Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka jest zapisem literackiej inicjacji Marka Nowakowskiego, jego pierwszych prób zostania pisarzem, odnalezienia się w środowisku warszawskich literatów, obrony niezależności pisarskiej przed wpływami cenzury, krytyków literackich i innych twórców. Autor przedstawia bogatą galerię pisarzy lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku, kolegów, przyjaciół i dalszych znajomych, ukazuje ich losy, zestawiając je ze swymi doświadczeniami pisarza zachowującego indywidualny styl i wolność wypowiedzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Korekta: Dobrosława Pańkowska
Zdjęcie na obwolucie: Sławek Biegański/FORUM
Copyright © by Iskry, Warszawa 2012 r.
Copyright © by Marek Nowakowski, Warszawa 2012 r.
ISBN 978-83-244-0261-8
Wydawnictwo Iskry
ul. Smolna 11 00-375 Warszawa
tel./faks: (22) 827-94-15
e-mail: [email protected]
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
– Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek – radzą ludzie wyrachowani.
W moim przypadku trudno było zachować harmonię tej dwulicowości. Studia rozsypywały się jak domek z kart. Pisanie brało górę. Pierwszy druk w tygodniku literackim to były ostrogi. Ruszyłem z kopyta za uderzeniem.
Złożyłem kolejne opowiadania w innych miejscach. Pierwszy druk doczekał się pozytywnego echa. W opublikowanej na łamach opiniotwórczej gazety dyskusji o młodej prozie wspomniano moje nazwisko, kilka życzliwych słów poświęcono opowiadaniu. Znawcy zauważyli. Nie jeden przecież. Dwóch tak uważało. Trzeci nie zaprzeczył. Potrzebowałem zachęty. Pojawiłem się znikąd. Nikt do pisania mnie nie zachęcał. Nie miałem żadnego protektora. Nic nie drukowałem nigdy. Uznanie, choćby zdawkowe, od razu podniosło mnie na duchu. Ale zarazem, jak każdego początkującego, szarpały mną wątpliwości. Czy mam coś do powiedzenia? Czy umiem opowiadać? A może to jednorazowy wybryk wyobraźni? Huśtawka nastrojów od negacji, absolutnego zwątpienia, po euforię. Nauczyłem się na pamięć tych kilku zdawkowych zdań pochwały o pierwszym w życiu wydrukowanym opowiadaniu pod tytułem Kwadratowy.
Powtarzałem w nocy niby modlitwę. Nie miałem przecież żadnej pewności. Czaiła się głęboko schowana obawa przed narodzinami grafomana, niepohamowanego maniaka zaczerniania papieru pustą gęstwą niepotrzebnych słów. Biednego, żałosnego opętańca wystawionego na okrutne żarty, kpiny. Tego obawiałem się najbardziej.
Oczywiście, pochwaliłem się rodzicom pochlebną opinią autorytetów. Opowiadanie już przeczytali. Ojciec chrząkał, co oznaczało w jego zachowaniu brak zdecydowanego zdania. Matka milczała.
– Jednak wolałbym trochę bardziej w stylu Żeromskiego – pierwszy odezwał się ojciec. – Bardziej podniośle, szlachetnie… – dobierał z trudem słowa – żeby podnieść czytelnika na duchu, pokazać mu właściwą drogę.
– Za dużo wulgarności – wreszcie zabrała głos matka. – Łobuzeria, przestępcy, żadnych porządnych ludzi. Tylko matki żal w tym opowiadaniu. Straciła syna.
W pewien sposób byli zadowoleni. Sam fakt publikacji stanowił argument. Ale zachowali własne zdanie. Nie pretendowali do kompetencji w dziedzinie literatury. Liczyli się więc z opinią znawców. Powściągliwie, zachowując dystans.
– Możesz sobie popisywać – zgodził się ojciec – tylko żeby pisanie nie kolidowało z nauką.
– Z pisania nie będziesz miał chleba – dodała matka.
Dla nich najważniejszą sprawą było skończenie studiów i uzyskanie tytułu magistra. Mieli nadzieję na poczciwą stabilizację mego ruchliwego, nieuporządkowanego trybu życia. Zdobycie zawodu, stałej posady. Potakiwałem z fałszywą gorliwością. Studia – rzecz oczywista. Czwarty rok – dotrwam do mety. Tak zapewniałem, choć zdawałem sobie sprawę, że prędzej czy później kłamstwo wyjdzie na jaw. Trzeba było dla świętego spokoju jak najdłużej utrzymywać staruszków w nieświadomości.
Zresztą inne sprawy zaprzątały mi głowę. Penetrowałem nieznane rewiry. Emocje rosły. Dowiedziałem się, że oprócz znanych pism literackich, takich jak „Nowa Kultura”, „Przegląd Kulturalny” i „Życie Literackie”, istnieje jeszcze tygodnik „Współczesność”, założony przez grupę młodych ludzi i drukujący przede wszystkim młodą literaturę. Narodziny tego tygodnika były w naszej rzeczywistości bardzo nietypowe. Wręcz zaskakujące. W burzliwych tygodniach tumultu i budzących się nadziei roku 1956 kilku młodych ludzi zebrało się w prywatnym mieszkaniu i postanowiło wydawać gazetę. Działali na dziko, na zewnątrz państwowego obiegu. W zamieszaniu spowodowanym politycznymi wstrząsami, powrotem do władzy Gomułki, uwolnieniem z odosobnienia w Komańczy księdza prymasa Wyszyńskiego, wiecami i pochodami pod hasłami wolności, suwerenności – tym młodym zapaleńcom pod wodzą pomysłowego przywódcy, Leszka Szymańskiego, jakimś cudem udało się uzyskać przydział papieru i zezwolenie na wydanie kilku numerów tygodnika, może trzech, nie więcej. Był to krótki epizod, szybko władza położyła na tym łapę i spacyfikowała anarchiczny żywioł, wtłoczyła w uregulowane łożysko. Pod koniec 1957 roku, kiedy zacząłem odwiedzać redakcję „Współczesności”, była ona już pod pieczą państwowego konsorcjum RSW „Prasa”; redaktorzy z urzędowego nadania, pensje, etaty. Ale legenda pozostała. Pracowało jeszcze kilku kolegów z czasu pionierskiego: Andrzej Chąciński, poeta Roman Śliwonik, Zbigniew Irzyk.
Popędziłem tam ochoczo. Znalazłem się wśród rówieśników zaczynających w prozie, poezji, krytyce literackiej i gorączkowo szukających ujścia dla pisarskiej erupcji. Odtąd zmieniające się adresy redakcji stały się przystankami w moich wędrówkach po mieście. Okolice ulicy Kopernika, Krakowskie Przedmieście od Świętokrzyskiej, gmach dawnego ministerstwa bezpieki przy Koszykowej, bodaj czwarte piętro. Redakcja była gościnna, każdego z ulicy przyjmowano bez uprzedzeń. W klimacie zachowała pewien nastrój swobody, rozwichrzenia; nie popadła w biurokratyczną, sztywną rutynę. Wśród debiutantów i młodych pisarzy już z pewnym dorobkiem szybko zawierałem znajomości. Niektóre przeradzały się w serdeczną zażyłość. Wyróżniała się dosyć prężna grupka miejska, młodych z Warszawy. Wśród nich czułem się najlepiej. Romana Śliwonika znałem zresztą już wcześniej, spotykaliśmy się na szlaku. W śródmiejskich knajpach: Dziku, Metrze, Niedźwiadku, Klubowej, dziennej i nocnej Polonii. Charakterystyczny, długi, chudy, w ciemnych okularach, zawsze w czarnym garniturze. Trochę jak cmentarne ptaszydło. Dosyć często zachodził do Stylowej, kawiarni będącej ozdobą MDM-u, wzniesionego w miejscu zburzonej Marszałkowskiej. Tam zbierali się w kilka osób, zajmując ciemny kąt wysokiej, wielkiej sali, i czytali swoje wiersze.
Podpatrywałem ich z ukrycia. Pisanie dziwnie mnie elektryzowało. Poeci. Tak sobie powtarzałem to słowo. Bywał z nimi kolega z Włoch, absolwent gimnazjum Górskiego, student geodezji na politechnice, Wojciech Albiński. Uważałem go za lalusia, maminsynka; we Włochach wyśmiewany z powodu czapki, ci od „Górala” nosili rondle na wzór kepi francuskiego wojska. Wojtek Albiński brał udział w zakładaniu pierwszej, prywatnej „Współczesności”. Coś publikował, felietony, próbki prozy, wiersze. Spotykałem go w EKD dowożącej nas do miasta. Wtedy byłem przed drukiem pierwszego opowiadania w „Kulturze”
W salonach redakcji literackiego tygodnika młodych, które stanowiły schody, korytarze i pokoje, zbieraliśmy się od godzin południowych, paliliśmy śmierdzące sporty i obmacywaliśmy się sondującym wzrokiem. Konkurenci do sławy i pisarskich laurów. Poznałem Zbyszka Słojewskiego, błyskotliwego erudytę, autora ostrych ataków na luminarzy literatury, żyjących i nieżyjących klasyków. Pióro miał giętkie, jadowite. Sprawiał wrażenie mędrca z ateńskiej agory; mocno sklepione czoło, zza okularów diabelsko skrzyły się oczy. Prowadziłem konwencjonalne, ostrożne rozmowy z Leszkiem Terleckim, tyczkowatym jak Don Kichot, poważnym młodzianem z wąsem – już po wydaniu tomu reportaży w wydawnictwie PAX. Pojawiał się z nagła wiecznie podpity, niechlujny Marek Zakrzewski, poeta, cygan na wzór francuskiej bohemy. Z nim szybko znalazłem wspólny język. Bazary, knajpy, meliny, kryminalny półświatek, całe to „miasto”, jak się wtedy mówiło, obszar poza zasięgiem władzy – był naszym matecznikiem i tworzywem dla twórczej inspiracji. Znaliśmy tych samych rycerzy nocy, dworcowych bywalców, damy lekkich obyczajów z Polonii, gruzinki (od gruzów) z Chmielnej i Widok, wykolejonych oryginałów. We „Współczesności” spotykaliśmy się teraz z rękopisami utworów w kieszeniach, wspominaliśmy wspólnych znajomych z bazaru na Pańskiej czy Zieleniaka na Opaczewskiej.
Odwiedzali redakcję również starsi, siwi, przygarbieni faceci. Przeważnie biednie odziani, spłoszeni, nieśmiali. Bywszy ludzie. Zapomniani poeci, eseiści, prozaicy, debiutanci z czasu tuż przed pożogą, z dawnej, przedwojennej Warszawy. Niektórzy coś wydawali, publikowali zaraz po wojnie, potem zamilkli. Wypadli z obiegu. Nie pasowali do nowych wymagań. Oni pragnęli ponownie rozpocząć przerwaną twórczą działalność. Przynosili swoje prace. Niektórzy siedzieli w osławionych więzieniach: Wronkach, Rawiczu, Strzelcach Opolskich, piwnicach bezpieki, syberyjskich łagrach. Słuchaliśmy ich skąpych zwierzeń z chciwością. Tych starszych przyciągała nasza buńczuczna młodość. Ożywiali się przy nas, nabierali śmiałości.
Był taki jeden chudziak, niepozorny człowieczek z przylepionymi do czaszki szarymi pasemkami włosów, który walczył w antykomunistycznym podziemiu i wcale się z tym nie krył. Strzelał, uciekał z kotłów i pułapek, aresztów i więziennych transportów. Pokazywał blizny, opowiadał o ciężkim, długim śledztwie. Mimo nikłej postury miał w sobie coś z bohatera westernów. Sam przeciw wielu. Miał zamiar pisać wspomnienia. Przegadywaliśmy z nim całe godziny w pobliskich knajpach, Smakoszu i Popularnej.
Otrzymywaliśmy pierwsze wierszówki. Skąpe, ale cieszyły jako zapłata za druk naszych pierwocin. To stwarzało poczucie realnych owoców pracy. Podnosiło samopoczucie. Więc jak na skrzydłach pędziliśmy do tych dwóch knajp w sąsiedztwie i oddawaliśmy się uciechom przepijania honorariów. Dużo gadaliśmy. Ale prawie nigdy o polityce, aprobacie czy negacji tego, co w naszym kraju się działo. Tych tematów unikaliśmy niejako samoczynnie, zostały wykluczone z rozmów. Czy to skutek doświadczeń lat niewoli, instynkt samozachowawczy, przezorność przekazana przez starszych? Czy po prostu odrzucenie rzeczy nieprzyjemnych, psujących uroki literackiej inicjacji? Przecież na sprawy nadrzędne nie mieliśmy żadnego wpływu. Zresztą obietnice Października szybko zostały zredukowane. Choćby ta „Współczesność” już nie była taka sama jak przed rokiem. Ale jednocześnie nikt z nas nie próbował głosić wiernopoddańczych adresów wobec rządzących, zgłaszać gorliwy akces do działania w imię budowy socjalizmu itp. Tej sfery w sposób naturalny także unikaliśmy. Odruchowo odrzucaliśmy, choć na pewno różne mieliśmy przekonania. Stwarzaliśmy nastrój świąteczny, nie należało go psuć przykrą codziennością. Wydawaliśmy się sobie kapłanami wyzwolonej sztuki, awangardą, która wprowadza nowe porządki.
Brał udział w tych konwentyklach burzliwych, wspomaganych alkoholem, milkliwy, dosyć toporny osobnik. Znacznie starszy od nas, próbował pisać prozę. To był klasyczny wychowanek władzy ludowej, typ janczara. Pochodził ze wschodnich kresów dawnej Polski, uczył się w sowieckiej szkole, służył w KBW. Co robił, walczył z „reakcyjnym podziemiem”, pracował w powiatowym urzędzie bezpieczeństwa? Nigdy nie ujawniał swoich poglądów. Jakby przy nas się wstydził. Nie pasowały do artystycznej anarchii, która najlepiej nam odpowiadała. Może był „uchem”? Chyba nie. Za mało lotny.
Nie byliśmy nadmiernie podejrzliwi. Pragnęliśmy, tak się wydaje, znaleźć jakiś azyl, gdzie nie obowiązują powszechnie stosowane oceny i prawa. Najważniejszym przedmiotem naszych rozważań była literatura. Czuliśmy się zwolnieni z powinności przypisanych zwykłym zjadaczom chleba. Nowości wydawnicze. Ktoś nam zaimponował. Wywalił kawał prozy. Albo pokazał własną nieudolność. Ocena własnych dokonań.
– To ci się udało!
– W tym jest siła, powstaje gęsty obraz!
– Te słowa jak przyrośnięte do rzeczy!
Chłostaliśmy się biczem bezlitosnej krytyki. Chała, puste, rzadkie, kicz!
Czytał swoje wiersze Roman Śliwonik i rozwijała się gorąca dyskusja. Zbyszek Słojewski zwierzał się ze swadą, kogo to ze starych nudziarzy z literackiego panteonu dopadnie i ośmieszy w następnym artykule. Rozkładaliśmy płachty gazety z opowiadaniem Jerzego Krzysztonia i chwaliliśmy lub ganiliśmy jego prozę. Kilku w tym kręgu wokół „Współczesności” miało już prawdziwy debiut literacki za sobą. Wydali pierwsze książki w PAX-ie, drukowali w tygodnikach tego katolickiego stowarzyszenia pod wodzą Bolesława Piaseckiego, twórcy ruchu reżimowych katolików aprobujących komunistyczną rzeczywistość.
Stamtąd właśnie przybył Stanisław Grochowiak, świetny poeta, naznaczony przez Boga łaską talentu. Wkrótce poznałem Jurka Krzysztonia, szczerego, otwartego kolegę o niebieskich oczach i jasnej twarzy. Miał za sobą egzotyczne dzieciństwo, wywędrował z sowieckiego Kazachstanu z korpusem Andersa, kilka lat spędził w Indiach. Wydrukował w „Kierunkach” długie opowiadanie osadzone w scenerii tamtych stron. Ganges, Bengal, coś takiego.
Oni byli prawie profesjonalistami, pisanie stawało się dla nich zawodem. Od początku ustabilizowani, wyposażeni przez troskliwego mecenasa z PAX-u w mieszkanie, założyli rodziny, mieli dzieci, otrzymali jakieś ryczałty w prasie. Dzieliła mnie od nich znaczna bariera. O żadnej takiej profesji, zawodowym uwiązaniu, wcale nie myślałem. Natomiast tamci z rzeczową powagą fachowców podchodzili do pisania, druku, stawek za arkusz, wierszówek. Napomykali o potrzebie odpowiednich warunków do twórczej pracy; gabinet, uregulowany rytm pracy, stałe zaplecze materialne. Czegoś takiego w ogóle nie brałem pod uwagę.
Żyłem w poczuciu daru, który wyzwolił mnie z pęt uczelnianej zależności, rutyny i przypisania do płaskiej, beznadziejnej egzystencji. Poczucie wolności łączyłem z pisaniem. Najbliższy był Andrzej Brycht, wielki drab z Łodzi, rubaszny osiłek o brązowych oczach wesołego psiaka, osłoniętych okularami. Jego teksty: Balbina, Blit, drukowane w tym czasie, powodowały burzliwe reakcje, kłuły boleśnie wyobraźnię wrażliwych czytelników. Zapadały w pamięć. Czytałem zachłannie i bez zazdrości. Rozpaczliwie smutne dzieje chwackich chłopaków z Bałut, szarpanina kończąca się z reguły tragicznie, miały własny, oryginalny ton. Coś odkrywały w brutalnie dosadny sposób. Czegoś poszukiwały, tropiły zaciekle. Były mi bliższe niż osławione opowiadania Marka Hłaski. Mniej teatralne. Bardziej wytopione z prawdziwej materii życia. Porównywałem ze swoim pisaniem. Czułem powinowactwo. Przedmieście, mroczne zaułki wielkomiejskie i ludzie dotąd niewystępujący w polskiej literaturze. Sam Brycht przypominał moich kumpli z Włoch, Ursusa, Okęcia, Pragi, Zacisza, Ząbek. Dużo mieliśmy podobnych doświadczeń.
Wybraliśmy się na osobną wódkę. Tylko we dwóch. Zrazu testowaliśmy się nawzajem; dołki komisariatów i więzienne cele nie były nam obce, znaliśmy przestępczą kminę, połyki, chlastanie się, mojkę, dzierganie wzorków, czyli tatuaży itp. Byliśmy dobrze osadzeni w świecie niedostępnym frajerom. Coś na kształt głębokiego porozumienia zawiązywało się między nami. Czuliśmy się niby bratnie dusze. Swojacy, posługujemy się własnym szyfrem, tajnym językiem.
Odwiedzałem go w Łodzi, mieszkał w czynszowej kamienicy na Wólczańskiej. Poznałem matkę, która była manikiurzystką w gabinecie pielęgnacji damskiej urody Grand Hotelu. Przemierzyliśmy ciąg knajp na Piotrkowskiej aż do placu Wolności. Zapamiętałem Halkę, restaurację, gdzie barmanką była jego dziewczyna. Opowiadał o służbie wojskowej w kopalni, pobycie w wariatkowie – starał się za pomocą symulowania choroby psychicznej uwolnić od wojska. Bójki i utarczki z gliniarzami, draki na zabawach, podrywanie dziewczyn. Trochę boksował. Dosyć wcześnie zaczął pisać wiersze. Kilka wydrukował w tygodniku „Kierunki”, zdobył tam jakiś ryczałt, może stypendium; PAX miał ambicję hodowania młodych talentów. Brycht umiał chodzić koło forsy. Najważniejsze dla mnie było to, że w swojej prozie wydawał się pisarzem, który tak jak górnik drąży przodek przed sobą. Uparcie posuwa się w głąb.
W rewanżu za Łódź gościłem go u siebie we Włochach. Zapoznałem ze swoim zapleczem. Glinianki, gorzała z gwinta, kumple. Byliśmy na praskim bazarze, podjął nas znajomy z Gęsiówki, Leszek Kulas, paser i potentat w tamtym magicznym kręgu. To były intensywne spotkania. Zwierzaliśmy się ze swoich sekretów. Pragnęliśmy stworzyć własne, niezależne księstwo na papierze i panować nad nim niepodzielnie. Żadna cudza łapa nie będzie miała do niego dostępu. Andrzej i ja.
Była to nieco naiwna zażyłość dwóch początkujących pisarzy. Pewnie mitologizowałem Brychta. Wydawał mi się osobowością naładowaną eksplodującą siłą. Jego prymitywizm, zwierzęca łapczywość na rozkosze życia jeszcze bardziej wzmacniały takie przeświadczenie. Imponował łatwością pisania. Wcale nie grafomańską; pomysł dojrzewał w głowie i potem szybko go spisywał, nie czyniąc prawie wcale skreśleń i poprawek. Powstawał tekst gęsty, pozbawiony wodolejstwa, słowa nieomylnie dobrane. Nie miałem takiej umiejętności. Pisałem z oporami, po omacku, mozolnie. Wiele razy przepisywałem, nim wreszcie rzecz otrzymała ostateczny kształt.
Z innymi kolegami po piórze poznanymi we „Współczesności” tak intensywnych znajomości jak z Brychtem już nie nawiązywałem. Może jeszcze z Romanem Śliwonikiem jakoś byliśmy sobie bliscy. Inaczej niż z Brychtem, płytko. Mieszkał w starej, zdewastowanej kamienicy na Nowogrodzkiej, w pobliżu końcowego przystanku EKD, którą dojeżdżałem z Włoch do Śródmieścia. Zbliżała nas wspólna wiedza o hotelu Polonia i bujnym żywiole wypełniającym kwadrat ocalałych po powstaniu okazałych kamienic między Emilii Plater i Marszałkowską z jednej strony a Alejami Jerozolimskimi i Poznańską z drugiej. Licytowaliśmy się w stopniu zażyłości z ludźmi tego obszaru. Roman kreował siebie na nieustraszonego chojraka i chętnie opowiadał o swoich przewagach w ulicznych bójkach.
– Wyprowadziłem lewą i padł! – kończył każdą taką opowieść. Choć wiedzieliśmy doskonale, że nie zawsze tak bywało.
Pisał smutne, widziadłowe wiersze, trochę jak ze złego snu. Przez swój kult siły fizycznej przypominał nieposkromionych przywódców watah łobuziaków z Pragi, Woli, Mokotowa, Ochoty. Byli tacy niepokonani kozacy: Bimber, Atom, Globus. Bohaterowie miasta, opowiadano o nich niby o bojownikach jakiejś wielkiej sprawy. Cieszyli się zasłużoną sławą. Potrzebowaliśmy wzorów wyrastających z tradycji walk z niemieckim okupantem, później z komuną. Wszystko to żyło w pamięci. Starzy opowiadali młodym. Ci niezłomni harcownicy, tłukący się z gliniarnią, katowani po komisariatach, odsiadujący wyroki w celach Gęsiówki, nadal niepokonani, sztorcem stawiający się klawiszom, wrzucani do karca – przypominali tamtych bohaterów walk o niepodległość. Walczyli przecież z władzą. Żałośnie uboga była ta nasza mitologia miasta. Ale czegoś wolnego, żywiołowego, poza podporządkowaną pokornie całością, bardzo poszukiwaliśmy. Toteż cieszył nas niezmiernie słynny wyczyn Bimbra, który pobił i rozbroił na Targowej dwóch pijanych, rozbestwionych funkcjonariuszy bezpieki z urzędu na Sierakowskiego. Nie dał się schwytać, przez miesiąc ukrywał się w chaszczach nad Wisłą i wszyscy pomagali mu, jak mogli. Rozprawialiśmy o tym z podnieceniem i znajomość z takimi wyczynowcami była nie lada zaszczytem, nobilitowała.
Redakcja „Współczesności”, w miarę upływającego czasu, stawała się coraz bardziej biurokratyczną instytucją, jak wszystkie redakcje. Naczelnych redaktorów obsadzano z partyjnej nominacji. Mało mnie oni obchodzili i pamiętam ich jak przez mgłę. Witek Dąbrowski, rewolucyjny poeta, żarliwy marksista. Brunet w okularach, nerwowy, szczupły. Zupełnie mi obcy, zdawkowe rozmowy, nic więcej. Bohdan Drozdowski, też rewolucyjny poeta, typ aparatczyka, ambitny i żądny władzy. Nie budził chęci do bliższego poznania.
Oni spełniali funkcję nadzorców, strażników słusznej linii partii i byli nominowani przez samą górę. Potrzeba swobody rozbudzona w Październiku była systematycznie ograniczana. Bezpowrotnie kończył się anarchiczny, cygański etap początku. Niewielu pozostało z tamtego pionierskiego czasu. Utrzymał się na stanowisku sekretarza redakcji Andrzej Chąciński, jeden z założycieli pisma. Leszek Szymański, pierwszy naczelny, został całkowicie odsunięty. Krążył gdzieś po obrzeżach literackiego światka. Fascynował się nirwaną, karmą, hinduizmem. Zaprzyjaźnił się z Kedarem Nathem, małym, tłuściutkim Hindusem, który uzyskał w Polsce jakieś stypendium i napisał przetłumaczoną na polski powieść sensacyjną, drukowaną w odcinkach w „Expressie Wieczornym”. Uwodził z powodzeniem rosłe blondyny i czasem odwiedzał „Współczesność”.
Leszek Szymański wkrótce dostanie paszport i wyjedzie na wycieczkę do Indii. Nie wróci do Polski już nigdy. Natomiast Kedar Nath narobi wiele kłopotów swoim polskim kolegom. Podejrzewany o szpiegowską działalność na rzecz wrogów socjalizmu, jakieś Inteligence Service czy coś podobnego. Wyrzucą go niebawem z Polski. Bezpieka przesłuchiwała zaprzyjaźnionych z nim młodych pisarzy. Szczególnie boleśnie odczuł to Jerzy Siewierski, krytyk literacki i prozaik, jeden z tej pierwszej ligi „Współczesności”. Zostanie trwale naznaczony poczuciem zagrożenia.
Jeżeli chodzi jeszcze o przybyszów z otwartego świata, to pojawiła się młoda Amerykanka, Kitty, entuzjastka idei komunizmu. Przybyła do nas, żeby zaczerpnąć praktycznej wiedzy o postępach w budowie. Była naiwna, zaślepiona. Swobodnych obyczajów, ochocza do zabawy. Porozumiewaliśmy się z nią systemem migowym wspomaganym polsko-rosyjsko-angielskim wolapikiem.
Więc nastali w redakcji nowi ludzie, mianowani, odpowiedzialnie traktujący powierzone sobie zadania. Młodzi, ale dojrzali ideologicznie, strzegli jedynie słusznej linii. Takim okazem ideowości bez śladu zwątpienia był Tadek Strumff, reporter i publicysta o umyśle fanatyka. Skądinąd sympatyczny, koleżeński, lecz bez najmniejszego poczucia humoru, jeżeli szło o imponderabilia. Po podróży do Chin nosił niebieski mundurek à la Mao Tse-tung.
Ci redaktorzy, niby tacy jak my, ale inni, skupieni, ważyli słowa, nigdy nie popadali w wylewność, nosili przecież poważne brzemię odpowiedzialności. Pisali wstępniaki; socjalizm, przyjaźń z ZSRR powtarzały się w tekstach jak mantra. Z takimi nie warto było poznawać się bliżej. Zresztą i oni na przychodzących z zewnątrz, niezrzeszonych pojedynków popatrywali z niejaką podejrzliwością. Z jednym z tych funkcyjnych, ideowych, trochę więcej rozmawiałem. Był to Józef Lenart, działacz młodzieżowy, wywodził się z awansu społecznego i wybrał drogę zawodowego aktywisty systemu. Miał pewne skłonności literackie i owocem tych ambicji była nieduża powieść Portrety, napisana w duchu postsocjalizmu. Cechowała go sztywna powaga, nikłe poczucie humoru i rozmowy z nim tchnęły nudą. Kpiłem z niego nieraz, podając w wątpliwość różne praktyki komunizmu. Traktował mnie wyrozumiale, uważając za zbłąkaną owcę, którą należy skierować na właściwą drogę. Trochę w stylu z Poematu pedagogicznego Makarenki, grał rolę wychowawcy trudnej młodzieży. Chwalił moją wiedzę o ludziach i radził, żebym w swych opowiadaniach szukał rozwiązań optymistycznych, w duchu humanizmu socjalistycznego.
– Za bardzo przeczerniasz – oceniał.
Zachowywał się po komsomolsku i mocno ściskał dłoń. Znacznie później przezwaliśmy go „Józek Palec”, osiągnął bowiem stanowisko zastępcy członka Komitetu Centralnego Partii. Podobno przez pewien czas był pupilem Gomułki. Pod koniec kariery zafundowano mu posadę attaché kulturalnego Polskiej Ambasady w Bułgarii. Czy wierzył w komunistyczny miraż do końca? Czy był tylko śrubką wkręconą do maszynerii systemu i tak trwał?
W redakcji byli także tacy, których podejrzewałem, że są z ubeckiego nadania. Resort musiał mieć swoje czujki. Rzucali się w oczy niektórzy, nadmiernie wścibscy, serdeczni, wylewni. Trzymałem się od nich na dystans. Taką nieufność budził Aleksander Minkowski. Ociekał serdecznością. Śliski.
„Współczesności” nigdy nie traktowałem jako stałej przystani i żaden z szefów pisma nie widział we mnie przyszłego etatowego współpracownika, redaktora. Bywałem tam z doskoku i taki status odpowiadał mi najbardziej. Nadal zachowałem trwały związek z poprzednim swoim zapleczem – ruchliwą społecznością rzemieślników, węglarzy, ulicznych handlarzy, niebieskich ptaków zamieszkujących posępny obszar ruin, zwałowisk gruzów, poprzetykany ocalałymi czynszówkami z czerwonej, okopconej cegły między Żelazną i Towarową, zwany Syberią. Przebywałem w barwnym towarzystwie bywalców Danusi, Szwajcarskiej. Odwiedzałem znajomych doliniarzy i klawiszników ze Szmulek, Targówka i Zacisza. Brałem udział w libacjach w nocnych lokalach, Stolicy, Oazie, Kaskadzie, Kameralnej. Włochy, moje podwarszawskie miasteczko, były niezmiennym oparciem. Ruszaliśmy na kłusownicze wyprawy do rybnych stawów w okolice Płochocina. Podczas wysiadywania o świcie nad czarnym lustrem wody rozwiązywały się języki. Starsi kompani, Ziutek, Kogut, Lonek, Jurek, Kowal, wspominali swój nieudany rajd do Warszawy na zew powstania. Chcieli tak samo walczyć, jak ich starsi bracia. Sewek snuł flegmatyczną, rzeczową opowieść o powojennym procederze obrabiania sowieckich eszelonów, wywożących rozmaite atrakcyjne dobra z Niemiec na wschód. Z Hrabią i jego wspólnikiem jeździłem na „dekiel”, czyli zdobywanie zamówień na kolorowe, powiększone portrety z fotografii. Penetrowaliśmy zapadłe wioski i miasteczka Mazowsza, Podlasia.
Wystawaliśmy w bramie „pekinu”, zbieraliśmy się pod gołębnikiem Jędrka Kozaka. Rzeczywistość w naszym podmiejskim świecie ulegała znacznym zmianom. Zaczynała się utrwalać dwoistość postaw. Ludzie przystosowywali się do istniejącego stanu rzeczy. Chodzili na pierwszomajowe pochody z transparentami, obchodzili kolejne rocznice rewolucji październikowej, wyrażali nakazaną jednomyślność na zebraniach i masówkach. Dopiero w zaufanym gronie pozwalali sobie na wyrażenie własnego zdania.
Pamiętam, jak siedzieliśmy przy piwie z kolegami zatrudnionymi w fabryce przyrządów pomiarowych Era. Wyszli z pierwszej zmiany i zatrzymaliśmy się pod kioskiem przy stacji kolejowej. Psioczyli na stosunki w robocie, donosicieli, nadgorliwych brygadzistów, kierowników, partyjnych karierowiczów, liche zarobki, kłamliwą propagandę sukcesu, słowem – złorzeczyli na komunę. Zapytałem jednego z nich, znaliśmy się od dzieciństwa, czy należy do partii. Zawahał się chwilę i odpowiedział: – Niestety tak! – Popatrzył mi w oczy z niemą prośbą o wyrozumiałość. Wyobraziłem sobie jego życie w serii filmowych obrazów. Jak dochodzi do takiej postawy. Z pozycji stojącej na klęczki. Prawie samoczynnie snuły się fabuły, sceny, dialogi. Źródło nie wysychało. Pisałem.
Co pewien czas wpadałem do „Współczesności”, żeby spotkać się z podobnymi do siebie zaczerniaczami papieru, porównać swoje z tym, co oni piszą, drukują. Pragnąłem znów poczuć specyficzną atmosferę, która stamtąd promieniowała. Była pożądanym bodźcem.
Redakcja, choć już spacyfikowana, wdrożona w karby państwowotwórczej dyscypliny, przyciągała młodzież różnego autoramentu, studentów nauk humanistycznych, początkujących malarzy i rysowników z Akademii Sztuk Pięknych. Jako redaktor graficzny ślęczał nad szpaltami Antoni Krauze, późniejszy znany reżyser filmowy. Jurek Stajuda, niedoszły architekt, drukował recenzje z wystaw i wernisaży malarstwa. Piotr Wierzbicki, wnuk Andrzeja Wierzbickiego, pioniera polskiego przemysłu w latach międzywojennych, współtwórcy Lewiatana, wówczas nauczyciel w szkole podstawowej, znawca twórczości Chopina, meloman, pisał artykuły o szkole i muzyce. Oni byli z frakcji warszawskiej i podmiejskiej. Szybko znalazłem z nimi wspólny język.
Ze starszych artystów malarzy, związanych z redakcją, zapamiętałem Marka Oberländera, równego gościa, bardzo życzliwego młodym adeptom sztuki. Podobnie zbliżyłem się do Edmunda Krasińskiego, chudego, długonogiego arystokraty-abnegata z okupacyjnej grupy malarzy z Krakowa, rówieśnika Kantora, Brzozowskiego, Nowosielskiego. Malował wtedy nieco pornograficzne obrazy niedużego formatu. Rozdawał swoje dzieła z wielkopańską hojnością. Fascynował mnie jako wyzywający outsider.
Coraz lepiej poznając środowisko wokół redakcji, zauważyłem, że niejeden z debiutujących w prozie czy poezji kolegów przechodził przedtem czeladniczy staż w Kole Młodych przy Związku Literatów Polskich. Początkujący przedstawiali tam swoje próbki doświadczonym pisarzom i krytykom, którzy je oceniali i sugerowali właściwy kierunek rozwoju talentu. Byli w ten sposób szkoleni, co wydawało mi się zaprzeczeniem prawdziwego pisarstwa. Niektórzy termin w Kole Młodych rozpoczęli jeszcze przed 1956 rokiem i pisywali pod okiem mistrzów utwory według reguł socrealizmu. Jednego z takich pogrobowców uczyniliśmy z Brychtem ofiarą żartów, szydząc z jego wierszowanych laurek o Kraju Rad, walce o pokój i zbrodniczych knowaniach imperialistów. Co prawda wyrósł potem na niezłego poetę. Ale z życiem pełnym sprzeczności nie dawał sobie rady. Powiesił się.
Podczas naszych spotkań było dużo alkoholu. Piliśmy wszystko, poczynając od porteru, piwa, wina Tur i Gryf, po czystą z niebieską i czerwoną kartką. Wydawało się, że w ten sposób wyzwalamy wyobraźnię, zdobywamy pełnię wolności. Te złudy często wygaszały zwątpienie dotyczące jakości dokonań twórczych. Roiły się nam w głowach wyżyny literatury. Wspinaliśmy się na wierzchołki. Nie wszyscy z nas bujali w obłokach. Byli tacy, którzy traktowali sprawy rzeczowo, pragmatycznie na wskroś. Rozważali widoki druku w różnych czasopismach, wysokość honorarium, szanse na podwyższenie stawek. Zabiegali o zdobycie jakiegoś ryczałtu, umowy. Widzieli znaczne możliwości finansowe w adaptacji swoich utworów na potrzeby filmu, teatru. Byli biegli w wiedzy o wszelkich korzyściach wynikających z uprawiania pisarstwa. Chcieli być zawodowcami. Mnie ta postawa był obca. Nie myślałem wcale o zawodzie pisarza. Zawodowstwo traktowałem jako przeszkodę w pisaniu. Starania w tym kierunku wydawały mi się zdradziecką pułapką, kresem wolności. Intuicyjnie, po omacku nieraz, rozważałem rzecz całą i byłem zdecydowanym wrogiem stabilizacji. Słuchałem wynurzeń zawodowców bez aprobaty. Nie miałem z nimi wspólnego języka. Poznając coraz bardziej wnikliwie kulisy funkcjonowania redakcji, dochodziłem do wniosku, że niewiele ona się różni od innych instytucji, urzędów, biur znanych dotychczas. Widziałem szefów podobnych do innych szefów, starających się gorliwie o utrzymanie właściwej linii politycznej, ślepo spełniających polecenia zwierzchników wyżej postawionych w hierarchii. Widziałem redaktorów niższego szczebla, oddanych wiernie naczelnemu, psio uległych, odgadujących w lot jego życzenia; być może marzyła się im w przyszłości podobna kariera. Uderzała powszechnie występująca obłuda, staranne skrywanie własnych poglądów, podporządkowanie się przekonaniom z góry narzuconym. Niektórzy próbowali zachować minimum niezależności, wyrażali – co prawda nieśmiało – własne zdanie. Przeważnie źle się to dla nich kończyło. Jednocześnie etatowa praca w redakcji stawała się wyraźną przeszkodą we własnym pisaniu. Zatruwali się obcymi zaleceniami, instrukcjami, sugestiami, które pętały ich i odbierały możliwość niezależnego wyboru. Świadomie lub nieświadomie przekształcali się w trybiki wielkiego mechanizmu wprawionego w ruch z góry. Dużo mówili o cenzurze. To przejdzie. Tamto nie przejdzie. Trzeba zmienić, dopasować. Rozważania o cenzurze bardzo były zagmatwane, odbierały ochotę do zrozumienia sensu jej istnienia. Nie chciałem o tym słuchać. Była to trucizna paraliżująca swobodę myśli, która, sącząc się powoli i niezauważalnie, może odebrać wolność wyobraźni. To były pierwsze obserwacje środowiska rówieśników, tych wszystkich początkujących. „Współczesność” spełniała funkcję pierwszego stopnia wtajemniczenia na nowej drodze życia.
Znacznie ważniejszym przeżyciem było zetknięcie się ze starszymi pisarzami, powszechnie znanymi, ze znacznym dorobkiem, o ugruntowanej pozycji. Było to przeżycie silne, spotęgowane moim pochłanianiem książek od dzieciństwa i kultem wielkich pisarzy, traktowanych nabożnie jako czarnoksiężników słowa. Hamsun, Zola, Maupassant, Tołstoj, Flaubert, Conrad. Tworzyłem na swój użytek naiwne wizerunki tych tytanów literatury. Przeważnie wiadomości czerpałem z historii dawniejszej literatury, tej przed pożogą, z czasu przedwojennego. Niewiele miały one wspólnego z rzeczywistością Polski zdewastowanej, umęczonej okupacją niemiecką i otumanionej nawałnicą komunizmu. Moja wiedza dotyczyła dawnych pisarzy z innej epoki. Chociaż znałem praktyki ustroju z doświadczeń osobistych i opowieści poprzedniego pokolenia, ale pielęgnowałem idealistyczny, rzec można romantyczny mit o kapłanach sztuki, literatury w szczególności. Pisarze w moim naiwnym wyobrażeniu powinni być nieskazitelni, ponadczasowi.
Tym, który otworzył przede mną łamy najważniejszego tygodnika literackiego tamtego czasu, był kierownik działu prozy w „Nowej Kulturze”, Wilhelm Mach. Zapamiętałem go na całe życie. Mówił tak pięknie i kunsztownie. Jego mowa była zniewalająca, sprawiała wrażenie napisanej i wyszlifowanej ostatecznie. Oracją pełną wyrafinowanych fraz pochwalił moje pierwsze opowiadania. Siedziałem w pokoiku na czwartym piętrze przy biurku i wpatrywałem się oszołomiony w przykuwającą uwagę twarz redaktora, znanego pisarza, autora powieści Rdza i Jaworowy dom, których nie czytałem, lecz zapamiętałem tytuły z omówień w prasie. Nieduży, krzepki, o śniadej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi, grube wargi i intensywnie niebieskie oczy. Wyrazista mimika i ruchliwe palce, którymi zręcznie osadzał połówkę papierosa w szklanej lufce z watą. Wygłosił panegiryk o moim pierwszym wydrukowanym opowiadaniu, zajmującym dwie strony tygodnika. Wzbudził moje podejrzenie, czy nie są to puste, grzecznościowe słowa. Może ma taki zwyczaj, wszystko chwali i prawdziwą ocenę chowa dla siebie. Dopiero w trakcie bliższej znajomości przekonałem się, że posiadł rzadką właściwość wyławiania talentów i jego pochwały były sposobem na uzbrojenie w pozytywną motywację kolejnych odkrywanych debiutantów. Dawały im konieczną dozę pewności siebie. Tak samo postąpił później w przypadku Mariana Pilota, autora tomu opowiadań Panny szczerbate, czy Magdy Leji, której opowiadania Pięć palców mojej dłoni wydrukował w „Nowej Kulturze”. Pasjonowało go odkrywanie samorodków w prozie. Próbował pomagać w nadaniu im właściwego kształtu, blasku, szlifu. Nabrałem do niego ostrożnego (nieufność ciągle się czaiła) zaufania i czytałem mu następne opowiadania, wsłuchując się uważnie w uwagi krytyczne. Zazwyczaj celne, trafiały do przekonania. Niepotrzebne zdania, głuche słowa, przesadzona, wydęta pointa – nieomylnie wyławiał niepotrzebny balast. Zapoznałem się z jego powieścią Rdza, pragnąłem wiedzieć więcej, z kim mam do czynienia, i byłem zaskoczony, że Mach, posługując się całkiem odmienną stylistyką, wielosłowną, psychologizującą, gęstą od metafor, mógł jednak nieomylnym słuchem odbierać moje tak bardzo inne pisanie, zgrzebne, chropawe i kanciaste. W lot odczytywał intencje debiutanta, szedł tropem innej wyobraźni i języka, nigdy nie narzucał własnego widzenia. Szanował i rozumiał cudzą odmienność. Pociągała go różnorodność języków w literaturze.
Zaprosił mnie do siebie. Mieszkał na ulicy Widok w domu – pudełkowatej plombie wstawionej między stare, przedwojenne kamienice. Podniecony szedłem pierwszy raz w gościnę do znanego pisarza. Widok była ulicą mego dotychczasowego życia, wielokrotnie przemierzaną. Knajpa Pod Bombą, kawiarnia Małgorzatka, przechodnie bramy i podwórka, przytuliska żebraków, wysłużonych dziwek-gruzinek, koników spod pobliskich kin, Stylowego, Atlantyku, Palladium. Fryzjer, do którego schodzili się na poranne golenie waluciarze z Kopciuszka i Polonii. A nocami przemykały przez jezdnię szczury, najżywotniejsi mieszkańcy miasta. Kiedyś prawie zderzyliśmy się, ja i szczur. Był w odległości najwyżej dwóch metrów i stanął. Duży, z gołym, oślizgłym ogonem. Popatrzyliśmy chwilę na siebie. Pomknął do najbliższego piwnicznego okienka.
Wędrowałem przez doskonale znany obszar, z którego czerpałem soki do Tego starego złodzieja. Starym szlakiem z Włoch, wpierw elektryczną kolejką, potem pieszo Poznańską do rogu Alej i Marszałkowskiej, stamtąd już bliski cel. U Wilhelma Macha poznałem innych pisarzy o nazwiskach znanych z podręczników szkolnych i czasopism. Siedziałem dziki i nastroszony. Znalazłem się na nieznanej wyspie. Mówili ze swadą. Płynęła lekka konwersacja pełna anegdot, dygresji i reminiscencji z czasów dawniejszych, historycznych. Miniony czas był dla rozmówców nadal żywy, bliski przez osobisty udział w tamtych wydarzeniach.
Jeden z pisarzy, Stefan Otwinowski z Krakowa, okazały, elegancki mężczyzna o rasowym profilu hiszpańskiego hidalga, z siwą, bujną czupryną, przyjaźnił się z Witoldem Gombrowiczem, znał Brunona Schulza i Witkacego, bywał w Ziemiańskiej. Wilhelm Mach opowiadał o spotkaniach z Zofią Nałkowską. Celnymi słowami kreślił portret witalnej, zaborczej kobiety, mimo wieku nadal młodej duchem i głodnej mężczyzn. Przyjaźnił się z nią i był powiernikiem jej sekretów. Stefan Otwinowski wspomniał o jej romansach. Przypuszczał, że i Bruno Schulz został przez nią uwiedziony.
Rozmowa toczyła się wartko, dotyczyła spraw błahych i niebłahych. Brała w niej żywy udział piękna pani o złotoblond włosach, Ewa, żona Otwinowskiego. Relacjonowano najnowsze pijackie wybryki Władysława Broniewskiego. Cytowano ostatnie dowcipne powiedzonka Antoniego Słonimskiego. Opisywano atrakcyjną dziewczynę, z którą pokazał się Adolf Rudnicki. Huczało mi w głowie od ciekawych opowieści, anegdot, wspomnień o literatach, malarzach, aktorach. Wrażenie wędrówki przez szmat czasu od lat odległych po dzień dzisiejszy. Siedziałem jak zaczarowany. Zablokowany zupełnie. Elokwencja, erudycja, błyskotliwa szermierka słowem… Wszystko to budziło poczucie własnej niewiedzy, nieudolności, nieobycia. Czułem się marnym parweniuszem wobec tych luminarzy, mistrzów kreacji zarówno w pisaniu, jak mówieniu. Kim jestem w porównaniu z nimi? Efemerydą, która zaniknie przedwcześnie. Autorem jednej, niewydanej jeszcze książki. Mam coś jednorazowego do powiedzenia i potem koniec, basta! Dzwoniły złowieszcze ostrzeżenia.
W tym czasie podpisałem w wydawnictwie Czytelnik umowę na wydanie tomu opowiadań. Dostałem pierwszą ratę wynagrodzenia i ów fakt miał pewne następstwa. Pobiegłem jak na skrzydłach do swoich najbliższych. Do Staśka Strzelca, Sewka, Hrabiego, Wazeliny. Z nimi oblewałem to wydarzenie, nie mówiąc nic oczywiście o przyczynie swego uniesienia. Radość spotęgowana mieszanką rozmaitych trunków dała asumpt do wędrówki po knajpach, bazarach, melinach. Skończyłem rajzę na Dworcu Głównym, rozległej hali z ciemnymi zakamarkami, całodobową knajpą i rojowiskiem podejrzanych typów, ściągających tam z całego miasta niby ćmy do światła. Biesiadowałem na bocznicy w opuszczonym wagonie z kolejarzami; jeden z nich był uczniem w szkole ojca. Zasnąłem w dworcowym klozecie i obmacawszy po przebudzeniu kieszenie, stwierdziłem, że jestem zupełnie ogołocony z pieniędzy. Straciłem całą ratę zaliczki na książkę. Rekonstruując przebieg dnia i nocy, doszedłem do przekonania, że zostałem okradziony z resztek posiadanych pieniędzy. Urwał mi się film i jak we mgle widziałem tylko ostatniego kompana, któremu zwierzałem się ze swego pisarskiego namaszczenia. Był to jakiś włóczęga, drobny złodziejaszek, ktoś taki. Nie przejąłem się zbytnio. Opisywałem przecież w wielu odsłonach przeróżnych przedstawicieli rodzaju ludzkiego, wegetujących w ściekach miasta. Strata pieniędzy nabrała więc charakteru symbolicznego. Pożegnania dotychczasowego rozdziału księgi życia i rozpoczęcia następnego.
Z Wilhelmem Machem po raz pierwszy wybrałem się do kawiarni Czytelnika, lokalu mieszczącego się w suterenie gmachu wydawnictwa. Stanowił salon literacki ówczesnej Warszawy. Poznawałem kolejnych wybitnych pisarzy, cierpiąc tortury onieśmielenia, niepewności. Czułem się jak człowiek z zabitej deskami prowincji. Ściskałem prawicę Tadeusza Konwickiego, Adolfa Rudnickiego, Kazimierza i Mariana Brandysów, Bohdana Czeszki. Wilhelm Mach przedstawiał mnie jako obiecującego debiutanta, którego pierwsza książka ujrzy niebawem światło dzienne. Niektórzy z tych twórców literatury mimochodem napomykali, że czytali moje opowiadania w czasopismach i są, owszem, interesujące.