Z floty carskiej do polskiej - Mamert Stankiewicz - ebook + książka

Z floty carskiej do polskiej ebook

Stankiewicz Mamert

4,3

Opis

Dziennik Mamerta Stankiewicza powstawał przez prawie dwadzieścia lat i jest zapisem bogatego w wydarzenia życia kapitana, a także niezwykłym dokumentem obrazującym codzienność ludzi morza. Pochodzący z polskiej szlachty kresowej, Mamert Stankiewicz zdobywał wykształcenie w szkołach morskich carskiej Rosji, w czasie I wojny światowej walczył we Flocie Bałtyckiej, a później w armii Kołczaka na Syberii. Od chwili powrotu do ojczyzny poświęcił się tworzeniu polskiej floty handlowej. Odznaczono go Krzyżem Orderu Virtuti Militari.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 658

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (35 ocen)
19
10
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne An­drzej Ba­rec­ki

Zdję­cia w książ­ce po­cho­dzą z ar­chi­wum ro­dzin­ne­go Anny To­ma­szew­skiej

Co­py­ri­ght © by Anna To­ma­szew­ska

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ISKRY, War­sza­wa 1999, 2007

ISBN 978-83-244-0301-1

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11

00-375 War­sza­wa

tel./faks: (0-22) 827-94-15

e-mail:[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Czy­tel­nik bio­rą­cy do ręki ten tom wspo­mnień po­wi­nien wie­dzieć, że na­pi­sał go przed 60 laty Ka­pi­tan, któ­re­go pa­mięć roz­sła­wił jego zna­ko­mi­ty wy­cho­wa­nek Ka­rol Ol­gierd Bor­chardt na kar­tach swej nie­za­po­mnia­nej książ­ki Zna­czy Ka­pi­tan.

Le­gen­da stwo­rzo­na przez ucznia tym ra­zem pod­da­na zo­sta­nie pró­bie. Czy­tel­nik bę­dzie miał oka­zję po­znać Ka­pi­ta­na ta­kim, ja­kim wi­dział on sam sie­bie. Bę­dzie mógł wnik­nąć w to, co chciał po­zo­sta­wić po­ko­le­niom o so­bie, o swo­ich la­tach na­uki i pra­cy na mo­rzu pod ban­de­rą Ro­sji car­skiej, a póź­niej nie­pod­le­głej Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej. Czy­ta­jąc stro­ny tych wspo­mnień, po­dzie­li za­pew­ne po­gląd wy­daw­cy, iż jest to za­pis te­sta­men­to­wy, obej­mu­ją­cy do­świad­cze­nia ży­cia i pra­cy na mo­rzu z my­ślą o przy­szłych po­ko­le­niach ro­da­ków i po­trze­bie ich wier­nej służ­by mor­skim in­te­re­som oj­czy­zny. Zna­mien­ne są bo­wiem sło­wa Ka­pi­ta­na: „Ta­kich jak ja jest ty­sią­ce i będą ty­sią­ce”.

Ma­te­riał za­war­ty w to­mie wspo­mnień kmdr. ppor. rez. kpt. ż.w. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza ma war­tość bez­cen­ną dla po­zna­nia lo­sów i ka­rier za­wo­do­wych wie­lu Po­la­ków we flo­cie wo­jen­nej Ro­sji, jed­ne­go z państw za­bor­czych. W pol­skim pi­śmien­nic­twie wspo­mnie­nio­wym jest to pierw­sze tak rze­tel­ne opra­co­wa­nie o la­tach na­uki w Kor­pu­sie Ka­de­tów Mor­skich i służ­bie w car­skiej flo­cie, a póź­niej w re­wo­lu­cyj­nej Ro­sji. Ka­rie­ra Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza, jako wyż­sze­go ofi­ce­ra ma­ry­nar­ki wo­jen­nej Ro­sji, trwa­ła aż do ostat­nich dni w 1920 roku ad­mi­ra­ła A.W. Koł­cza­ka na Sy­be­rii, gdzie Stan­kie­wicz zaj­mo­wał eks­po­no­wa­ne sta­no­wi­sko w Mi­ni­ster­stwie Woj­ny i Ma­ry­nar­ki rzą­du w Omsku. Za swą służ­bę w ma­ry­nar­ce wo­jen­nej Ro­sji otrzy­mał wy­so­kie or­de­ry Wło­dzi­mie­rza, Anny i Sta­ni­sła­wa z mie­cza­mi. Losy Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza i jego ro­dzi­ny opi­sa­ne na ła­mach tego tomu wzbo­ga­ca­ją wie­dzę o Po­la­kach prze­by­wa­ją­cych w naj­dal­szych krań­cach po­za­bo­ro­we­go mo­car­stwa, Ro­sji.

Do Pol­ski prze­był dłu­gą dro­gę, okrą­ża­jąc kulę ziem­ską. Prze­żył re­wo­lu­cję bol­sze­wic­ką i woj­nę do­mo­wą w Ro­sji. W 1921 roku sta­wił się do dys­po­zy­cji wi­ce­adm. Ka­zi­mie­rza Po­ręb­skie­go, sze­fa De­par­ta­men­tu dla Spraw Mor­skich Mi­ni­ster­stwa Spraw Woj­sko­wych w War­sza­wie. Z roz­ka­zu Po­ręb­skie­go ob­jął kie­row­nic­two Wy­dzia­łu Na­wi­ga­cyj­ne­go Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie. Póź­niej był kie­row­ni­kiem prak­ty­ki, wresz­cie w 1924 roku ko­men­dan­tem ża­glow­ca „Lwów”.

Ka­dra ofi­ce­rów wy­wo­dzą­ca się z ro­syj­skiej flo­ty wo­jen­nej i han­dlo­wej sta­no­wi­ła głów­ny trzon fa­cho­wych kadr mor­skich w po­cząt­ko­wych la­tach two­rze­nia nie­pod­le­głej Rze­czy­po­spo­li­tej. Wraz z po­zo­sta­łą, mniej licz­ną ka­drą in­nych państw za­bor­czych, uczest­ni­czy­ła w or­ga­ni­za­cji władz mor­skich, szkol­nic­twa, flo­ty wo­jen­nej i han­dlo­wej, ob­słu­gi por­tów i han­dlu mor­skie­go. W tym wiel­kim dzie­le jest też god­ny pa­mię­ci po­ko­leń zna­ko­mi­ty udział Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza.

Czy­ta­jąc te wspo­mnie­nia po­zna Czy­tel­nik usil­ne za­bie­gi Ka­pi­ta­na o two­rze­nie flo­ty na­ro­do­wej, pol­skich przed­się­biorstw ar­ma­tor­skich i wresz­cie jego pra­cę – czy to jako do­wód­cy nowo za­ku­py­wa­nych stat­ków: s/s „Wil­no”, s/s „Nie­men”, s/s „Pre­mier”, s/s „Po­lo­nia”, s/s „Pu­ła­ski”, czy też jako nad­zo­ru­ją­ce­go bu­do­wę no­wo­cze­sne­go trans­atlan­ty­ku m/s „Pił­sud­ski”, któ­rym po­tem do­wo­dził. Nie­ob­ce były mu też za­ję­cia w cen­tra­li ar­ma­tor­skiej, pi­lo­ta i ka­pi­ta­na por­tu Gdy­nia. Dzie­li się z Czy­tel­ni­kiem swo­ją wie­dzą o trud­nych po­cząt­kach. Oka­zu­je wiel­ką dba­łość o kształ­ce­nie ofi­ce­rów flo­ty pol­skiej, na­wet tej, któ­rą była jesz­cze wów­czas w za­mie­rze­niach po­cząt­ku­ją­cych ar­ma­to­rów. Wy­ro­zu­mia­ły dla róż­nych ludz­kich sła­bo­stek, nie to­le­ru­je ich jed­nak u przed­sta­wi­cie­li władz pań­stwo­wych, ar­ma­to­rów, ofi­ce­rów, a zwłasz­cza do­wód­ców stat­ków i okrę­tów. Dba o god­ność wła­sną ka­pi­ta­nów i ofi­ce­rów w cięż­kiej pró­bie na mo­rzu i na lą­dzie, nie­ustan­nie my­śląc przy tym, by wy­cho­wan­kom pod­czas prak­tyk mor­skich dać nie tyl­ko cen­ną wie­dzę, lecz i wzor­ce do na­śla­do­wa­nia w co­dzien­nej pra­cy na mo­rzu. Dzie­li się ra­do­ścią z każ­de­go suk­ce­su, po­myśl­nie od­by­te­go rej­su, po­wo­dze­nia li­nii, za­ku­pio­ne­go stat­ku. Nie ukry­wa wąt­pli­wo­ści i po­ra­żek, któ­rych do­znał z wła­snej winy lub w wy­ni­ku zbie­gu nie­po­myśl­nych oko­licz­no­ści, w każ­dej jed­nak sy­tu­acji czu­jąc się za nie od­po­wie­dzial­ny jako ka­pi­tan stat­ku. Dąży do uka­za­nia praw­dy o pra­cy ma­ry­na­rza, nie­ustan­nie gro­żą­cej utra­tą ży­cia, gdyż ży­wioł mor­ski wy­ko­rzy­sta każ­de jego nie­do­pa­trze­nie i weź­mie od­wet na nim sa­mym lub na jego stat­ku.

Mło­da pol­ska flo­ta han­dlo­wa wy­ty­cza­ła swe szla­ki że­glu­go­we na mo­rzach i oce­anach, prze­zwy­cię­ża­jąc kon­ku­ren­cję ob­cych spół­ek że­glu­go­wych wiel­kich po­tęg mor­skich. Jak­że zna­mien­na jest kon­sta­ta­cja Ka­pi­ta­na: „Na ogół za­ło­ga na­sza jest nie­zwy­kle am­bit­na i je­że­li chce, to może do­ko­nać rze­czy, któ­rych nie do­ko­na­ła­by żad­na za­ło­ga na stat­kach ja­kiejś flo­ty o star­szej tra­dy­cji”. I do­ko­na­ła tego, lo­ku­jąc się na sta­łych li­niach że­glu­go­wych na pół­noc­nym i po­łu­dnio­wym Atlan­ty­ku, li­niach eu­ro­pej­skich i pa­le­styń­skiej, wal­nie wspo­ma­ga­jąc emi­gra­cję Ży­dów do Pa­le­sty­ny, a w la­tach wiel­kiej pró­by na mo­rzu ogar­nię­tym II woj­ną świa­to­wą wy­trwa­le pra­cu­jąc i wal­cząc w skła­dzie flot alianc­kich.

Wie­le stron pa­mięt­ni­ka prze­nik­nię­tych jest tro­ską o two­rze­nie pol­skiej tra­dy­cji mor­skiej. Chcąc osią­gnąć ten cel, na­le­ży – zda­niem Ka­pi­ta­na – w spo­sób rze­tel­ny in­for­mo­wać spo­łe­czeń­stwo o ka­drach mor­skich i ich do­ko­na­niach.

Ka­pi­tan Ma­mert Stan­kie­wicz w swo­im te­sta­men­to­wym za­pi­sie ze szcze­gól­ną siłą eks­po­nu­je ran­gę po­li­ty­ki mor­skiej dla po­myśl­ne­go roz­wo­ju pań­stwa: „Ża­den kraj bez mo­rza nie ma wol­ne­go od­de­chu. Nie może osią­gnąć do­bro­by­tu i sa­mo­dziel­no­ści, któ­re się osią­ga, gdy się po­sia­da wła­sne wy­brze­że, wła­sny port i wła­sną flo­tę”. Wła­śnie w roz­bu­do­wie flo­ty oj­czy­stej upa­try­wał je­den z li­czą­cych się ele­men­tów su­we­ren­ne­go bytu kra­ju. Z tym więk­szą sa­tys­fak­cją pod­kre­śla to, co już wów­czas zdo­ła­no do­ko­nać w Pol­sce na tak skrom­nym wy­brze­żu i w tak krót­kim cza­sie, a ko­lej­ne po­ko­le­nia nie usta­wa­ły w tym wiel­kim tru­dzie i mogą się chlu­bić nie mniej­szy­mi do­ko­na­nia­mi.

Nie­ste­ty, prze­sła­nie Ka­pi­ta­na sprzed pra­wie 60 laty nie do­cie­ra do nas w naj­szczę­śliw­szym mo­men­cie mor­skich dzie­jów Pol­ski. Jest to czas, w któ­rym na sku­tek róż­nych uwa­run­ko­wań, po­peł­nio­nych błę­dów, nie­zna­jo­mo­ści spraw mor­skich czy też lek­ce­wa­że­nia ich mię­dzy in­ny­mi przez sfe­ry po­li­tycz­ne i rzą­do­we po­stę­pu­je li­kwi­da­cja pol­skiej flo­ty, pol­skie­go sta­nu po­sia­da­nia na mo­rzu. Ży­wić na­le­ży na­dzie­ję, iż głos Ka­pi­ta­na do­trze do tych, któ­rzy od­po­wie­dzial­ni są za spra­wy mor­skie, by nie usta­wa­li w sku­tecz­nej pra­cy w obro­nie in­te­re­sów mor­skich Rze­czy­po­spo­li­tej.

Tekst wspo­mnień Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza po­wsta­wał, we­dług mo­ich do­cie­kań, z no­ta­tek i szki­ców ro­bio­nych od koń­ca lat dwu­dzie­stych, a za­koń­czo­nych luź­ny­mi re­flek­sja­mi i uwa­ga­mi z grud­nia 1937 roku. W pier­wot­nym za­my­śle Ka­pi­ta­na dzie­ło mia­ło się skła­dać z dwóch czę­ści, przy­go­to­wy­wa­nych do wy­da­nia jako sa­mo­dziel­nej książ­ki. Pierw­sza mia­ła ob­jąć cza­sy od dzie­ciń­stwa aż do po­wro­tu w 1921 roku do Pol­ski. Dru­gą część mia­ły sta­no­wić wspo­mnie­nia do­ty­czą­ce po­cząt­ków Pol­skiej Ma­ry­nar­ki Han­dlo­wej, któ­rą ich au­tor współ­two­rzył wła­sną my­ślą i pra­cą na eks­po­no­wa­nych sta­no­wi­skach. Czę­ścio­we po­twier­dze­nie za­my­słu au­to­ra na te­mat po­dzia­łu tek­stu moż­na zna­leźć w roz­dzia­le „W dro­dze do No­wej Ze­lan­dii” książ­ki Bor­chard­ta. Pra­cow­nia Hi­sto­rii WSM w Gdy­ni przy­stę­pu­jąc do wy­da­nia w 1994 roku wspo­mnień, zde­cy­do­wa­ła się na re­ali­za­cję wa­rian­tu peł­ne­go, miesz­czą­ce­go w jed­nym ob­szer­nym to­mie obie czę­ści, koń­cząc w ten spo­sób wie­le dzie­się­cio­le­ci trwa­ją­ce per­tur­ba­cje z pu­bli­ka­cją wspo­mnień Ka­pi­ta­na w po­wo­jen­nej Pol­sce.

Kie­dy przed 17 laty ba­da­łem oko­licz­no­ści za­to­pie­nia m/s „Pił­sud­ski” i śmier­ci Ka­pi­ta­na1, nie są­dzi­łem, że wła­śnie mnie przy­pad­nie w udzia­le za­koń­cze­nie trwa­ją­cych pra­wie 60 lat sta­rań o pu­bli­ka­cję Jego wspo­mnień, a tym bar­dziej opa­try­wa­nie przed­mo­wą ko­lej­ne­go wy­da­nia.

Pierw­sze wy­da­nie wspo­mnień kpt. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza opar­te zo­sta­ło na ma­szy­no­pi­sie ofia­ro­wa­nym Wyż­szej Szko­le Mor­skiej w Gdy­ni przez Annę To­ma­szew­ską i Ire­nę Ma­łec­ką, cór­ki Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza. Na­to­miast obec­ne, dru­gie wy­da­nie, jest po­wtó­rze­niem pierw­sze­go, lecz ze zmo­dy­fi­ko­wa­ną for­mą edy­tor­ską, do­sto­so­wa­ną do moż­li­wo­ści wy­daw­cy.

Tom urze­ka bo­gac­twem fak­tów, w za­sa­dzie zu­peł­nie nie­zna­nych i wia­ry­god­nie opi­sa­nych. Opi­sy wy­da­rzeń, w któ­rych au­tor sam uczest­ni­czył lub był ich ob­ser­wa­to­rem, od­zna­cza­ją się zwię­zło­ścią my­śli i sło­wa, a tak­że nie­ustan­nym dą­że­niem do prze­ka­za­nia rze­tel­nie tego, co sam prze­żył i po­znał. Przy­go­to­wu­jąc ma­te­riał do pierw­sze­go wy­da­nia, sta­ra­no się więc za­cho­wać jak naj­więk­szą wier­ność ory­gi­na­ło­wi. Od tej za­sa­dy ist­nie­ją jed­nak pew­ne od­stęp­stwa, jak wpro­wa­dzo­ny przez wy­daw­cę po­dział na czę­ści, któ­rych ty­tu­ły mają orien­to­wać Czy­tel­ni­ka w chro­no­lo­gii wy­da­rzeń. Od wy­daw­cy po­cho­dzą też ty­tu­ły dwóch roz­dzia­łów: „W zbun­to­wa­nej flo­cie”, „Do­wód­ca okrę­tu szkol­ne­go «Lwów»”, a przede wszyst­kim ty­tuł ca­ło­ści – Z flo­ty car­skiej do pol­skiej. Czy­tel­ni­cy książ­ki Bor­chard­ta pa­mię­ta­ją za­pew­ne, iż jej bo­ha­ter miał swe wspo­mnie­nia za­ty­tu­ło­wać Kor­sarz i Don Ki­chot. Ze wzglę­du jed­nak na ni­kły zwią­zek tak sfor­mu­ło­wa­ne­go ty­tu­łu z za­war­to­ścią tre­ścio­wą pa­mięt­ni­ka zde­cy­do­wa­no się nie re­spek­to­wać tego za­my­słu au­tor­skie­go. Wy­da­je się, że do­dat­ko­wym uspra­wie­dli­wie­niem ta­kie­go po­stę­po­wa­nia może być okre­śle­nie tego pa­mięt­ni­ka jako książ­ki „na te­mat hi­sto­rii Pol­skiej Ma­ry­nar­ki Han­dlo­wej”, po­ja­wia­ją­ce się w opo­wia­da­niu W dro­dze do No­wej Ze­lan­dii, w któ­rym Bor­chardt wspo­mi­na swe roz­mo­wy z Ka­pi­ta­nem, pro­wa­dzo­ne w li­sto­pa­dzie 1939 roku na za­ko­twi­czo­nym na rze­ce Tyne „Pił­sud­skim”2. Nade wszyst­ko jed­nak ni­niej­szy tom sta­no­wi klam­rę spi­na­ją­cą dwa okre­sy ży­cia Ka­pi­ta­na: w car­skiej i re­wo­lu­cyj­nej Ro­sji oraz w Pol­sce, bu­du­ją­cej od nowa swą toż­sa­mość. To osta­tecz­nie prze­są­dzi­ło o ty­tu­le, któ­rym po wszech­stron­nych kon­sul­ta­cjach z bra­cią mor­ską opa­trzo­no dzie­ło.

Ostat­nim od­stęp­stwem od ory­gi­na­łu są skró­ty po­czy­nio­ne w tym li­czą­cym po­nad 500 stron ma­szy­no­pi­sie. Poza jed­no – czy kil­kuz­da­nio­wy­mi opusz­cze­nia­mi, wy­ni­kły­mi z chę­ci unik­nię­cia po­wtó­rzeń, mó­wić moż­na tyl­ko o dwóch par­tiach tek­stu, z któ­rych pu­bli­ka­cji zre­zy­gno­wa­no. Cho­dzi tu o kró­ciut­ki roz­dział pt. „Wy­ciecz­ki z No­we­go Jor­ku i drzwi otwar­te”, z ma­szy­no­pi­su sta­no­wią­ce­go pod­sta­wę pierw­sze­go wy­da­nia po roz­dzia­le „Awa­rie” i spra­wia­ją­ce­go wra­że­nie nie­kom­plet­ne­go. W roz­dzia­le „«Pu­ła­ski» i «Po­lo­nia»” zre­zy­gno­wa­no też z przy­to­cze­nia kil­ku­stro­ni­co­we­go opi­su walk by­ków w Se­wil­li. Wszyst­kie skró­ty w tek­ście, po­czy­na­jąc od jed­noz­da­nio­wych, za­sy­gna­li­zo­wa­no wie­lo­krop­kiem w na­wia­sie kwa­dra­to­wym. Zna­ki za­py­ta­nia bądź wy­krzyk­ni­ki uję­te w na­wias kwa­dra­to­wy po­cho­dzą rów­nież od wy­daw­cy. Pi­sow­nię, szcze­gól­nie nazw geo­gra­ficz­nych, i in­ter­punk­cję tek­stu uwspół­cze­śnio­no. Fakt, iż tekst tych wspo­mnień, pi­sa­nych prze­cież po la­tach, za­dzi­wia wręcz bo­gac­twem za­war­tych w nim na­zwisk, prze­są­dził o po­trze­bie opra­co­wa­nia in­dek­su na­zwisk, któ­ry do­peł­nił dzie­ła Ka­pi­ta­na.

Mimo po­wyż­szych uwag ośmie­la­my się prze­ka­zać ten tekst Czy­tel­ni­kom w na­dziei, że nie doj­dą nas sło­wa dez­apro­ba­ty Ka­pi­ta­na, tak czę­sto zgor­szo­ne­go po­stę­po­wa­niem pod­wład­nych: „Zna­czy, pa­no­wie nad­uży­li kom­pe­ten­cji […] zna­czy, pa­no­wie nie są w po­rząd­ku w sto­sun­ku do obo­wią­zu­ją­cych prze­pi­sów i do pod­ję­tych przez sie­bie obo­wiąz­ków”.

* * *

Pro­ro­cze oka­za­ły się sło­wa pi­sa­ne w 1937 roku przez kpt. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza, gdy po róż­nych ar­ma­tor­skich pe­re­gry­na­cjach przej­mo­wał po­now­nie ko­men­dę nad m/s „Pił­sud­skim”: „By­łem szczę­śli­wy, że mogę wró­cić na swój mo­to­ro­wiec, na któ­rym chciał­bym swo­ją ka­rie­rę mor­ską za­koń­czyć”.

Kie­dy w po­cząt­kach sierp­nia 1939 roku zdał cza­so­wo do­wódz­two swo­je­mu bra­tu kpt… ż.w. Ja­no­wi Stan­kie­wi­czo­wi i udał się na urlop, nie są­dził, że doj­dzie do tak szyb­kie­go wy­bu­chu woj­ny. We­zwa­ny te­le­gra­mem przez kmdra Kon­stan­te­go Ja­cy­ni­cza, dy­rek­to­ra Biu­ra Por­to­we­go GAL-u w Gdy­ni, przy­był 24 sierp­nia do Gdy­ni, gdzie otrzy­mał roz­kaz wy­pro­wa­dze­nia s/s „Ko­ściusz­ko” do Wiel­kiej Bry­ta­nii. Sta­tek był kom­plet­nie roz­bro­jo­ny ze sprzę­tu i wy­po­sa­że­nia, przy­go­to­wa­ny do sprze­da­ży na zło­mo­wa­nie. Ka­pi­tan mu­siał uczy­nić go spraw­nym do że­glu­gi, ze­brać szkie­le­to­wą za­ło­gę i… zdą­żyć wy­do­stać się z Bał­ty­ku, za­nim wy­buch­nie woj­na. Gdy­nię opu­ścił nie­mal w ostat­niej chwi­li 28 sierp­nia o 22.30. Już po wy­bu­chu woj­ny w sa­mot­nym raj­dzie prze­pły­nął Mo­rze Pół­noc­ne i 2 wrze­śnia o 20.30 na rze­ce Dart wy­dał roz­kaz po­da­nia cum na bur­tę s/s „Pu­ła­ski”.

24 li­sto­pa­da prze­jął do­wódz­two na trans­por­tow­cu woj­ska m/s „Pił­sud­ski”, za­ła­go­dziw­szy bunt za­ło­gi, któ­ra pro­te­sto­wa­ła straj­kiem prze­ciw­ko bez­praw­nej pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wej ob­niż­ce płac, za­rzą­dzo­nej na ży­cze­nie ar­ma­to­rów przez kon­su­la ge­ne­ral­ne­go RP w Lon­dy­nie. Z roz­ka­zu Ad­mi­ra­li­cji Bry­tyj­skiej nocą 25 li­sto­pa­da 1939 roku „Pił­sud­ski” opu­ścił New­ca­stle-on-Tyne i bez eskor­ty skie­ro­wał się na po­łu­dnie do miej­sca kon­cen­tra­cji kon­wo­ju wy­ru­sza­ją­ce­go do Au­stra­lii i No­wej Ze­lan­dii. Po kil­ku go­dzi­nach sa­mot­nej jaz­dy po nie­osło­nię­tym szla­ku, w dniu 26 li­sto­pa­da 1939 roku o go­dzi­nie 5.36 lub 5.40 zo­stał za­ata­ko­wa­ny przez nie­miec­kie­go U-Bo­ota, otrzy­mu­jąc dwa tra­fie­nia tor­ped w lewą bur­tę. Kie­dy Ka­pi­tan zo­rien­to­wał się w roz­mia­rach znisz­czeń, wy­dał za­ło­dze roz­kaz opusz­cze­nia stat­ku. Ist­nia­ła oba­wa, że prze­chył na lewą bur­tę szyb­ko się po­głę­bi, gro­żąc wy­wró­ce­niem się stat­ku, a wów­czas zgi­nę­ła­by cała za­ło­ga i pa­sa­że­ro­wie. Pa­ni­kę po­wsta­łą na stat­ku po­mo­gli Ka­pi­ta­no­wi opa­no­wać ofi­ce­ro­wie i ma­ry­na­rze po­kła­do­wi. Mię­dzy go­dzi­ną 6.15 a 7.00 sta­tek opu­ści­ła cała za­ło­ga i pa­sa­że­ro­wie (uzu­peł­nie­nia za­ło­gi m/s „So­bie­ski” i do­wódz­two bry­tyj­skie woj­ska, któ­re pla­no­wa­no za­okrę­to­wać w Au­stra­lii i No­wej Ze­lan­dii).

Na stor­pe­do­wa­nym „Pił­sud­skim” po­zo­stał ka­pi­tan Ma­mert Stan­kie­wicz za­mie­rza­jąc zgi­nąć wraz ze swo­im stat­kiem lub w ra­zie przy­by­cia na czas okrę­tów bry­tyj­skich uła­twić im wzię­cie „Pił­sud­skie­go” na hol i osa­dze­nie na przy­brzeż­nej pły­ciź­nie, aby póź­niej moż­na było go pod­nieść i wy­re­mon­to­wać w naj­bliż­szej stocz­ni. Żad­ne­go z tych za­mia­rów nie uda­ło się Ka­pi­ta­no­wi zre­ali­zo­wać. Oka­za­ło się bo­wiem, że z za­ta­ra­so­wa­nych wnętrz stat­ku z opóź­nie­niem na po­kład wy­do­sta­ło się jesz­cze trzech ma­ry­na­rzy. Po la­tach ma­ry­na­rze mó­wi­li, że nie chcie­li po­zo­sta­wić Ka­pi­ta­na na za­tra­ce­nie na to­ną­cym stat­ku. Praw­da wy­glą­da­ła jesz­cze in­a­czej, ma­ry­na­rze bali się za­wie­rzyć swój ra­tu­nek wy­wrot­nej tra­twie, gdzie gro­zi­ła im nie­chyb­na śmierć od fal i zim­na. Ka­pi­tan był pe­wien, że gdy po­zo­sta­ną na stat­ku, na pew­no zgi­ną, i chcąc ura­to­wać ma­ry­na­rzy, mu­siał opu­ścić sta­tek. Wraz z ma­ry­na­rza­mi zrzu­cił na wzbu­rzo­ne mo­rze tra­twę i kie­dy oka­za­ło się, że ża­den z nich nie od­wa­żył się wsko­czyć do ko­tłu­ją­cej przy bur­cie stat­ku ki­pie­li, dał ma­ry­na­rzom przy­kład, do­cie­ra­jąc jako pierw­szy do tra­twy. Dwaj ma­ry­na­rze po­dą­ży­li za swo­im ka­pi­ta­nem, ale trze­ci, ku­charz, skrył się w sza­lu­pie le­żą­cej na po­kła­dzie sło­necz­nym, zwal­nia­jąc ją z za­bez­pie­czeń. Cze­kał. Li­czył na łut ma­ry­nar­skie­go szczę­ścia, że li­to­ści­wa fala wy­nie­sie sza­lu­pę z to­ną­ce­go stat­ku albo zada mu szyb­ką, bez cier­pień śmierć. To nie­praw­do­po­dob­ne, ale oca­lał. Na­to­miast ka­pi­tan Ma­mert Stan­kie­wicz wraz z ma­ry­na­rza­mi prze­trwa­li pra­wie pół­to­ra­go­dzin­ną ge­hen­nę na mio­ta­nej falą i wy­wra­ca­nej tra­twie, za­nim nie za­brał ich na swój po­kład bry­tyj­ski nisz­czy­ciel3. Ka­pi­tan był już wów­czas w tak głę­bo­kiej hi­po­ter­mii, że zmarł na okrę­cie, lecz obaj ma­ry­na­rze prze­ży­li. Póź­niej oświad­czy­li, że swo­je oca­le­nie na mo­rzu za­wdzię­cza­ją Ka­pi­ta­no­wi i za­ło­dze bry­tyj­skie­go nisz­czy­cie­la.

Po­grzeb kmdr. ppor. rez. kpt. ż.w. Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza od­był się w dniu 29 li­sto­pa­da 1939 roku w ko­ście­le St. Mary w Har­tle­po­ol. Na uro­czy­sto­ści byli obec­ni dwaj bra­cia – kmdr por. rez. kpt. ż.w. Jan Stan­kie­wicz oraz kmdr por. Ro­man Stan­kie­wicz4, za­ło­ga stor­pe­do­wa­ne­go „Pił­sud­skie­go”, Fe­liks Kol­lat – prze­wod­ni­czą­cy Ko­mi­te­tu Trans­por­to­we­go, dy­rek­cja Gdy­nia-Ame­ry­ka Li­nie Że­glu­go­we SA, przed­sta­wi­ciel pol­skie­go at­ta­ché mor­skie­go, a ze stro­ny bry­tyj­skiej przed­sta­wi­cie­le Ad­mi­ra­li­cji i wła­dze miej­skie Har­tle­po­ol. Kon­dukt po­grze­bo­wy otwie­rał plu­ton ma­ry­na­rzy bry­tyj­skich, któ­ry nad gro­bem od­dał trzy sal­wy ho­no­ro­we. Prze­mó­wie­nia po­że­gnal­ne wy­gło­si­li ks. Ko­lan­kow­ski i kmdr por. Ro­man Stan­kie­wicz. Wiel­ka Bry­ta­nia po­śmiert­nie uho­no­ro­wa­ła ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza wy­so­kim od­zna­cze­niem Di­stin­gu­ished Se­rvi­ce Cross and Bart to It (DSC).

Dru­ga uro­czy­stość po­grze­bo­wa mia­ła miej­sce ty­dzień póź­niej w Pa­ry­żu. Mszę św. ce­le­bro­wał ks. bi­skup Gaw­li­na. Uczest­ni­czy­li w niej przed­sta­wi­cie­le rzą­du pol­skie­go z udzia­łem pre­mie­ra i wo­dza na­czel­ne­go gen. Wła­dy­sła­wa Si­kor­skie­go, wi­ce­pre­mie­ra Sta­ni­sła­wa Stroń­skie­go, kontr­adm. Je­rze­go Świr­skie­go i ge­ne­ra­li­cji Woj­ska Pol­skie­go. Si­kor­ski ude­ko­ro­wał ka­ta­falk po­śmiert­nie nada­nym Krzy­żem Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri V kla­sy.

Ma­mert Stan­kie­wicz był pierw­szym z ka­pi­ta­nów Pol­skiej Ma­ry­nar­ki Han­dlo­wej, któ­re­mu nada­no ten naj­wyż­szy pol­ski or­der bo­jo­wy. Jesz­cze za ży­cia przy­zna­no mu mię­dzy in­ny­mi Or­der Po­lo­nia Re­sti­tu­ta. Po la­tach zna­lazł się wśród nie­licz­nych ka­pi­ta­nów, któ­rych pa­mięć sła­wią stat­ki no­szą­ce ich imię. Pol­ska Że­glu­ga Mor­ska dała po­czą­tek tej tra­dy­cji, pod­no­sząc w dniu 29 czerw­ca 1963 roku ban­de­rę na m/t „Ka­pi­tan M. Stan­kie­wicz”.

Do ran­gi sym­bo­lu ura­sta nie­wąt­pli­wie fakt pierw­sze­go wy­da­nia wspo­mnień Ka­pi­ta­na w Jego mor­skiej uczel­ni, do któ­rej z ta­kim od­da­niem wno­sił wie­dzę i kunszt zna­ko­mi­te­go na­wi­ga­to­ra. Jed­nak wy­da­nie dru­gie na­stą­pi­ło z in­spi­ra­cji Jego wy­cho­wan­ka, ab­sol­wen­ta Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie z roku 1929, inż. Mi­cha­ła Hła­ski i wiel­ce tej spra­wie życz­li­we­go Pana dr. Wie­sła­wa Uchań­skie­go, pre­ze­sa Wy­daw­nic­twa „Iskry”, oraz prof. dr. hab. inż. Pio­tra Przy­by­łow­skie­go, rek­to­ra Wyż­szej Szko­ły Mor­skiej w Gdy­ni. Dzię­ki temu po­wsta­ła zna­ko­mi­ta moż­li­wość upo­wszech­nie­nia wie­dzy o Ka­pi­ta­nie jako wy­cho­waw­cy ka­pi­ta­nów, ofi­ce­rów i ma­ry­na­rzy flo­ty oj­czy­stej, pierw­sze­go po­ko­le­nia kadr mor­skich kształ­co­nych w nie­pod­le­głej Pol­sce. To po­ko­le­nie i na­stęp­ne speł­ni­ły Jego ma­rze­nia, spra­wia­jąc, że bia­ło-czer­wo­na ban­de­ra nie­prze­rwa­nie po­wie­wa na mor­skich szla­kach świa­ta.

Jan Ka­zi­mierz Sa­wic­ki

Gdy­nia-Gdańsk, 3 maja 1995-3 lip­ca 1997 roku

Wła­ści­wie nie jest prze­wi­dzia­ne, aże­by że­glarz, ka­pi­tan stat­ku, pi­sał książ­kę. Poza tym po­do­ba mi się bar­dzo przy­sło­wie an­giel­skie, któ­re mówi, że je­że­li nie moż­na się wy­po­wie­dzieć w stu sło­wach, to le­piej po pro­stu mil­czeć.

Są jed­nak wzglę­dy, któ­re prze­ma­wia­ją dość moc­no za tym, że­bym prze­ła­mał le­ni­stwo i nie za­po­mi­na­jąc o przy­sło­wiu, moż­li­wie oszczę­dza­jąc słów, opo­wie­dział wra­że­nia z mego ży­cia, aby wszech­stron­nie wy­ja­śnić spo­łe­czeń­stwu, a zwłasz­cza mło­dzie­ży, jak ukła­da się pra­ca i ży­cie ma­ry­na­rza.

Spra­wy wła­sne­go wy­brze­ża mor­skie­go wy­su­nę­ły się w Pol­sce na miej­sce pierw­szo­pla­no­we. Moż­na i trze­ba się z tego cie­szyć. Tym bar­dziej że w la­tach po woj­nie bol­sze­wic­kiej wy­zy­ska­nie mo­rza nie wy­glą­da­ło do­brze i przez ja­kiś czas moż­na było na­wet się oba­wiać, że w Pol­sce współ­cze­snej kie­ru­nek eks­pan­sji bę­dzie jak daw­niej skie­ro­wa­ny na wschód, eks­plo­ata­cja mo­rza bę­dzie zaś nadal od­da­na mniej lub wię­cej przy­ja­znym po­śred­ni­kom. Jest rze­czą ja­sną, że gro­zi­ło­by to nam po pro­stu utra­tą wszel­kich ko­rzy­ści z po­sia­da­nia wy­brze­ża mor­skie­go.

Je­że­li po­li­ty­ka mor­ska sta­nę­ła na wła­ści­wym to­rze – tak samo jak wszyst­kie inne dzie­dzi­ny na­sze­go ży­cia w Pol­sce od­ro­dzo­nej – to wdzięcz­na po­tom­ność po­win­na pa­mię­tać, że to dzie­ło Wo­dza Na­ro­du – Mar­szał­ka Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go.

Zrób­my po­rów­na­nie. W la­tach 1920-1923 w Szko­le Mor­skiej w Tcze­wie kształ­co­no i wy­cho­wy­wa­no przy­szłych ofi­ce­rów i me­cha­ni­ków ma­ry­nar­ki han­dlo­wej. Ale po­nie­waż cała flo­ta han­dlo­wa skła­da­ła się z je­dy­ne­go stat­ku szkol­ne­go „Lwów”, przy­szłość tych wszyst­kich dziel­nych mło­dych lu­dzi wy­glą­da­ła nie­do­brze. Owszem, w tym sa­mym okre­sie ist­nia­ło przed­się­bior­stwo że­glu­go­we qu­asi-pol­skie „Sar­ma­cja” i jego stat­ki no­si­ły na­wet bar­dzo pol­skie na­zwy, jak „Kra­ków”, „Wi­sła”, „Bug” etc. Jed­nak­że kie­row­nic­two tego przed­się­bior­stwa pro­wa­dzi­ło je zgo­ła nie po pol­sku. Sku­tek był ten, że gdy od­wie­dza­li­śmy na „Lwo­wie” ja­ki­kol­wiek port za gra­ni­cą, w któ­rym stał je­den ze stat­ków „Sar­ma­cji”, to z roz­mów z pi­lo­ta­mi i in­ny­mi za­in­te­re­so­wa­ny­mi oso­ba­mi od­no­si­ło się wra­że­nie, że pol­ska na tych stat­kach jest je­dy­nie ban­de­ra, bo poza tym wszyst­ko było nie­miec­ko-au­striac­kie.

To­też twier­dzę sta­now­czo, że po­sia­da­nie je­dy­nej jed­nost­ki han­dlo­wej, „Lwo­wa”, od­sła­nia­ło smęt­ną per­spek­ty­wę przed na­szy­mi mło­dy­mi że­gla­rza­mi.

Obec­nie wszyst­ko wy­glą­da zu­peł­nie in­a­czej, niż się spo­dzie­wa­no w roku na przy­kład 1925. To­naż flo­ty han­dlo­wej pol­skiej osią­gnął wiel­kość oko­ło 100 000 ton. Fla­ga pol­ska po­ja­wia się w por­tach nie­mal ca­łe­go świa­ta, a wy­cho­wan­ko­wie daw­nej Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie, a obec­nie Pań­stwo­wej Szko­ły Mor­skiej w Gdy­ni zaj­mu­ją na na­szych stat­kach sta­no­wi­ska od naj­młod­sze­go ofi­ce­ra do ka­pi­ta­na i są w tej przy­jem­nej sy­tu­acji, że dal­szy roz­wój flo­ty han­dlo­wej moż­na uwa­żać za za­pew­nio­ny, co daje na­szym ma­ry­na­rzom sta­łe za­trud­nie­nie i moż­li­wość awan­sów.

Ma­jąc za­szczyt i przy­jem­ność do­wo­dzić na­szym naj­więk­szym stat­kiem pa­sa­żer­skim, mia­łem i mam spo­sob­ność spo­ty­kać bar­dzo wie­le osób. Z roz­ma­itych roz­mów od­no­si­łem cza­sem wra­że­nie, że po­glą­dy spo­łe­czeń­stwa na spra­wy mor­skie są nie tyle prak­tycz­ne, ile sen­ty­men­tal­ne i na­wet ro­man­tycz­ne. Nie jest to po­dej­ście wła­ści­we w cza­sach, kie­dy sta­je­my na mo­rzu do współ­za­wod­nic­twa z in­ny­mi na­ro­da­mi mor­ski­mi, któ­re spra­wy mo­rza i jego wy­zy­ska­nia przede wszyst­kim trak­tu­ją trzeź­wo i prak­tycz­nie.

Mam na­dzie­ję, że wspo­mnie­nia moje i spo­strze­że­nia uję­te w tej książ­ce przy­czy­nią się do lep­sze­go po­zna­nia pra­cy na mo­rzu. Może też bę­dzie to mia­ło zna­cze­nie dla ro­dzi­ców pro­jek­tu­ją­cych mor­skie ka­rie­ry dla swo­ich sy­nów, a tak­że dla chłop­ców. któ­rych my­śli i ma­rze­nia bie­gną ku cie­ka­wym po­dró­żom i mor­skim przy­go­dom.

Mnie sa­me­go ude­rza­ło nie­praw­do­po­do­bień­stwo zda­rzeń, któ­re roz­wi­ja­ły się w cią­gu 35 lat i któ­re zo­sta­ły uko­ro­no­wa­ne speł­nie­niem mo­ich naj­mil­szych ma­rzeń dzie­cin­nych. Prze­ży­wa­nie tych zda­rzeń, nie­praw­do­po­dob­nych na­wet na prze­strze­ni 35 lat, nie mo­gło się od­by­wać w at­mos­fe­rze po­my­słów tyl­ko trzeź­wych, roz­waż­nych i prak­tycz­nych. Lecz wy­da­je mi się te­raz, że sprzy­ja­ły temu oko­licz­no­ści wy­jąt­ko­we i na­sta­wie­nia wy­jąt­ko­we.

Będę się czuł szczę­śli­wy, gdy będę miał świa­do­mość, iż po prze­czy­ta­niu tej mo­jej książ­ki nie­je­den mło­dzie­niec za­sta­no­wi się po­waż­niej nad ob­ra­nym przez sie­bie za­wo­dem ma­ry­na­rza. Bę­dzie miał mniej złu­dzeń.

Za­nim przej­dę do dal­sze­go opo­wia­da­nia, chciał­bym przed­tem wy­po­wie­dzieć parę spo­strze­żeń. Od lat 16 je­stem już w han­dlo­wej ma­ry­nar­ce, w któ­rej służ­ba jest bar­dzo od­mien­na od służ­by w ma­ry­nar­ce wo­jen­nej. Pły­wa­jąc, spo­ty­ka­jąc wie­lu lu­dzi, nie­raz zży­ma­łem się na ist­nie­ją­cy brak in­for­ma­cji o pra­cy na mo­rzu. Gdy wy­bie­ga­łem pa­mię­cią wstecz, stwier­dzić mu­sia­łem, że w ży­ciu moim te do­kład­ne, praw­dzi­we wia­do­mo­ści zbie­ra­łem po­wo­li – wraz z na­bie­ra­niem do­świad­cze­nia.

Zda­wa­ło­by się, że ist­nie­nie flo­ty han­dlo­wej o to­na­żu stu­ty­sięcz­nym i pra­cu­ją­ce w tej flo­cie rze­sze ofi­ce­rów i ma­ry­na­rzy wraz z ich ro­dzi­na­mi i krew­ny­mi po­win­ny się przy­czy­nić do wła­ści­we­go uświa­do­mie­nia spo­łe­czeń­stwa. Do te­goż uświa­do­mie­nia po­win­na by się przy­czy­nić taka in­sty­tu­cja jak Liga Mor­ska i Ko­lo­nial­na. Przez uświa­do­mie­nie ro­zu­miem tak­że na­sta­wie­nie spo­łe­czeń­stwa do spraw mor­skich, ja­kie ist­nie­je w pań­stwach mor­skich, jak na przy­kład pań­stwa skan­dy­naw­skie czy An­glia.

Nie­raz też za­sta­na­wia­łem się, czy nie by­ło­by wska­za­ne, aże­bym wy­ko­rzy­stał ma­te­riał do­świad­cze­nia z wła­sne­go ży­cia i ujął w for­mie książ­ki. Nie jest to za­da­nie ła­twe, gdy się nie ma wpra­wy, a poza tym cho­ciaż pod­czas po­dró­ży moż­na zna­leźć dość cza­su, może cza­sem zbyt wie­le, to jed­nak nie moż­na za­po­mi­nać, że wa­run­ki po­go­dy nie­raz sto­ją na prze­szko­dzie. Gdy sta­tek prze­chy­la się gwał­tow­nie, nie tyl­ko pió­rem trud­no jest pi­sać, ale i ma­szy­na do pi­sa­nia nie utrzy­mu­je się na sto­li­ku.

A jed­nak wy­da­je mi się, że na­pi­sa­nie ta­kiej książ­ki jest moim obo­wiąz­kiem. Tym bar­dziej, gdy prze­glą­dam na­sze wy­daw­nic­twa li­te­rac­kie.

Ostat­nio prze­glą­da­łem książ­kę Fry­de­ry­ka Kul­le­schit­za Rejs do­oko­ła świa­ta (wy­daw­nic­two „Rój”, 1936). Nie­za­wod­nie książ­ka in­te­re­su­ją­ca, ale pro­szę ją po­rów­nać z taką na przy­kład książ­ką, jak Fre­ga­ta „Pal­la­da” Gon­cza­ro­wa.

Jak w wie­lu in­nych – czy to książ­kach, czy zwłasz­cza ar­ty­ku­łach na­pi­sa­nych przez roz­ma­itych uczest­ni­ków na­szych wy­cie­czek mor­skich – ze­bra­ło się w tym Rej­sie do­oko­ła świa­ta wia­do­mo­ści schwy­ta­nych tu i tam. Na­pa­ko­wa­ło się nie­zro­zu­mia­łych wy­ra­zów mor­skich, po­wta­rza­jąc nie­raz to samo okre­śle­nie ze czte­ry razy. Na­to­miast au­tor nie zro­zu­miał mo­rza i nie zo­rien­to­wał się w pra­cy ofi­ce­rów i ma­ry­na­rzy, acz­kol­wiek nie po­mi­nął ele­men­tu draż­li­we­go: spo­ty­ka­nych przy­god­nie ko­biet. I kto wie, czy te dys­kret­ne nie­do­mó­wie­nia nie są jesz­cze bar­dziej szko­dli­we niż opi­sa­nie zwy­kłe­go lu­pa­na­ru, któ­ry prze­cież wszy­scy i tak zna­ją – do tego nie po­trze­ba być ma­ry­na­rzem.

Żeby przed­sta­wić spra­wę ja­sno, chcę po­wie­dzieć, że mier­zi nas, ma­ry­na­rzy, uj­mo­wa­nie na­sze­go ży­cia z tego punk­tu wi­dze­nia. Nie jest praw­dą, że każ­dą spo­ty­ka­ną ko­bie­tę trak­tu­je­my jako moż­li­wą ko­chan­kę i że mamy żonę w każ­dym por­cie. Nie wy­da­je mi się też słusz­ne okre­śla­nie nas jako lu­dzi lu­bu­ją­cych się w al­ko­ho­lu, któ­re­go uży­wa­my dużo na mo­rzu i oczy­wi­ście w por­cie, gdzie – sto­sow­nie do in­for­ma­cji au­to­rów – uda­je­my się do knaj­py.

Wszyst­ko to wy­wo­łu­je sku­tek jak naj­mniej spra­wie­dli­wy i jak naj­mniej po­żą­da­ny. In­for­ma­cja idzie w świat. Czy­ta­ją to ro­dzi­ce i mło­dzież. Je­że­li ja, czy­ta­jąc taką książ­kę, z nie­sma­kiem przyj­mu­ję opi­sy lu­pa­na­rów w Ja­po­nii lub opis tań­ca na Wy­spach Ha­waj­skich, to cóż może od­czu­wać mło­dzie­niec sto­ją­cy przed za­da­niem wy­bra­nia so­bie za­wo­du?

Dla­te­go wy­da­je mi się, że mło­dzież na­sza kie­ru­ją­ca swe kro­ki i za­mie­rze­nia ku ob­ra­niu ka­rie­ry mor­skiej wi­dzi w niej sze­reg nie­zdro­wych przy­gód ro­man­tycz­nych, na­to­miast nie wi­dzi cięż­kiej pra­cy, do któ­rej trze­ba mieć na­sta­wie­nie po­waż­ne i wy­trwa­łe, trze­ba mieć od­po­wied­nie przy­go­to­wa­nie, aże­by w cią­gu kil­ku­na­stu, a na­wet wię­cej lat umieć tę tak ko­niecz­ną dla kra­ju pra­cę wy­ko­nać, nie na­ra­ża­jąc się na bo­le­sne roz­cza­ro­wa­nia. My­ślę, że gdy­by Con­rad (Ko­rze­niow­ski) nadal po­zo­stał ka­pi­ta­nem, nie czy­ta­li­by­śmy jego utwo­rów. O ile wia­do­mo, po­rzu­cił służ­bę mor­ską, za­czął pi­sać, a był już zmę­czo­ny pra­cą i znie­chę­co­ny.

Pra­ca na od­cin­ku mor­skim jest trud­na, od­mien­na od każ­dej in­nej, jest może naj­trud­niej­sza. Z jed­nej stro­ny jest te­raz może uła­twio­na na sku­tek zwięk­sza­ją­cej się szyb­ko­ści stat­ków oraz re­gu­lar­no­ści rej­sów, z dru­giej jed­nak stro­ny sta­ła się bar­dziej wy­czer­pu­ją­ca na sku­tek więk­szej in­ten­syw­no­ści. To­też wy­da­je mi się, że le­piej jest roz­wa­żyć ten pro­blem szcze­rze i otwar­cie, gdyż wten­czas tyl­ko znaj­dzie się le­kar­stwo. Pi­szę więc książ­kę.

He­le­na i Ma­mert Stan­kie­wi­czo­wie po ślu­bie

He­le­na Stan­kie­wi­czo­wa z cór­ką Zo­fią

He­le­na Stan­kie­wi­czo­wa i Olga Ma­cie­je­wi­czo­wa w We­ne­cji w cza­sie po­by­tu „Lwo­wa” we Wło­szech w 1925 roku

Bal w Szko­le Mor­skiej w Tcze­wie

Ob­ra­zek Mat­ki Bo­skiej, któ­ry otrzy­ma­ła za­ło­ga „Lwo­wa” w cza­sie po­by­tu w Rio de Ja­ne­iro na pa­miąt­kę uczest­nic­twa w mszy 14 wrze­śnia 1923 roku

Wy­kła­dow­cy Pań­stwo­wej Szko­ły Mor­skiej w Tcze­wie. Sie­dzą od le­wej: Ka­zi­mierz Biel­ski, Ma­mert Stan­kie­wicz, An­to­ni Gar­nu­szew­ski, Gu­staw Ka­ski, Jan Ro­iń­ski; sto­ją od le­wej: Sta­ni­sław Dłu­ski, An­to­ni Le­dó­chow­ski, Alek­san­der Ma­resz, Alek­sy Ma­jew­ski, Wi­told Ko­moc­ki i Ta­de­usz Ko­kiń­ski

Na „Lwo­wie”

Ma­mert Stan­kie­wicz w cza­sie peł­nie­nia służ­by

Po­wi­ta­nie „Lwo­wa” w Bra­zy­lii

Na „Lwo­wie”. Od le­wej: NN, Kon­stan­ty Ma­cie­je­wicz, pani Wiat­ki­na i Ma­mert Stan­kie­wicz

Wi­zy­ta „Lwo­wa” w Bra­zy­lii – na zdję­ciu ucznio­wie Szko­ły Mor­skiej

Spo­tka­nie z Koł­cza­kiem

„Pił­sud­ski” w No­wym Jor­ku

M/s „Pił­sud­ski” przy Dwor­cu Mor­skim w Gdy­ni

Ma­mert Stan­kie­wicz na po­kła­dzie „Pił­sud­skie­go”

Od le­wej: Wła­dy­sław Mi­lew­ski, dy­rek­tor Pli­nus, pan Pe­ter­sen i Ma­mert Stan­kie­wicz w Mont­fal­co­ne

M/s „Pił­sud­ski” w stocz­ni Mon­fal­co­ne. W bia­łych kom­bi­ne­zo­nach in­ży­nier Wła­dy­sław Mi­lew­ski (po le­wej) i Ma­mert Stan­kie­wicz (po pra­wej)

Jan Stan­kie­wicz w sie­dzi­bie fir­my Gdy­nia-Ame­ry­ka Li­nie Że­glu­go­we

Ma­mert Stan­kie­wicz w mun­du­rze ga­lo­wym

Brat ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza – ko­man­dor po­rucz­nik Ro­man Stan­kie­wicz

Na M/s „Po­lo­nia”

Brat ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza – ko­man­dor Jan Stan­kie­wicz

Ma­mert Stan­kie­wicz

Ma­mert Stan­kie­wicz na „Po­lo­nii”

Lo­do­ła­macz na­zwa­ny imie­niem ka­pi­ta­na Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza

Grób Ma­mer­ta Stan­kie­wi­cza w Har­tle­po­ol w An­glii

Dzieciństwo i nauka

Uro­dzi­łem się w Mi­ta­wie w roku 1889. Ro­dzi­na na­sza jed­nak po­cho­dzi z wo­je­wódz­twa wi­leń­skie­go, po ojcu z po­wia­tu bra­sław­skie­go, po mat­ce z dzi­śnień­skie­go.

Po po­wsta­niu roku 1863 oj­ciec mój i jego bra­cia zo­sta­li sie­ro­ta­mi. Nie było komu za­jąć się ich wy­cho­wa­niem. To­też los zrzą­dził, że oj­ciec do­stał się do szko­ły woj­sko­wej w Ry­dze i po jej skoń­cze­niu peł­nił służ­bę w jed­nym z puł­ków pie­cho­ty w Mi­ta­wie.

Pod­czas po­by­tu w szko­le woj­sko­wej oj­ciec mój za­przy­jaź­nił się z moim wu­jem, któ­ry pra­co­wał w eks­por­cie drzew­nym, bar­dzo in­ten­syw­nym w cza­sach przed­wo­jen­nych w Ry­dze. Zło­ży­ło się tak, że wy­bra­li się ra­zem w stro­ny dzi­śnień­skie i w ma­jąt­ku mego dzia­da po­zna­li jego pięć có­rek. Wkrót­ce po­tem po­ślu­bi­li dwie naj­star­sze. W przy­szło­ści obie ro­dzi­ny spo­ty­ka­ły się czę­sto, gdyż Mi­ta­wa znaj­du­je się w od­le­gło­ści oko­ło 40 ki­lo­me­trów od Rygi. Obaj też, oj­ciec i wuj, za­cho­wa­li do śmier­ci przy­jaźń jak naj­lep­szą.

Szko­łę po­cząt­ko­wą roz­po­czą­łem w Mi­ta­wie. Acz­kol­wiek na­ucza­nie obo­wiąz­ko­we było po ro­syj­sku, to jed­nak czę­ściej się sły­sza­ło ję­zyk nie­miec­ki, po­nie­waż pro­fe­sor i jed­no­cze­śnie wła­ści­ciel szko­ły był Niem­cem nad­bał­tyc­kim. Wiej­ską lud­ność w Kur­lan­dii sta­no­wi­li na ogół Ło­ty­sze, a in­te­li­gen­cję w mia­stach – w więk­szo­ści Niem­cy.

Czy­tać i pi­sać po pol­sku na­uczy­ła nas mat­ka jesz­cze przed roz­po­czę­ciem na­uki w szko­le. Mat­ka była bar­dzo za­ję­ta pra­cą do­mo­wą, nie mia­ła więc dużo cza­su i wy­da­je mi się te­raz, po wie­lu la­tach, że po­cząt­kiem na­szej na­uki ję­zy­ka pol­skie­go były pa­cie­rze, któ­rych na­uczy­li­śmy się bar­dzo wcze­śnie i któ­re od­ma­wia­li­śmy gło­śno co­dzien­nie przed spo­czyn­kiem.

Ro­dzi­na na­sza była duża: czte­rech bra­ci i dwie sio­stry. Naj­bli­żej ży­li­śmy z moim star­szym bra­tem Ja­nem. Był star­szy ode mnie o dwa lata i gdy za­czy­na­łem na­ukę w szko­le, cho­dził już do śred­niej szko­ły re­al­nej. Wkrót­ce po­tem od­da­no go do Kor­pu­su Ka­de­tów i zo­sta­łem sam w domu. Dal­sze ro­dzeń­stwo przy­cho­dzi­ło na świat re­gu­lar­nie, lecz było od nas znacz­nie młod­sze. Jak się wy­da­je, tem­pe­ra­men­ty na­sze z bra­tem były dość od­mien­ne. Brat mój był urwi­sem pierw­szej wody, na­to­miast ja mia­łem cha­rak­ter bar­dzo zgod­ny i kie­dy by­łem mały, czę­sto bra­no mnie za dziew­czyn­kę, po­nie­waż mat­ka dłu­go nie chcia­ła ostrzyc mo­ich ja­snych, kę­dzie­rza­wych lo­ków. Wszyst­kie na­sze ciot­ki prze­pa­da­ły za nami i do­ga­dza­ły jak mo­gły, tak samo dzia­dek i bab­ka ko­cha­li nas bar­dzo.

Zimę spę­dza­li­śmy, ucząc się w Mi­ta­wie. Przez całą zimę my­śle­li­śmy i ma­rzy­li­śmy o wa­ka­cjach na wsi, na któ­re wy­sy­ła­no nas re­gu­lar­nie na całe lato. Na wa­ka­cje zi­mo­we wy­jeż­dża­li­śmy rza­dziej i nie były one dla nas tak przy­jem­ne, po­nie­waż mu­sie­li­śmy cią­gle być w miesz­ka­niu. Na­to­miast w le­cie było in­a­czej.

Wsta­wa­li­śmy wcze­śnie, po­ły­ka­li­śmy śnia­da­nie na­pręd­ce i bie­gli­śmy przede wszyst­kim do staj­ni, gdzie od­wie­dza­li­śmy ko­nie, do któ­rych mie­li­śmy sen­ty­ment wiel­ki. Wszyst­kie były wła­snej ho­dow­li dziad­ka i przez cały czas na­sze­go dzie­ciń­stwa, kie­dy przy­jeż­dża­li­śmy na wa­ka­cje, po­zo­sta­wa­ły te same, z wy­jąt­kiem ogie­ra, któ­ry do­żył lat 30 i któ­re­go trze­ba było za­strze­lić, gdyż zła­mał so­bie nogę.

Ubra­nie na­sze skła­da­ło się z lek­kich krót­kich spode­nek, ko­szul i blu­zy. Po ja­kimś cza­sie po­by­tu na wsi, kie­dy na przy­kład zde­cy­do­wa­no się za­brać nas do ko­ścio­ła, co było wiel­ką atrak­cją – je­cha­ło się prze­cież koń­mi – mie­li­śmy za­wsze kło­pot z wło­że­niem bu­ci­ków, gdyż na­sze nogi gru­bia­ły od cho­dze­nia boso po po­lach i rży­skach.

Dwór był po­ło­żo­ny na wzgó­rzu nad rze­ką Dzi­śnień­ką i po od­wie­dzi­nach staj­ni kie­ro­wa­li­śmy się w stro­nę rze­ki. Było to tym bar­dziej przy­jem­ne, że pra­wie za­wsze do­pra­sza­li­śmy się, żeby wsa­dza­no nas na ko­nie, gdy pro­wa­dzo­no je do rze­ki do po­je­nia.

W oko­li­cy po­wia­tu dzi­śnień­skie­go było dużo ma­jąt­ków oby­wa­tel­skich. Wszy­scy utrzy­my­wa­li mię­dzy sobą mniej lub wię­cej za­ży­łe sto­sun­ki to­wa­rzy­skie. Ja­koś tak się skła­da­ło, że pod­czas lata naj­wię­cej przy­pa­da­ło świę­tych pa­tro­nów, to­też pa­mię­ta­no o wszyst­kich imie­ni­nach i wszy­scy z są­siedz­twa uwa­ża­li za obo­wią­zek sta­wić się do so­le­ni­zan­ta lub so­le­ni­zant­ki. Był to zwy­czaj usta­lo­ny. Wie­dzia­no i pa­mię­ta­no, gdzie i w jaki spo­sób imie­ni­ny są ob­cho­dzo­ne. Pra­wie za­wsze spro­wa­dza­no z Dzi­sny or­kie­strę, skła­da­ją­cą się z kil­ku Żyd­ków. W sali ba­lo­wej każ­de­go dwo­ru ocho­cza za­ba­wa trwa­ła do go­dzin ran­nych. Z tam­tych cza­sów pa­mię­tam więc, że okre­śle­nie „ ma­zur bia­ły” opar­te jest na zu­peł­nie słusz­nej pod­sta­wie.

Udział bra­ta i mój w ta­kich za­ba­wach imie­ni­no­wych za­le­żał od na­sze­go wie­ku. Gdy by­li­śmy młod­si, in­te­re­so­wa­ły nas imie­ni­ny, któ­re ob­cho­dzo­no u nas w domu. Świet­nie zna­li­śmy wszyst­kie ko­nie są­siedz­kie, za­przę­gi, po­rów­ny­wa­li­śmy je z koń­mi na­sze­go dziad­ka. Pa­ko­wa­li­śmy się do prze­ła­do­wa­nej go­ścin­ny­mi koń­mi staj­ni, gdzie kon­fe­ro­wa­li­śmy ze stan­gre­ta­mi. Po­zo­sta­ło mi też w pa­mię­ci, że pod­czas któ­rychś imie­nin za bli­sko pod­sze­dłem do ja­kie­goś ogie­ra, któ­ry mnie wierz­gnął aku­rat w czo­ło. Nie za­bił tyl­ko dla­te­go, że by­łem jesz­cze bar­dzo mały. Kło­po­tu jed­nak spra­wi­łem pod­czas tych imie­nin dużo. […]

W od­le­gło­ści paru ki­lo­me­trów od ma­jąt­ku dziad­ka był o wie­le więk­szy ma­ją­tek oby­wa­te­la Ja­ko­wic­kie­go. Od­po­wied­nio i dwór był bar­dzo duży. Ja­ko­wic­cy mie­li 10 dzie­ci. Naj­star­sza była cór­ka, pan­na Ja­dwi­ga, rze­czy­wi­ście bar­dzo pięk­na i nic dziw­ne­go, że wszy­scy ka­wa­le­ro­wie z oko­lic bliż­szych i dal­szych ubie­ga­li się ojej wzglę­dy. Była też obiek­tem na­sze­go uwiel­bie­nia od lat bar­dzo wcze­snych.

Po­zo­sta­łe ro­dzeń­stwo sta­no­wi­li sy­no­wie w wie­ku od lat 2 do lat 17. Trzech spo­śród chłop­ców było w wie­ku od­po­wied­nim do na­sze­go i z nimi obaj z bra­tem utrzy­my­wa­li­śmy jak naj­bliż­sze sto­sun­ki ko­le­żeń­skie i przy­ja­ciel­skie. Chłop­cy star­si mie­li za­in­te­re­so­wa­nia od­mien­ne i dla nas jesz­cze nie­do­stęp­ne, to­też dum­ni by­li­śmy, gdy cza­sem ła­ska­wie do­pusz­cza­li nas do swe­go to­wa­rzy­stwa. Chłop­ców zaś od nas młod­szych trak­to­wa­li­śmy z góry, ra­czej uni­ka­li­śmy ich, po­nie­waż nie mo­gli do­trzy­mać nam kro­ku w na­szych wy­czy­nach, a poza tym za­wsze za­cho­dzi­ła oba­wa, że w ra­zie zbyt ener­gicz­ne­go prze­ja­wie­nia w sto­sun­ku do nich na­sze­go au­to­ry­te­tu nie­za­wod­nie po­pad­nie­my w kon­flikt z ro­dzi­ca­mi, dla któ­rych naj­młod­si byli naj­bar­dziej mili i piesz­cze­ni.

Rzad­ko zda­rza­ło się, aże­by­śmy z bra­tem nie byli w Jel­nie (tak na­zy­wał się dwór są­siedz­ki) albo żeby przy­ja­cie­le nasi nie zgło­si­li się do na­sze­go Ja­ku­bo­wa. Od­wie­dzi­ny na­sze i spo­tka­nia od­by­wa­ły się w spo­sób szcze­gól­ny. Mie­li­śmy umó­wio­ny sy­gnał, coś w ro­dza­ju tur­ko­ta­nia; sy­gnał ten nada­wa­li­śmy jesz­cze z da­le­ka, zza ogro­du. Od­wie­dza­ni nie­zwłocz­nie wy­ska­ki­wa­li z domu. Wte­dy roz­le­gał się sy­gnał od­po­wie­dzi, a my pę­dem uda­wa­li­śmy się w tym kie­run­ku. Po krót­kiej wy­mia­nie zdań o zda­rze­niach po­przed­nie­go dnia na­ra­dza­li­śmy się nad spo­so­bem spę­dze­nia cza­su, co było uza­leż­nio­ne od pory lata, po­go­dy i uspo­so­bie­nia.

Dwór je­leń­ski stał nad rzecz­ką Je­len­ką, któ­ra wpa­da­ła do Dzi­śnień­ki. Po­wy­żej Jel­na, na Je­len­ce był młyn wod­ny, w jed­nym z fol­war­ków. Nas naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wa­ła Je­len­ka w swo­im bie­gu po­mię­dzy mły­nem a Dzi­śnień­ką, gdzie mia­ła sze­ro­kość oko­ło 5 me­trów, wart­ka i w pew­nych tyl­ko miej­scach two­rzy­ła za­tocz­ki, do­god­ne do ką­pie­li. Rzecz­ka ta jesz­cze i te­raz jest nie­zwy­kle ma­low­ni­cza, o bie­gu nie­zwy­kle ka­pry­śnym i po­wy­krzy­wia­nym, o brze­gach prze­waż­nie stro­mych, za­ro­śnię­tych drze­wa­mi i gę­sty­mi krze­wa­mi.

Nad brze­ga­mi tej­że sa­mej Je­len­ki, pra­wie na­prze­ciw­ko dwo­ru, ale nie­co bli­żej uj­ścia rzecz­ki, był po­ło­żo­ny cmen­tarz ro­dzin­ny Ja­ko­wic­kich, na któ­rym rów­nież skła­da­no od­cho­dzą­cych stop­nio­wo na spo­czy­nek wiecz­ny są­sia­dów z naj­bliż­szych oko­lic. Jest to je­den z naj­bar­dziej ma­low­ni­czych cmen­ta­rzy, ja­kie kie­dy­kol­wiek w ży­ciu wi­dzia­łem. Po­ło­żo­ny na wy­so­kim wzgó­rzu, cały po­ro­śnię­ty li­pa­mi, brzo­za­mi i jo­dła­mi. Z po­wo­du tego wznie­sie­nia każ­dy po­grzeb był za­wsze kło­po­tli­wy, gdyż trud­no było udźwi­gnąć z na­leż­nym sza­cun­kiem i po­wa­gą cięż­ką trum­nę na to stro­me wzgó­rze. Jesz­cze trud­niej i jesz­cze go­rzej by­wa­ło z usta­wia­niem po­mni­ków. Na­wet bar­dzo od­da­le­ni od tej miej­sco­wo­ści maj­stro­wie wie­dzie­li o trud­no­ściach ocze­ku­ją­cych ich na cmen­ta­rzu w Jel­nie; trze­ba to było brać pod uwa­gę przy za­wie­ra­niu każ­dej umo­wy na na­stęp­ny po­mnik.

Je­że­li do­dam jesz­cze, że fol­wark, gdzie był młyn wod­ny, na­zy­wał się Dzier­dzi­ło­wo i że miesz­ka­ły tam dwie sta­rusz­ki, mat­ka z cór­ką, bli­skie pana Ja­ko­wic­kie­go se­nio­ra, dziel­ne i czyn­ne uczest­nicz­ki po­wsta­nia roku 1863, to ja­sne się sta­nie, dla­cze­go rzecz­ka Je­len­ka od­gry­wa­ła w na­szych za­ba­wach waż­ną rolę.

W od­le­gło­ści oko­ło 4 ki­lo­me­trów od Ja­ku­bo­wa le­żał ma­ją­tek pań­stwa Go­ry­niew­skich, gdzie cór­ki były w na­szym wie­ku. Sieć­ków, tak się na­zy­wał ma­ją­tek Go­ry­niew­skich, był nie­da­le­ko, ale po­mi­mo to my, mło­dzież z Ja­ku­bo­wa i Jel­na, by­wa­li­śmy tam sto­sun­ko­wo rzad­ko, gdyż każ­da wi­zy­ta łą­czy­ła się z nie lu­bia­ną przez nas ko­niecz­no­ścią ubie­ra­nia się w spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ny i co naj­gor­sze – wkła­da­nia bu­ci­ków. Nie­mniej by­wa­li­śmy tam i zwy­kle wra­ca­li­śmy stam­tąd pod du­żym wra­że­niem wdzię­ku dziew­czy­nek, do któ­rych wszy­scy od­czu­wa­li­śmy ser­decz­ną sym­pa­tię.

Na ogół jed­nak tak się skła­da­ło, że w oko­li­cy, w pro­mie­niu oko­ło 20 ki­lo­me­trów, byli do­ra­sta­ją­cy chłop­cy, z któ­ry­mi przy­jaź­ni­li­śmy się rów­nież. Wi­dy­wa­li­śmy ich znacz­nie rza­dziej niż Ja­ko­wic­kich, to­też nie mo­gło być mię­dzy nami tak bli­skiej i za­ży­łej przy­jaź­ni. Ci nasi dal­si ko­le­dzy bar­dzo nam za­zdro­ści­li na­sze­go są­siedz­twa i są­dzę, że mie­li słusz­ność, gdyż da­le­ko trud­niej było im umknąć spod opie­ki ro­dzi­ców niż na­szej zwar­tej piąt­ce. […]

Jest rze­czą dziw­ną, że cho­ciaż jeź­dzi­łem do nas na wieś kil­ka­krot­nie już jako do­ro­sły, to jed­nak w pa­mię­ci utkwi­ły mi wspo­mnie­nia na­szych wy­jaz­dów na wa­ka­cje tak, jak się to od­by­wa­ło, kie­dy jeź­dzi­li­śmy ze szkół.

Gdy by­li­śmy mali, od­wo­zi­ła nas na wieś mat­ka. Po­tem jed­nak, gdy zja­wi­ło się ro­dzeń­stwo młod­sze i mat­ka była co­raz bar­dziej za­ję­ta, za­czę­to nas wy­sy­łać sa­mo­dziel­nie, od­da­jąc ja­kie­muś pa­sa­że­ro­wi pod opie­kę, co zwy­kle było naj­zu­peł­niej­szą fik­cją.

Z Mi­ta­wy, przez Rygę do sta­cji ko­le­jo­wej, gdzie cze­ka­ły na nas zwy­kle ko­nie ze dwo­ru, je­cha­ło się ko­le­ją oko­ło 12 go­dzin, je­że­li nie li­czyć krót­kie­go po­by­tu w Ry­dze, któ­ry sta­no­wił dla nas bar­dzo wiel­ką przy­jem­ność. […] Ryga w po­rów­na­niu z Mi­ta­wą było to mia­sto bar­dzo duże, i sam po­byt w niej spra­wiał na nas wra­że­nie wy­jaz­du w świat sze­ro­ki.

Po wy­jeź­dzie z Rygi póź­nym wie­czo­rem do sta­cji Bor­ko­wi­cze do­jeż­dża­li­śmy na­stęp­ne­go dnia wcze­snym ran­kiem. Jak­by w po­ło­wie dro­gi mię­dzy Rygą a Bor­ko­wi­cza­mi na ja­kąś go­dzi­nę za­trzy­my­wał się po­ciąg w Dy­ne­bur­gu, gdzie prak­ty­ko­wał jako le­karz brat mamy, mój chrzest­ny oj­ciec. Wy­sy­ła­jąc nas na wieś, mat­ka za­wia­da­mia­ła go za­wsze o cza­sie na­sze­go prze­jaz­du przez Dy­ne­burg i bied­ny wuj wsta­wał na go­dzi­nę 4 rano, przy­cho­dził na dwo­rzec i pro­wa­dził nas na wcze­sną her­ba­tę. Cze­ka­li­śmy na te spo­tka­nia, gdyż bar­dzo ko­cha­li­śmy tego wuja. Był bar­dzo przy­stoj­ny i nie­zwy­kle dow­cip­ny. Kie­dy pod­ro­śli­śmy, to się zo­rien­to­wa­li­śmy, że bar­dzo po­do­ba się pan­nom na wy­da­niu. Przy­jazd wuja Ma­mer­ta na wieś na kil­ka dni wa­ka­cji był dla nas praw­dzi­wym świę­tem. Bę­dąc za­wo­ła­nym my­śli­wym, całe dnie spę­dzał na po­lo­wa­niu na kacz­ki i cie­trze­wie w le­cie, a na za­ją­ce w zi­mie. Za­wsze za­bie­rał nas na po­lo­wa­nie, po­zwa­la­jąc nieść tor­bę czy ja­kiś inny rynsz­tu­nek, a po­tem uczył nas strze­la­nia. Sko­rzy­stał z tego bar­dziej mój brat, gdyż ja by­łem jesz­cze za mały, a kie­dy pod­ro­słem, wuj się oże­nił. Nie miał już wte­dy dla nas cza­su i na­sze po­lo­wa­nia usta­ły.

Po po­że­gna­niu wuja w Dy­ne­bur­gu je­cha­li­śmy da­lej i nig­dy nie mo­gli­śmy w dro­dze spać, gdyż tak by­li­śmy pod wra­że­niem bli­skie­go przy­jaz­du do Bor­ko­wicz. Wie­dzie­li­śmy, że będą tam na nas cze­ka­ły ko­nie. Sta­ra­li­śmy się zgad­nąć, ja­kie ko­nie przy­ja­dą i jaki bę­dzie za­przęg.

Na­stę­po­wa­ły ko­lej­no po so­bie i po­zo­sta­wa­ły za nami sta­cje Drys­sa, Kra­sław­ka… Oko­li­ca sta­wa­ła się co­raz bar­dziej swoj­ska i na ko­niec znaj­do­wa­li­śmy się na naj­dłuż­szej dla nas tra­sie, któ­rą prze­by­wa­li­śmy z naj­więk­szą nie­cier­pli­wo­ścią; na­stęp­ną sta­cją były Bor­ko­wi­cze, gdzie na­le­ża­ło jak naj­szyb­ciej wy­sia­dać, bo po­ciąg za­trzy­my­wał się tyl­ko na dwie mi­nu­ty.

W koń­cu do­jeż­dża­li­śmy. Wi­dać było zna­jo­me­go stan­gre­ta, na­sze­go wiel­kie­go przy­ja­cie­la. Po­ma­gał nam zbie­rać rze­czy i uda­wa­li­śmy się do sali dwor­co­wej, gdzie mu­sie­li­śmy wy­pić her­ba­tę i spo­żyć przy­sła­ny z Ja­ku­bo­wa po­si­łek. Czu­li­śmy jak te psia­ki, że wieś jest nie­da­le­ko, że nie­ba­wem bę­dzie­my na miej­scu. Po spiesz­nym wy­pi­ciu her­ba­ty nie mo­gli­śmy już usie­dzieć i wy­cho­dzi­li­śmy na plac przed dwor­cem. Zwy­kle było tam mnó­stwo za­przę­gów, lecz my wy­glą­da­li­śmy tyl­ko jed­ne­go i ła­two go po­zna­wa­li­śmy. Dziad utrzy­my­wał ko­nie o ma­ści bia­łej i si­wej. Z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wa­li­śmy za­koń­cze­nia upo­rząd­ko­wa­nia za­przę­gu, po czym ła­do­wa­no na­sze wa­liz­ki, wsia­da­li­śmy i roz­po­czy­na­ła się jaz­da dro­gą jak­że zna­jo­mą.

Szo­sa, zwa­na w tam­tych stro­nach go­ściń­cem, była wy­sa­dza­na brzo­za­mi i pra­wie na ca­łej od­le­gło­ści mię­dzy Bor­ko­wi­cza­mi a Dzi­sną pro­wa­dzi­ła po­przez gę­ste lasy so­sno­we. Do­pie­ro nie­da­le­ko przed Dzi­sną wy­jeż­dża­ło się na pola i przez ja­kiś czas je­cha­ło brze­giem Dźwi­ny do pro­mu. Po dru­giej stro­nie rze­ki wi­dać było jak na dło­ni pa­no­ra­mę Dzi­sny.

Prze­pra­wa przez Dźwi­nę pro­mem była nie­zwy­kle in­te­re­su­ją­ca. Trze­ba było bar­dzo ostroż­nie zje­chać ze stro­me­go brze­gu i czu­ło się, że na­wet ko­nie, rzad­ko od­by­wa­ją­ce tę po­dróż, są nie­spo­koj­ne. Po zjeź­dzie do pro­mu trze­ba się było wy­kłó­cać z licz­ny­mi fur­man­ka­mi, prze­waż­nie ży­dow­ski­mi, któ­re wszel­ki­mi spo­so­ba­mi ta­ra­so­wa­ły wjazd na prom. Było jed­nak zwy­cza­jem usta­lo­nym, że pocz­tę i po­jaz­dy pa­sa­żer­skie wpusz­cza­no na prom pierw­sze. Prze­woź­nik wy­da­wał po­le­ce­nia, w jaki spo­sób za­jeż­dżać na prom. Gdy cały prom był za­pcha­ny do ostat­niej moż­li­wo­ści, za­su­wa­no bel­ki i ru­szał w dro­gę. Wten­czas prze­woź­nik, Żyd z pa­triar­chal­ną bro­dą i z biel­mem na oku, wi­tał się z nami, po­cią­ga­jąc bez po­śpie­chu lin­kę pro­mu i roz­py­ty­wał o na­sze po­stę­py w szko­łach. Są­dzę, że znał nas wszyst­kich bar­dzo do­brze. Po osią­gnię­ciu dru­gie­go brze­gu na­stę­po­wał trud­ny ma­newr zjaz­du z pro­mu i wjaz­du na dru­gi brzeg, rów­nież bar­dzo stro­my. Po wjeź­dzie nie­zwy­czaj­ne do bru­ku koła po­wo­zu ostro grzmia­ły i za­jeż­dża­li­śmy do za­jaz­du pana Fał­ki, gdzie był krót­ki, zwy­cza­jo­wy po­pas. Pod­czas po­pa­su tego zno­wu do­sta­wa­li­śmy her­ba­tę. Stan­gret w tym cza­sie za­ła­twiał na mie­ście po­le­co­ne mu przez bab­kę spra­wun­ki, zwy­kle zwięk­szo­ne na­szym przy­jaz­dem.

W koń­cu wy­ru­sza­li­śmy do Ja­ku­bo­wa. Po opusz­cze­niu bru­ku mia­sta je­cha­ło się do­bre trzy ki­lo­me­try pia­ska­mi, gdzie nie spo­sób było je­chać in­a­czej jak stę­pa. […] Na ko­niec mi­ja­li­śmy pia­ski i trze­ba było wje­chać te­raz na dość wy­so­kie wzgó­rze, z któ­re­go zno­wu moż­na było oglą­dać całą Dzi­snę. Da­lej go­ści­niec biegł la­sa­mi i po­la­mi jak wstę­ga rzu­co­na luź­no, a każ­dy jego za­kręt zna­li­śmy już na pa­mięć.

Trud­no mi się po­wstrzy­mać, żeby nie po­wie­dzieć, że póź­niej, gdy do­ro­śli­śmy, ko­nie przy­sy­ła­no po nas tyl­ko do Dzi­sny. Dro­gę więc z Bor­ko­wicz do Dzi­sny trze­ba było od­być fur­man­ką wy­na­ję­tą, prze­waż­nie ży­dow­ską ze wzglę­du na jej ta­niość w po­rów­na­niu z fur­man­ką zwa­ną pocz­tą.

W Bor­ko­wi­czach, gdy po­ciąg za­jeż­dżał na dwo­rzec, wszy­scy woź­ni­ce, po­wszech­nie zna­ne Żyd­ki, zbie­ra­li się przed wyj­ściem i je­den przez dru­gie­go za­chwa­la­li do­broć swo­ich koni i swo­ich po­jaz­dów. Do­bi­ja­nie tar­gu było pew­ne­go ro­dza­ju spor­tem. Jako wa­ru­nek wy­na­ję­cia fur­man­ki sta­wia­ło się za­wsze, że bę­dzie­my je­dy­ny­mi pa­sa­że­ra­mi. Sza­now­ny i bro­da­ty woź­ni­ca ob­ra­żał się na ta­kie przy­pusz­cze­nie, co mu nie prze­szka­dza­ło za­raz w mia­stecz­ku po­zwo­lić usiąść gdzieś na bocz­ku jed­ne­mu krew­ne­mu, po­tem dru­gie­mu, po­tem czy­jejś żo­nie, któ­rym naj­zu­peł­niej przy­pad­ko­wo wy­pa­dło w tym wła­śnie cza­sie wy­brać się gdzieś nie­da­le­ko Bor­ko­wicz. Kie­dy mie­li­śmy oko­ło 10 lat, zda­rza­ło się cza­sem, że ci przy­pad­ko­wi pa­sa­że­ro­wie zaj­mo­wa­li naj­lep­sze miej­sca, my zaś by­li­śmy tyl­ko do­cze­pia­ni do wozu i – rzecz oczy­wi­sta – wszy­scy je­cha­li do sa­mej Dzi­sny i wy­sia­da­li nie­dłu­go przed na­szym za­jaz­dem, gdzie na­stę­po­wa­ło re­gu­lo­wa­nie na­leż­no­ści. Gdy pod­ro­śli­śmy i mie­li­śmy więk­sze w tym do­świad­cze­nie i więk­sze po­czu­cie swo­jej siły, wy­rzu­ca­li­śmy po pro­stu każ­de­go kan­dy­da­ta na przy­god­ne­go pa­sa­że­ra.

Żyd­kom nie moż­na się dzi­wić. Było ich po oko­licz­nych mia­stecz­kach dużo, wszy­scy mie­li licz­ne ro­dzi­ny i żyli w nie­zmier­nej bie­dzie, a tym­cza­sem opła­ta za wy­na­ję­cie fur­man­ki na­wet w tam­tych cza­sach była – ze wzglę­du na dużą kon­ku­ren­cję – śmiesz­nie mała.

W cza­sie na­sze­go dzie­ciń­stwa wszyst­kie na­sze przy­jaz­dy były ta­kie same. Ci­chy dzień upal­ny, lek­ko pod­no­szą­cy się kurz za ko­ła­mi brycz­ki, krzy­że na dro­gach roz­staj­nych i za­wsze ta­kie samo „Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus”, któ­rym wi­tał nas każ­dy spo­tka­ny pie­chur, na co skwa­pli­wie od­po­wia­da­li­śmy „Na wie­ki wie­ków”. A gdy się mi­ja­ło ora­czy, to się mó­wi­ło „Szczęść Boże”, tyl­ko ja­koś po bia­ło­ru­sku, cze­go już przy­po­mnieć so­bie nie mogę. Trze­ba też wie­dzieć, że na­szym ję­zy­kiem co­dzien­nym pod­czas po­by­tu na wsi był prze­waż­nie ję­zyk bia­ło­ru­ski, w któ­rym po­ro­zu­mie­wa­li­śmy się ze służ­bą, ze stan­gre­tem i z for­na­la­mi. Ro­dzi­ce i ciot­ki nie­raz byli bar­dzo zgor­sze­ni na­szym spo­so­bem wy­po­wia­da­nia się.

Ja­dąc tym go­ściń­cem, mi­ja­li­śmy dwo­ry na­szych zna­jo­mych. Mi­ja­li­śmy Sieć­ków. gdzie wy­glą­da­li­śmy pa­nie­nek pod krzy­żem (dość czę­sto było to na­sze pierw­sze spo­tka­nie), po­tem była jesz­cze jed­na trud­na gór­ka, No­wo­szyń­ce i już wi­dać było czer­wo­ne da­chów­ki za­bu­do­wań Ja­ku­bo­wa. Dwa bry­ta­ny Pu­del i Łaj­dak, bar­dzo groź­ne dla wszyst­kich pach­cia­rzy, wy­la­ty­wa­ły na spo­tka­nie z gwał­tow­nym, ale we­so­łym uja­da­niem i już brycz­ka za­trzy­my­wa­ła się przed gan­kiem. Tro­chę oso­wia­li po dłu­giej dro­dze, oszo­ło­mie­ni przy­jaz­dem i spo­tka­niem, wi­ta­li­śmy się bar­dzo grzecz­nie z dziad­kiem i bab­ką, a po­tem po ko­lei bra­ły nas w ra­mio­na ciot­ki. By­li­śmy za­wsze bar­dzo wzru­sze­ni, bo bab­ka i ciot­ki mia­ły łzy w oczach. Tak to już daw­no i tyle wła­sne­go twar­de­go ży­cia już prze­szło, a wspo­mnie­nia tych na­szych przy­jaz­dów i wy­jaz­dów są tak nie­zmier­nie żywe i tak dro­gie. Mam to prze­ko­na­nie i świa­do­mość, że w cięż­kich i – zda­wa­ło­by się – bez­na­dziej­nych chwi­lach ży­cia czer­pa­łem za­wsze siłę mo­ral­ną z tych wspo­mnień.

Po przy­jeź­dzie na wieś, na­wet po prze­spa­niu pierw­szej nocy, nie od razu za­czy­na­ły się dla nas praw­dzi­we wa­ka­cje. W każ­dym ra­zie na­za­jutrz po przy­jeź­dzie mu­sie­li­śmy się zo­ba­czyć z na­szy­mi ko­le­ga­mi w Jel­nie. Pierw­sze spo­tka­nie było zwy­kle bar­dziej for­mal­ne niż wszyst­kie na­stęp­ne, gdyż chcie­li­śmy się przy­wi­tać z pań­stwem Ja­ko­wic­ki­mi, któ­rzy nas bar­dzo lu­bi­li i sto­su­nek ich do nas mało róż­nił się od sto­sun­ku do wła­snych sy­nów. Ja­kieś trzy-czte­ry pierw­sze dni czu­li­śmy się jesz­cze za­nad­to mia­sto­wi­cza­mi, bose nogi były jesz­cze zbyt de­li­kat­ne i jesz­cze re­ago­wa­ły na nie­rów­no­ści grun­tu, a w go­spo­dar­stwie od­by­wa­ły się w tym cza­sie pra­ce, w któ­rych nie mo­gli­śmy brać udzia­łu. Okre­sem wiel­kiej na­szej czyn­no­ści było wo­że­nie na pola na­wo­zu, ko­sze­nie łąk oraz żni­wa. Za­wsze i wszę­dzie, gdy w grę wcho­dzi­ły fur­man­ki, by­li­śmy na miej­scu, pró­bo­wa­li­śmy po­ma­gać ła­do­wać i wy­ła­do­wy­wać wozy i nie­cier­pli­wie cze­ka­li­śmy, kie­dy wóz ru­szy, bo wten­czas moż­na było po­wo­zić.

Zwo­że­nie na pola na­wo­zu było może naj­przy­jem­niej­sze, dla­te­go że pra­cę tę zwy­kle trze­ba było wy­ko­nać jak naj­spiesz­niej i zwy­kle po wy­ła­do­wa­niu wozu w polu woź­ni­ca sta­wał na za­bru­dzo­nej na­wo­zem fur­man­ce (usiąść nie było moż­na) i trzy­ma­jąc się tyl­ko za lej­ce, ga­lo­pem gnał z po­wro­tem do sta­jen po na­stęp­ny ła­du­nek. Ogrom­ną mie­li­śmy sa­tys­fak­cję z tej jaz­dy i są­dzę, że rze­czy­wi­ście mo­gli­śmy rów­nież być po­moc­ni dzia­du­nio­wi.

Miły i nie­za­po­mnia­ny był nasz dzień na wsi. Bu­dził nas za­wsze dzia­du­nio, któ­ry sam wsta­wał la­tem ze wscho­dem słoń­ca, zja­dał ta­lerz zsia­dłe­go mle­ka i uda­wał się na prze­gląd ca­łe­go go­spo­dar­stwa, któ­re było nie­wiel­kie, ale świet­nie przez nie­go kie­ro­wa­ne.

Dzia­du­nio, czło­wiek wzro­stu ra­czej ni­skie­go, w mia­rę oty­ły, z siwą bro­dą, przy­cho­dził do na­sze­go po­ko­ju wprost z pola, w ka­pe­lu­szu i z la­ską w ręku. Bu­dził nas sa­kra­men­tal­nym „Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny” i sia­dał u jed­ne­go z nas na łóż­ku. Bu­dzi­li­śmy się od razu, ale nie zna­czy­ło to wca­le, że od razu wsta­wa­li­śmy. Dzia­du­nio za­ży­wał ta­ba­ki ze swo­jej od­wiecz­nej ta­ba­kie­ry i opo­wia­dał ja­kieś zda­rze­nie ze swe­go bo­ga­te­go w roz­ma­ite przej­ścia ży­cia. Opo­wia­da­nie za­czy­na­ło się za­wsze jed­na­ko­wo: „Pa­mię­tam było to nie­gdyś…” Słu­cha­li­śmy z za­cie­ka­wie­niem, a po­nie­waż epo­ka tych opo­wia­dań była o wie­le wcze­śniej­sza, każ­de opo­wia­da­nie dzia­du­nia było dla nas jak­by baj­ką. Tym­cza­sem my sami z bra­tem by­wa­li­śmy nie­kie­dy obiek­tem tych dziw­nych opo­wia­dań, ale słu­cha­jąc ich, mie­li­śmy wra­że­nie, że to wca­le nie o nas się mówi.

W pew­nej chwi­li dzia­du­nio się spo­strze­gał, koń­czył opo­wia­da­nie i pod­no­sił ze sło­wa­mi: „Wsta­waj­cie, ba­sa­ły­ki, śnia­da­nie go­to­we, głod­ny je­stem” i od­cho­dził, zo­sta­wia­jąc nas sa­mych. Po nie­skom­pli­ko­wa­nej to­a­le­cie by­li­śmy go­to­wi. Sta­wia­li­śmy się w ja­dal­ni, gdzie za­sia­da­li­śmy na wy­zna­czo­nych miej­scach przy suto za­sta­wio­nym sto­le. Ca­ło­wa­li­śmy w rękę ba­bu­nię, ko­bie­tę nie­zwy­kłej do­bro­ci, wi­ta­li­śmy się z ciot­ka­mi. Po­tem zja­da­li­śmy ob­fi­te śnia­da­nie, z ilo­ści po­traw ra­czej po­dob­ne do obia­du. A więc po­da­wa­no co­dzien­nie oład­ki z kar­to­fli lub pszen­ne ze skwar­ka­mi albo ze śmie­ta­ną, po­tem była nie­zmien­na ja­jecz­ni­ca z szyn­ką, a poza tym cały stół był za­sta­wio­ny wę­dli­na­mi i se­ra­mi do­mo­we­go wy­ro­bu. Na jed­nym koń­cu sto­łu stał duży sa­mo­war. Mie­li­śmy wten­czas za­wsze świet­ny ape­tyt i nie trze­ba nas było na­ma­wiać do je­dze­nia tych wszyst­kich przy­sma­ków. Pod­czas obia­du nie mie­li­śmy ta­kiej ocho­ty do je­dze­nia, bo był on po­dob­ny do zwy­kłe­go miej­skie­go. Na­to­miast na wie­cze­rzę wi­dzia­ło się na sto­le zno­wu wszyst­kie zim­ne przy­sma­ki jak na pierw­szym śnia­da­niu.

Je­że­li już opo­wia­dam o przy­sma­kach wiej­skich, to nie mogę nie wspo­mnieć, że naj­przy­jem­niej­sze było pró­bo­wa­nie za­cier­ki, przy­go­to­wa­nej na obiad dla służ­by. W za­cier­ce by­wa­ły klu­ski duże jak kar­to­fle, z usza­mi ze sło­ni­ny. Rów­nież wiel­ką przy­jem­no­ścią były wi­zy­ty w lo­dow­ni, po­ło­żo­nej gdzieś w ogro­dzie, w cza­sie gdy ba­bu­nia przyj­mo­wa­ła mle­ko i wy­da­wa­ła pro­wian­ty och­mi­strzy­ni. Było tam za­wsze mle­ko, zim­ne i smacz­ne jak żad­ne inne, były ogór­ki kwa­szo­ne wprost z becz­ki, któ­re sma­ko­wa­ły zu­peł­nie in­a­czej niż te, któ­re po­da­wa­no na stół. Wi­zy­ty na­sze były bar­dzo lu­bia­ne przez bab­kę, któ­ra nie umia­ła nam ni­cze­go od­mó­wić i po­nie­waż pa­li­ła pa­pie­ro­sy, nig­dy nam nie od­ma­wia­ła, gdy pro­si­li­śmy, pod wa­run­kiem żeby ni­ko­mu nie mó­wić.

Utrwa­li­ło mi się w pa­mię­ci, że po­śród wie­lu przy­jem­no­ści na wsi, naj­więk­szym na­szym pra­gnie­niem było do­siąść ko­nia albo przy­najm­niej po­wo­zić. Ma­ją­tek dzia­du­nia nie był zbyt duży, żeby mógł i po­trze­bo­wał utrzy­my­wać wierz­chow­ce. Ko­rzy­sta­li­śmy z każ­dej spo­sob­no­ści, żeby się wpa­ko­wać na koń­ski grzbiet, przy czym było naj­zu­peł­niej wszyst­ko jed­no, czy pro­wa­dzo­no ko­nie do rze­ki na po­je­nie, czy też pę­dzo­no ko­nie, tak zwa­ne po­lo­we, na łąki. Ko­nie po­wo­zo­we były ro­słe, wy­po­czę­te, więc do­sia­da­li­śmy ich z po­mo­cą i za zgo­dą stan­gre­ta. Kon­na jaz­da stę­pa nie spra­wia­ła wiel­kiej przy­jem­no­ści. Na­to­miast ha­sa­li­śmy zna­ko­mi­cie na ko­ni­kach po­lo­wych, gdy wie­czo­rem całą luź­ną zgra­ją pę­dzi­ły pra­wie jak nie­oswo­jo­ne na łąkę, gdzie wie­dzia­ły, że cze­ka na nie świe­ża tra­wa i od­po­czy­nek do świ­tu.

Do od­le­głej łąki trze­ba było się do­stać bocz­ny­mi dro­ży­na­mi, bie­gną­cy­mi po­mię­dzy ła­na­mi zbo­ża, prze­to żeby nie dać ko­ni­kom pso­cić i tra­to­wać po zbo­żu, pę­dzi­li­śmy ga­lo­pem, aby ża­den koń nie zbo­czył. Od ta­kiej wa­riac­kiej jaz­dy na chu­da­wych grzbie­tach mie­li­śmy zwy­kle ob­tar­te uda, ale tym się nie mar­twi­li­śmy.

We dwo­rze było sio­dło. Jaz­da kon­no z sio­dłem była szczy­tem ma­rzeń. Nie było jed­nak mowy, że­by­śmy w le­cie uzy­ska­li po­zwo­le­nie na ko­nia, gdyż były sta­le za­ję­te. To­też na­wet nie pró­bo­wa­li­śmy zwra­cać się z taką proś­bą do dzia­du­nia. Ale i na to był spo­sób. Od cza­su do cza­su dzia­du­nio wy­jeż­dżał na cały dzień do od­le­głe­go fol­war­ku. Wte­dy rzą­dy we dwo­rze obej­mo­wa­ła ba­bu­nia. Na­szą tak­ty­ką było w ta­kim dniu nie od­da­lać się, cze­kać na wy­jazd dzia­du­nia i za­ata­ko­wać ba­bu­nię. Była już do tego przy­go­to­wa­na i po bar­dzo sła­bym opo­rze wy­da­wa­ła po­le­ce­nie osio­dła­nia któ­re­goś ze spo­koj­niej­szych ko­ni­ków. Tej praw­dzi­wej jaz­dy wierz­chem za­ży­wał jed­nak wię­cej mój star­szy brat, ale i ja tego szczę­ścia za­zna­łem. Nie­raz spa­da­li­śmy z koni, nie­jed­ne­go so­bie guza na­bi­li­śmy, a jed­nak bez żad­nej na­uki wca­le do­brze jeź­dzi­li­śmy kon­no i do­tych­czas jed­ną z naj­więk­szych mo­ich przy­jem­no­ści jest do­siąść ko­nia.

Dzia­du­nio był to czło­wiek bar­dzo su­ro­wy i rzą­dził w domu jak dyk­ta­tor. Bar­dzo nas lu­bił, ale zda­wa­li­śmy so­bie spra­wę, że po­mi­mo sła­bo­ści do nas od za­sad swo­ich nie od­stą­pi. Je­dy­nie zda­nie ba­bu­ni mo­gło wy­wrzeć wpływ, gdyż dzia­du­nio bar­dzo ją ko­chał. Ba­bu­nia je­dy­na w ca­łym domu nie oba­wia­ła się wy­po­wia­dać swo­je­go od­mien­ne­go zda­nia.

Tę róż­ni­cę zdań i ła­go­dzą­cy wpływ ba­bu­ni ob­ser­wo­wa­li­śmy czę­sto pod­czas lata, gdy w są­siedz­twie przy­pa­da­ły czy­jeś imie­ni­ny i gdy wia­do­mo było, że ktoś na te imie­ni­ny po­je­chać musi. Dzia­du­nio bar­dzo nie lu­bił wszel­kich wy­jaz­dów i uni­kał ich na wszyst­kie spo­so­by. Nie lu­bił też da­wać koni. Na­to­miast wszyst­kie ciot­ki na kil­ka dni przed ta­kim dniem imie­ni­no­wym by­wa­ły pod­nie­co­ne, szy­ko­wa­ły su­kien­ki, ale pra­wie do ostat­niej chwi­li nie były pew­ne, czy będą mo­gły po­je­chać, a nie od­wa­ża­ły się zwró­cić do ojca. Od­by­wa­ło się więc to w ten spo­sób, że pod­czas obia­du ba­bu­nia za­ga­ja­ła spra­wę, przy­po­mi­na­jąc o imie­ni­nach i mó­wiąc, że trze­ba, żeby ktoś prze­cie po­je­chał. My z bra­tem wie­dzie­li­śmy do­sko­na­le, jak waż­na spra­wa roz­strzy­ga się dla na­szych cio­tek i cie­szy­li­śmy się po ci­chu, że ciot­ki, już do­ro­słe pa­nien­ki, są trak­to­wa­ne na rów­ni z nami. Było rze­czą nad­zwy­czaj­ną, je­że­li de­cy­zja o wy­jeź­dzie na imie­ni­ny za­pa­da­ła gład­ko i bez­bo­le­śnie. Zwy­kle dzia­du­nio, któ­ry by­wał w ta­kich wy­pad­kach nie w hu­mo­rze, po pro­stu od­ma­wiał koni. Jesz­cze bar­dziej się upie­rał, gdy ciot­ka Ola – naj­bar­dziej sa­mo­dziel­na, bo pro­wa­dzą­ca wła­sną pra­cow­nię poń­czoch – wy­stę­po­wa­ła dość śmia­ło i nie­za­leż­nie. Bied­ne ciot­ki wsta­wa­ły od sto­łu, po­pła­ki­wa­ły w swo­ich po­ko­jach, a my nadal po­zo­sta­wa­li­śmy mil­czą­cy­mi, bez­in­te­re­sow­ny­mi świad­ka­mi dal­szej roz­mo­wy dzia­du­nia z ba­bu­nią. Koń­czy­ło się to zwy­kle tym, że dzia­du­nio nie da­wał wy­raź­nej od­po­wie­dzi, ale wszy­scy wie­dzie­li, że ko­nie będą. Coś tam za­czy­na­no szy­ko­wać przy wo­zow­ni. Ciot­ki jed­nak też były tro­chę za­wzię­te i za­cho­wy­wa­ły się tak, jak­by nig­dzie się nie wy­bie­ra­ły. Oko­ło go­dzi­ny 6 za­jeż­dża­ły pod ga­nek ko­nie i na­stę­po­wa­ła dru­ga awan­tu­ra. Cho­dzi­ło o to, że ciot­ki nie są go­to­we i że ko­nie nie­po­trzeb­nie cze­ka­ją. Wszyst­ko to było bar­dzo skom­pli­ko­wa­ne, gdyż trze­ba so­bie wy­obra­zić, że ilość ja­dą­cych za­le­ża­ła od po­wo­zu, któ­ry dzia­du­nio prze­zna­czy. Na­szym za­da­niem było jak­by po­śred­ni­czyć w tej spra­wie. Ro­bi­li­śmy ci­chy wy­wiad w staj­ni, ile i ja­kie ko­nie pój­dą, i z tego mo­gli­śmy wy­wnio­sko­wać, jaki bę­dzie po­wóz. Do­no­si­li­śmy o tym ba­bu­ni i ciot­kom, by za­de­cy­do­wa­ły, któ­ra z nich po­zo­sta­nie w domu. W cią­gu po­po­łu­dnia de­cy­zja za­pa­da­ła, je­że­li się tak moż­na wy­ra­zić, na wszyst­kich fron­tach i wszyst­ko koń­czy­ło się ogól­nym za­do­wo­le­niem – ko­nie nie cze­ka­ły przed gan­kiem dłu­go.

W ostat­nich la­tach na­sze­go po­by­tu na wa­ka­cjach, kie­dy za­czę­to i nas uwa­żać za „ka­wa­le­rów”, zmie­ni­ła się na­sza bez­in­te­re­sow­ność i dzie­li­li­śmy wszyst­kie nie­po­ko­je cio­tek – w mniej­szym jed­nak stop­niu, bo trze­ba przy­znać, że głów­ną przy­jem­no­ścią była dla nas nie za­ba­wa, ale sama jaz­da.

Nasi ser­decz­ni przy­ja­cie­le, Ja­ko­wic­cy, kształ­ci­li się w Wil­nie. Prze­śla­do­wa­nie pol­sko­ści w Wil­nie było in­ten­syw­niej­sze niż w na­szej Mi­ta­wie, ale też i na­sta­wie­nie tam­tej­szej mło­dzie­ży było bar­dziej pa­trio­tycz­ne, po pro­stu dla­te­go, że w Wil­nie wię­cej było Po­la­ków niż w Mi­ta­wie. Pod­czas po­by­tu na wa­ka­cjach od Ja­ko­wic­kich do­wia­dy­wa­li­śmy się o sto­sun­kach w szko­łach w Wil­nie. Ra­zem z nimi usto­sun­ko­wy­wa­li­śmy się do Mo­ska­li i ra­zem z nimi wy­słu­chi­wa­li­śmy za­wsze cie­ka­wych opo­wia­dań ich bab­ki i ciot­ki o po­wsta­niu roku 1863. Na wsi po raz pierw­szy prze­czy­ta­li­śmy Try­lo­gię Sien­kie­wi­cza. Książ­ki te były dla nas re­we­la­cją nie­zwy­kłą. Pod­czas czy­ta­nia za­po­mi­na­li­śmy o na­szych za­ba­wach. Są­dzę, że może Try­lo­gii czy­ta­nej w dzi­śnień­skich stro­nach za­wdzię­czam, że są mi one tak dro­gie i tak swoj­skie jak żad­ne inne.

Nie­ste­ty, ro­ze­szły się na­sze dro­gi. My z bra­tem po­je­cha­li­śmy nie­ba­wem do Szko­ły Mor­skiej w Pe­ters­bur­gu. Wszy­scy Ja­ko­wic­cy uczy­li się nie­dba­le, gdyż byli prze­ciw­ni służ­bie Mo­ska­lom lub z Mo­ska­la­mi. Mo­gli zresz­tą po­zwo­lić so­bie na to, świa­do­mi, że są spad­ko­bier­ca­mi znacz­ne­go ma­jąt­ku – Jel­no z fol­war­ka­mi obej­mo­wa­ło 2000 hek­ta­rów. Może też była w tym wina pani Adol­fo­wej, mat­ki na­szych przy­ja­ciół, któ­ra pro­wa­dzi­ła dom na wiel­ką ska­lę, co na­wet w tam­tych spo­koj­nych cza­sach było kosz­tow­ne. Tak ko­cha­ła swo­ich sy­nów, że ich umiar­ko­wa­ne po­stę­py w na­ukach znaj­do­wa­ły u ro­dzi­ców za­wsze uspra­wie­dli­wie­nie. Pa­mię­tam, że na­wet my z bra­tem, a zwłasz­cza bli­ski ku­zyn Ja­ko­wic­kich, Oleś Bo­ho­mo­lec, kształ­cą­cy się w Pe­ters­bur­gu, idą­cy za­wsze jako pierw­szy i od cza­su do cza­su od­wie­dza­ją­cy Jel­no, za­pa­try­wa­li­śmy się kry­tycz­nie na tę lek­ko­myśl­ność mło­dzie­ży Ja­ko­wic­kich. Jed­nak znaj­do­wa­li­śmy dla nich uspra­wie­dli­wie­nie w tym, że prze­cie z cza­sem będą pa­na­mi każ­dy na swo­im fol­war­ku i że na­uka nie bę­dzie im tak bar­dzo po­trzeb­na.

Nie­ste­ty, los zrzą­dził in­a­czej. Woj­na świa­to­wa i woj­na bol­sze­wic­ka znisz­czy­ły ten kraj w spo­sób naj­strasz­liw­szy. Ja­kimś cu­dem nie­któ­re bu­dyn­ki nie zo­sta­ły spa­lo­ne. W pierw­szych la­tach rzą­dów pol­skich wszy­scy zruj­no­wa­ni oby­wa­te­le uchwy­ci­li się za de­skę ra­tun­ku i po­bra­li po­życz­ki, któ­re nie­wła­ści­wie wy­ko­rzy­sta­no. Po­tem na­stą­pi­ła pora spła­ca­nia pro­cen­tów i po­życz­ki, co tyl­ko bar­dzo nie­wiel­ka licz­ba osób mo­gła uczy­nić. A je­że­li wziąć pod uwa­gę, że pod­czas dłu­giej woj­ny siłą rze­czy wszy­scy przy­zwy­cza­ja­ją się do pew­nej roz­rzut­no­ści, Ja­ko­wic­cy zaś wszy­scy byli w woj­sku pol­skim, to moż­na zro­zu­mieć, jak trud­no im było po po­wro­cie za­brać się do żmud­nej, sys­te­ma­tycz­nej pra­cy. Nie moż­na się temu dzi­wić wca­le, bo prze­cie wszy­scy w Pol­sce w pierw­szych la­tach po­wo­jen­nych żyli ja­kimś ży­ciem go­rącz­ko­wym. Do­pie­ro po dłuż­szym okre­sie zdo­ła­no to opa­no­wać i wszy­scy zro­zu­mie­li, że je­ste­śmy strasz­li­wie zruj­no­wa­ni, nie­zno­śnie ubo­dzy i że trze­ba pra­co­wać, pra­co­wać i cią­gle pra­co­wać.

Ja­ko­wic­cy byli jed­nak u sie­bie. Wy­da­je mi się, że moż­na by na ich miej­scu i trze­ba było się urzą­dzić in­a­czej. Ro­zu­miem do­sko­na­le trud­no­ści, ja­kie mie­li, a jed­nak te kil­ka­na­ście lat, w cią­gu któ­rych się nie spo­ty­ka­li­śmy, roz­dzie­li­ło nas i są­dzę, że le­piej, iż nie spo­ty­ka­my się te­raz i wi­dzi­my sie­bie ta­ki­mi, ja­ki­mi by­li­śmy w tam­tym bez­tro­skim okre­sie sprzed 35 lat.

My z bra­tem, a tak­że wspo­mnia­ny ku­zyn Ja­ko­wic­kich – Oleś Bo­ho­mo­lec by­li­śmy w po­ło­że­niu lep­szym. Ro­dzi­ce nasi miesz­ka­li i pra­co­wa­li w mie­ście, oj­co­wie po­sia­da­li szcząt­ki odzie­dzi­czo­nej zie­mi, prze­szli też trud­ny okres po­po­wsta­nio­wy, to­też jed­na­ko­wo od naj­młod­sze­go na­sze­go dzie­ciń­stwa mó­wi­li nam o ko­rzy­ściach wy­pły­wa­ją­cych z po­sia­da­nia wy­kształ­ce­nia. Zda­wa­li­śmy so­bie spra­wę z tych drob­nych i nie­ustan­nych trud­no­ści co­dzien­nych, któ­re po­ko­ny­wa­ły na­sze mat­ki, że­by­śmy za­wsze mie­li po­si­łek od­po­wied­ni, byli ubra­ni. Nie było to ła­twe, zwłasz­cza w ro­dzi­nie na­szej, gdy ro­dzeń­stwa przy­by­wa­ło co­raz wię­cej i w koń­cu było nas czte­rech bra­ci i dwie sio­stry.

Oj­ciec, jako woj­sko­wy, zmu­szo­ny był ko­rzy­stać z przy­słu­gu­ją­ce­go mu przy­wi­le­ju i ulo­ko­wał star­sze­go bra­ta w Kor­pu­sie Ka­de­tów. Zo­sta­łem więc w domu sam, je­że­li nie li­czyć ro­dzeń­stwa młod­sze­go. Od­da­no mnie do szko­ły pry­wat­nej, któ­rej wła­ści­ciel był je­dy­nym pro­fe­so­rem dla obu klas. Lek­cje od­by­wa­ły się wła­ści­wie w ję­zy­ku nie­miec­kim i bar­dzo nie­wie­le sły­sza­ło się ro­syj­skie­go. W szko­le tej po­wo­dzi­ło mi się bar­dzo do­brze. Pro­fe­sor mnie lu­bił i wy­róż­niał. Gdy mnie kie­dyś za coś uka­rał, a kara po­le­ga­ła na tym, że zo­sta­łem w szko­le za­trzy­ma­ny po lek­cjach, przy­niósł mi bar­dzo pięk­ną i cie­ka­wą książ­kę, o któ­rej wszy­scy ucznio­wie w szko­le wie­dzie­li, że na­de­szła do bi­blio­te­ki i każ­dy chciał ją jak naj­prę­dzej prze­czy­tać. Była to jed­na z ksią­żek Ma­ine’a Re­eda o wal­kach z In­dia­na­mi w Ame­ry­ce Pół­noc­nej. Ta pierw­sza prze­czy­ta­na po­wieść Ma­ine’a Re­eda wy­war­ła na mnie duże wra­że­nie. Za nią po­szły inne jego po­wie­ści, jak rów­nież wszyst­ko to, co było w bi­blio­te­kach z opo­wia­dań Ju­les’a Ver­ne’a. Ele­ment mor­ski tych po­wie­ści za­in­te­re­so­wał mnie naj­bar­dziej. Kie­dy mia­łem lat 8, za­czą­łem ma­rzyć o mo­rzu i o po­dró­żach mor­skich. Zwie­rzy­łem się z tego ojcu i pierw­szym ob­ja­wem mo­jej „mor­sko­ści” była na­tar­czy­wa proś­ba, aże­by oj­ciec spra­wił mi czap­kę ma­ry­nar­ską z na­pi­sem na wstą­żecz­ce „ma­ry­narz”. Do­sta­łem tę czap­kę, no­si­łem ją dum­nie i by­łem zu­peł­nie za­do­wo­lo­ny, gdy spo­ty­ka­ni chłop­cy od­czy­ty­wa­li na głos sło­wo „ma­ry­narz” – wy­da­wa­ło mi się, że już pra­wie nim je­stem.

W dru­gim roku po­by­tu w szko­le – ze wzglę­du na do­bre po­stę­py w na­uce oraz do­bre spra­wo­wa­nie się – zo­sta­łem pry­mu­sem. Było to po­łą­czo­ne ze znacz­ny­mi przy­wi­le­ja­mi: sta­łem się po­moc­ni­kiem pro­fe­so­ra w prze­strze­ga­niu w kla­sie po­rząd­ku. Pew­ne­go razu któ­ryś z mo­ich ko­le­gów nie tyl­ko nie usłu­chał mnie, ale jesz­cze wpa­ko­wał mi do oka strza­łę z pa­pie­ru. Pro­fe­sor sto­sun­ko­wo su­ro­wo go uka­rał. Było mi przy­kro, ale dys­cy­pli­nę w kla­sie było po­tem ła­twiej utrzy­mać. Imie­ni­ny pro­fe­so­ra były dla nas wiel­kim świę­tem. Z po­bli­skiej pie­kar­ni przy­no­szo­no ogrom­ną tacę cia­stek z kre­mem, któ­re pro­fe­sor roz­dzie­lał mię­dzy wszyst­kich. W tej uczcie imie­ni­no­wej bra­ły udział na­wet żona i có­recz­ka pro­fe­so­ra, sym­pa­tycz­na Ewka. Oczy­wi­ście przez parę go­dzin lek­cji nie było.

Po ukoń­cze­niu szko­ły przy­go­to­waw­czej mu­sia­łem zło­żyć eg­za­mi­ny wstęp­ne do kla­sy pierw­szej szko­ły śred­niej. Przy­go­to­wa­ny by­łem zu­peł­nie do­brze, ale mi się nie po­wio­dło na eg­za­mi­nie z aryt­me­ty­ki. W tym cza­sie wszyst­kie szko­ły w Mi­ta­wie były prze­peł­nio­ne i kan­dy­da­tów do nich było bar­dzo dużo. Ja­koś się tak zda­rzy­ło, iż po­mi­mo tej wpad­ki z aryt­me­ty­ki są­dzi­łem, że je­stem do szko­ły przy­ję­ty i sta­wi­łem się w ozna­czo­nym dniu w kla­sie. By­łem bar­dzo wzru­szo­ny, jed­nak dość spo­koj­nie cze­ka­łem na wy­wo­ła­nie mego na­zwi­ska przez pro­fe­so­ra, któ­ry stwier­dzał stan obec­no­ści kla­sy. W pew­nej chwi­li spo­strze­głem jed­nak, że na­zwi­ska na li­te­rę S zo­sta­ły już wy­wo­ła­ne. Na­stęp­ne na­zwi­ska roz­po­czy­na­ły się na dal­sze li­te­ry. Prze­ra­zi­łem się, wsta­łem i za­py­ta­łem pro­fe­so­ra, dla­cze­go opu­ścił moje na­zwi­sko. Był to aku­rat pro­fe­sor ma­te­ma­ty­ki. Przy­po­mniał so­bie, że się ścią­łem z aryt­me­ty­ki i oświad­czył mi, że dla­te­go wła­śnie do szko­ły nie je­stem przy­ję­ty. Rzad­ko po­tem w ży­ciu było mi tak smut­no i przy­kro jak w tam­tej chwi­li. Za­wsty­dzi­łem się i z nad­mia­ru zmar­twie­nia roz­pła­ka­łem. Go­spo­darz kla­sy za­pro­wa­dził mnie pła­czą­ce­go do sa­me­go dy­rek­to­ra szko­ły, do­bro­dusz­ne­go gru­ba­sa Kuhl­ber­ga.

Po­przez łzy opo­wie­dzia­łem mu swo­je wiel­kie zmar­twie­nie. Pa­mię­tam do­brze, że jak sta­łem przed nim, oczy moje były na wy­so­ko­ści dol­ne­go gu­zi­ka jego ka­mi­zel­ki. Dy­rek­tor pa­trzył na mnie z góry przez oku­la­ry i coś ła­god­nie mó­wił po nie­miec­ku (w ogó­le nie znał ro­syj­skie­go). Skoń­czy­ło się na tym, że po­le­cił mnie przy­jąć. Zo­sta­łem więc uczniem pierw­szej kla­sy szko­ły re­al­nej.

Po­byt w szko­le re­al­nej w Mi­ta­wie był in­te­re­su­ją­cy. Wszyst­kie siód­me kla­sy mia­ły po dwa rów­no­le­głe od­dzia­ły, w każ­dym było oko­ło 50 uczniów. Ogrom­ną więk­szość sta­no­wi­li Ło­ty­sze, prze­waż­nie sy­no­wie rol­ni­ków. Na­stęp­nie szli Niem­cy, za­li­cza­ją­cy sie­bie do kla­sy uprzy­wi­le­jo­wa­nej. W każ­dej kla­sie znaj­do­wa­ło się po kil­ku Po­la­ków. Ro­sjan i Ży­dów. Naj­czę­ściej sły­sza­ło się ję­zyk nie­miec­ki. Po ro­syj­sku roz­ma­wia­li tyl­ko Ro­sja­nie i Ży­dzi.

Skład pro­fe­so­rów był po­dzie­lo­ny mniej wię­cej w tej sa­mej pro­por­cji, z tą jed­nak róż­ni­cą, że Ło­ty­sze zaj­mo­wa­li sta­no­wi­ska wy­cho­waw­ców i nie było po­mię­dzy nimi wy­kła­dow­ców. Wszyst­kie wy­kła­dy od­by­wa­ły się w ję­zy­ku ro­syj­skim, ale pro­fe­so­ro­wie Niem­cy mó­wi­li ła­ma­nym ję­zy­kiem ro­syj­skim, nie­mniej byli to lu­dzie in­te­li­gent­ni i do­sko­na­le wy­kształ­ce­ni. Pro­fe­so­ro­wie ję­zy­ka ro­syj­skie­go bez wy­jąt­ku były to typy ujem­ne. Je­den z nich, któ­ry wy­kła­dał w mo­jej kla­sie, znaj­do­wał spe­cjal­ną przy­jem­ność, żeby się znę­cać nad ucznia­mi źle mó­wią­cy­mi po ro­syj­sku. Szcze­gól­nie cier­piał przez nie­go mój ko­le­ga i przy­ja­ciel Ko­ron­kie­wicz, mło­dzie­niec ra­czej wzro­stu ni­skie­go, o ciem­nej ce­rze i za­wa­diac­ko za­dar­tym no­sie. Pro­fe­sor Wa­si­lew czę­sto go wy­wo­ły­wał i z każ­de­go po­peł­nio­ne­go błę­du wy­śmie­wał się. Ko­ron­kie­wicz jed­nak zna­lazł na nie­go spo­sób. Gdy spo­strzegł, że za­no­si się na zwy­kłą awan­tu­rę, za­czy­nał rzew­nie i gło­śno ry­czeć. Tak się do tego przy­zwy­cza­ili­śmy, iż nie tyl­ko mu nie współ­czu­li­śmy, a na­wet ra­zem z pro­fe­so­rem się śmie­li­śmy. Nie­mniej Ko­ron­kie­wicz cel osią­gał: pro­fe­sor da­wał spo­kój i wy­wo­ły­wał na­stęp­ne­go. Wszy­scy nie lu­bi­li­śmy tego pro­fe­so­ra za jego prze­wrot­ność i przy każ­dej spo­sob­no­ści ro­bi­li­śmy mu ka­wa­ły.

Bar­dzo miły i sym­pa­tycz­ny był pro­fe­sor ry­sun­ku Wie­sner. […] Do­sko­na­le wy­kła­dał, lu­bił swój przed­miot i umiał na­uczyć, a przy tym był bar­dzo do­bry i dla­te­go nig­dy nie spra­wia­li­śmy mu żad­nej przy­kro­ści. I aku­rat na jego wy­kła­dzie przy­tra­fi­ło mi się kie­dyś w kla­sie trze­ciej, że nie­ostroż­nie po­trą­ci­łem ja­kąś wazę-mo­del, któ­ra się zwa­li­ła i roz­bi­ła w drob­ne szcząt­ki. Wie­dzia­łem, że wszyst­kie nad­zwy­czaj­ne wy­dat­ki są kło­po­tli­we dla mat­ki. Ba­łem się, że trze­ba bę­dzie za wazę za­pła­cić. To­też cho­ciaż mia­łem już lat 12, roz­pła­ka­łem się ze zmar­twie­nia. I wi­dać był to do­bry spo­sób, bo pro­fe­sor ja­koś to za­ła­twił, że pła­cić nie było trze­ba.

Był jesz­cze dru­gi pro­fe­sor, któ­re­go wszy­scy nie tyl­ko lu­bi­li­śmy, ale i sza­no­wa­li­śmy. Or­mia­nin czy Gru­zin, na­zy­wał się Mi­ko­ła­je­wicz Du­szan, wy­kła­dał ma­te­ma­ty­kę, miał pięk­ną twarz i dłu­gie, za­rzu­co­ne na tył gło­wy wło­sy, któ­re mu cią­gle pod­czas wy­kła­du opa­da­ły na twarz. Nie ob­cho­dzi­ło go nic, tyl­ko jego wy­kład ma­te­ma­ty­ki, co czy­nił świet­nie i wi­dać było, jak się mar­twił, gdy któ­ryś z nas nie da­wał so­bie rady. Był bar­dzo mi­zer­ny i praw­do­po­dob­nie cho­ry na gruź­li­cę, gdyż wkrót­ce po moim wy­jeź­dzie do szko­ły do Pe­ters­bur­ga do­wie­dzia­łem się, że umarł.

Na lek­cję re­li­gii mu­sie­li­śmy przy­cho­dzić o go­dzi­nę wcze­śniej, ale bar­dzo lu­bi­li­śmy te go­dzi­ny wy­kła­dów i o wszyst­kich ka­pe­la­nach mi­taw­skich za­cho­wa­łem wspo­mnie­nia naj­mil­sze.

Wszy­scy inni pro­fe­so­ro­wie nie od­zna­cza­li się ni­czym szcze­gól­nym, na­le­że­li do typu urzęd­ni­ków su­mien­nie peł­nią­cych swo­je obo­wiąz­ki.

Pod­czas po­by­tu w szko­le re­al­nej w Mi­ta­wie nie zdą­ży­łem za­przy­jaź­nić się z ni­kim, je­że­li nie li­czyć ko­le­gi Ro­sja­ni­na, Bo­rii Mi­tro­po­ło­wa, któ­ry za­wsze miał ja­kieś cie­ka­we nowe książ­ki o przy­go­dach po­dróż­ni­czych. Czę­sto przy­no­sił ja­kąś nową książ­kę do kla­sy, po­ka­zy­wał mi ją ta­jem­ni­czo i dość dłu­go mnie draż­nił, gdy do­py­ty­wa­łem się, kie­dy ją prze­czy­ta i da po­tem mnie. Był to chło­pak spo­koj­ny, tro­chę nad­mier­nie oty­ły i zda­je mi się, że z mo­jej stro­ny przy­jaźń była tro­chę in­te­re­sow­na ze wzglę­du na te jego książ­ki.

Przy­jaź­ni­łem się też wte­dy z moim przy­szłym szwa­grem. Z ro­dzi­ną mo­jej przy­szłej żony po­zna­li się ro­dzi­ce przez naj­młod­szą sio­strę mat­ki, cio­cię Ma­nię. Cio­cia Ma­nia, z któ­rą zresz­tą by­li­śmy za­wsze po imie­niu, ukoń­czy­ła wten­czas gim­na­zjum w Ry­dze i za­mie­rza­ła kształ­cić się da­lej na me­dy­cy­nie. Dzia­du­nio jed­nak był temu prze­ciw­ny i wo­bec tego Ma­nia zde­cy­do­wa­ła się przy­jąć po­sa­dę na­uczy­ciel­ki do­mo­wej. Pań­stwo Jan­kow­scy, ta­kie było na­zwi­sko ro­dzi­ców mo­jej żony, miesz­ka­li w od­le­gło­ści oko­ło 40 ki­lo­me­trów od Mi­ta­wy, w le­śnic­twie, gdzie pan Jan­kow­ski był in­spek­to­rem la­sów. Ukoń­czył Pu­ła­wy i lu­bił nie­zmier­nie swój fach. Prze­to pod­czas kil­ku­na­sto­let­nie­go po­by­tu w tym sa­mym le­śnic­twie za­go­spo­da­ro­wał się świet­nie i dom ro­bił wra­że­nie pol­skie­go dwo­ru. Nie przy­po­mi­nam so­bie, w jaki spo­sób ciot­ka Ma­nia po­zna­ła pań­stwa Jan­kow­skich, dość że ob­ję­ła tam po­sa­dę. Na­sze ro­dzi­ny stop­nio­wo się po­zna­ły i zbli­ży­ły do sie­bie. Pań­stwo Jan­kow­scy od­wie­dza­li nas pod­czas swo­ich wy­praw do Mi­ta­wy po spra­wun­ki, a po­tem kie­dyś za­pro­si­li do sie­bie. Kie­dy star­sze ro­dzeń­stwo Jan­kow­skich, czy­li cór­ka i syn, ukoń­czy­ło przy­go­to­wa­nie do szko­ły, mat­ka moja za­pro­po­no­wa­ła im pen­sjo­nat u nas. Zyg­munt wstą­pił do tej sa­mej szko­ły, gdzie ja się uczy­łem, Hela cho­dzi­ła do gim­na­zjum żeń­skie­go. Miesz­ka­li­śmy z Zyg­mun­tem w jed­nym po­ko­ju, Hela mia­ła po­kój osob­ny, moje młod­sze ro­dzeń­stwo mie­ści­ło się w po­ko­ju w po­bli­żu ro­dzi­ców.

Acz­kol­wiek Zyg­munt był w kla­sie niż­szej ode mnie o rok, miesz­ka­jąc wspól­nie za­przy­jaź­ni­li­śmy się bar­dzo. Wkrót­ce po spo­tka­niu i po­zna­niu Heli, mo­jej przy­szłej żony, za­ko­cha­łem się i po raz pierw­szy za­czą­łem prze­cho­dzić bar­dzo jesz­cze dzie­cin­ne cier­pie­nia, któ­re są pra­wie za­wsze współ­to­wa­rzy­sza­mi każ­dej mi­ło­ści. Jest rze­czą ja­sną, że w tam­tym okre­sie, gdy by­li­śmy w wie­ku oko­ło 12 lat, ta moja mi­łość była bar­dzo sen­ty­men­tal­na i bar­dzo ro­man­tycz­na. Hela mu­sia­ła o tym wie­dzieć, gdyż zwie­rza­łem się jej bra­tu, któ­ry so­bie z tego żar­to­wał. Jego przy­jaźń i wspól­ne miesz­ka­nie przy­no­si­ło mi ko­rzy­ści nie­za­wod­ne, ale nig­dy nie mo­głem wten­czas się do­wie­dzieć rze­czy dla mnie nie­zmier­nie waż­nej: czy się jej po­do­bam. Cho­ciaż Hela była ode mnie tyl­ko nie­znacz­nie star­sza, to jed­nak – jak zwy­kle ko­bie­ty – o wie­le ode mnie roz­trop­niej­sza. Od cza­su do cza­su by­wa­ły chwi­le, gdy po­dej­rze­wa­łem, że się po­do­bam, ale nie­ba­wem spo­strze­ga­łem, że w taki sam spo­sób od­no­si się do któ­re­goś z ko­le­gów i prze­cho­dzi­łem na nowo wszyst­kie ka­tu­sze wąt­pli­wo­ści.

Po­mi­mo wszyst­ko był to ra­do­sny i pięk­ny okres dzie­ciń­stwa. Po po­wro­cie ze szkół za­sia­da­li­śmy wszy­scy do obia­du. Po­tem był okres spo­ko­ju i od­po­czyn­ku. W zi­mie po pod­wie­czor­ku wy­cho­dzi­li­śmy na spa­cer czy na śli­zgaw­kę. Wie­czo­rem od­ra­bia­li­śmy lek­cje, któ­rych było dużo, zwa­żyw­szy na to, że wszy­scy bra­li­śmy też lek­cje gry na for­te­pia­nie. Po wie­cze­rzy, przy któ­rej to­czy­ła się bar­dzo oży­wio­na wspól­na roz­mo­wa o wra­że­niach dnia, sie­dzie­li­śmy jesz­cze tro­chę w sa­lo­ni­ku, po­tem jesz­cze koń­czy­li­śmy ja­kieś nie od­ro­bio­ne lek­cje – za­wsze ta­kie się oka­zy­wa­ły – i uda­wa­li­śmy się na spo­czy­nek. W na­szym po­ko­ju pra­wie każ­de­go wie­czo­ra awan­tu­ro­wa­li­śmy się jesz­cze z Zyg­mun­tem, cza­sem aż tak gło­śno, że mama przy­cho­dzi­ła, żeby nas uspo­ko­ić.

Im by­łem star­szy, tym wię­cej czy­ta­łem i tym wię­cej to za­ję­cie lu­bi­łem. W dal­szym cią­gu nie opusz­cza­ły mnie ma­rze­nia o mo­rzu. Gdy by­łem już w kla­sie trze­ciej, oj­ciec roz­po­czął ko­re­spon­den­cję z Kor­pu­sem Ka­de­tów Mor­skich w Pe­ters­bur­gu, z któ­rej się wy­ja­śni­ło, że acz­kol­wiek po­sia­dam do­sta­tecz­ne przy­go­to­wa­nie na­uko­we, to jed­nak by­łem jesz­cze o rok za mło­dy. Do młod­szej kla­sy Kor­pu­su przyj­mo­wa­no po ukoń­cze­niu trzech klas szko­ły re­al­nej lub gim­na­zjum, po zło­że­niu uprzed­nio eg­za­mi­nu wstęp­ne­go, lecz w wie­ku nie po­ni­żej lat 14. Bra­ko­wa­ło mi aku­rat kil­ku mie­się­cy.

Za­zna­czyć trze­ba, że brat mój Jan na każ­de świę­ta przy­jeż­dżał do domu ze swe­go Kor­pu­su w Psko­wie. Im­po­no­wał mi ogrom­nie swo­im woj­sko­wym uni­for­mem, swy­mi na­ra­mien­ni­ka­mi oraz tym, że obo­wią­za­ny był sa­lu­to­wać każ­de­mu ofi­ce­ro­wi. Opo­wia­dał też w domu o swym ży­ciu w Kor­pu­sie, o ko­le­gach, o wy­cho­waw­cach, o ca­łym ży­ciu tak od­mien­nym od na­sze­go w ci­chej Mi­ta­wie. Opo­wia­dał rów­nież o domu na­sze­go krew­ne­go in­ży­nie­ra ar­chi­tek­ta, gdzie spę­dzał dni prze­pust­ki udzie­la­nej ka­de­tom na so­bo­tę i nie­dzie­lę. Pod­czas świąt od­by­wa­ły się za­ba­wy dla mło­dzie­ży tak w do­mach pry­wat­nych, jak rów­nież w ka­sy­nie ofi­cer­skim, gdzie urzą­dza­no rok­rocz­nie ogrom­ną cho­in­kę, a wszyst­kie dzie­ci otrzy­my­wa­ły pre­zen­ty. Na za­ba­wach tych brat mój miał prze­wa­gę ze wzglę­du na swój uni­form, a tak­że dla­te­go, że w tym swo­im Kor­pu­sie Ka­de­tów na­brał pew­no­ści sie­bie, któ­rej mi za­wsze bra­ko­wa­ło i któ­rą w nim po­dzi­wia­łem.

Na wa­ka­cje do Mi­ta­wy przy­jeż­dża­ło dużo mło­dzień­ców z naj­roz­ma­it­szych szkół woj­sko­wych, ale raz tyl­ko, i to na krót­ko bar­dzo po­ka­zał się je­den w uni­for­mie ka­de­ta mor­skie­go. Za­cho­ro­wał, bie­dak, wkrót­ce i mu­sia­no go stam­tąd za­brać, ale jak­że usil­nie przy­glą­da­łem się wszel­kim szcze­gó­łom tego skrom­ne­go mun­du­ru, jak­że ten uni­form strasz­nie mi się po­do­bał i jak­że sil­nie za­pra­gną­łem go wło­żyć.

Ukoń­czy­łem już czte­ry kla­sy. Wszyst­kie po­da­nia były zło­żo­ne, od­po­wiedź na­de­szła, że mogę przy­je­chać na eg­za­min w sierp­niu. Mat­ka uszy­ko­wa­ła mi na lato nowe ubran­ko, któ­re mia­ło mi słu­żyć na wy­jazd do Pe­ters­bur­ga. Lato w tam­tym roku 1903 spę­dza­li­śmy nie­da­le­ko Rygi, na let­ni­sku w po­bli­żu miej­sco­wo­ści, gdzie obo­zo­wa­ły puł­ki dy­wi­zji, w któ­rej słu­żył mój oj­ciec. To let­ni­sko rów­nież lu­bi­li­śmy z bra­tem, po­nie­waż oj­ciec po­zwa­lał nam cho­dzić na ćwi­cze­nia, a dla chłop­ców ćwi­cze­nia woj­sko­we chy­ba za­wsze będą in­te­re­su­ją­ce. Poza tym co­dzien­nie gdzieś gra­ła mu­zy­ka woj­sko­wa, było dużo mło­dzie­ży, z któ­rą się po­zna­li­śmy i mo­gli­śmy tań­czyć na wie­czor­kach w ka­sy­nie.

Wszyst­ko to le­d­wie nie skoń­czy­ło się dla mnie źle. Nie­da­le­ko wil­li, gdzie miesz­ka­li­śmy, prze­pły­wa­ła Dźwi­na, na któ­rej było za­wsze peł­no tra­tew, ocze­ku­ją­cych spła­wie­nia do Rygi. Oczy­wi­ście czę­sto by­wa­li­śmy na rze­ce, pły­wa­li­śmy czół­nem, bie­ga­li­śmy po tra­twach. Pew­ne­go dnia ja­kaś koń­co­wa bel­ka tra­twy usu­nę­ła mi się spod nóg, wpa­dłem do rze­ki i za­czą­łem to­nąć. Prze­stra­szy­łem się bar­dzo i czu­łem, że idę pod tra­twę. Na szczę­ście spo­strzegł to żoł­nierz, któ­ry był w po­bli­żu, i zdą­żył mnie wy­cią­gnąć. Wszyst­ko więc skoń­czy­ło się tyl­ko prze­stra­chem, ale mia­łem na so­bie to moje świą­tecz­ne ubra­nie. Było całe mo­kre i żad­ne póź­niej­sze su­sze­nie i pra­so­wa­nie nie po­mo­gło. Ja­koś się skró­ci­ło, zmię­ło, a nie było mowy o in­nym. Trze­ba więc było je­chać do Pe­ters­bur­ga w ta­kim, tym bar­dziej że w ra­zie przy­ję­cia do kor­pu­su wszy­scy chłop­cy otrzy­my­wa­li umun­du­ro­wa­nie rzą­do­we.

W koń­cu nad­szedł dzień wy­jaz­du. Oj­ciec je­chał ze mną. W Pe­ters­bur­gu za­miesz­ka­li­śmy w po­ko­jach ume­blo­wa­nych na New­skim. Od­wie­dzi­li­śmy z oj­cem jego bra­ta, urzęd­ni­ka Mi­ni­ster­stwa Oświa­ty. Cała ro­dzi­na stry­ja była na let­ni­sku, więc tę pierw­szą wi­zy­tę u stry­ja przy­po­mi­nam so­bie jak we mgle, gdyż by­łem cał­ko­wi­cie za­ab­sor­bo­wa­ny nad­cho­dzą­cy­mi eg­za­mi­na­mi oraz ba­da­nia­mi le­kar­ski­mi, któ­re były bar­dzo do­kład­ne.