Rehabilitacja - Wiktor Osiatyński - ebook + książka

Rehabilitacja ebook

Wiktor Osiatyński

4,2

Opis

Ostatnia część autobiograficznej i autoterapeutycznej opowieści z tomów Rehab i Litacja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (33 oceny)
18
9
2
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: Ja­nusz Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Do­bro­sła­wa Pań­kow­ska

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa 2012

Co­py­ri­ght © by Wik­tor Osia­tyń­ski, War­sza­wa 2012

ISBN 978-83-244-0267-0

Wy­daw­nic­two Iskry

ul. Smol­na 11 00-375 War­sza­wa

tel./faks: (22) 827-94-15

e-mail:[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Szósty rok

Po za­koń­cze­niu czwar­te­go kro­ku W. po­czuł się lek­ko i szczę­śli­wie. Wsta­wał wcze­snym ran­kiem, nie szczę­dził cza­su stu­den­tom. Cho­dził na AA. Mniej pra­co­wał, a wię­cej spo­ty­kał się z ludź­mi. Od­wie­dził go Herb, ten sam przy­ja­ciel, któ­ry przed laty skie­ro­wał W. do dok­to­ra Fran­ka w Wa­szyng­to­nie. Ra­zem po­je­cha­li w góry, dłu­go w nocy ga­wę­dzi­li o ży­ciu. Gdy kil­ka dni póź­niej W. do­ko­ny­wał prze­glą­du ostat­nich ty­go­dni, po raz pierw­szy naj­pierw wy­pi­sał dłu­gą li­stę po­zy­tyw­nych uczuć, a do­pie­ro póź­niej do­le­gli­we, głów­nie zmę­cze­nie i głód.

W. po­sta­no­wił jak naj­szyb­ciej zro­bić ko­lej­ny, pią­ty krok. Brzmiał on: „Wy­zna­li­śmy so­bie, Bogu i dru­gie­mu czło­wie­ko­wi isto­tę na­szych błę­dów”. Miał on pro­wa­dzić do po­go­dze­nia ze sobą i z in­ny­mi, dać pew­ność ak­cep­ta­cji, pod­nieść po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Ten krok po­le­gał na tym, by po­dzie­lić się z dru­gim czło­wie­kiem nie tyl­ko wa­da­mi, ale i swo­im bó­lem. Ten krok jako je­dy­ny wy­ma­gał ak­tyw­ne­go uczest­nic­twa dru­giej oso­by, nie­ko­niecz­nie al­ko­ho­li­ka. Mógł nim być każ­dy, kto umie słu­chać i sta­ra się zro­zu­mieć al­ko­ho­li­ka. Słu­chacz był w tym kro­ku naj­waż­niej­szy, bo prze­cież sa­me­go sie­bie, a na­wet Boga W. do­sko­na­le umiał oszu­ki­wać.

Tym ra­zem jed­nak on sam po­czuł się oszu­ka­ny.

Do ode­bra­nia pią­te­go kro­ku za radą Ste­fa­na W. wy­brał księ­dza, któ­ry czę­sto ro­bił to dla pa­cjen­tów Cor­ner­sto­ne In­sti­tu­te. W. za­py­tał rów­nież Ste­fa­na, jak ma się do tego kro­ku przy­go­to­wać. Ten do­ra­dził, by W. wy­brał do wy­zna­nia te wady, któ­re naj­bar­dziej za­gra­ża­ją jego trzeź­wo­ści, a tak­że by za­czął od sie­bie jako czło­wie­ka, nie al­ko­ho­li­ka. Do­dał też, by po­strze­gał sie­bie nie jako grzesz­ni­ka, lecz czło­wie­ka war­to­ścio­we­go, któ­ry na­po­tkał w ży­ciu pew­ne trud­no­ści. Ma za­tem pa­mię­tać o swo­ich za­le­tach, nie tyl­ko o wa­dach.

W po­rad­ni­ku do pią­te­go kro­ku W. prze­czy­tał, że naj­le­piej w tym kro­ku opo­wie­dzieć wła­sną hi­sto­rię. Za­cząć od dzie­ciń­stwa, bo tam, za­rów­no w sto­sun­kach z ro­dzi­ca­mi, ro­dzeń­stwem, ko­le­ga­mi, jak w hi­sto­rii uczuć, któ­re nadal go nę­ka­ją, może tkwić klucz do póź­niej­szych de­struk­tyw­nych za­cho­wań. W tym celu W. mu­siał jesz­cze raz spoj­rzeć na czwar­ty krok. Pi­sząc go, kon­cen­tro­wał się na po­szcze­gól­nych wa­dach, a te­raz mu­siał to wszyst­ko zre­kon­stru­ować w jed­ną hi­sto­rię ży­cia.

W przed­dzień spo­tka­nia z księ­dzem W. był zde­kon­cen­tro­wa­ny, ale przy­go­to­wał się naj­le­piej, jak mógł. Po­tem za­pi­sał sen­ten­cję, któ­rą gdzieś wy­czy­tał:

„Ży­cie jest da­rem Boga dla cie­bie.

To, jak ży­jesz, jest two­im da­rem dla Boga.

Sta­raj się, by dar ten był wspa­nia­ły”.

Na­za­jutrz przy­je­chał ksiądz. W. miał ze sobą ze­szy­ty z czwar­tym kro­kiem i nowe za­pi­ski o tym, co i w ja­kiej ko­lej­no­ści opo­wie­dzieć. Ale ksiądz nie bar­dzo go słu­chał. W. li­czył na roz­mo­wę, a ksiądz za­cho­wy­wał się tak, jak­by chciał dać mu roz­grze­sze­nie. W. był roz­cza­ro­wa­ny. Bał się, że krok, o któ­rym tyle sły­szał i na któ­ry tak bar­dzo li­czył, nic mu nie dał. Na­wet je­śli w przy­szło­ści oka­że się, że coś mu dał, to prze­szło to nie­po­strze­że­nie.

Wie­czo­rem zre­zy­gno­wa­ny raz jesz­cze wziął do ręki bro­szu­rę na te­mat pią­te­go kro­ku. Nie­któ­rzy lu­dzie mó­wi­li o nim w ka­te­go­riach wy­ba­cze­nia, nowo od­na­le­zio­nej har­mo­nii i uwol­nie­nia od po­czu­cia winy. Inni nie mie­li tak do­brych do­świad­czeń. Pią­ty krok przy­niósł im roz­cza­ro­wa­nie, przy­gnę­bie­nie, czu­li się wy­czer­pa­ni. Ale W. czuł się przede wszyst­kim oszu­ka­ny, bo za ten krok mu­siał za­pła­cić. Nie zro­bił go w AA, ale w od­płat­nym ośrod­ku te­ra­peu­tycz­nym, opar­tym na pro­gra­mie AA. Więc wy­pi­sał czek na sto pięć­dzie­siąt do­la­rów. Te­raz my­ślał, że prze­pła­cił. Tyle mu zo­sta­ło w pa­mię­ci z pią­te­go kro­ku. Na po­cie­sze­nie po­my­ślał, że bę­dzie za­pew­ne je­dy­nym al­ko­ho­li­kiem w Pol­sce, któ­ry ma za ten krok po­kwi­to­wa­nie. Po­my­ślał jesz­cze, że za­wsze bę­dzie mógł go po­wtó­rzyć – tym ra­zem już w AA. Ale nig­dy na­wet tego nie spró­bo­wał.

Po po­wro­cie do Char­lot­te­svil­le W. nie bar­dzo mógł zna­leźć so­bie miej­sca. Już do­ku­cza­ła mu sa­mot­ność, cho­ciaż miał wra­że­nie, że na od­le­głość bar­dziej ko­cha żonę i cór­kę niż na co dzień. Ocze­ki­wał ich przy­jaz­du na po­nad mie­siąc w li­sto­pa­dzie. Po przy­jeź­dzie prze­ży­li chwi­le szczę­ścia, Na­ta­lia była bar­dzo za­do­wo­lo­na ze szko­ły, któ­rą W. jej zna­lazł. Za to te­raz W. miał mniej ra­do­ści z za­jęć i wię­cej zło­ści na uni­wer­sy­tet, jak­by prze­szka­dza­ły mu one być w praw­dzi­wym, ro­dzin­nym ży­ciu. Po kil­ku dniach po­ja­wi­ły się trud­no­ści or­ga­ni­zo­wa­nia co­dzien­ne­go ży­cia, ocze­ki­wa­nia i wąt­pli­wo­ści. W dzien­ni­kach uczuć było tro­chę wię­cej czer­wo­ne­go, choć wciąż prze­wa­żał ko­lor zie­lo­ny.

Na prze­ło­mie li­sto­pa­da i grud­nia Ewa po­je­cha­ła na Far­mę na ty­go­dnio­wy tre­ning dla te­ra­peu­tów. W. zo­stał sam z Na­ta­lią. Ra­dzi­li so­bie le­piej niż za­zwy­czaj, gdy byli we trój­kę. Kie­dyś, gdy cór­ka była w szko­le, a W. nie miał aku­rat za­jęć, za­czął self pa­ren­ting. Kie­dy prze­czy­tał książ­kę dok­to­ra Pol­lar­da, zro­bił bar­dzo wy­ma­ga­ją­ce ćwi­cze­nia i do­kład­nie za­pi­sał cały pro­ces. Wte­dy też zdał so­bie spra­wę z róż­ni­cy mię­dzy prze­czy­ta­niem książ­ki a jej prze­ro­bie­niem. Więk­szość ksią­żek słu­ży do czy­ta­nia. Tyl­ko nie­któ­re trze­ba sta­ran­nie prze­ro­bić. Te są naj­waż­niej­sze.

Pol­lard pi­sał, że w każ­dym czło­wie­ku kłó­cą się ze sobą róż­ne gło­sy. Waż­ny jest głos dziec­ka o po­zio­mie emo­cji sied­mio­lat­ka. To we­wnętrz­ne dziec­ko kie­ru­je się uczu­cia­mi i pra­gnie­nia­mi, po pro­stu chce. Ale ro­dzic we­wnętrz­ny nie za­wsze daje dziec­ku to, cze­go ono chce. Jego za­da­niem jest przede wszyst­kim trosz­czyć się. I tak jak praw­dzi­wy ro­dzic może być do­bry albo zły, tak ro­dzic we­wnętrz­ny może być po­zy­tyw­ny lub ne­ga­tyw­ny. Ten pierw­szy ota­cza tro­ską, uspo­ka­ja w stre­sie i lęku, wpro­wa­dza roz­są­dek, do­ko­nu­je wy­bo­rów i za­pew­nia po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Ten dru­gi przede wszyst­kim oce­nia i osą­dza, wy­gła­sza ka­za­nia, do­ra­dza i stra­szy oraz wy­śmie­wa uczu­cia we­wnętrz­ne­go dziec­ka. Ide­al­ny ro­dzic we­wnętrz­ny po­wi­nien ko­chać, wspie­rać i kar­mić dziec­ko we­wnętrz­ne, któ­re wła­da ener­gią emo­cjo­nal­ną ca­łe­go czło­wie­ka. Tyl­ko ono może za­pew­nić dziec­ku i ro­dzi­co­wi en­tu­zjazm i szczę­ście. To ono lubi ba­wić się i cie­szyć, to ono po­tra­fi ob­da­rzać świat i in­nych uczu­cia­mi, ma też lep­szy od ro­dzi­ca kon­takt z fi­zycz­nym or­ga­ni­zmem czło­wie­ka.

U dziec­ka bi­te­go, za­nie­dby­wa­ne­go, wy­ko­rzy­sty­wa­ne­go albo po pro­stu pod­da­ne­go ne­ga­tyw­nym emo­cjom ro­dzi­ców na­tu­ral­na po­trze­ba ra­do­wa­nia się i za­ba­wia­nia in­nych zo­sta­je wy­par­ta przez od­ru­chy bun­tu i pro­te­stu. Po­dob­nie pod wpły­wem ne­ga­tyw­ne­go ro­dzi­ca dziec­ko we­wnętrz­ne może po­zba­wić ca­łe­go czło­wie­ka en­tu­zja­zmu, ra­do­ści, mo­ty­wa­cji i ener­gii. Głos we­wnętrz­ne­go dziec­ka może zo­stać za­głu­szo­ny przez kary, prze­śmiew­ki czy też we­zwa­nia, by „wy­do­ro­śleć”. Re­zul­ta­tem by­wa­ją nuda, apa­tia, de­pre­sja i osta­tecz­nie za­cho­wa­nia kom­pul­syw­ne, al­ko­ho­lizm czy inne uza­leż­nie­nia.

W ta­kim przy­pad­ku trze­ba ko­niecz­nie przy­wró­cić po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa we­wnętrz­ne­mu dziec­ku. Moż­na to zro­bić w każ­dej chwi­li, na­wet na sta­rość. Ale może to zro­bić tyl­ko we­wnętrz­ny ro­dzic, któ­ry musi na po­wrót wsłu­chać się w zdu­szo­ny głos we­wnętrz­ne­go dziec­ka. Słu­ży temu za­pi­sy­wa­nie we­wnętrz­nych roz­mów dziec­ka z ro­dzi­cem. Dziec­ko mówi: czu­ję, chcę, a ro­dzic od­po­wia­da gło­sem od­po­wie­dzial­no­ści.

Dziec­ko mówi:

– Chcę nowy no­te­sik do za­pi­sy­wa­nia tych ćwi­czeń.

Ro­dzic od­po­wia­da: – Nie mu­sisz mieć no­we­go, mo­żesz to ro­bić w tym, w któ­rym pi­szesz.

– Ale ten jest do ob­ra­chun­ku i wdzięcz­no­ści.

– Nic nie szko­dzi, mo­żesz pi­sać od dru­giej stro­ny.

– Ale ten nowy jest ład­niej­szy.

– Szko­da wy­rzu­cać pie­nię­dzy.

Ta­kie dia­lo­gi to­czą się nie­mal bez prze­rwy w gło­wie każ­de­go czło­wie­ka, tyl­ko na ogół nikt nie zwra­ca na nie uwa­gi. Ale to w tych roz­mo­wach wy­ra­ża się więk­szość kon­flik­tów we­wnętrz­nych – pra­wie za­wsze mię­dzy po­trze­ba­mi we­wnętrz­ne­go ro­dzi­ca i we­wnętrz­ne­go dziec­ka. Zda­niem Pol­lar­da kon­flik­ty ta­kie moż­na roz­wią­zać wła­śnie dzię­ki po­zy­tyw­ne­mu sa­mo­ro­dzi­ciel­stwu. We­wnętrz­ny ro­dzic po­wi­nien trosz­czyć się rów­nież o po­trze­by we­wnętrz­ne­go dziec­ka.

W. miał wra­że­nie, że przy­po­mi­na to teo­rię Zyg­mun­ta Freu­da. We­wnętrz­ne dziec­ko było jak id, re­pre­zen­tu­ją­ce prze­waż­nie wro­dzo­ne po­pę­dy i im­pul­sy cha­rak­te­ry­zu­ją­ce dziec­ko. Tak jak dziec­ko id nie­wie­le ro­zu­mia­ło, dzia­ła­ło nie­świa­do­mie, szu­ka­ło przy­jem­no­ści lub uni­ka­ło bólu. To ono prze­ja­wia­ło się w do­brym lub złym we­wnętrz­nym dziec­ku. We­wnętrz­ny ro­dzic miał ce­chy su­per­ego, któ­re wno­si­ło do tria­dy Freu­da ele­ment po­win­no­ści. Mó­wi­ło, co jest do­bre, a co złe, na­gra­dza­ło to pierw­sze i ka­ra­ło za dru­gie. Na­gra­dza­ją­ce su­per­ego przy­po­mi­na­ło po­zy­tyw­ne­go ro­dzi­ca we­wnętrz­ne­go, ka­żą­ce było ro­dzi­cem ne­ga­tyw­nym. Ego u Freu­da szu­ka­ło kom­pro­mi­su mię­dzy id a su­per­ego. U Pol­lar­da kom­pro­mis taki miał być re­zul­ta­tem świa­do­me­go dia­lo­gu we­wnętrz­ne­go, któ­re­mu słu­ży­ły ćwi­cze­nia. W. miał na­dzie­ję, że ten dia­log we­wnętrz­ny może oka­zać się dro­gą do sie­bie na skró­ty, bez po­trze­by wie­lu lat psy­cho­ana­li­zy.

Z naj­więk­szą trud­no­ścią wsłu­chi­wał się w we­wnętrz­ny dia­log, gdyż trud­no mu było od­róż­niać głos ro­dzi­ca i dziec­ka. Zra­zu miał wra­że­nie, jak­by jego we­wnętrz­ne dziec­ko mó­wi­ło nie­mal do­kład­nie tym sa­mym gło­sem i to samo, co ro­dzic. Do­pie­ro po kil­ku dniach sys­te­ma­tycz­ne­go wsłu­chi­wa­nia się w sie­bie – w izo­la­cji od świa­ta i lu­dzi – W. za­czął sły­szeć stłu­mio­ny gło­sik dziec­ka. Kie­dy na­uczył się go nie oce­niać, przy­stą­pił do co­dzien­nych pół­go­dzin­nych za­jęć, pod­czas któ­rych za­da­wał we­wnętrz­ne­mu dziec­ku py­ta­nia su­ge­ro­wa­ne przez dok­to­ra Pol­lar­da i za­pi­sy­wał od­po­wie­dzi.

Pod­czas dwu ty­go­dni pra­cy W. spo­ro so­bie uświa­do­mił. Pią­te­go dnia po raz ko­lej­ny zdał so­bie spra­wę z tego, że lubi grać w te­ni­sa, ale tyl­ko z we­so­ły­mi ludź­mi, grać w bry­dża, roz­ma­wiać go­dzi­na­mi po obie­dzie i po ko­la­cji w do­mach pra­cy twór­czej, cho­dzić do mu­ze­ów i do kina, a przede wszyst­kim spa­ce­ro­wać po le­sie. Naj­bar­dziej ze wszyst­kie­go lubi cho­dzić po gó­rach. W od­po­wie­dzi na na­stęp­ne py­ta­nie Pol­lar­da W. zdał so­bie spra­wę z tego, że lu­bił to wszyst­ko, bo wte­dy mógł za­po­mnieć o so­bie i o wszyst­kich na­rzu­co­nych so­bie (te­raz już wie­dział, że przez ne­ga­tyw­ne­go we­wnętrz­ne­go ro­dzi­ca) po­win­no­ściach. Po­czuć się sobą, na­tu­ral­nym i od­prę­żo­nym. Kil­ka dni póź­niej, gdy po­ja­wił się ten sam te­mat, W. przy­po­mniał so­bie, jak w dzien­ni­ku uczuć wy­czy­tał, że lubi być na po­wie­trzu, a całe ży­cie prze­sie­dział w domu. Te­raz do­strzegł, że to jego dziec­ko we­wnętrz­ne ze swej na­tu­ry naj­bar­dziej lubi prze­by­wać na łące, w le­sie, wła­śnie w gó­rach. Ale we­wnętrz­ny ro­dzic za­mknął W. nie­mal na za­wsze w po­miesz­cze­niach: pra­cow­niach, bi­blio­te­kach, sa­lach wy­kła­do­wych, re­dak­cjach.

W. uświa­do­mił też so­bie przy­wią­za­nie do cór­ki oraz po­czu­cie winy wo­bec swo­jej mat­ki, głów­nie o to, że wy­pro­wa­dza­jąc się z domu, opu­ścił ją. Po­my­ślał o jej cho­ro­bie, a tak­że o swo­ich. Wy­da­ło mu się, że w jego przy­pad­ku cho­ro­by były me­cha­ni­zmem obro­ny we­wnętrz­ne­go dziec­ka przed ry­go­ra­mi i obo­wiąz­ka­mi na­rzu­ca­ny­mi mu przez ne­ga­tyw­ne­go we­wnętrz­ne­go ro­dzi­ca. Po­tem zo­ba­czył, że wła­ści­wie nie ma przy­ja­ciół. W pod­su­mo­wa­niu jed­nej z se­sji na­pi­sał gło­sem we­wnętrz­ne­go dziec­ka, że jest prze­ra­żo­ne. Nig­dy nie mia­łem żad­ne­go zwie­rząt­ka, nig­dy nie do­sta­łem żad­ne­go pre­zen­tu, któ­ry na­praw­dę by mnie ura­do­wał, nie pa­mię­tam ani jed­nej chwi­li praw­dzi­we­go en­tu­zja­zmu i ra­do­ści z ży­cia, nie mam przy­ja­ciół i na do­da­tek nie mam żad­ne­go przy­wią­za­nia do dóbr ma­te­rial­nych. Czu­ję się, jak­bym był po­zba­wio­ny sa­me­go sie­bie.

W od­po­wie­dzi na skie­ro­wa­ne do we­wnętrz­ne­go dziec­ka py­ta­nie, czy pa­mię­ta, kie­dy ostat­nio coś stwo­rzy­ło, wspo­mniał o du­cho­wym re­por­ta­żu ze Związ­ku Ra­dziec­kie­go, jaki na­pi­sał kil­ka ty­go­dni wcze­śniej. Jego we­wnętrz­ne dziec­ko czu­ło wy­si­łek, ale po­tem – chwa­łę i en­tu­zjazm. Było bar­dzo, bar­dzo szczę­śli­we. Ale gdy to na­pi­sał, po­gu­bił się. Nie wie­dział, czy to od­po­wia­da dziec­ko, czy ro­dzic. Czy może zno­wu ro­dzic na­rzu­cił dziec­ku swo­je war­to­ści. Na py­ta­nie, co naj­bar­dziej lu­bił w szko­le, od­po­wie­dział, że co­dzien­ny bieg z ko­le­ga­mi na­oko­ło fil­trów na du­żej prze­rwie, sma­że­nie i sprze­da­wa­nie pącz­ków oraz dwa obo­zy wę­drow­ne w gó­rach. Ale od razu so­bie też przy­po­mniał przy­pad­ki od­rzu­ce­nia, gdy dzie­ci nie chcia­ły się z nim ba­wić albo fał­szy­wie go oskar­ża­ły. Te­raz też zro­bi­ło mu się smut­no. Tak smut­no, że prze­rwał te ćwi­cze­nia, mimo że zo­sta­ło mu już tyl­ko sześć dni. Póź­niej kil­ka­krot­nie my­ślał, żeby do nich wró­cić i do­koń­czyć, ale za każ­dym ra­zem bał się bólu. Może na­wet nie tyle bólu, co smut­ku.

Po po­wro­cie Ewy za­czę­li się przy­go­to­wy­wać do wy­jaz­du. Po­cząt­ko­wo my­śle­li, że po­ja­dą do Ste­fa­na na Flo­ry­dę, wró­cą do Char­lot­te­svil­le i do­pie­ro wte­dy za­pa­ku­ją się przed po­dró­żą do Wa­szyng­to­nu, a na­stęp­nie No­we­go Jor­ku. Ale W. po­sta­no­wił od razu wy­je­chać. Po­in­for­mo­wał o tym Lucy, swo­ją go­spo­dy­nię. Ta po­wie­dzia­ła, że może ro­bić, co chce, ale za miesz­ka­nie musi za­pła­cić do koń­ca se­me­stru. „To nie jest ho­tel, my tu­taj wy­naj­mu­je­my miesz­ka­nia na cały se­mestr albo wca­le”. W. aku­rat pra­co­wał nad aser­tyw­no­ścią i się uparł, po­mi­mo po­twier­dze­nia od osób po­stron­nych, że Lucy może mieć ra­cję. Ostat­nie­go dnia za­pi­sał w dzien­nicz­ku uczuć: Czu­łem się do­brze, kie­dy nie pod­da­łem się pre­sji. Do­pie­ro po kil­ku la­tach zo­ba­czył, że wy­ra­biał aser­tyw­ność cu­dzym kosz­tem, bo naj­zwy­czaj­niej w świe­cie oszu­kał Lucy. Wte­dy tego nie wi­dział, te­raz za­sta­no­wił się, ile in­nych osób pła­ci­ło cenę jego roz­wo­ju.

W Or­lan­do było cięż­ko. Ste­fan i Ma­rion byli go­ścin­ni i przy­jaź­ni, ale W. nie umiał so­bie po­ra­dzić z dro­bia­zga­mi – wszy­scy ra­zem mu­sie­li się umyć, zjeść śnia­da­nie, przy­go­to­wać do wy­jaz­du; mie­li róż­ne po­trze­by i róż­ne pla­ny. Na dru­gi dzień mie­li po­je­chać ra­zem ze Ste­fa­nem, bo nie zna­li dro­gi. Umó­wi­li się na 8.20, ale wy­szli z po­ko­ju pięć mi­nut póź­niej i Ste­fa­na już nie było. Zdzi­wi­li się, że nie po­cze­kał, póź­niej wy­tłu­ma­czył im, że są­dził, iż się roz­my­śli­li. To była wiel­ka na­ucz­ka: cze­ka­nie jest for­mą ena­bling, czy­li za­chę­ca do spóź­nia­nia się i w ogó­le do bra­ku od­po­wie­dzial­no­ści.

Wte­dy W. jesz­cze o tym nie wie­dział, więc się wku­rzył. Iry­to­wał się zresz­tą tak czę­sto, że ze­szyt znów był pra­wie w ca­ło­ści czer­wo­ny. Gdy W. kie­dyś za­py­tał Ste­fa­na, co ma ro­bić z nową falą zło­ści, ten znów wstał od biur­ka, pod­szedł do bi­blio­te­ki i wrę­czył mu książ­kę.

– Do­pie­ro się uka­za­ła – po­wie­dział.

W. prze­czy­tał ty­tuł: Feel that Fear and Do It Any­way (Nie bój się bać). Nie było tam sło­wa o zło­ści. Zdzi­wio­ny spoj­rzał na Ste­fa­na.

– Prze­rób ją sta­ran­nie. Nic lep­sze­go nie mogę ci do­ra­dzić.

Świę­ta spę­dzi­li u przy­ja­ciół w Wa­szyng­to­nie i w No­wym

Jor­ku. W Nowy Rok byli w gó­rach w Cha­tham w sta­nie Nowy Jork. Ostat­nie za­pi­ski w ze­szy­cie W. zro­bił pod datą 29-31 grud­nia 1988. Zo­ba­czył, że był to rok ogrom­nej pra­cy – nad sobą i nad sto­sun­ka­mi w ro­dzi­nie. Po­czuł, że mimo po­tknięć i trud­no­ści ma pra­wo być z sie­bie dum­ny. I że na­le­ży mu się urlop.

Po­tem jesz­cze przez mie­siąc jeź­dzi­li po Ame­ry­ce. Pierw­szy raz od wyj­ścia z Far­my po­nad pięć lat wcze­śniej W. za­nie­chał wie­czor­nych za­pi­sków, dzien­ni­ka uczuć i mi­tyn­gów AA. Pró­bo­wał po­zbyć się cię­ża­ru po­win­no­ści. Nie chciał wciąż mu­sieć ro­bić to i jesz­cze to, i jesz­cze co in­ne­go. Skon­cen­tro­wał się na sa­mym ży­ciu – na wy­kła­dach, na po­dró­żach, na od­wie­dzi­nach zna­jo­mych, na mu­ze­ach, kon­cer­tach i nar­tach.

Nie­dłu­go po­tem od­czuł wzrost ner­wo­wo­ści, a w dro­dze do Pol­ski – głę­bo­ki kry­zys toż­sa­mo­ści. Już w sa­mo­lo­cie po­sta­no­wił po­wró­cić do wie­czor­nych za­pi­sków, a tak­że do po­ran­nych me­dy­ta­cji i lek­tur.

* * *

Naj­pierw prze­czy­tał po­le­co­ną, a ra­czej na­ka­za­ną przez Ste­fa­na książ­kę o per­fek­cjo­ni­zmie. Jej au­to­rem był Brian L., trzeź­wie­ją­cy al­ko­ho­lik. Już na sa­mym po­cząt­ku za­cie­ka­wił W. sło­wa­mi: „Per­fek­cjo­ni­ści mają bar­dzo wie­le osią­gnięć i bar­dzo mało ra­do­ści”.

W. nie mu­siał stu­dio­wać za­na­li­zo­wa­nych w książ­ce ob­ja­wów per­fek­cjo­ni­zmu, gdyż już miał je czar­no na bia­łym w swo­im ob­ra­chun­ku. Nig­dy nie po­tra­fił przy­znać się do błę­du. Błąd był dla nie­go klę­ską, a nie oka­zją, by cze­goś się na­uczyć. Z tego sa­me­go po­wo­du sta­rał się za wszel­ką cenę udo­wad­niać, że to on za­wsze ma ra­cję. Wią­zał się z tym lęk przed kry­ty­ką, a jed­no­cze­śnie pa­ra­li­żu­ją­cy strach, że coś, co robi, może oka­zać się nie­do­sko­na­łe. Stąd blok pi­sar­ski, któ­ry nie po­zwa­lał mu ca­ły­mi ty­go­dnia­mi na­pi­sać pierw­sze­go zda­nia ar­ty­ku­łu czy książ­ki. Do­pie­ro po jego prze­ła­ma­niu po­tra­fił pi­sać dość wart­ko. Ale od­kła­da­jąc – wła­śnie z po­wo­du tego blo­ku – za­da­nia na ostat­nią chwi­lę, wy­ko­ny­wał je nad­ludz­kim wy­sił­kiem. To z ko­lei pro­wa­dzi­ło go do wnio­sku, że wszyst­ko może zro­bić nie­mal na­tych­miast. Kie­dyś zresz­tą sam na­pi­sał w dwa ty­go­dnie dużą ga­ze­tę „Druk”, za­mó­wio­ną u nie­go przez za­rząd po­li­gra­fii na czte­rech­set­le­cie dru­kar­stwa pol­skie­go. Ma­jąc taką zdol­ność, W. brał na sie­bie zbyt wie­le zo­bo­wią­zań i przyj­mo­wał nie­re­ali­stycz­ne ter­mi­ny. Wią­za­ło się to z jed­nej stro­ny z nie­umie­jęt­no­ścią od­ma­wia­nia, a z dru­giej – z za­chłan­no­ścią na wszyst­ko, zwłasz­cza na suk­ces i uzna­nie. W. chciał być naj­lep­szy, do­sko­na­ły, po­dzi­wia­ny; nic mu nie spra­wia­ło ta­kiej sa­tys­fak­cji jak po­chwa­ła, że nikt inny nie zro­bił­by cze­goś tak do­brze i tak szyb­ko jak on.

Per­fek­cjo­nizm po­wo­do­wał u W. dwu­bie­gu­no­we wi­dze­nie sa­me­go sie­bie. Albo był do­sko­na­ły, albo – gdy ta do­sko­na­łość mu się nie uda­wa­ła – od razu uwa­żał, że nic nie jest wart. Na wet gdy raz nie zro­bił gim­na­sty­ki, uznał, że od razu pa­da­ła cała jego hie­rar­chia war­to­ści. Kie­dyś za­pi­jał, po­tem wpa­dał w okre­sy lęku, nie­po­ko­ju, roz­draż­nie­nia i zło­ści. Oczy­wi­ście per­fek­cjo­nizm ro­dził u W. rów­nież nie­cier­pli­wość wo­bec nie­do­sko­na­ło­ści in­nych lu­dzi.

W cza­sie trzeź­wie­nia nie­wie­le się zmie­ni­ło. Może nie­co ła­twiej pi­sał, zwłasz­cza od kie­dy Dan F. po­wie­dział mu na jed­nym z pierw­szych mi­tyn­gów AA w War­sza­wie, że pi­sa­nie to sta­wia­nie czar­nych znacz­ków na pa­pie­rze. Alvin Tof­fler z ko­lei po­wie­dział W., że my­śląc o blo­ku pi­sar­skim, może so­bie wy­obra­zić dwu­ki­lo­gra­mo­wą kurę, któ­ra chce znieść pię­cio­ki­lo­we jaj­ko. Od­tąd, sia­da­jąc do pi­sa­nia, W. po­wta­rzał so­bie, że ma tyl­ko pi­sać jed­no zda­nie po dru­gim, jak­by kura zno­si­ła małe ja­jecz­ka. Po­ma­ga­ło, choć nie za­wsze. Nie­mal nig­dy, kie­dy W. są­dził, że to, co chce na­pi­sać, ma być waż­ne. Mniej też było bi­po­lar­ne­go wi­dze­nia; gdy coś się nie uda­ło, W. po­tra­fił to za­ak­cep­to­wać bez ta­kie­go po­czu­cia klę­ski jak daw­niej. Ale to wszyst­ko były nie­wiel­kie wy­spy na oce­anie per­fek­cjo­ni­zmu, któ­re­go naj­lep­szym do­wo­dem – nie tyl­ko dla Ste­fa­na – był spo­sób, w jaki pra­co­wał nad czwar­tym kro­kiem.

Brian L. pi­sał o jesz­cze in­nych skut­kach per­fek­cjo­ni­zmu, na któ­re W. nie zwró­cił uwa­gi w swo­im ob­ra­chun­ku, ale któ­re te­raz w so­bie od­na­lazł. Choć­by ma­ni­pu­la­cja i za­ła­twia­nie za in­nych ich spraw, któ­re za­pew­nia per­fek­cjo­ni­stom po­czu­cie waż­no­ści i wła­dzy. Przy­kła­dem mogą być mał­żon­ko­wie do­mi­nu­ją­cy swo­ich part­ne­rów, na­do­pie­kuń­czy ro­dzi­ce oraz zbyt wie­le wy­ma­ga­ją­cy pra­co­daw­cy. W. z tym na­tych­miast się utoż­sa­mił. Za­wsze sta­rał się za­ła­twiać spra­wy in­nych lu­dzi, a te­raz zo­ba­czył, iż ro­bił to po to, żeby sa­me­mu się do­war­to­ścio­wać. Za­pi­sał więc: Nie da­waj ni­ko­mu rad, do­pó­ki cię nie po­pro­szą. I nie za­ła­twiaj ni­ko­mu ich spraw, na­wet je­śli cię po­pro­szą.

Środ­ka­mi na per­fek­cjo­nizm mia­ły być ak­cep­ta­cja i po­ko­ra. Ak­cep­ta­cja wła­snej sy­tu­acji, sła­bo­ści i błę­dów, a tak­że nie­do­sko­na­ło­ści in­nych lu­dzi. Po­moc­ne jest rów­nież ogra­ni­cza­nie ocze­ki­wań wo­bec sie­bie i in­nych oraz wy­ko­rze­nie­nie my­śle­nia w ka­te­go­riach: ja­kie to strasz­ne, że coś się nie uda­ło, że cze­goś nie umia­łem, że ktoś coś zro­bił. Uni­ka­nie słów „mu­szę” i „po­wi­nie­nem” oraz sta­wia­nie re­ali­stycz­nych ce­lów od daw­na było na li­ście zmian, nad któ­ry­mi W. pra­co­wał.

Czy­ta­jąc książ­kę Bria­na L. oraz za­sta­na­wia­jąc się nad wła­snym per­fek­cjo­ni­zmem, W. do­szedł do ogól­niej­szych wnio­sków. Uwa­żał, że re­zul­ta­tem per­fek­cjo­ni­zmu jest po­gor­sze­nie wła­sne­go sa­mo­po­czu­cia. Ni­skie po­czu­cie wła­snej war­to­ści, nad­mier­ny kry­ty­cyzm wo­bec sa­me­go sie­bie, py­cha i po­dob­ne uczu­cia są we­wnętrz­ny­mi spra­wa­mi czło­wie­ka. Ale środ­ki na te nie­ja­ko „we­wnętrz­ne” do­le­gli­wo­ści znaj­du­ją się w sto­sun­kach z in­ny­mi ludź­mi. Po­ko­ra, uczci­wość, skrom­ność, doj­rza­łość prze­ja­wia­ją się w kon­tak­tach mię­dzy ludź­mi, ale po­pra­wia­ją na­strój we­wnętrz­ny. Z dru­giej stro­ny per­fek­cjo­nizm po­gar­sza sto­sun­ki z in­ny­mi ludź­mi. Nie­to­le­ran­cja, nad­mier­ne ocze­ki­wa­nia, kry­ty­cyzm, za­zdrość – wszyst­ko to od­dzie­la od lu­dzi. Ale środ­ki za­rad­cze po­le­ga­ją nie­mal wy­łącz­nie na zmia­nie po­staw „we­wnętrz­nych” czło­wie­ka, czy­li tego, co znaj­du­je się w nim. W. za­pi­sał: Klu­czem do zwal­cze­nia per­fek­cjo­ni­zmu są moje po­sta­wy. Ale nie mogę ich zmie­nić bez in­nych lu­dzi. Po­trze­bu­ję in­nych po to, by do­strzec wła­sny per­fek­cjo­nizm. Po­trze­bu­ję in­nych po to, bym sta­wał się lep­szy, i po to, bym nie chciał być do­sko­na­ły.

Być może na­pi­sał to nie tyl­ko pod wpły­wem książ­ki Bria­na L., lecz tak­że pra­cy o al­tru­izmie, któ­rą pi­sał. Roz­ma­wiał przy tej oka­zji z wie­lo­ma mą­dry­mi ludź­mi. Naj­bar­dziej utkwi­ła mu w pa­mię­ci dłu­ga roz­mo­wa z księ­dzem Ti­sch­ne­rem. Wy­szedł­szy z niej za­pi­sał: Po­trze­bu­je­my in­nych, aby zro­zu­mieć sa­mych sie­bie. Te­raz wie­dział, że po­trze­bu­je­my ich nie tyl­ko po to, żeby zro­zu­mieć, tak­że po to, by sie­bie kształ­to­wać.

Czy­ta­jąc książ­kę Bria­na L., W. sta­rał się wpro­wa­dzić w ży­cie na­uki Ste­fa­na w spra­wie or­ga­ni­za­cji cza­su oraz pla­no­wa­nia za­jęć i wy­dat­ków. Uło­żył so­bie bar­dzo ogól­ny plan dnia. Za­pi­sał, na co musi mieć ile pie­nię­dzy i co chciał­by ku­pić so­bie i ro­dzi­nie za po­zo­sta­łe. Zro­bił li­stę moż­li­wo­ści ży­cio­wych: gdzie mógł­by pra­co­wać i co mógł­by pi­sać. Po­tem skre­ślił po­ło­wę i zo­sta­wił naj­waż­niej­sze. I tak zo­sta­ło tego dużo za dużo. Ale wy­glą­da­ło to nie­źle. Mu­siał dbać o trzeź­wość i wła­sny roz­wój, pra­co­wać, mieć czas dla ro­dzi­ny i zna­jo­mych, na służ­bę w AA, na or­ga­ni­za­cję ży­cia i pra­cy, na po­sił­ki i na od­po­czy­nek. Chciał zna­leźć czas na sport, wy­ciecz­ki, kon­cer­ty lub słu­cha­nie mu­zy­ki w domu, cza­sem na kino lub wi­zy­ty u zna­jo­mych, tro­chę na te­le­wi­zję. Miał na­dzie­ję na po­dró­że i nar­ty.

Po­tem za­czął za­pi­sy­wać, jak mu to wy­cho­dzi. Zro­bił ta­bel­kę cza­su na każ­dy dzień ty­go­dnia i za­czął wpi­sy­wać, co kie­dy ro­bił. Ob­li­czał łącz­ny czas prze­zna­czo­ny na każ­dą ka­te­go­rię. Ko­ry­go­wał. Mniej wię­cej po ty­go­dniu był w tym sa­mym punk­cie i w ta­kim sa­mym sta­nie, jak mie­siąc wcze­śniej, kie­dy za­trzy­ma­ły się ze­ga­ry. Do­strzegł, że chciał osią­gnąć per­fek­cyj­ny plan dnia w cza­sie, gdy aku­rat pra­co­wał nad per­fek­cjo­ni­zmem. Zro­zu­miał, że ob­se­sji nie moż­na się po­zbyć sa­mym po­sta­no­wie­niem. Że może to wy­ma­gać dłuż­sze­go cza­su. Na ra­zie zre­zy­gno­wał z ja­kich­kol­wiek ob­li­czeń i ta­be­lek. Nie me­dy­to­wał co­dzien­nie rano, tyl­ko cza­sa­mi. Dość szyb­ko po­czuł ulgę.

Ko­lej­na książ­ka po­zwo­li­ła W. in­a­czej spoj­rzeć na to, cze­go wła­śnie się uczył, i na sie­bie sa­me­go. No­si­ła ty­tuł Un­der­stan­ding. Eli­mi­na­ting Stress and Dis­sa­tis­fac­tion in Life and Re­la­tion­ships (Zro­zu­mie­nie. Wy­eli­mi­no­wa­nie stre­su i nie­za­do­wo­le­nia z ży­cia i z re­la­cji z in­ny­mi ludź­mi). Jej au­tor­ką była Jane Nel­sen. Już na sa­mym po­cząt­ku ogrom­ne wra­że­nie wy­war­ła na W. przy­to­czo­na w książ­ce hi­sto­ria Do­re­ne i Char­le­sa, któ­rzy nie po­tra­fi­li się wy­zwo­lić spod fał­szy­wych sys­te­mów wie­rzeń z prze­szło­ści i nadal dzia­ła­li, opie­ra­jąc się na nich. „Daw­no temu Do­re­ne mia­ła zda­rze­nie, któ­re zin­ter­pre­to­wa­ła jako do­wód, że jest nic nie­war­ta. Prze­kształ­ci­ła tę in­ter­pre­ta­cję w prze­ko­na­nie, któ­re od­tąd znie­kształ­ca­ło każ­de jej do­świad­cze­nie ży­cio­we. Nie zda­jąc so­bie z tego spra­wy, przez całe ży­cie szu­ka­ła do­wo­dów na po­twier­dze­nie jej prze­ko­na­nia, że się nie li­czy. Była tak na tym skon­cen­tro­wa­na, że nie do­strze­ga­ła żad­nych do­wo­dów, któ­re mo­gły­by pod­wa­żyć to jej prze­świad­cze­nie”.

W. prze­czy­tał ten frag­ment raz, dru­gi, dzie­sią­ty. Prze­cież w jego przy­pad­ku do­kład­nie taką samą rolę ode­gra­ło prze­ko­na­nie, że jest od­rzu­ca­ny. I lęk przed od­rzu­ce­niem. W. nie wie­dział, skąd się to wzię­ło, nie mógł przy­po­mnieć so­bie kon­kret­ne­go zda­rze­nia, kie­dy ten lęk się w nim osa­dził, ale wie­dział, że on nim kie­ro­wał. Że pa­trzał na świat przez pry­zmat tego lęku i w każ­dym, na­wet naj­bar­dziej nie­win­nym za­cho­wa­niu wi­dział od­rzu­ce­nie.

Za­pi­sał więc: Mój oj­ciec wca­le mnie nie od­rzu­cał. Ko­chał mnie tak, jak umiał. Dzie­ci w szko­le wca­le mnie nie od­rzu­ca­ły. One dzia­ła­ły pod wpły­wem wła­snych uczuć, nie­pew­no­ści i lę­ków. Mój brat nie od­rzu­cał mnie, po­stę­po­wał tak jak każ­dy star­szy brat. Kry­ty­cyzm nie był od­rzu­ce­niem. To tyl­ko ja to tak in­ter­pre­to­wa­łem. NIE BY­ŁEM OD­RZU­CO­NY, cho­ciaż całe moje ży­cie było opar­te na bez­pod­staw­nym lęku przed od­rzu­ce­niem, a póź­niej na prze­ko­na­niu o tym, że by­łem. Ono też kształ­to­wa­ło moje re­la­cje ze świa­tem. Nel­sen pi­sa­ła, że my­śląc, iż zo­sta­nie­my od­rzu­ce­ni, za­cho­wu­je­my się w spo­sób, któ­ry rze­czy­wi­ście za­chę­ca in­nych do od­rzu­ce­nia. Albo do­pa­tru­je­my się od­rzu­ce­nia w za­cho­wa­niach, któ­re nie mają z nim nic wspól­ne­go. W. przy­po­mniał so­bie, jak czę­sto pró­bo­wał zna­leźć wy­ja­śnie­nia po­czu­cia od­rzu­ce­nia oraz jego przy­czyn, by zmniej­szyć swój ból. Te­raz zo­ba­czył, że to wszyst­ko było nie­po­trzeb­ne. Od­czuł ulgę.

W dal­szej czę­ści książ­ki Nel­sen pod­wa­ża­ła wie­le po­tocz­nych mi­tów na te­mat ro­dzi­ciel­stwa. Choć­by ten, że pro­ble­my wy­cho­waw­cze trze­ba roz­wią­zy­wać na­tych­miast. Albo że dzie­ci mają być wi­dzia­ne, ale nie sły­sza­ne. W. za­pi­sał so­bie: nie ka­rać, być prze­wod­ni­kiem, być przy­ja­cie­lem dziec­ka, nie roz­wią­zy­wać kry­zy­sów od razu, dać czas ochło­nąć, nie zwa­żać na oce­ny in­nych oraz po­zwo­lić dzie­ciom mó­wić; słu­chać ich.

Chy­ba wła­śnie od tej książ­ki za­czął się zmie­niać jego sto­su­nek do dzie­ci i re­la­cje z nimi. Uznał, że się cze­goś na­uczył, gdy

Mag­da po­wie­dzia­ła mu, że jest je­dy­nym do­ro­słym, któ­ry na­praw­dę słu­cha, co dzie­ci mó­wią.

Na ko­niec lek­tu­ry książ­ki Jane Nel­sen W. wpi­sał do ze­szy­tu swo­ich ulu­bio­nych me­dy­ta­cji na­stę­pu­ją­cy frag­ment:

Ka­mie­niem wę­giel­nym złud­ne­go, ale znie­wa­la­ją­ce­go wię­zie­nia umy­słu są my­śli, któ­re two­rzą po­czu­cie bra­ku bez­pie­czeń­stwa. Ścia­ny tego wię­zie­nia są zbu­do­wa­ne ze wszyst­kich form, ja­kie może przy­bie­rać brak po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa: wła­snej waż­no­ści, nie­po­ko­ju, nie­umiar­ko­wa­ne­go pi­cia, ob­żar­stwa, osą­dza­nia i ocze­ki­wań pod ad­re­sem in­nych, stre­su, bra­ku sa­tys­fak­cji, de­pre­sji, ob­wi­nia­nia. Su­fit sta­no­wi prze­ko­na­nie, że te my­śli od­zwier­cie­dla­ją rze­czy­wi­stość.

Czę­sto po­rów­ny­wał tę wi­zję z inną bu­dow­lą, o któ­rej mowa w aow­skiej ksią­żecz­ce 24 go­dzi­ny na dobę (me­dy­ta­cja na dzień 27 grud­nia – tłu­ma­cze­nie au­to­ra. W pol­skim wy­da­niu 24 go­dzi­ny na dobę, Me­dia Ro­dzi­na, 1995, prze­kład Zu­zan­ny J. gubi me­ta­fo­rę domu, któ­ra w ory­gi­na­le an­giel­skim czy­ni tę me­dy­ta­cję po­dob­ną do cy­ta­tu z książ­ki Jane Nel­sen):

„Zbu­duj swo­je ży­cie na so­lid­nym fun­da­men­cie szcze­rej wdzięcz­no­ści za boże bło­go­sła­wień­stwa i praw­dzi­wej po­ko­ry, wy­ni­ka­ją­cej z prze­ko­na­nia, że nie je­steś ich wart. Oprzyj szkie­let swe­go ży­cia na dys­cy­pli­nie we­wnętrz­nej; uwa­żaj na ego­izm, le­ni­stwo i sa­mo­za­do­wo­le­nie. Zbu­duj ścia­ny swe­go ży­cia ze służ­by dla in­nych, po­ma­ga­jąc im zna­leźć dro­gę. Dach ułóż z mo­dli­twy i chwil wy­ci­sze­nia, gdy bę­dziesz cze­kać na boże wska­zów­ki, pły­ną­ce z góry. I otocz swo­je ży­cie ogro­dem, w któ­rym za­kwit­ną spo­kój umy­słu, po­go­da du­cha oraz głę­bo­ka wia­ra”.

* * *

Po po­wro­cie do Pol­ski W. prze­czy­tał ze­szy­ty za­pi­sa­ne w Ame­ry­ce. Zo­ba­czył, jak waż­ny był ostat­ni rok i jak wie­le w tym cza­sie zro­bił. Pra­ca nad współ­uza­leż­nie­niem i nad zło­ścią, czwar­ty krok, od­kry­wa­nie we­wnętrz­ne­go dziec­ka, ra­dze­nie so­bie z sa­mot­no­ścią i tę­sk­no­tą w Ame­ry­ce. Jed­no­cze­śnie świa­do­mość, jak trud­ne jest za­sto­so­wa­nie tej wie­dzy w ży­ciu, opar­cie się in­stynk­tom, emo­cjom, ura­zom i opa­no­wa­nie draż­li­wo­ści. Wszyst­ko, co ro­bił, do cze­go do­cho­dził, na­gle roz­sy­py­wa­ło się w pył przy naj­drob­niej­szych po­dmu­chach emo­cji, ja­kie to­wa­rzy­szy­ły re­la­cjom z in­ny­mi ludź­mi, zwłasz­cza naj­bliż­szy­mi.

Jesz­cze w Char­lot­te­svil­le W. za­pi­sał so­bie, by w przy­szłym roku po­zbyć się dą­że­nia do kon­tro­li, lęku i zło­ści. Pla­no­wał skon­cen­tro­wać się na sto­sun­kach w ro­dzi­nie oraz na lep­szym go­spo­da­ro­wa­niu cza­sem i pie­niędz­mi. Tyl­ko tak, by nie na­rzu­cać so­bie zbyt sztyw­nych ram i po­zbyć się nad­mier­ne­go po­czu­cia po­win­no­ści. Spie­szyć się po­wo­li, może znów wcze­śniej za­czy­nać dzień. My­ślał o tym, by na­uczyć się ra­cjo­nal­niej od­po­czy­wać i znaj­do­wać czas na roz­ryw­ki. Chciał też za­cząć ko­lej­ne kro­ki AA. My­ślał też o tym, by czę­ściej cho­dzić na mi­tyn­gi.

Ale nie cho­dził – mimo iż nie­zmien­nie uwa­żał, że swo­ją trzeź­wość i roz­wój za­wdzię­cza przede wszyst­kim wspól­no­cie i pro­gra­mo­wi AA. Gdy spo­ty­kał się z ko­le­ga­mi ze wspól­no­ty, czę­sto sły­szał plot­ki, któ­re go od niej od­da­la­ły. Z tym, że to od­da­le­nie do­ty­czy­ło nie tyl­ko AA. Czuł na­ra­sta­ją­cy dy­stans do daw­nych przy­ja­ciół. Spo­ty­kał się z ludź­mi, ale jak­by już nie na­le­żał ani do gro­na daw­nych ko­le­gów ze stu­diów, ani przy­ja­ciół za­wo­do­wych. Sie­dział przy jed­nym sto­le w Ha­la­mie ze swo­im daw­nym ido­lem, wiel­kim pi­sa­rzem, i czuł dy­stans, ale nie taki, jak w mło­do­ści, kie­dy bał się, czy sła­wa tam­te­go do­pu­ści W. w jego po­bli­że. Te­raz wie­dział, że jest do­pusz­czo­ny, ale jak­by nie chciał pod­cho­dzić bli­żej. Roz­mo­wy wy­da­wa­ły mu się miał­kie, plot­ki go nu­dzi­ły, na­rze­ka­nia na kraj, po­li­ty­kę i świat od­py­cha­ły go. W re­zul­ta­cie znów czuł wo­kół sie­bie, ale te­raz bar­dziej z wła­sne­go wy­bo­ru, pust­kę i szkla­ną szy­bę, któ­ra od­dzie­la­ła go od in­nych. Za­sta­na­wiał się, czy ta od­le­głość od lu­dzi nie jest efek­tem jego pra­cy nad sobą. Nie my­ślał o niej w ka­te­go­riach ego­izmu, ale kon­cen­tra­cji, któ­ra sku­pia­ła świa­tło na jego pro­ble­mach do tego stop­nia, że zo­sta­wa­ło go nie­wie­le, by świe­cić w inne stro­ny.

Cho­ciaż jed­no­cze­śnie uczył się słu­chać in­nych. Za­wsze do­tąd za­ję­ty wy­łącz­nie sobą i opo­wia­da­ją­cy nie­mal wy­łącz­nie o so­bie, te­raz co­raz czę­ściej pa­mię­tał o tym, by py­tać in­nych, co ro­bią i są­dzą, a je­śli tyl­ko chcie­li mó­wić – uważ­nie słu­chał. Czę­sto go coś nu­dzi­ło, ale mimo to słu­chał. Cho­ciaż kie­dyś inny wiel­ki pi­sarz po­wie­dział z po­bła­ża­niem, że W. ma w gło­wie za wie­le roz­wią­zań i za mało py­tań.

Pi­sarz miał ra­cję. Może W. nadal się mą­drzył. Miał go­to­we roz­wią­za­nie każ­de­go pro­ble­mu i od­po­wiedź na każ­de py­ta­nie, ja­kie pa­dło w pro­mie­niu kil­ku­dzie­się­ciu me­trów od nie­go. Szcze­gól­nie bo­le­śnie za­pa­mię­tał jed­no zda­rze­nie. Było to w mar­cu, pod­czas ob­rad Okrą­głe­go Sto­łu. W. za­wsze stro­nił od udzia­łu w po­li­ty­ce, ale był za­mi­ło­wa­nym ob­ser­wa­to­rem. Jako dość zna­ny dzien­ni­karz miał do­stęp do wie­lu osób pu­blicz­nych z krę­gu wła­dzy i opo­zy­cji. W 1980 roku był człon­kiem Rady Sto­wa­rzy­sze­nia Dzien­ni­ka­rzy Pol­skich. W 1981 roku był jed­nym z dzien­ni­ka­rzy obec­nych pod­czas zjaz­du „So­li­dar­no­ści”. W la­tach osiem­dzie­sią­tych nie dzia­łał w pod­zie­miu ani nie wy­emi­gro­wał, nadal pra­co­wał jako dzien­ni­karz w mie­sięcz­ni­ku „Li­te­ra­tu­ra”, do­sta­wał pasz­port, wy­jeż­dżał na uczel­nie ame­ry­kań­skie, gdzie za­ra­biał na ży­cie, to­też przy­sy­ła­ne przez nie­go ar­ty­ku­ły i roz­mo­wy ni­ko­go w Pol­sce nic nie kosz­to­wa­ły. Ro­bił swo­je, ni­ko­mu nie szko­dził, a przede wszyst­kim wy­cho­dził z al­ko­ho­li­zmu. Pod­czas waż­nych wy­da­rzeń lat osiem­dzie­sią­tych naj­czę­ściej nie było go w Pol­sce.

Okrą­gły Stół za­in­te­re­so­wał W., choć nie od razu. Nie bar­dzo wie­rzył, żeby ko­mu­ni­ści trak­to­wa­li to po­waż­nie. Ale za­cie­ka­wi­ła go dy­na­mi­ka roz­mów opo­zy­cji z wła­dzą. Przy­pad­ko­wo spo­tka­ny ko­le­ga szkol­ny, któ­ry pra­co­wał w biu­rze pra­so­wym rzą­du, za­ła­twił mu prze­pust­kę dzien­ni­kar­ską na ob­ra­dy. W. chciał być neu­tral­nym ob­ser­wa­to­rem. Ale szyb­ko prze­ko­nał się, że to było nie­moż­li­we.

Pierw­sze­go dnia, za­raz po wej­ściu, spo­tkał na ko­ry­ta­rzu zna­jo­me­go pro­fe­so­ra, któ­ry był do­rad­cą opo­zy­cji. Za­sko­czo­ny za­py­tał W.: „A ty skąd się tu wzią­łeś?”. W jego to­nie W. wy­czuł po­dejrz­li­wość. Gdy po­wie­dział, jak do­stał prze­pust­kę, zna­jo­my od­szedł bez sło­wa. Po­dob­nie było z dru­gim, jesz­cze bliż­szym ko­le­gą z cza­sów wspól­nej dzia­łal­no­ści w SDP.

W. zro­zu­miał, że tam nie było miej­sca na neu­tral­nych ob­ser­wa­to­rów. Albo ktoś był z nami, albo z nimi, prze­ciw nam. Li­stę „na­szych”, tak­że dzien­ni­ka­rzy, każ­da stro­na ukła­da­ła osob­no. Trud­no było się więc dzi­wić po­dejrz­li­wo­ści, gdy zo­ba­czy­li swo­je­go ko­le­gę, o po­dob­nych po­glą­dach, ale nie z ich li­sty. Od razu obu­dzi­ło się po­czu­cie od­rzu­ce­nia W. i pra­gnie­nie, by go za­ak­cep­to­wa­no.

Pierw­szym, któ­ry to zro­bił, był inny ko­le­ga ze szko­ły, je­den z nie­kwe­stio­no­wa­nych przy­wód­ców in­te­lek­tu­al­nych an­ty­ko­mu­ni­stycz­nej opo­zy­cji. Lu­bi­li się, spo­ro cza­su spę­dzi­li ra­zem pod­czas zjaz­du „So­li­dar­no­ści”. W. po­wie­dział mu, że czu­je się tu­taj głu­pio, ko­le­ga go zro­zu­miał i za­opie­ko­wał się nim. Przed­sta­wił W. kil­ku waż­nym ne­go­cja­to­rom związ­ko­wym i ten szyb­ko po­czuł się pew­niej. Od­tąd W. cho­dził od sto­li­ka do sto­li­ka i ob­ser­wo­wał.

Szyb­ko do­szedł do wnio­sku, że im wyż­szy był szcze­bel roz­mów, tym wię­cej gło­szo­no wspól­nych idei, ogól­nych ha­seł i de­kla­ro­wa­nej chę­ci po­ro­zu­mie­nia. Ale czym ni­żej, przy tak zwa­nych pod­sto­li­kach, gdzie oma­wia­no szcze­gó­ło­we spra­wy, tym sil­niej­szy był opór stro­ny rzą­do­wej przed ja­ki­mi­kol­wiek istot­ny­mi zmia­na­mi. Wi­dać było, że do­kład­nie wie­dzie­li, gdzie są kon­fi­tu­ry. Z dru­giej stro­ny W. był za­sko­czo­ny, jak do­sko­na­le przy­go­to­wa­na do roz­mów była stro­na opo­zy­cyj­na. Skąd mie­li tak do­kład­ną wie­dzę o rze­czy­wi­stych, a nie fa­sa­do­wych me­cha­ni­zmach wła­dzy, sko­ro jej sami nig­dy nie spra­wo­wa­li?

Po kil­ku dniach W. był już pew­ny swe­go sta­tu­su i co­raz czę­ściej prze­by­wał w gro­nie de­le­ga­tów opo­zy­cji. Za­zwy­czaj przy­słu­chi­wał się ob­ra­dom sto­li­ka, któ­ry oma­wiał zmia­ny ustro­jo­we.

W. znał się na tym, więc cza­sem ja­cyś ne­go­cja­to­rzy go o coś py­ta­li. Z re­gu­ły sam spie­szył z ra­da­mi i su­ge­stia­mi.

W czwar­tek 23 lu­te­go stro­na rzą­do­wa mia­ła przed­sta­wić swo­je osta­tecz­ne pro­po­zy­cje. Naj­wi­docz­niej w sa­mym rzą­dzie trwa­ły dys­ku­sje i tar­gi, to­też prze­rwa się prze­dłu­ża­ła. W. co­raz na­mięt­niej coś oma­wiał, żar­to­wał ze szkol­nym ko­le­gą, mą­drzył się. Już nie krył swo­jej nie­chę­ci wo­bec stro­ny rzą­do­wej. Gdy wzno­wio­no ob­ra­dy, wszedł ra­zem z nimi na salę. Nie usiadł co praw­da przy sa­mym sto­le, ale nie zo­stał z resz­tą dzien­ni­ka­rzy przy drzwiach. Przy­su­nął so­bie krze­sło, tak by sie­dzieć niby w dru­gim rzę­dzie, ale tuż za swo­im ko­le­gą. Na­wet wy­jął ma­gne­to­fon, by na­grać re­ak­cję na ze­staw pro­po­zy­cji przy­nie­sio­nych w tecz­ce. Wie­dział, że za­raz będą wa­żyć się losy Pol­ski. Kil­ka razy na­chy­lił się do ko­le­gi i coś mu mó­wił.

W pew­nym mo­men­cie sie­dzą­cy na dru­gim koń­cu sto­łu inny ko­le­ga, też dzien­ni­karz, któ­ry zna­lazł się po stro­nie rzą­do­wej, wstał i pod­szedł do ochro­ny. Po chwi­li dwaj po­rząd­ko­wi po­de­szli do W., a je­den z nich sta­now­czo za­py­tał, skąd się tu wziął. Po­wie­dział, że jest dzien­ni­ka­rzem. Ale ten frag­ment ob­rad jest za­mknię­ty dla pra­sy, od­po­wie­dzie­li i ka­za­li mu na­tych­miast wyjść. W. po­pro­sił o kil­ka mi­nut, żeby mógł wyjść ho­no­ro­wo, a nie wy­rzu­co­ny jak nie­grzecz­ny sztu­bak. Zgo­dzi­li się.

Wie­czo­rem za­pi­sał: Gdy­by nie py­cha, nie­cier­pli­wość i pa­ja­co­wa­nie, prze­żył­bym coś na­praw­dę nie­zwy­kłe­go. Ale sam to po­psu­łem. Cze­go się na­uczy­łem? Po­trze­by po­ko­ry i tego, żeby w waż­nych chwi­lach sie­dzieć ci­cho i słu­chać. Wie­rzyć, że lu­dzie tym bar­dziej mnie sza­nu­ją, im mniej osten­ta­cyj­nie się mą­drzę.

Po ja­kimś cza­sie do­pi­sał: I jesz­cze jed­ne­go. Nie bać się od­rzu­ce­nia, ani na­wet wy­rzu­ce­nia. To w koń­cu nie było ta­kie strasz­ne. I w ogó­le nie bać się lu­dzi.