienia dotyczące początków Polskiej Marynarki Handlowej, którą ich autor współtworzył własną myślą i pracą na eksponowanych stanowiskach. Częściowe potwierdzenie zamysłu autora na temat podziału tekstu można znaleźć w rozdziale „W drodze do Nowej Zelandii” książki Borchardta. Pracownia Historii WSM w Gdyni przystępując do wydania w 1994 roku wspomnień, zdecydowała się na realizację wariantu pełnego, mieszczącego w jednym obszernym tomie obie części, kończąc w ten sposób wiele dziesięcioleci trwające perturbacje z publikacją wspomnień Kapitana w powojennej Polsce.
Kiedy przed 17 laty badałem okoliczności zatopienia m/s „Piłsudski” i śmierci Kapitana1, nie sądziłem, że właśnie mnie przypadnie w udziale zakończenie trwających prawie 60 lat starań o publikację Jego wspomnień, a tym bardziej opatrywanie przedmową kolejnego wydania.
Pierwsze wydanie wspomnień kpt. Mamerta Stankiewicza oparte zostało na maszynopisie ofiarowanym Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni przez Annę Tomaszewską i Irenę Małecką, córki Mamerta Stankiewicza. Natomiast obecne, drugie wydanie, jest powtórzeniem pierwszego, lecz ze zmodyfikowaną formą edytorską, dostosowaną do możliwości wydawcy.
Tom urzeka bogactwem faktów, w zasadzie zupełnie nieznanych i wiarygodnie opisanych. Opisy wydarzeń, w których autor sam uczestniczył lub był ich obserwatorem, odznaczają się zwięzłością myśli i słowa, a także nieustannym dążeniem do przekazania rzetelnie tego, co sam przeżył i poznał. Przygotowując materiał do pierwszego wydania, starano się więc zachować jak największą wierność oryginałowi. Od tej zasady istnieją jednak pewne odstępstwa, jak wprowadzony przez wydawcę podział na części, których tytuły mają orientować Czytelnika w chronologii wydarzeń. Od wydawcy pochodzą też tytuły dwóch rozdziałów: „W zbuntowanej flocie”, „Dowódca okrętu szkolnego «Lwów»”, a przede wszystkim tytuł całości – Z floty carskiej do polskiej. Czytelnicy książki Borchardta pamiętają zapewne, iż jej bohater miał swe wspomnienia zatytułować Korsarz i Don Kichot. Ze względu jednak na nikły związek tak sformułowanego tytułu z zawartością treściową pamiętnika zdecydowano się nie respektować tego zamysłu autorskiego. Wydaje się, że dodatkowym usprawiedliwieniem takiego postępowania może być określenie tego pamiętnika jako książki „na temat historii Polskiej Marynarki Handlowej”, pojawiające się w opowiadaniu W drodze do Nowej Zelandii, w którym Borchardt wspomina swe rozmowy z Kapitanem, prowadzone w listopadzie 1939 roku na zakotwiczonym na rzece Tyne „Piłsudskim”2. Nade wszystko jednak niniejszy tom stanowi klamrę spinającą dwa okresy życia Kapitana: w carskiej i rewolucyjnej Rosji oraz w Polsce, budującej od nowa swą tożsamość. To ostatecznie przesądziło o tytule, którym po wszechstronnych konsultacjach z bracią morską opatrzono dzieło.
Ostatnim odstępstwem od oryginału są skróty poczynione w tym liczącym ponad 500 stron maszynopisie. Poza jedno – czy kilkuzdaniowymi opuszczeniami, wynikłymi z chęci uniknięcia powtórzeń, mówić można tylko o dwóch partiach tekstu, z których publikacji zrezygnowano. Chodzi tu o króciutki rozdział pt. „Wycieczki z Nowego Jorku i drzwi otwarte”, z maszynopisu stanowiącego podstawę pierwszego wydania po rozdziale „Awarie” i sprawiającego wrażenie niekompletnego. W rozdziale „«Pułaski» i «Polonia»” zrezygnowano też z przytoczenia kilkustronicowego opisu walk byków w Sewilli. Wszystkie skróty w tekście, poczynając od jednozdaniowych, zasygnalizowano wielokropkiem w nawiasie kwadratowym. Znaki zapytania bądź wykrzykniki ujęte w nawias kwadratowy pochodzą również od wydawcy. Pisownię, szczególnie nazw geograficznych, i interpunkcję tekstu uwspółcześniono. Fakt, iż tekst tych wspomnień, pisanych przecież po latach, zadziwia wręcz bogactwem zawartych w nim nazwisk, przesądził o potrzebie opracowania indeksu nazwisk, który dopełnił dzieła Kapitana.
Mimo powyższych uwag ośmielamy się przekazać ten tekst Czytelnikom w nadziei, że nie dojdą nas słowa dezaprobaty Kapitana, tak często zgorszonego postępowaniem podwładnych: „Znaczy, panowie nadużyli kompetencji […] znaczy, panowie nie są w porządku w stosunku do obowiązujących przepisów i do podjętych przez siebie obowiązków”.
* * *
Prorocze okazały się słowa pisane w 1937 roku przez kpt. Mamerta Stankiewicza, gdy po różnych armatorskich peregrynacjach przejmował ponownie komendę nad m/s „Piłsudskim”: „Byłem szczęśliwy, że mogę wrócić na swój motorowiec, na którym chciałbym swoją karierę morską zakończyć”.
Kiedy w początkach sierpnia 1939 roku zdał czasowo dowództwo swojemu bratu kpt… ż.w. Janowi Stankiewiczowi i udał się na urlop, nie sądził, że dojdzie do tak szybkiego wybuchu wojny. Wezwany telegramem przez kmdra Konstantego Jacynicza, dyrektora Biura Portowego GAL-u w Gdyni, przybył 24 sierpnia do Gdyni, gdzie otrzymał rozkaz wyprowadzenia s/s „Kościuszko” do Wielkiej Brytanii. Statek był kompletnie rozbrojony ze sprzętu i wyposażenia, przygotowany do sprzedaży na złomowanie. Kapitan musiał uczynić go sprawnym do żeglugi, zebrać szkieletową załogę i… zdążyć wydostać się z Bałtyku, zanim wybuchnie wojna. Gdynię opuścił niemal w ostatniej chwili 28 sierpnia o 22.30. Już po wybuchu wojny w samotnym rajdzie przepłynął Morze Północne i 2 września o 20.30 na rzece Dart wydał rozkaz podania cum na burtę s/s „Pułaski”.
24 listopada przejął dowództwo na transportowcu wojska m/s „Piłsudski”, załagodziwszy bunt załogi, która protestowała strajkiem przeciwko bezprawnej pięćdziesięcioprocentowej obniżce płac, zarządzonej na życzenie armatorów przez konsula generalnego RP w Londynie. Z rozkazu Admiralicji Brytyjskiej nocą 25 listopada 1939 roku „Piłsudski” opuścił Newcastle-on-Tyne i bez eskorty skierował się na południe do miejsca koncentracji konwoju wyruszającego do Australii i Nowej Zelandii. Po kilku godzinach samotnej jazdy po nieosłoniętym szlaku, w dniu 26 listopada 1939 roku o godzinie 5.36 lub 5.40 został zaatakowany przez niemieckiego U-Boota, otrzymując dwa trafienia torped w lewą burtę. Kiedy Kapitan zorientował się w rozmiarach zniszczeń, wydał załodze rozkaz opuszczenia statku. Istniała obawa, że przechył na lewą burtę szybko się pogłębi, grożąc wywróceniem się statku, a wówczas zginęłaby cała załoga i pasażerowie. Panikę powstałą na statku pomogli Kapitanowi opanować oficerowie i marynarze pokładowi. Między godziną 6.15 a 7.00 statek opuściła cała załoga i pasażerowie (uzupełnienia załogi m/s „Sobieski” i dowództwo brytyjskie wojska, które planowano zaokrętować w Australii i Nowej Zelandii).
Na storpedowanym „Piłsudskim” pozostał kapitan Mamert Stankiewicz zamierzając zginąć wraz ze swoim statkiem lub w razie przybycia na czas okrętów brytyjskich ułatwić im wzięcie „Piłsudskiego” na hol i osadzenie na przybrzeżnej płyciźnie, aby później można było go podnieść i wyremontować w najbliższej stoczni. Żadnego z tych zamiarów nie udało się Kapitanowi zrealizować. Okazało się bowiem, że z zatarasowanych wnętrz statku z opóźnieniem na pokład wydostało się jeszcze trzech marynarzy. Po latach marynarze mówili, że nie chcieli pozostawić Kapitana na zatracenie na tonącym statku. Prawda wyglądała jeszcze inaczej, marynarze bali się zawierzyć swój ratunek wywrotnej tratwie, gdzie groziła im niechybna śmierć od fal i zimna. Kapitan był pewien, że gdy pozostaną na statku, na pewno zginą, i chcąc uratować marynarzy, musiał opuścić statek. Wraz z marynarzami zrzucił na wzburzone morze tratwę i kiedy okazało się, że żaden z nich nie odważył się wskoczyć do kotłującej przy burcie statku kipieli, dał marynarzom przykład, docierając jako pierwszy do tratwy. Dwaj marynarze podążyli za swoim kapitanem, ale trzeci, kucharz, skrył się w szalupie leżącej na pokładzie słonecznym, zwalniając ją z zabezpieczeń. Czekał. Liczył na łut marynarskiego szczęścia, że litościwa fala wyniesie szalupę z tonącego statku albo zada mu szybką, bez cierpień śmierć. To nieprawdopodobne, ale ocalał. Natomiast kapitan Mamert Stankiewicz wraz z marynarzami przetrwali prawie półtoragodzinną gehennę na miotanej falą i wywracanej tratwie, zanim nie zabrał ich na swój pokład brytyjski niszczyciel3. Kapitan był już wówczas w tak głębokiej hipotermii, że zmarł na okręcie, lecz obaj marynarze przeżyli. Później oświadczyli, że swoje ocalenie na morzu zawdzięczają Kapitanowi i załodze brytyjskiego niszczyciela.
Pogrzeb kmdr. ppor. rez. kpt. ż.w. Mamerta Stankiewicza odbył się w dniu 29 listopada 1939 roku w kościele St. Mary w Hartlepool. Na uroczystości byli obecni dwaj bracia – kmdr por. rez. kpt. ż.w. Jan Stankiewicz oraz kmdr por. Roman Stankiewicz4, załoga storpedowanego „Piłsudskiego”, Feliks Kollat – przewodniczący Komitetu Transportowego, dyrekcja Gdynia-Ameryka Linie Żeglugowe SA, przedstawiciel polskiego attaché morskiego, a ze strony brytyjskiej przedstawiciele Admiralicji i władze miejskie Hartlepool. Kondukt pogrzebowy otwierał pluton marynarzy brytyjskich, który nad grobem oddał trzy salwy honorowe. Przemówienia pożegnalne wygłosili ks. Kolankowski i kmdr por. Roman Stankiewicz. Wielka Brytania pośmiertnie uhonorowała kapitana Mamerta Stankiewicza wysokim odznaczeniem Distinguished Service Cross and Bart to It (DSC).
Druga uroczystość pogrzebowa miała miejsce tydzień później w Paryżu. Mszę św. celebrował ks. biskup Gawlina. Uczestniczyli w niej przedstawiciele rządu polskiego z udziałem premiera i wodza naczelnego gen. Władysława Sikorskiego, wicepremiera Stanisława Strońskiego, kontradm. Jerzego Świrskiego i generalicji Wojska Polskiego. Sikorski udekorował katafalk pośmiertnie nadanym Krzyżem Virtuti Militari V klasy.
Mamert Stankiewicz był pierwszym z kapitanów Polskiej Marynarki Handlowej, któremu nadano ten najwyższy polski order bojowy. Jeszcze za życia przyznano mu między innymi Order Polonia Restituta. Po latach znalazł się wśród nielicznych kapitanów, których pamięć sławią statki noszące ich imię. Polska Żegluga Morska dała początek tej tradycji, podnosząc w dniu 29 czerwca 1963 roku banderę na m/t „Kapitan M. Stankiewicz”.
Do rangi symbolu urasta niewątpliwie fakt pierwszego wydania wspomnień Kapitana w Jego morskiej uczelni, do której z takim oddaniem wnosił wiedzę i kunszt znakomitego nawigatora. Jednak wydanie drugie nastąpiło z inspiracji Jego wychowanka, absolwenta Szkoły Morskiej w Tczewie z roku 1929, inż. Michała Hłaski i wielce tej sprawie życzliwego Pana dr. Wiesława Uchańskiego, prezesa Wydawnictwa „Iskry”, oraz prof. dr. hab. inż. Piotra Przybyłowskiego, rektora Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Dzięki temu powstała znakomita możliwość upowszechnienia wiedzy o Kapitanie jako wychowawcy kapitanów, oficerów i marynarzy floty ojczystej, pierwszego pokolenia kadr morskich kształconych w niepodległej Polsce. To pokolenie i następne spełniły Jego marzenia, sprawiając, że biało-czerwona bandera nieprzerwanie powiewa na morskich szlakach świata.
Jan Kazimierz Sawicki
Gdynia-Gdańsk, 3 maja 1995-3 lipca 1997 roku
Właściwie nie jest przewidziane, ażeby żeglarz, kapitan statku, pisał książkę. Poza tym podoba mi się bardzo przysłowie angielskie, które mówi, że jeżeli nie można się wypowiedzieć w stu słowach, to lepiej po prostu milczeć.
Są jednak względy, które przemawiają dość mocno za tym, żebym przełamał lenistwo i nie zapominając o przysłowiu, możliwie oszczędzając słów, opowiedział wrażenia z mego życia, aby wszechstronnie wyjaśnić społeczeństwu, a zwłaszcza młodzieży, jak układa się praca i życie marynarza.
Sprawy własnego wybrzeża morskiego wysunęły się w Polsce na miejsce pierwszoplanowe. Można i trzeba się z tego cieszyć. Tym bardziej że w latach po wojnie bolszewickiej wyzyskanie morza nie wyglądało dobrze i przez jakiś czas można było nawet się obawiać, że w Polsce współczesnej kierunek ekspansji będzie jak dawniej skierowany na wschód, eksploatacja morza będzie zaś nadal oddana mniej lub więcej przyjaznym pośrednikom. Jest rzeczą jasną, że groziłoby to nam po prostu utratą wszelkich korzyści z posiadania wybrzeża morskiego.
Jeżeli polityka morska stanęła na właściwym torze – tak samo jak wszystkie inne dziedziny naszego życia w Polsce odrodzonej – to wdzięczna potomność powinna pamiętać, że to dzieło Wodza Narodu – Marszałka Józefa Piłsudskiego.
Zróbmy porównanie. W latach 1920-1923 w Szkole Morskiej w Tczewie kształcono i wychowywano przyszłych oficerów i mechaników marynarki handlowej. Ale ponieważ cała flota handlowa składała się z jedynego statku szkolnego „Lwów”, przyszłość tych wszystkich dzielnych młodych ludzi wyglądała niedobrze. Owszem, w tym samym okresie istniało przedsiębiorstwo żeglugowe quasi-polskie „Sarmacja” i jego statki nosiły nawet bardzo polskie nazwy, jak „Kraków”, „Wisła”, „Bug” etc. Jednakże kierownictwo tego przedsiębiorstwa prowadziło je zgoła nie po polsku. Skutek był ten, że gdy odwiedzaliśmy na „Lwowie” jakikolwiek port za granicą, w którym stał jeden ze statków „Sarmacji”, to z rozmów z pilotami i innymi zainteresowanymi osobami odnosiło się wrażenie, że polska na tych statkach jest jedynie bandera, bo poza tym wszystko było niemiecko-austriackie.
Toteż twierdzę stanowczo, że posiadanie jedynej jednostki handlowej, „Lwowa”, odsłaniało smętną perspektywę przed naszymi młodymi żeglarzami.
Obecnie wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż się spodziewano w roku na przykład 1925. Tonaż floty handlowej polskiej osiągnął wielkość około 100 000 ton. Flaga polska pojawia się w portach niemal całego świata, a wychowankowie dawnej Szkoły Morskiej w Tczewie, a obecnie Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni zajmują na naszych statkach stanowiska od najmłodszego oficera do kapitana i są w tej przyjemnej sytuacji, że dalszy rozwój floty handlowej można uważać za zapewniony, co daje naszym marynarzom stałe zatrudnienie i możliwość awansów.
Mając zaszczyt i przyjemność dowodzić naszym największym statkiem pasażerskim, miałem i mam sposobność spotykać bardzo wiele osób. Z rozmaitych rozmów odnosiłem czasem wrażenie, że poglądy społeczeństwa na sprawy morskie są nie tyle praktyczne, ile sentymentalne i nawet romantyczne. Nie jest to podejście właściwe w czasach, kiedy stajemy na morzu do współzawodnictwa z innymi narodami morskimi, które sprawy morza i jego wyzyskania przede wszystkim traktują trzeźwo i praktycznie.
Mam nadzieję, że wspomnienia moje i spostrzeżenia ujęte w tej książce przyczynią się do lepszego poznania pracy na morzu. Może też będzie to miało znaczenie dla rodziców projektujących morskie kariery dla swoich synów, a także dla chłopców. których myśli i marzenia biegną ku ciekawym podróżom i morskim przygodom.
Mnie samego uderzało nieprawdopodobieństwo zdarzeń, które rozwijały się w ciągu 35 lat i które zostały ukoronowane spełnieniem moich najmilszych marzeń dziecinnych. Przeżywanie tych zdarzeń, nieprawdopodobnych nawet na przestrzeni 35 lat, nie mogło się odbywać w atmosferze pomysłów tylko trzeźwych, rozważnych i praktycznych. Lecz wydaje mi się teraz, że sprzyjały temu okoliczności wyjątkowe i nastawienia wyjątkowe.
Będę się czuł szczęśliwy, gdy będę miał świadomość, iż po przeczytaniu tej mojej książki niejeden młodzieniec zastanowi się poważniej nad obranym przez siebie zawodem marynarza. Będzie miał mniej złudzeń.
Zanim przejdę do dalszego opowiadania, chciałbym przedtem wypowiedzieć parę spostrzeżeń. Od lat 16 jestem już w handlowej marynarce, w której służba jest bardzo odmienna od służby w marynarce wojennej. Pływając, spotykając wielu ludzi, nieraz zżymałem się na istniejący brak informacji o pracy na morzu. Gdy wybiegałem pamięcią wstecz, stwierdzić musiałem, że w życiu moim te dokładne, prawdziwe wiadomości zbierałem powoli – wraz z nabieraniem doświadczenia.
Zdawałoby się, że istnienie floty handlowej o tonażu stutysięcznym i pracujące w tej flocie rzesze oficerów i marynarzy wraz z ich rodzinami i krewnymi powinny się przyczynić do właściwego uświadomienia społeczeństwa. Do tegoż uświadomienia powinna by się przyczynić taka instytucja jak Liga Morska i Kolonialna. Przez uświadomienie rozumiem także nastawienie społeczeństwa do spraw morskich, jakie istnieje w państwach morskich, jak na przykład państwa skandynawskie czy Anglia.
Nieraz też zastanawiałem się, czy nie byłoby wskazane, ażebym wykorzystał materiał doświadczenia z własnego życia i ujął w formie książki. Nie jest to zadanie łatwe, gdy się nie ma wprawy, a poza tym chociaż podczas podróży można znaleźć dość czasu, może czasem zbyt wiele, to jednak nie można zapominać, że warunki pogody nieraz stoją na przeszkodzie. Gdy statek przechyla się gwałtownie, nie tylko piórem trudno jest pisać, ale i maszyna do pisania nie utrzymuje się na stoliku.
A jednak wydaje mi się, że napisanie takiej książki jest moim obowiązkiem. Tym bardziej, gdy przeglądam nasze wydawnictwa literackie.
Ostatnio przeglądałem książkę Fryderyka Kulleschitza Rejs dookoła świata (wydawnictwo „Rój”, 1936). Niezawodnie książka interesująca, ale proszę ją porównać z taką na przykład książką, jak Fregata „Pallada” Gonczarowa.
Jak w wielu innych – czy to książkach, czy zwłaszcza artykułach napisanych przez rozmaitych uczestników naszych wycieczek morskich – zebrało się w tym Rejsie dookoła świata wiadomości schwytanych tu i tam. Napakowało się niezrozumiałych wyrazów morskich, powtarzając nieraz to samo określenie ze cztery razy. Natomiast autor nie zrozumiał morza i nie zorientował się w pracy oficerów i marynarzy, aczkolwiek nie pominął elementu drażliwego: spotykanych przygodnie kobiet. I kto wie, czy te dyskretne niedomówienia nie są jeszcze bardziej szkodliwe niż opisanie zwykłego lupanaru, który przecież wszyscy i tak znają – do tego nie potrzeba być marynarzem.
Żeby przedstawić sprawę jasno, chcę powiedzieć, że mierzi nas, marynarzy, ujmowanie naszego życia z tego punktu widzenia. Nie jest prawdą, że każdą spotykaną kobietę traktujemy jako możliwą kochankę i że mamy żonę w każdym porcie. Nie wydaje mi się też słuszne określanie nas jako ludzi lubujących się w alkoholu, którego używamy dużo na morzu i oczywiście w porcie, gdzie – stosownie do informacji autorów – udajemy się do knajpy.
Wszystko to wywołuje skutek jak najmniej sprawiedliwy i jak najmniej pożądany. Informacja idzie w świat. Czytają to rodzice i młodzież. Jeżeli ja, czytając taką książkę, z niesmakiem przyjmuję opisy lupanarów w Japonii lub opis tańca na Wyspach Hawajskich, to cóż może odczuwać młodzieniec stojący przed zadaniem wybrania sobie zawodu?
Dlatego wydaje mi się, że młodzież nasza kierująca swe kroki i zamierzenia ku obraniu kariery morskiej widzi w niej szereg niezdrowych przygód romantycznych, natomiast nie widzi ciężkiej pracy, do której trzeba mieć nastawienie poważne i wytrwałe, trzeba mieć odpowiednie przygotowanie, ażeby w ciągu kilkunastu, a nawet więcej lat umieć tę tak konieczną dla kraju pracę wykonać, nie narażając się na bolesne rozczarowania. Myślę, że gdyby Conrad (Korzeniowski) nadal pozostał kapitanem, nie czytalibyśmy jego utworów. O ile wiadomo, porzucił służbę morską, zaczął pisać, a był już zmęczony pracą i zniechęcony.
Praca na odcinku morskim jest trudna, odmienna od każdej innej, jest może najtrudniejsza. Z jednej strony jest teraz może ułatwiona na skutek zwiększającej się szybkości statków oraz regularności rejsów, z drugiej jednak strony stała się bardziej wyczerpująca na skutek większej intensywności. Toteż wydaje mi się, że lepiej jest rozważyć ten problem szczerze i otwarcie, gdyż wtenczas tylko znajdzie się lekarstwo. Piszę więc książkę.
Helena i Mamert Stankiewiczowie po ślubie
Helena Stankiewiczowa z córką Zofią
Helena Stankiewiczowa i Olga Maciejewiczowa w Wenecji w czasie pobytu „Lwowa” we Włoszech w 1925 roku
Bal w Szkole Morskiej w Tczewie
Obrazek Matki Boskiej, który otrzymała załoga „Lwowa” w czasie pobytu w Rio de Janeiro na pamiątkę uczestnictwa w mszy 14 września 1923 roku
Wykładowcy Państwowej Szkoły Morskiej w Tczewie. Siedzą od lewej: Kazimierz Bielski, Mamert Stankiewicz, Antoni Garnuszewski, Gustaw Kaski, Jan Roiński; stoją od lewej: Stanisław Dłuski, Antoni Ledóchowski, Aleksander Maresz, Aleksy Majewski, Witold Komocki i Tadeusz Kokiński
Na „Lwowie”
Mamert Stankiewicz w czasie pełnienia służby
Powitanie „Lwowa” w Brazylii
Na „Lwowie”. Od lewej: NN, Konstanty Maciejewicz, pani Wiatkina i Mamert Stankiewicz
Wizyta „Lwowa” w Brazylii – na zdjęciu uczniowie Szkoły Morskiej
Spotkanie z Kołczakiem
„Piłsudski” w Nowym Jorku
M/s „Piłsudski” przy Dworcu Morskim w Gdyni
Mamert Stankiewicz na pokładzie „Piłsudskiego”
Od lewej: Władysław Milewski, dyrektor Plinus, pan Petersen i Mamert Stankiewicz w Montfalcone
M/s „Piłsudski” w stoczni Monfalcone. W białych kombinezonach inżynier Władysław Milewski (po lewej) i Mamert Stankiewicz (po prawej)
Jan Stankiewicz w siedzibie firmy Gdynia-Ameryka Linie Żeglugowe
Mamert Stankiewicz w mundurze galowym
Brat kapitana Mamerta Stankiewicza – komandor porucznik Roman Stankiewicz
Na M/s „Polonia”
Brat kapitana Mamerta Stankiewicza – komandor Jan Stankiewicz
Mamert Stankiewicz
Mamert Stankiewicz na „Polonii”
Lodołamacz nazwany imieniem kapitana Mamerta Stankiewicza
Grób Mamerta Stankiewicza w Hartlepool w Anglii
Urodziłem się w Mitawie w roku 1889. Rodzina nasza jednak pochodzi z województwa wileńskiego, po ojcu z powiatu brasławskiego, po matce z dziśnieńskiego.
Po powstaniu roku 1863 ojciec mój i jego bracia zostali sierotami. Nie było komu zająć się ich wychowaniem. Toteż los zrządził, że ojciec dostał się do szkoły wojskowej w Rydze i po jej skończeniu pełnił służbę w jednym z pułków piechoty w Mitawie.
Podczas pobytu w szkole wojskowej ojciec mój zaprzyjaźnił się z moim wujem, który pracował w eksporcie drzewnym, bardzo intensywnym w czasach przedwojennych w Rydze. Złożyło się tak, że wybrali się razem w strony dziśnieńskie i w majątku mego dziada poznali jego pięć córek. Wkrótce potem poślubili dwie najstarsze. W przyszłości obie rodziny spotykały się często, gdyż Mitawa znajduje się w odległości około 40 kilometrów od Rygi. Obaj też, ojciec i wuj, zachowali do śmierci przyjaźń jak najlepszą.
Szkołę początkową rozpocząłem w Mitawie. Aczkolwiek nauczanie obowiązkowe było po rosyjsku, to jednak częściej się słyszało język niemiecki, ponieważ profesor i jednocześnie właściciel szkoły był Niemcem nadbałtyckim. Wiejską ludność w Kurlandii stanowili na ogół Łotysze, a inteligencję w miastach – w większości Niemcy.
Czytać i pisać po polsku nauczyła nas matka jeszcze przed rozpoczęciem nauki w szkole. Matka była bardzo zajęta pracą domową, nie miała więc dużo czasu i wydaje mi się teraz, po wielu latach, że początkiem naszej nauki języka polskiego były pacierze, których nauczyliśmy się bardzo wcześnie i które odmawialiśmy głośno codziennie przed spoczynkiem.
Rodzina nasza była duża: czterech braci i dwie siostry. Najbliżej żyliśmy z moim starszym bratem Janem. Był starszy ode mnie o dwa lata i gdy zaczynałem naukę w szkole, chodził już do średniej szkoły realnej. Wkrótce potem oddano go do Korpusu Kadetów i zostałem sam w domu. Dalsze rodzeństwo przychodziło na świat regularnie, lecz było od nas znacznie młodsze. Jak się wydaje, temperamenty nasze z bratem były dość odmienne. Brat mój był urwisem pierwszej wody, natomiast ja miałem charakter bardzo zgodny i kiedy byłem mały, często brano mnie za dziewczynkę, ponieważ matka długo nie chciała ostrzyc moich jasnych, kędzierzawych loków. Wszystkie nasze ciotki przepadały za nami i dogadzały jak mogły, tak samo dziadek i babka kochali nas bardzo.
Zimę spędzaliśmy, ucząc się w Mitawie. Przez całą zimę myśleliśmy i marzyliśmy o wakacjach na wsi, na które wysyłano nas regularnie na całe lato. Na wakacje zimowe wyjeżdżaliśmy rzadziej i nie były one dla nas tak przyjemne, ponieważ musieliśmy ciągle być w mieszkaniu. Natomiast w lecie było inaczej.
Wstawaliśmy wcześnie, połykaliśmy śniadanie naprędce i biegliśmy przede wszystkim do stajni, gdzie odwiedzaliśmy konie, do których mieliśmy sentyment wielki. Wszystkie były własnej hodowli dziadka i przez cały czas naszego dzieciństwa, kiedy przyjeżdżaliśmy na wakacje, pozostawały te same, z wyjątkiem ogiera, który dożył lat 30 i którego trzeba było zastrzelić, gdyż złamał sobie nogę.
Ubranie nasze składało się z lekkich krótkich spodenek, koszul i bluzy. Po jakimś czasie pobytu na wsi, kiedy na przykład zdecydowano się zabrać nas do kościoła, co było wielką atrakcją – jechało się przecież końmi – mieliśmy zawsze kłopot z włożeniem bucików, gdyż nasze nogi grubiały od chodzenia boso po polach i rżyskach.
Dwór był położony na wzgórzu nad rzeką Dziśnieńką i po odwiedzinach stajni kierowaliśmy się w stronę rzeki. Było to tym bardziej przyjemne, że prawie zawsze dopraszaliśmy się, żeby wsadzano nas na konie, gdy prowadzono je do rzeki do pojenia.
W okolicy powiatu dziśnieńskiego było dużo majątków obywatelskich. Wszyscy utrzymywali między sobą mniej lub więcej zażyłe stosunki towarzyskie. Jakoś tak się składało, że podczas lata najwięcej przypadało świętych patronów, toteż pamiętano o wszystkich imieninach i wszyscy z sąsiedztwa uważali za obowiązek stawić się do solenizanta lub solenizantki. Był to zwyczaj ustalony. Wiedziano i pamiętano, gdzie i w jaki sposób imieniny są obchodzone. Prawie zawsze sprowadzano z Dzisny orkiestrę, składającą się z kilku Żydków. W sali balowej każdego dworu ochocza zabawa trwała do godzin rannych. Z tamtych czasów pamiętam więc, że określenie „ mazur biały” oparte jest na zupełnie słusznej podstawie.
Udział brata i mój w takich zabawach imieninowych zależał od naszego wieku. Gdy byliśmy młodsi, interesowały nas imieniny, które obchodzono u nas w domu. Świetnie znaliśmy wszystkie konie sąsiedzkie, zaprzęgi, porównywaliśmy je z końmi naszego dziadka. Pakowaliśmy się do przeładowanej gościnnymi końmi stajni, gdzie konferowaliśmy ze stangretami. Pozostało mi też w pamięci, że podczas którychś imienin za blisko podszedłem do jakiegoś ogiera, który mnie wierzgnął akurat w czoło. Nie zabił tylko dlatego, że byłem jeszcze bardzo mały. Kłopotu jednak sprawiłem podczas tych imienin dużo. […]
W odległości paru kilometrów od majątku dziadka był o wiele większy majątek obywatela Jakowickiego. Odpowiednio i dwór był bardzo duży. Jakowiccy mieli 10 dzieci. Najstarsza była córka, panna Jadwiga, rzeczywiście bardzo piękna i nic dziwnego, że wszyscy kawalerowie z okolic bliższych i dalszych ubiegali się ojej względy. Była też obiektem naszego uwielbienia od lat bardzo wczesnych.
Pozostałe rodzeństwo stanowili synowie w wieku od lat 2 do lat 17. Trzech spośród chłopców było w wieku odpowiednim do naszego i z nimi obaj z bratem utrzymywaliśmy jak najbliższe stosunki koleżeńskie i przyjacielskie. Chłopcy starsi mieli zainteresowania odmienne i dla nas jeszcze niedostępne, toteż dumni byliśmy, gdy czasem łaskawie dopuszczali nas do swego towarzystwa. Chłopców zaś od nas młodszych traktowaliśmy z góry, raczej unikaliśmy ich, ponieważ nie mogli dotrzymać nam kroku w naszych wyczynach, a poza tym zawsze zachodziła obawa, że w razie zbyt energicznego przejawienia w stosunku do nich naszego autorytetu niezawodnie popadniemy w konflikt z rodzicami, dla których najmłodsi byli najbardziej mili i pieszczeni.
Rzadko zdarzało się, ażebyśmy z bratem nie byli w Jelnie (tak nazywał się dwór sąsiedzki) albo żeby przyjaciele nasi nie zgłosili się do naszego Jakubowa. Odwiedziny nasze i spotkania odbywały się w sposób szczególny. Mieliśmy umówiony sygnał, coś w rodzaju turkotania; sygnał ten nadawaliśmy jeszcze z daleka, zza ogrodu. Odwiedzani niezwłocznie wyskakiwali z domu. Wtedy rozlegał się sygnał odpowiedzi, a my pędem udawaliśmy się w tym kierunku. Po krótkiej wymianie zdań o zdarzeniach poprzedniego dnia naradzaliśmy się nad sposobem spędzenia czasu, co było uzależnione od pory lata, pogody i usposobienia.
Dwór jeleński stał nad rzeczką Jelenką, która wpadała do Dziśnieńki. Powyżej Jelna, na Jelence był młyn wodny, w jednym z folwarków. Nas najbardziej zainteresowała Jelenka w swoim biegu pomiędzy młynem a Dziśnieńką, gdzie miała szerokość około 5 metrów, wartka i w pewnych tylko miejscach tworzyła zatoczki, dogodne do kąpieli. Rzeczka ta jeszcze i teraz jest niezwykle malownicza, o biegu niezwykle kapryśnym i powykrzywianym, o brzegach przeważnie stromych, zarośniętych drzewami i gęstymi krzewami.
Nad brzegami tejże samej Jelenki, prawie naprzeciwko dworu, ale nieco bliżej ujścia rzeczki, był położony cmentarz rodzinny Jakowickich, na którym również składano odchodzących stopniowo na spoczynek wieczny sąsiadów z najbliższych okolic. Jest to jeden z najbardziej malowniczych cmentarzy, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Położony na wysokim wzgórzu, cały porośnięty lipami, brzozami i jodłami. Z powodu tego wzniesienia każdy pogrzeb był zawsze kłopotliwy, gdyż trudno było udźwignąć z należnym szacunkiem i powagą ciężką trumnę na to strome wzgórze. Jeszcze trudniej i jeszcze gorzej bywało z ustawianiem pomników. Nawet bardzo oddaleni od tej miejscowości majstrowie wiedzieli o trudnościach oczekujących ich na cmentarzu w Jelnie; trzeba to było brać pod uwagę przy zawieraniu każdej umowy na następny pomnik.
Jeżeli dodam jeszcze, że folwark, gdzie był młyn wodny, nazywał się Dzierdziłowo i że mieszkały tam dwie staruszki, matka z córką, bliskie pana Jakowickiego seniora, dzielne i czynne uczestniczki powstania roku 1863, to jasne się stanie, dlaczego rzeczka Jelenka odgrywała w naszych zabawach ważną rolę.
W odległości około 4 kilometrów od Jakubowa leżał majątek państwa Goryniewskich, gdzie córki były w naszym wieku. Siećków, tak się nazywał majątek Goryniewskich, był niedaleko, ale pomimo to my, młodzież z Jakubowa i Jelna, bywaliśmy tam stosunkowo rzadko, gdyż każda wizyta łączyła się z nie lubianą przez nas koniecznością ubierania się w sposób cywilizowany i co najgorsze – wkładania bucików. Niemniej bywaliśmy tam i zwykle wracaliśmy stamtąd pod dużym wrażeniem wdzięku dziewczynek, do których wszyscy odczuwaliśmy serdeczną sympatię.
Na ogół jednak tak się składało, że w okolicy, w promieniu około 20 kilometrów, byli dorastający chłopcy, z którymi przyjaźniliśmy się również. Widywaliśmy ich znacznie rzadziej niż Jakowickich, toteż nie mogło być między nami tak bliskiej i zażyłej przyjaźni. Ci nasi dalsi koledzy bardzo nam zazdrościli naszego sąsiedztwa i sądzę, że mieli słuszność, gdyż daleko trudniej było im umknąć spod opieki rodziców niż naszej zwartej piątce. […]
Jest rzeczą dziwną, że chociaż jeździłem do nas na wieś kilkakrotnie już jako dorosły, to jednak w pamięci utkwiły mi wspomnienia naszych wyjazdów na wakacje tak, jak się to odbywało, kiedy jeździliśmy ze szkół.
Gdy byliśmy mali, odwoziła nas na wieś matka. Potem jednak, gdy zjawiło się rodzeństwo młodsze i matka była coraz bardziej zajęta, zaczęto nas wysyłać samodzielnie, oddając jakiemuś pasażerowi pod opiekę, co zwykle było najzupełniejszą fikcją.
Z Mitawy, przez Rygę do stacji kolejowej, gdzie czekały na nas zwykle konie ze dworu, jechało się koleją około 12 godzin, jeżeli nie liczyć krótkiego pobytu w Rydze, który stanowił dla nas bardzo wielką przyjemność. […] Ryga w porównaniu z Mitawą było to miasto bardzo duże, i sam pobyt w niej sprawiał na nas wrażenie wyjazdu w świat szeroki.
Po wyjeździe z Rygi późnym wieczorem do stacji Borkowicze dojeżdżaliśmy następnego dnia wczesnym rankiem. Jakby w połowie drogi między Rygą a Borkowiczami na jakąś godzinę zatrzymywał się pociąg w Dyneburgu, gdzie praktykował jako lekarz brat mamy, mój chrzestny ojciec. Wysyłając nas na wieś, matka zawiadamiała go zawsze o czasie naszego przejazdu przez Dyneburg i biedny wuj wstawał na godzinę 4 rano, przychodził na dworzec i prowadził nas na wczesną herbatę. Czekaliśmy na te spotkania, gdyż bardzo kochaliśmy tego wuja. Był bardzo przystojny i niezwykle dowcipny. Kiedy podrośliśmy, to się zorientowaliśmy, że bardzo podoba się pannom na wydaniu. Przyjazd wuja Mamerta na wieś na kilka dni wakacji był dla nas prawdziwym świętem. Będąc zawołanym myśliwym, całe dnie spędzał na polowaniu na kaczki i cietrzewie w lecie, a na zające w zimie. Zawsze zabierał nas na polowanie, pozwalając nieść torbę czy jakiś inny rynsztunek, a potem uczył nas strzelania. Skorzystał z tego bardziej mój brat, gdyż ja byłem jeszcze za mały, a kiedy podrosłem, wuj się ożenił. Nie miał już wtedy dla nas czasu i nasze polowania ustały.
Po pożegnaniu wuja w Dyneburgu jechaliśmy dalej i nigdy nie mogliśmy w drodze spać, gdyż tak byliśmy pod wrażeniem bliskiego przyjazdu do Borkowicz. Wiedzieliśmy, że będą tam na nas czekały konie. Staraliśmy się zgadnąć, jakie konie przyjadą i jaki będzie zaprzęg.
Następowały kolejno po sobie i pozostawały za nami stacje Dryssa, Krasławka… Okolica stawała się coraz bardziej swojska i na koniec znajdowaliśmy się na najdłuższej dla nas trasie, którą przebywaliśmy z największą niecierpliwością; następną stacją były Borkowicze, gdzie należało jak najszybciej wysiadać, bo pociąg zatrzymywał się tylko na dwie minuty.
W końcu dojeżdżaliśmy. Widać było znajomego stangreta, naszego wielkiego przyjaciela. Pomagał nam zbierać rzeczy i udawaliśmy się do sali dworcowej, gdzie musieliśmy wypić herbatę i spożyć przysłany z Jakubowa posiłek. Czuliśmy jak te psiaki, że wieś jest niedaleko, że niebawem będziemy na miejscu. Po spiesznym wypiciu herbaty nie mogliśmy już usiedzieć i wychodziliśmy na plac przed dworcem. Zwykle było tam mnóstwo zaprzęgów, lecz my wyglądaliśmy tylko jednego i łatwo go poznawaliśmy. Dziad utrzymywał konie o maści białej i siwej. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy zakończenia uporządkowania zaprzęgu, po czym ładowano nasze walizki, wsiadaliśmy i rozpoczynała się jazda drogą jakże znajomą.
Szosa, zwana w tamtych stronach gościńcem, była wysadzana brzozami i prawie na całej odległości między Borkowiczami a Dzisną prowadziła poprzez gęste lasy sosnowe. Dopiero niedaleko przed Dzisną wyjeżdżało się na pola i przez jakiś czas jechało brzegiem Dźwiny do promu. Po drugiej stronie rzeki widać było jak na dłoni panoramę Dzisny.
Przeprawa przez Dźwinę promem była niezwykle interesująca. Trzeba było bardzo ostrożnie zjechać ze stromego brzegu i czuło się, że nawet konie, rzadko odbywające tę podróż, są niespokojne. Po zjeździe do promu trzeba się było wykłócać z licznymi furmankami, przeważnie żydowskimi, które wszelkimi sposobami tarasowały wjazd na prom. Było jednak zwyczajem ustalonym, że pocztę i pojazdy pasażerskie wpuszczano na prom pierwsze. Przewoźnik wydawał polecenia, w jaki sposób zajeżdżać na prom. Gdy cały prom był zapchany do ostatniej możliwości, zasuwano belki i ruszał w drogę. Wtenczas przewoźnik, Żyd z patriarchalną brodą i z bielmem na oku, witał się z nami, pociągając bez pośpiechu linkę promu i rozpytywał o nasze postępy w szkołach. Sądzę, że znał nas wszystkich bardzo dobrze. Po osiągnięciu drugiego brzegu następował trudny manewr zjazdu z promu i wjazdu na drugi brzeg, również bardzo stromy. Po wjeździe niezwyczajne do bruku koła powozu ostro grzmiały i zajeżdżaliśmy do zajazdu pana Fałki, gdzie był krótki, zwyczajowy popas. Podczas popasu tego znowu dostawaliśmy herbatę. Stangret w tym czasie załatwiał na mieście polecone mu przez babkę sprawunki, zwykle zwiększone naszym przyjazdem.
W końcu wyruszaliśmy do Jakubowa. Po opuszczeniu bruku miasta jechało się dobre trzy kilometry piaskami, gdzie nie sposób było jechać inaczej jak stępa. […] Na koniec mijaliśmy piaski i trzeba było wjechać teraz na dość wysokie wzgórze, z którego znowu można było oglądać całą Dzisnę. Dalej gościniec biegł lasami i polami jak wstęga rzucona luźno, a każdy jego zakręt znaliśmy już na pamięć.
Trudno mi się powstrzymać, żeby nie powiedzieć, że później, gdy dorośliśmy, konie przysyłano po nas tylko do Dzisny. Drogę więc z Borkowicz do Dzisny trzeba było odbyć furmanką wynajętą, przeważnie żydowską ze względu na jej taniość w porównaniu z furmanką zwaną pocztą.
W Borkowiczach, gdy pociąg zajeżdżał na dworzec, wszyscy woźnice, powszechnie znane Żydki, zbierali się przed wyjściem i jeden przez drugiego zachwalali dobroć swoich koni i swoich pojazdów. Dobijanie targu było pewnego rodzaju sportem. Jako warunek wynajęcia furmanki stawiało się zawsze, że będziemy jedynymi pasażerami. Szanowny i brodaty woźnica obrażał się na takie przypuszczenie, co mu nie przeszkadzało zaraz w miasteczku pozwolić usiąść gdzieś na boczku jednemu krewnemu, potem drugiemu, potem czyjejś żonie, którym najzupełniej przypadkowo wypadło w tym właśnie czasie wybrać się gdzieś niedaleko Borkowicz. Kiedy mieliśmy około 10 lat, zdarzało się czasem, że ci przypadkowi pasażerowie zajmowali najlepsze miejsca, my zaś byliśmy tylko doczepiani do wozu i – rzecz oczywista – wszyscy jechali do samej Dzisny i wysiadali niedługo przed naszym zajazdem, gdzie następowało regulowanie należności. Gdy podrośliśmy i mieliśmy większe w tym doświadczenie i większe poczucie swojej siły, wyrzucaliśmy po prostu każdego kandydata na przygodnego pasażera.
Żydkom nie można się dziwić. Było ich po okolicznych miasteczkach dużo, wszyscy mieli liczne rodziny i żyli w niezmiernej biedzie, a tymczasem opłata za wynajęcie furmanki nawet w tamtych czasach była – ze względu na dużą konkurencję – śmiesznie mała.
W czasie naszego dzieciństwa wszystkie nasze przyjazdy były takie same. Cichy dzień upalny, lekko podnoszący się kurz za kołami bryczki, krzyże na drogach rozstajnych i zawsze takie samo „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, którym witał nas każdy spotkany piechur, na co skwapliwie odpowiadaliśmy „Na wieki wieków”. A gdy się mijało oraczy, to się mówiło „Szczęść Boże”, tylko jakoś po białorusku, czego już przypomnieć sobie nie mogę. Trzeba też wiedzieć, że naszym językiem codziennym podczas pobytu na wsi był przeważnie język białoruski, w którym porozumiewaliśmy się ze służbą, ze stangretem i z fornalami. Rodzice i ciotki nieraz byli bardzo zgorszeni naszym sposobem wypowiadania się.
Jadąc tym gościńcem, mijaliśmy dwory naszych znajomych. Mijaliśmy Siećków. gdzie wyglądaliśmy panienek pod krzyżem (dość często było to nasze pierwsze spotkanie), potem była jeszcze jedna trudna górka, Nowoszyńce i już widać było czerwone dachówki zabudowań Jakubowa. Dwa brytany Pudel i Łajdak, bardzo groźne dla wszystkich pachciarzy, wylatywały na spotkanie z gwałtownym, ale wesołym ujadaniem i już bryczka zatrzymywała się przed gankiem. Trochę osowiali po długiej drodze, oszołomieni przyjazdem i spotkaniem, witaliśmy się bardzo grzecznie z dziadkiem i babką, a potem po kolei brały nas w ramiona ciotki. Byliśmy zawsze bardzo wzruszeni, bo babka i ciotki miały łzy w oczach. Tak to już dawno i tyle własnego twardego życia już przeszło, a wspomnienia tych naszych przyjazdów i wyjazdów są tak niezmiernie żywe i tak drogie. Mam to przekonanie i świadomość, że w ciężkich i – zdawałoby się – beznadziejnych chwilach życia czerpałem zawsze siłę moralną z tych wspomnień.
Po przyjeździe na wieś, nawet po przespaniu pierwszej nocy, nie od razu zaczynały się dla nas prawdziwe wakacje. W każdym razie nazajutrz po przyjeździe musieliśmy się zobaczyć z naszymi kolegami w Jelnie. Pierwsze spotkanie było zwykle bardziej formalne niż wszystkie następne, gdyż chcieliśmy się przywitać z państwem Jakowickimi, którzy nas bardzo lubili i stosunek ich do nas mało różnił się od stosunku do własnych synów. Jakieś trzy-cztery pierwsze dni czuliśmy się jeszcze zanadto miastowiczami, bose nogi były jeszcze zbyt delikatne i jeszcze reagowały na nierówności gruntu, a w gospodarstwie odbywały się w tym czasie prace, w których nie mogliśmy brać udziału. Okresem wielkiej naszej czynności było wożenie na pola nawozu, koszenie łąk oraz żniwa. Zawsze i wszędzie, gdy w grę wchodziły furmanki, byliśmy na miejscu, próbowaliśmy pomagać ładować i wyładowywać wozy i niecierpliwie czekaliśmy, kiedy wóz ruszy, bo wtenczas można było powozić.
Zwożenie na pola nawozu było może najprzyjemniejsze, dlatego że pracę tę zwykle trzeba było wykonać jak najspieszniej i zwykle po wyładowaniu wozu w polu woźnica stawał na zabrudzonej nawozem furmance (usiąść nie było można) i trzymając się tylko za lejce, galopem gnał z powrotem do stajen po następny ładunek. Ogromną mieliśmy satysfakcję z tej jazdy i sądzę, że rzeczywiście mogliśmy również być pomocni dziaduniowi.
Miły i niezapomniany był nasz dzień na wsi. Budził nas zawsze dziadunio, który sam wstawał latem ze wschodem słońca, zjadał talerz zsiadłego mleka i udawał się na przegląd całego gospodarstwa, które było niewielkie, ale świetnie przez niego kierowane.
Dziadunio, człowiek wzrostu raczej niskiego, w miarę otyły, z siwą brodą, przychodził do naszego pokoju wprost z pola, w kapeluszu i z laską w ręku. Budził nas sakramentalnym „Niech będzie pochwalony” i siadał u jednego z nas na łóżku. Budziliśmy się od razu, ale nie znaczyło to wcale, że od razu wstawaliśmy. Dziadunio zażywał tabaki ze swojej odwiecznej tabakiery i opowiadał jakieś zdarzenie ze swego bogatego w rozmaite przejścia życia. Opowiadanie zaczynało się zawsze jednakowo: „Pamiętam było to niegdyś…” Słuchaliśmy z zaciekawieniem, a ponieważ epoka tych opowiadań była o wiele wcześniejsza, każde opowiadanie dziadunia było dla nas jakby bajką. Tymczasem my sami z bratem bywaliśmy niekiedy obiektem tych dziwnych opowiadań, ale słuchając ich, mieliśmy wrażenie, że to wcale nie o nas się mówi.
W pewnej chwili dziadunio się spostrzegał, kończył opowiadanie i podnosił ze słowami: „Wstawajcie, basałyki, śniadanie gotowe, głodny jestem” i odchodził, zostawiając nas samych. Po nieskomplikowanej toalecie byliśmy gotowi. Stawialiśmy się w jadalni, gdzie zasiadaliśmy na wyznaczonych miejscach przy suto zastawionym stole. Całowaliśmy w rękę babunię, kobietę niezwykłej dobroci, witaliśmy się z ciotkami. Potem zjadaliśmy obfite śniadanie, z ilości potraw raczej podobne do obiadu. A więc podawano codziennie oładki z kartofli lub pszenne ze skwarkami albo ze śmietaną, potem była niezmienna jajecznica z szynką, a poza tym cały stół był zastawiony wędlinami i serami domowego wyrobu. Na jednym końcu stołu stał duży samowar. Mieliśmy wtenczas zawsze świetny apetyt i nie trzeba nas było namawiać do jedzenia tych wszystkich przysmaków. Podczas obiadu nie mieliśmy takiej ochoty do jedzenia, bo był on podobny do zwykłego miejskiego. Natomiast na wieczerzę widziało się na stole znowu wszystkie zimne przysmaki jak na pierwszym śniadaniu.
Jeżeli już opowiadam o przysmakach wiejskich, to nie mogę nie wspomnieć, że najprzyjemniejsze było próbowanie zacierki, przygotowanej na obiad dla służby. W zacierce bywały kluski duże jak kartofle, z uszami ze słoniny. Również wielką przyjemnością były wizyty w lodowni, położonej gdzieś w ogrodzie, w czasie gdy babunia przyjmowała mleko i wydawała prowianty ochmistrzyni. Było tam zawsze mleko, zimne i smaczne jak żadne inne, były ogórki kwaszone wprost z beczki, które smakowały zupełnie inaczej niż te, które podawano na stół. Wizyty nasze były bardzo lubiane przez babkę, która nie umiała nam niczego odmówić i ponieważ paliła papierosy, nigdy nam nie odmawiała, gdy prosiliśmy, pod warunkiem żeby nikomu nie mówić.
Utrwaliło mi się w pamięci, że pośród wielu przyjemności na wsi, największym naszym pragnieniem było dosiąść konia albo przynajmniej powozić. Majątek dziadunia nie był zbyt duży, żeby mógł i potrzebował utrzymywać wierzchowce. Korzystaliśmy z każdej sposobności, żeby się wpakować na koński grzbiet, przy czym było najzupełniej wszystko jedno, czy prowadzono konie do rzeki na pojenie, czy też pędzono konie, tak zwane polowe, na łąki. Konie powozowe były rosłe, wypoczęte, więc dosiadaliśmy ich z pomocą i za zgodą stangreta. Konna jazda stępa nie sprawiała wielkiej przyjemności. Natomiast hasaliśmy znakomicie na konikach polowych, gdy wieczorem całą luźną zgrają pędziły prawie jak nieoswojone na łąkę, gdzie wiedziały, że czeka na nie świeża trawa i odpoczynek do świtu.
Do odległej łąki trzeba było się dostać bocznymi drożynami, biegnącymi pomiędzy łanami zboża, przeto żeby nie dać konikom psocić i tratować po zbożu, pędziliśmy galopem, aby żaden koń nie zboczył. Od takiej wariackiej jazdy na chudawych grzbietach mieliśmy zwykle obtarte uda, ale tym się nie martwiliśmy.
We dworze było siodło. Jazda konno z siodłem była szczytem marzeń. Nie było jednak mowy, żebyśmy w lecie uzyskali pozwolenie na konia, gdyż były stale zajęte. Toteż nawet nie próbowaliśmy zwracać się z taką prośbą do dziadunia. Ale i na to był sposób. Od czasu do czasu dziadunio wyjeżdżał na cały dzień do odległego folwarku. Wtedy rządy we dworze obejmowała babunia. Naszą taktyką było w takim dniu nie oddalać się, czekać na wyjazd dziadunia i zaatakować babunię. Była już do tego przygotowana i po bardzo słabym oporze wydawała polecenie osiodłania któregoś ze spokojniejszych koników. Tej prawdziwej jazdy wierzchem zażywał jednak więcej mój starszy brat, ale i ja tego szczęścia zaznałem. Nieraz spadaliśmy z koni, niejednego sobie guza nabiliśmy, a jednak bez żadnej nauki wcale dobrze jeździliśmy konno i dotychczas jedną z największych moich przyjemności jest dosiąść konia.
Dziadunio był to człowiek bardzo surowy i rządził w domu jak dyktator. Bardzo nas lubił, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że pomimo słabości do nas od zasad swoich nie odstąpi. Jedynie zdanie babuni mogło wywrzeć wpływ, gdyż dziadunio bardzo ją kochał. Babunia jedyna w całym domu nie obawiała się wypowiadać swojego odmiennego zdania.
Tę różnicę zdań i łagodzący wpływ babuni obserwowaliśmy często podczas lata, gdy w sąsiedztwie przypadały czyjeś imieniny i gdy wiadomo było, że ktoś na te imieniny pojechać musi. Dziadunio bardzo nie lubił wszelkich wyjazdów i unikał ich na wszystkie sposoby. Nie lubił też dawać koni. Natomiast wszystkie ciotki na kilka dni przed takim dniem imieninowym bywały podniecone, szykowały sukienki, ale prawie do ostatniej chwili nie były pewne, czy będą mogły pojechać, a nie odważały się zwrócić do ojca. Odbywało się więc to w ten sposób, że podczas obiadu babunia zagajała sprawę, przypominając o imieninach i mówiąc, że trzeba, żeby ktoś przecie pojechał. My z bratem wiedzieliśmy doskonale, jak ważna sprawa rozstrzyga się dla naszych ciotek i cieszyliśmy się po cichu, że ciotki, już dorosłe panienki, są traktowane na równi z nami. Było rzeczą nadzwyczajną, jeżeli decyzja o wyjeździe na imieniny zapadała gładko i bezboleśnie. Zwykle dziadunio, który bywał w takich wypadkach nie w humorze, po prostu odmawiał koni. Jeszcze bardziej się upierał, gdy ciotka Ola – najbardziej samodzielna, bo prowadząca własną pracownię pończoch – występowała dość śmiało i niezależnie. Biedne ciotki wstawały od stołu, popłakiwały w swoich pokojach, a my nadal pozostawaliśmy milczącymi, bezinteresownymi świadkami dalszej rozmowy dziadunia z babunią. Kończyło się to zwykle tym, że dziadunio nie dawał wyraźnej odpowiedzi, ale wszyscy wiedzieli, że konie będą. Coś tam zaczynano szykować przy wozowni. Ciotki jednak też były trochę zawzięte i zachowywały się tak, jakby nigdzie się nie wybierały. Około godziny 6 zajeżdżały pod ganek konie i następowała druga awantura. Chodziło o to, że ciotki nie są gotowe i że konie niepotrzebnie czekają. Wszystko to było bardzo skomplikowane, gdyż trzeba sobie wyobrazić, że ilość jadących zależała od powozu, który dziadunio przeznaczy. Naszym zadaniem było jakby pośredniczyć w tej sprawie. Robiliśmy cichy wywiad w stajni, ile i jakie konie pójdą, i z tego mogliśmy wywnioskować, jaki będzie powóz. Donosiliśmy o tym babuni i ciotkom, by zadecydowały, która z nich pozostanie w domu. W ciągu popołudnia decyzja zapadała, jeżeli się tak można wyrazić, na wszystkich frontach i wszystko kończyło się ogólnym zadowoleniem – konie nie czekały przed gankiem długo.
W ostatnich latach naszego pobytu na wakacjach, kiedy zaczęto i nas uważać za „kawalerów”, zmieniła się nasza bezinteresowność i dzieliliśmy wszystkie niepokoje ciotek – w mniejszym jednak stopniu, bo trzeba przyznać, że główną przyjemnością była dla nas nie zabawa, ale sama jazda.
Nasi serdeczni przyjaciele, Jakowiccy, kształcili się w Wilnie. Prześladowanie polskości w Wilnie było intensywniejsze niż w naszej Mitawie, ale też i nastawienie tamtejszej młodzieży było bardziej patriotyczne, po prostu dlatego, że w Wilnie więcej było Polaków niż w Mitawie. Podczas pobytu na wakacjach od Jakowickich dowiadywaliśmy się o stosunkach w szkołach w Wilnie. Razem z nimi ustosunkowywaliśmy się do Moskali i razem z nimi wysłuchiwaliśmy zawsze ciekawych opowiadań ich babki i ciotki o powstaniu roku 1863. Na wsi po raz pierwszy przeczytaliśmy Trylogię Sienkiewicza. Książki te były dla nas rewelacją niezwykłą. Podczas czytania zapominaliśmy o naszych zabawach. Sądzę, że może Trylogii czytanej w dziśnieńskich stronach zawdzięczam, że są mi one tak drogie i tak swojskie jak żadne inne.
Niestety, rozeszły się nasze drogi. My z bratem pojechaliśmy niebawem do Szkoły Morskiej w Petersburgu. Wszyscy Jakowiccy uczyli się niedbale, gdyż byli przeciwni służbie Moskalom lub z Moskalami. Mogli zresztą pozwolić sobie na to, świadomi, że są spadkobiercami znacznego majątku – Jelno z folwarkami obejmowało 2000 hektarów. Może też była w tym wina pani Adolfowej, matki naszych przyjaciół, która prowadziła dom na wielką skalę, co nawet w tamtych spokojnych czasach było kosztowne. Tak kochała swoich synów, że ich umiarkowane postępy w naukach znajdowały u rodziców zawsze usprawiedliwienie. Pamiętam, że nawet my z bratem, a zwłaszcza bliski kuzyn Jakowickich, Oleś Bohomolec, kształcący się w Petersburgu, idący zawsze jako pierwszy i od czasu do czasu odwiedzający Jelno, zapatrywaliśmy się krytycznie na tę lekkomyślność młodzieży Jakowickich. Jednak znajdowaliśmy dla nich usprawiedliwienie w tym, że przecie z czasem będą panami każdy na swoim folwarku i że nauka nie będzie im tak bardzo potrzebna.
Niestety, los zrządził inaczej. Wojna światowa i wojna bolszewicka zniszczyły ten kraj w sposób najstraszliwszy. Jakimś cudem niektóre budynki nie zostały spalone. W pierwszych latach rządów polskich wszyscy zrujnowani obywatele uchwycili się za deskę ratunku i pobrali pożyczki, które niewłaściwie wykorzystano. Potem nastąpiła pora spłacania procentów i pożyczki, co tylko bardzo niewielka liczba osób mogła uczynić. A jeżeli wziąć pod uwagę, że podczas długiej wojny siłą rzeczy wszyscy przyzwyczajają się do pewnej rozrzutności, Jakowiccy zaś wszyscy byli w wojsku polskim, to można zrozumieć, jak trudno im było po powrocie zabrać się do żmudnej, systematycznej pracy. Nie można się temu dziwić wcale, bo przecie wszyscy w Polsce w pierwszych latach powojennych żyli jakimś życiem gorączkowym. Dopiero po dłuższym okresie zdołano to opanować i wszyscy zrozumieli, że jesteśmy straszliwie zrujnowani, nieznośnie ubodzy i że trzeba pracować, pracować i ciągle pracować.
Jakowiccy byli jednak u siebie. Wydaje mi się, że można by na ich miejscu i trzeba było się urządzić inaczej. Rozumiem doskonale trudności, jakie mieli, a jednak te kilkanaście lat, w ciągu których się nie spotykaliśmy, rozdzieliło nas i sądzę, że lepiej, iż nie spotykamy się teraz i widzimy siebie takimi, jakimi byliśmy w tamtym beztroskim okresie sprzed 35 lat.
My z bratem, a także wspomniany kuzyn Jakowickich – Oleś Bohomolec byliśmy w położeniu lepszym. Rodzice nasi mieszkali i pracowali w mieście, ojcowie posiadali szczątki odziedziczonej ziemi, przeszli też trudny okres popowstaniowy, toteż jednakowo od najmłodszego naszego dzieciństwa mówili nam o korzyściach wypływających z posiadania wykształcenia. Zdawaliśmy sobie sprawę z tych drobnych i nieustannych trudności codziennych, które pokonywały nasze matki, żebyśmy zawsze mieli posiłek odpowiedni, byli ubrani. Nie było to łatwe, zwłaszcza w rodzinie naszej, gdy rodzeństwa przybywało coraz więcej i w końcu było nas czterech braci i dwie siostry.
Ojciec, jako wojskowy, zmuszony był korzystać z przysługującego mu przywileju i ulokował starszego brata w Korpusie Kadetów. Zostałem więc w domu sam, jeżeli nie liczyć rodzeństwa młodszego. Oddano mnie do szkoły prywatnej, której właściciel był jedynym profesorem dla obu klas. Lekcje odbywały się właściwie w języku niemieckim i bardzo niewiele słyszało się rosyjskiego. W szkole tej powodziło mi się bardzo dobrze. Profesor mnie lubił i wyróżniał. Gdy mnie kiedyś za coś ukarał, a kara polegała na tym, że zostałem w szkole zatrzymany po lekcjach, przyniósł mi bardzo piękną i ciekawą książkę, o której wszyscy uczniowie w szkole wiedzieli, że nadeszła do biblioteki i każdy chciał ją jak najprędzej przeczytać. Była to jedna z książek Maine’a Reeda o walkach z Indianami w Ameryce Północnej. Ta pierwsza przeczytana powieść Maine’a Reeda wywarła na mnie duże wrażenie. Za nią poszły inne jego powieści, jak również wszystko to, co było w bibliotekach z opowiadań Jules’a Verne’a. Element morski tych powieści zainteresował mnie najbardziej. Kiedy miałem lat 8, zacząłem marzyć o morzu i o podróżach morskich. Zwierzyłem się z tego ojcu i pierwszym objawem mojej „morskości” była natarczywa prośba, ażeby ojciec sprawił mi czapkę marynarską z napisem na wstążeczce „marynarz”. Dostałem tę czapkę, nosiłem ją dumnie i byłem zupełnie zadowolony, gdy spotykani chłopcy odczytywali na głos słowo „marynarz” – wydawało mi się, że już prawie nim jestem.
W drugim roku pobytu w szkole – ze względu na dobre postępy w nauce oraz dobre sprawowanie się – zostałem prymusem. Było to połączone ze znacznymi przywilejami: stałem się pomocnikiem profesora w przestrzeganiu w klasie porządku. Pewnego razu któryś z moich kolegów nie tylko nie usłuchał mnie, ale jeszcze wpakował mi do oka strzałę z papieru. Profesor stosunkowo surowo go ukarał. Było mi przykro, ale dyscyplinę w klasie było potem łatwiej utrzymać. Imieniny profesora były dla nas wielkim świętem. Z pobliskiej piekarni przynoszono ogromną tacę ciastek z kremem, które profesor rozdzielał między wszystkich. W tej uczcie imieninowej brały udział nawet żona i córeczka profesora, sympatyczna Ewka. Oczywiście przez parę godzin lekcji nie było.
Po ukończeniu szkoły przygotowawczej musiałem złożyć egzaminy wstępne do klasy pierwszej szkoły średniej. Przygotowany byłem zupełnie dobrze, ale mi się nie powiodło na egzaminie z arytmetyki. W tym czasie wszystkie szkoły w Mitawie były przepełnione i kandydatów do nich było bardzo dużo. Jakoś się tak zdarzyło, iż pomimo tej wpadki z arytmetyki sądziłem, że jestem do szkoły przyjęty i stawiłem się w oznaczonym dniu w klasie. Byłem bardzo wzruszony, jednak dość spokojnie czekałem na wywołanie mego nazwiska przez profesora, który stwierdzał stan obecności klasy. W pewnej chwili spostrzegłem jednak, że nazwiska na literę S zostały już wywołane. Następne nazwiska rozpoczynały się na dalsze litery. Przeraziłem się, wstałem i zapytałem profesora, dlaczego opuścił moje nazwisko. Był to akurat profesor matematyki. Przypomniał sobie, że się ściąłem z arytmetyki i oświadczył mi, że dlatego właśnie do szkoły nie jestem przyjęty. Rzadko potem w życiu było mi tak smutno i przykro jak w tamtej chwili. Zawstydziłem się i z nadmiaru zmartwienia rozpłakałem. Gospodarz klasy zaprowadził mnie płaczącego do samego dyrektora szkoły, dobrodusznego grubasa Kuhlberga.
Poprzez łzy opowiedziałem mu swoje wielkie zmartwienie. Pamiętam dobrze, że jak stałem przed nim, oczy moje były na wysokości dolnego guzika jego kamizelki. Dyrektor patrzył na mnie z góry przez okulary i coś łagodnie mówił po niemiecku (w ogóle nie znał rosyjskiego). Skończyło się na tym, że polecił mnie przyjąć. Zostałem więc uczniem pierwszej klasy szkoły realnej.
Pobyt w szkole realnej w Mitawie był interesujący. Wszystkie siódme klasy miały po dwa równoległe oddziały, w każdym było około 50 uczniów. Ogromną większość stanowili Łotysze, przeważnie synowie rolników. Następnie szli Niemcy, zaliczający siebie do klasy uprzywilejowanej. W każdej klasie znajdowało się po kilku Polaków. Rosjan i Żydów. Najczęściej słyszało się język niemiecki. Po rosyjsku rozmawiali tylko Rosjanie i Żydzi.
Skład profesorów był podzielony mniej więcej w tej samej proporcji, z tą jednak różnicą, że Łotysze zajmowali stanowiska wychowawców i nie było pomiędzy nimi wykładowców. Wszystkie wykłady odbywały się w języku rosyjskim, ale profesorowie Niemcy mówili łamanym językiem rosyjskim, niemniej byli to ludzie inteligentni i doskonale wykształceni. Profesorowie języka rosyjskiego bez wyjątku były to typy ujemne. Jeden z nich, który wykładał w mojej klasie, znajdował specjalną przyjemność, żeby się znęcać nad uczniami źle mówiącymi po rosyjsku. Szczególnie cierpiał przez niego mój kolega i przyjaciel Koronkiewicz, młodzieniec raczej wzrostu niskiego, o ciemnej cerze i zawadiacko zadartym nosie. Profesor Wasilew często go wywoływał i z każdego popełnionego błędu wyśmiewał się. Koronkiewicz jednak znalazł na niego sposób. Gdy spostrzegł, że zanosi się na zwykłą awanturę, zaczynał rzewnie i głośno ryczeć. Tak się do tego przyzwyczailiśmy, iż nie tylko mu nie współczuliśmy, a nawet razem z profesorem się śmieliśmy. Niemniej Koronkiewicz cel osiągał: profesor dawał spokój i wywoływał następnego. Wszyscy nie lubiliśmy tego profesora za jego przewrotność i przy każdej sposobności robiliśmy mu kawały.
Bardzo miły i sympatyczny był profesor rysunku Wiesner. […] Doskonale wykładał, lubił swój przedmiot i umiał nauczyć, a przy tym był bardzo dobry i dlatego nigdy nie sprawialiśmy mu żadnej przykrości. I akurat na jego wykładzie przytrafiło mi się kiedyś w klasie trzeciej, że nieostrożnie potrąciłem jakąś wazę-model, która się zwaliła i rozbiła w drobne szczątki. Wiedziałem, że wszystkie nadzwyczajne wydatki są kłopotliwe dla matki. Bałem się, że trzeba będzie za wazę zapłacić. Toteż chociaż miałem już lat 12, rozpłakałem się ze zmartwienia. I widać był to dobry sposób, bo profesor jakoś to załatwił, że płacić nie było trzeba.
Był jeszcze drugi profesor, którego wszyscy nie tylko lubiliśmy, ale i szanowaliśmy. Ormianin czy Gruzin, nazywał się Mikołajewicz Duszan, wykładał matematykę, miał piękną twarz i długie, zarzucone na tył głowy włosy, które mu ciągle podczas wykładu opadały na twarz. Nie obchodziło go nic, tylko jego wykład matematyki, co czynił świetnie i widać było, jak się martwił, gdy któryś z nas nie dawał sobie rady. Był bardzo mizerny i prawdopodobnie chory na gruźlicę, gdyż wkrótce po moim wyjeździe do szkoły do Petersburga dowiedziałem się, że umarł.
Na lekcję religii musieliśmy przychodzić o godzinę wcześniej, ale bardzo lubiliśmy te godziny wykładów i o wszystkich kapelanach mitawskich zachowałem wspomnienia najmilsze.
Wszyscy inni profesorowie nie odznaczali się niczym szczególnym, należeli do typu urzędników sumiennie pełniących swoje obowiązki.
Podczas pobytu w szkole realnej w Mitawie nie zdążyłem zaprzyjaźnić się z nikim, jeżeli nie liczyć kolegi Rosjanina, Borii Mitropołowa, który zawsze miał jakieś ciekawe nowe książki o przygodach podróżniczych. Często przynosił jakąś nową książkę do klasy, pokazywał mi ją tajemniczo i dość długo mnie drażnił, gdy dopytywałem się, kiedy ją przeczyta i da potem mnie. Był to chłopak spokojny, trochę nadmiernie otyły i zdaje mi się, że z mojej strony przyjaźń była trochę interesowna ze względu na te jego książki.
Przyjaźniłem się też wtedy z moim przyszłym szwagrem. Z rodziną mojej przyszłej żony poznali się rodzice przez najmłodszą siostrę matki, ciocię Manię. Ciocia Mania, z którą zresztą byliśmy zawsze po imieniu, ukończyła wtenczas gimnazjum w Rydze i zamierzała kształcić się dalej na medycynie. Dziadunio jednak był temu przeciwny i wobec tego Mania zdecydowała się przyjąć posadę nauczycielki domowej. Państwo Jankowscy, takie było nazwisko rodziców mojej żony, mieszkali w odległości około 40 kilometrów od Mitawy, w leśnictwie, gdzie pan Jankowski był inspektorem lasów. Ukończył Puławy i lubił niezmiernie swój fach. Przeto podczas kilkunastoletniego pobytu w tym samym leśnictwie zagospodarował się świetnie i dom robił wrażenie polskiego dworu. Nie przypominam sobie, w jaki sposób ciotka Mania poznała państwa Jankowskich, dość że objęła tam posadę. Nasze rodziny stopniowo się poznały i zbliżyły do siebie. Państwo Jankowscy odwiedzali nas podczas swoich wypraw do Mitawy po sprawunki, a potem kiedyś zaprosili do siebie. Kiedy starsze rodzeństwo Jankowskich, czyli córka i syn, ukończyło przygotowanie do szkoły, matka moja zaproponowała im pensjonat u nas. Zygmunt wstąpił do tej samej szkoły, gdzie ja się uczyłem, Hela chodziła do gimnazjum żeńskiego. Mieszkaliśmy z Zygmuntem w jednym pokoju, Hela miała pokój osobny, moje młodsze rodzeństwo mieściło się w pokoju w pobliżu rodziców.
Aczkolwiek Zygmunt był w klasie niższej ode mnie o rok, mieszkając wspólnie zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Wkrótce po spotkaniu i poznaniu Heli, mojej przyszłej żony, zakochałem się i po raz pierwszy zacząłem przechodzić bardzo jeszcze dziecinne cierpienia, które są prawie zawsze współtowarzyszami każdej miłości. Jest rzeczą jasną, że w tamtym okresie, gdy byliśmy w wieku około 12 lat, ta moja miłość była bardzo sentymentalna i bardzo romantyczna. Hela musiała o tym wiedzieć, gdyż zwierzałem się jej bratu, który sobie z tego żartował. Jego przyjaźń i wspólne mieszkanie przynosiło mi korzyści niezawodne, ale nigdy nie mogłem wtenczas się dowiedzieć rzeczy dla mnie niezmiernie ważnej: czy się jej podobam. Chociaż Hela była ode mnie tylko nieznacznie starsza, to jednak – jak zwykle kobiety – o wiele ode mnie roztropniejsza. Od czasu do czasu bywały chwile, gdy podejrzewałem, że się podobam, ale niebawem spostrzegałem, że w taki sam sposób odnosi się do któregoś z kolegów i przechodziłem na nowo wszystkie katusze wątpliwości.
Pomimo wszystko był to radosny i piękny okres dzieciństwa. Po powrocie ze szkół zasiadaliśmy wszyscy do obiadu. Potem był okres spokoju i odpoczynku. W zimie po podwieczorku wychodziliśmy na spacer czy na ślizgawkę. Wieczorem odrabialiśmy lekcje, których było dużo, zważywszy na to, że wszyscy braliśmy też lekcje gry na fortepianie. Po wieczerzy, przy której toczyła się bardzo ożywiona wspólna rozmowa o wrażeniach dnia, siedzieliśmy jeszcze trochę w saloniku, potem jeszcze kończyliśmy jakieś nie odrobione lekcje – zawsze takie się okazywały – i udawaliśmy się na spoczynek. W naszym pokoju prawie każdego wieczora awanturowaliśmy się jeszcze z Zygmuntem, czasem aż tak głośno, że mama przychodziła, żeby nas uspokoić.
Im byłem starszy, tym więcej czytałem i tym więcej to zajęcie lubiłem. W dalszym ciągu nie opuszczały mnie marzenia o morzu. Gdy byłem już w klasie trzeciej, ojciec rozpoczął korespondencję z Korpusem Kadetów Morskich w Petersburgu, z której się wyjaśniło, że aczkolwiek posiadam dostateczne przygotowanie naukowe, to jednak byłem jeszcze o rok za młody. Do młodszej klasy Korpusu przyjmowano po ukończeniu trzech klas szkoły realnej lub gimnazjum, po złożeniu uprzednio egzaminu wstępnego, lecz w wieku nie poniżej lat 14. Brakowało mi akurat kilku miesięcy.
Zaznaczyć trzeba, że brat mój Jan na każde święta przyjeżdżał do domu ze swego Korpusu w Pskowie. Imponował mi ogromnie swoim wojskowym uniformem, swymi naramiennikami oraz tym, że obowiązany był salutować każdemu oficerowi. Opowiadał też w domu o swym życiu w Korpusie, o kolegach, o wychowawcach, o całym życiu tak odmiennym od naszego w cichej Mitawie. Opowiadał również o domu naszego krewnego inżyniera architekta, gdzie spędzał dni przepustki udzielanej kadetom na sobotę i niedzielę. Podczas świąt odbywały się zabawy dla młodzieży tak w domach prywatnych, jak również w kasynie oficerskim, gdzie urządzano rokrocznie ogromną choinkę, a wszystkie dzieci otrzymywały prezenty. Na zabawach tych brat mój miał przewagę ze względu na swój uniform, a także dlatego, że w tym swoim Korpusie Kadetów nabrał pewności siebie, której mi zawsze brakowało i którą w nim podziwiałem.
Na wakacje do Mitawy przyjeżdżało dużo młodzieńców z najrozmaitszych szkół wojskowych, ale raz tylko, i to na krótko bardzo pokazał się jeden w uniformie kadeta morskiego. Zachorował, biedak, wkrótce i musiano go stamtąd zabrać, ale jakże usilnie przyglądałem się wszelkim szczegółom tego skromnego munduru, jakże ten uniform strasznie mi się podobał i jakże silnie zapragnąłem go włożyć.
Ukończyłem już cztery klasy. Wszystkie podania były złożone, odpowiedź nadeszła, że mogę przyjechać na egzamin w sierpniu. Matka uszykowała mi na lato nowe ubranko, które miało mi służyć na wyjazd do Petersburga. Lato w tamtym roku 1903 spędzaliśmy niedaleko Rygi, na letnisku w pobliżu miejscowości, gdzie obozowały pułki dywizji, w której służył mój ojciec. To letnisko również lubiliśmy z bratem, ponieważ ojciec pozwalał nam chodzić na ćwiczenia, a dla chłopców ćwiczenia wojskowe chyba zawsze będą interesujące. Poza tym codziennie gdzieś grała muzyka wojskowa, było dużo młodzieży, z którą się poznaliśmy i mogliśmy tańczyć na wieczorkach w kasynie.
Wszystko to ledwie nie skończyło się dla mnie źle. Niedaleko willi, gdzie mieszkaliśmy, przepływała Dźwina, na której było zawsze pełno tratew, oczekujących spławienia do Rygi. Oczywiście często bywaliśmy na rzece, pływaliśmy czółnem, biegaliśmy po tratwach. Pewnego dnia jakaś końcowa belka tratwy usunęła mi się spod nóg, wpadłem do rzeki i zacząłem tonąć. Przestraszyłem się bardzo i czułem, że idę pod tratwę. Na szczęście spostrzegł to żołnierz, który był w pobliżu, i zdążył mnie wyciągnąć. Wszystko więc skończyło się tylko przestrachem, ale miałem na sobie to moje świąteczne ubranie. Było całe mokre i żadne późniejsze suszenie i prasowanie nie pomogło. Jakoś się skróciło, zmięło, a nie było mowy o innym. Trzeba więc było jechać do Petersburga w takim, tym bardziej że w razie przyjęcia do korpusu wszyscy chłopcy otrzymywali umundurowanie rządowe.
W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Ojciec jechał ze mną. W Petersburgu zamieszkaliśmy w pokojach umeblowanych na Newskim. Odwiedziliśmy z ojcem jego brata, urzędnika Ministerstwa Oświaty. Cała rodzina stryja była na letnisku, więc tę pierwszą wizytę u stryja przypominam sobie jak we mgle, gdyż byłem całkowicie zaabsorbowany nadchodzącymi egzaminami oraz badaniami lekarskimi, które były bardzo dokładne.