Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza. Tom 1 - Radosław Romaniuk - ebook

Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza. Tom 1 ebook

Radosław Romaniuk

3,2

Opis

Pierwsza na polskim rynku wydawniczym kompletna, analityczna, a przy tym błyskotliwie napisana biografia Jarosława Iwaszkiewicza, pisarza, który przez wiele lat wpływał na kształt polskiej kultury, tworzył literackie kanony estetyczne, budził zainteresowanie swoim życiem i aktywnością artystyczną.
Pierwszy z dwóch tomów obejmuje lata 1894–1939.

Tytuł nie zawiera zdjęć obecnych w wydaniu drukowanym.

 

O książce:

„Potrafię być surowa, ale umiem docenić wnikliwe spojrzenie na biografię mego Ojca. Uważam za wielką zasługę autora, że zbadał ją tak dobrze, łącząc życie i twórczość, wykorzystując nieznane dokumenty. Wiele fragmentów tej książki, zwłaszcza dotyczących okresu ukraińskiego, to były rzeczy, których nie wiedziałam. I nawet było mi trochę wstyd z tego powodu”.

Maria Iwaszkiewicz


„Wiele rzeczy w tym żywocie zadziwia. Zadziwia na przykład programowy i konsekwentnie realizowany estetyzm w czasie pierwszej wojny światowej i rewolucji październikowej. Wśród gorących wydarzeń – Iwaszkiewicz z Kozłowskim cały czas tłumaczą Rimbauda. W nowym świetle jawią się  doświadczenia wojskowe autora Sławy i chwały w czasie walk na Podolu, gdy jednostka artylerii, w której służył, została użyta do pacyfikacji wsi ukraińskich. Wnikliwie, z uwzględnieniem wielu odcieni psychologicznych pokazana została sytuacja społeczna bohatera biografii, żyjącego i działającego w różnych równoległych hierarchiach społecznych, towarzyskich, zawodowych. Jego ambicja, aby w żadnej z nich nie być ubogim krewnym”.

Jacek Łukasiewicz

 

„Znakomita książka! Piszę z rozmysłem „książka”, ponieważ – nie tracąc nic z walorów naukowych – jest to dzieło „do czytania”, przykuwające uwagę czytelnika, pasjonujące w lekturze. Daje się ono czytać na kilka sposobów: jako życiorys artysty, jako prolegomena do dziejów polskiej inteligencji i jako zarys historii polskiej literatury i kultury w okresie dwudziestolecia międzywojennego. (...) Poszczególne tematy i motywy tej opowieści kreśli autor z niesłychaną dbałością o szczegóły, które czerpie z rozmaitych i wielorakich źródeł, nieraz z nieznanych lub trudno dostępnych tekstów archiwalnych. Jego erudycja jest imponująca! Umie przy tym zachować delikatną równowagę pomiędzy wiernością faktom, a ich interpretacją, wielorakością danych, a przejrzystym tokiem narracji”.

Aleksander Fiut

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 848

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (20 ocen)
2
4
11
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Do­bro­sła­wa Pań­kow­ska

Na ob­wo­lu­cie i okład­ce wy­ko­rzy­sta­no zdję­cia ze zbio­rów Mu­zeum im. A. i J. Iwasz­kie­wi­czów w Sta­wi­sku/FO­TO­NO­VA

In­deks osób: Ra­do­sław Ro­ma­niuk

Do­fi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mi­ni­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go.

Au­tor, pra­cu­jąc nad książ­ką w roku 2007, był sty­pen­dy­stą Fun­du­szu Pro­mo­cji Twór­czo­ści Mi­ni­ster­stwa Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Na­ro­do­we­go.

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa 2012

Co­py­ri­ght © by Ra­do­sław Ro­ma­niuk, War­sza­wa 2012

ISBN 978-83-244-0238-0

Wy­daw­nic­two Iskry

Ul. Smol­na 11, 00-375 War­sza­wa

e-mail:[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Na przełomie epok

Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz uro­dził się jako ostat­nie dziec­ko Ma­rii Fran­cisz­ki z Piąt­kow­skich i Bo­le­sła­wa An­to­nie­go Iwasz­kie­wi­cza 20 lu­te­go 1894 roku, wi­kła­jąc się w dwie pod­sta­wo­we dla bio­gra­fów kon­tro­wer­sje: do­ty­czą­ce daty uro­dze­nia oraz imie­nia. W dniu jego przyj­ścia na świat data 20 lu­te­go wid­nia­ła w ka­len­da­rzu ju­liań­skim (tzw. sta­re­go sty­lu), któ­ry obo­wią­zy­wał wów­czas w Im­pe­rium Ro­syj­skim. Od eu­ro­pej­skie­go ka­len­da­rza gre­go­riań­skie­go róż­nił się w XIX wie­ku o 12 dni – tak więc np. w Ga­li­cji lub Pa­ry­żu był to dzień 4 mar­ca. W nie­pod­le­głej Pol­sce jako ofi­cjal­ny zo­stał przy­ję­ty ka­len­darz gre­go­riań­ski, w XX i XXI wie­ku róż­ni­ca mię­dzy nim a ka­len­da­rzem ju­liań­skim zwięk­szy­ła się o jesz­cze je­den dzień. Gdy­by Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz oka­zy­wał pe­dan­tycz­ne przy­wią­za­nie do dnia uro­dzin, mu­siał­by w cią­gu swe­go ży­cia dwu­krot­nie ko­ry­go­wać jego datę. Po­zo­sta­ło więc 20 lu­te­go – ta data fi­gu­ru­je we wszyst­kich słow­ni­kach en­cy­klo­pe­dycz­nych, tego dnia rów­nież nasz bo­ha­ter sym­bo­licz­nie świę­to­wał dzień uro­dzin. Jed­nak nie tyl­ko kre­so­we po­cho­dze­nie i wschod­nia tra­dy­cja skła­nia­ły go do uczcze­nia tego dnia z uszczerb­kiem wo­bec imie­nin.

„Ja nie je­stem ani stycz­nio­wy, ani kwiet­nio­wy Ja­ro­sław” – tłu­ma­czył w roku 1968 w jed­nym z li­stów. „Kie­dy mnie chrzczo­no, nie było jesz­cze w pol­skich ka­len­da­rzach Ja­ro­sła­wa”!… We­dług od­pi­su świa­dec­twa chrztu, któ­ry za­cho­wał się w ar­chi­wum Uni­wer­sy­te­tu Ki­jow­skie­go, sa­kra­men­tu udzie­lo­no 27 kwiet­nia 1894 roku w fi­lial­nej ka­pli­cy ili­niec­kie­go ko­ścio­ła znaj­du­ją­cej się w Da­szo­wie2. Spra­wu­ją­cy go du­chow­ny (dzię­ki od­pi­so­wi wie­my, że na­zy­wał się Cze­sław Gor­kie­wicz) miał od­mó­wić nada­nia chłop­cu „pra­wo­sław­ne­go” imie­nia, ko­ja­rzą­ce­go się na ki­jowsz­czyź­nie ze spo­czy­wa­ją­cym w So­bo­rze So­fij­skim ru­skim księ­ciem Ja­ro­sła­wem Mą­drym, i ochrzcił go jako Le­ona – imie­niem ka­to­lic­kie­go pa­tro­na dnia 20 lu­te­go oraz urzę­du­ją­ce­go pa­pie­ża Le­ona XIII. Ro­dzi­ce chrzest­ni, ro­dzeń­stwo ojca: An­to­ni Iwasz­kie­wicz i Ma­ria z Iwasz­kie­wi­czów Bie­sia­do wska, upro­si­li księ­dza, aby był to Leon Ja­ro­sław – i tak po­zo­sta­ło. W ro­dzi­nie na­zy­wa­no chłop­ca Ja­ro­sła­wem, imie­niem tym bę­dzie sy­gno­wał wszyst­kie swo­je pu­bli­ka­cje, ale w ofi­cjal­nych do­ku­men­tach wy­stę­pu­je jako Leon bądź Leon Ja­ro­sław. „Do­pie­ro po woj­nie zmie­nił wszyst­ko na Ja­ro­sła­wa – wy­ja­śnia Ma­ria Iwasz­kie­wicz – ale w do­wo­dzie oso­bi­stym do śmier­ci było Ja­ro­sław Leon. My [cór­ki] po śmier­ci ojca są­dow­nie prze­pro­wa­dzi­ły­śmy do­wód, iż je­ste­śmy cór­ka­mi Ja­ro­sła­wa, bo w me­try­kach mia­ły­śmy ojca Le­ona”3.

„Uro­dzi­łem się w ma­łej cu­krow­ni, po­ło­żo­nej po­środ­ku ży­znej rów­ni­ny”4 – na­pi­sał Iwasz­kie­wicz w Książ­ce mo­ich wspo­mnień, do­da­jąc rze­czy­wi­sto­ści ukra­iń­skie­go Kal­ni­ka prze­ło­mu wie­ków nie­co dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­go uro­ku. Cu­krow­nia, naj­star­sza na Po­do­lu, zbu­do­wa­na w 1858 roku przez księż­ną Te­klę Po­toc­ką i ba­ro­na Gu­sta­wa Edwar­da Tau­be­go, była wzor­co­wym przy­czół­kiem kwit­ną­ce­go ka­pi­ta­li­zmu. Pra­co­wa­ła okrą­gły rok, za­trud­nia­jąc więk­szość miesz­kań­ców Kal­ni­ka i kształ­cąc przy­szłych pra­cow­ni­ków w szko­le lu­do­wej. Cu­krow­nic­two było tam wów­czas naj­bar­dziej do­cho­do­wą ga­łę­zią prze­my­słu – dwie trze­cie pro­duk­cji cu­kru w ca­łym Ce­sar­stwie Ro­syj­skim po­cho­dzi­ło z ki­jowsz­czy­zny. Po­la­cy z in­nych re­gio­nów z za­zdro­ścią bli­ską po­gar­dzie na­zy­wa­li swych ukra­iń­skich ro­da­ków „cu­kro­ro­ba­mi”.

Cu­krow­nią za­rzą­dza­ło To­wa­rzy­stwo Ak­cyj­ne „Kal­nik” z sie­dzi­bą w Gnie­wa­niu. Wśród sied­miu jego człon­ków ukra­iń­ski hi­sto­ryk-kra­jo­znaw­ca Iwan Ba­ben­ko wy­mie­nia „bu­chal­te­ra B[ole­sła­wa] A[nto­nie­go] Iwasz­kie­wi­cza – ojca zna­ne­go pol­skie­go pi­sa­rza i dzia­ła­cza po­li­tycz­ne­go Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza”5. O naj­bliż­szej ro­dzi­nie Bo­le­sła­wa An­to­nie­go Iwasz­kie­wi­cza wia­do­mo sto­sun­ko­wo nie­wie­le. Miał czwo­ro ro­dzeń­stwa: bra­ci Zyg­mun­ta, An­to­nie­go i Cze­sła­wa oraz sio­strę Ma­rię, po za­mąż­pój­ściu Bie­sia­dow­ską. Jego ro­dzi­ce po­bra­li się w Wil­nie, w ko­ście­le na An­to­ko­lu, miesz­ka­li w tym mie­ście. Oj­ciec Bo­le­sła­wa, An­to­ni Iwasz­kie­wicz, syn Waw­rzyń­ca Iwasz­kie­wi­cza, uro­dził się w 1818 roku i wy­wo­dził się z li­nii pie­czę­tu­ją­cej się her­bem Trą­by. Pi­sarz bę­dzie okre­ślał swe­go dzia­da mia­nem „Li­twi­na”. Mat­ka Bo­le­sła­wa An­to­nie­go była stry­jecz­ną sio­strą Te­kli z Wa­len­ty­no­wi­czów Zu­bo­wej, żony księ­cia Pła­to­na Zu­bo­wa, pro­te­go­wa­ne­go ca­ry­cy Ka­ta­rzy­ny II. Księż­na Te­kla Zu­bo­wa zna­na była w Wil­nie naj­pierw z uro­dy i nie­fra­so­bli­we­go sty­lu ży­cia, póź­niej z go­rą­ce­go pa­trio­ty­zmu. Po­słu­ży­ła po­dob­no za pro­to­typ La Prin­ces­se z III czę­ści Mic­kie­wi­czow­skich Dzia­dów, któ­rej Se­na­tor od­ma­wiał tak­tu i za­let to­wa­rzy­skich, gdyż w trak­cie pro­szo­nych obia­dów mia­ła zwy­czaj in­ter­we­nio­wać w spra­wie więź­niów po­li­tycz­nych. Przez ową „stry­jecz­ną bab­kę”, jak ją pi­sarz na­zy­wał, ko­li­ga­cje ro­dzin­ne Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza wkra­cza­ły na stro­ny „Al­ma­na­chu Go­taj­skie­go”6.

Cu­krow­nia w Kal­ni­ku (1898)

W ro­dzin­nej le­gen­dzie za­cho­wa­ły się wia­do­mo­ści o star­szym bra­cie An­to­nie­go Iwasz­kie­wi­cza, stry­ju Bo­le­sła­wa An­to­nie­go, któ­ry emi­gro­wał po po­wsta­niu li­sto­pa­do­wym. Zo­stał jed­nym z ów­cze­snych „le­gio­ni­stów cu­dzo­ziem­skich” i za­gi­nął bez wie­ści w Al­gie­rze, w 1833 roku, w cza­sie fran­cu­skie­go pod­bo­ju kra­ju.

Ojcu Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza, uro­dzo­ne­mu w 1842 (20 stycz­nia7), rów­nież są­dzo­ne było zmie­rzyć się z naj­więk­szym w jego epo­ce wy­zwa­niem pa­trio­tycz­nym. Po­wsta­nie stycz­nio­we, bo o nim mowa, sta­ło się dzię­ki nie­mu ro­dzin­ną ta­jem­ni­cą i le­gen­dą Iwasz­kie­wi­czów, wzor­cem in­dy­wi­du­al­ne­go po­świę­ce­nia i roz­cza­ro­wa­nia, jed­ną z pierw­szych zna­nych przy­szłe­mu pi­sa­rzo­wi fa­buł, w któ­rych hi­sto­ria od­ci­ska fa­tal­ne pięt­no na ludz­kim lo­sie. Gdy wy­bu­chło, Bo­le­sław An­to­ni Iwasz­kie­wicz był stu­den­tem Ce­sar­skie­go Uni­wer­sy­te­tu Św. Wło­dzi­mie­rza w Ki­jo­wie. Na ki­jowsz­czyź­nie wal­ki roz­po­czę­ły się kil­ka mie­się­cy póź­niej – na prze­ło­mie kwiet­nia i maja. Bo­le­sław An­to­ni wziął w nich udział. „[…] Wraz ze swo­im bra­tem Zyg­mun­tem przy­stą­pił do ja­kiejś gru­py par­ty­zan­tów, zda­je się ży­to­mier­skiej” – wspo­mi­nał Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz. „Do­pie­ro w 1939 roku spa­li­ła się fo­to­gra­fia, któ­rą po­sia­da­łem – rzad­kość praw­dzi­wa – przed­sta­wia­ją­ca ową gru­pę po­wstań­ców z moim oj­cem i stry­jem. Wy­glą­da­li na niej tra­gicz­nie i bar­ba­rzyń­sko. Stryj mój umarł z tru­dów po­wsta­nio­wych, prze­do­staw­szy się za gra­ni­cę, oj­ciec zaś wy­krę­cił się kil­ku­na­stu mie­sią­ca­mi wię­zie­nia w Ki­jo­wie”8. W domu nie­wie­le opo­wia­da­no o he­ro­icz­nym epi­zo­dzie, oku­pio­nym prze­ży­cia­mi, któ­re nad­szarp­nę­ły zdro­wie Bo­le­sła­wa i prze­kre­śli­ły dro­gę urzęd­ni­czej ka­rie­ry, do któ­rej przy­go­to­wy­wa­ła swych stu­den­tów ki­jow­ska Alma Ma­ter.

Gdy w 1969 roku do rąk Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza tra­fi­ła książ­ka szki­ców o ki­jowsz­czyź­nie tam­te­go okre­su, w stu­dium Ot­to­na Be­iers­dor­fa na te­mat po­wsta­nia stycz­nio­we­go w Ki­jo­wie od­na­lazł po­twier­dzo­ne hi­sto­rycz­nie i za­opa­trzo­ne w na­zwi­ska i daty epi­zo­dy ro­dzin­nej le­gen­dy. „Dla mnie [ar­ty­kuł ten] był re­we­la­cją, do­sta­tecz­nie usta­la­jąc for­my udzia­łu mo­ich naj­bliż­szych w po­wsta­niu i przy­po­mi­na­jąc rze­czy, któ­re sły­sza­łem w dzie­ciń­stwie od mat­ki i od ciot­ki Bie­sia­dow­skiej […]. Od ojca nie mo­głem nic sły­szeć, gdyż zmarł, gdy mia­łem osiem lat. Do­pie­ro od Be­iers­dor­fa do­wie­dzia­łem się, na czym po­le­ga­ło owo słyn­ne «wyj­ście» po­wstań­ców z Ki­jo­wa, ma­ły­mi gru­pa­mi: w jed­nej z nich byli mój oj­ciec i stryj”9.

Plan był na­stę­pu­ją­cy: po­wstań­ców, re­kru­tu­ją­cych się przede wszyst­kim spo­śród stu­den­tów, po­dzie­lo­no na trzy gru­py – dwa od­dzia­ły ka­dro­we i gru­pę agi­ta­cyj­ną. Od­dzia­ły mia­ły opu­ścić Ki­jów pod osło­ną nocy. Na­stęp­nie pro­jek­to­wa­no po­łą­cze­nie sił z ochot­ni­ka­mi z gu­ber­ni ki­jow­skiej i marsz w kie­run­ku Wo­ły­nia i Po­le­sia. Tam za­mie­rza­no skon­cen­tro­wać głów­ne siły, po­łą­czyć je z pod­ko­mend­ny­mi Jó­ze­fa Wy­soc­kie­go z Ga­li­cji i wów­czas udać się w dro­gę po­wrot­ną. Za­kła­da­no, że od­dzia­ły ma­sze­ru­ją­ce na Ki­jów wspo­mo­że zre­wol­to­wa­ny lud Ukra­iny i po­wstań­cy prze­pro­wa­dzą uda­ny szturm mia­sta.

Wy­ru­szo­no wie­czo­rem 8 maja 1863 roku. W pierw­szej gru­pie, do­wo­dzo­nej przez Wła­dy­sła­wa Rud­nic­kie­go, szło oko­ło trzy­stu pie­szych. Gru­pa dru­ga li­czy­ła stu kon­nych, trze­cia gru­pa to stu pięć­dzie­się­ciu ochot­ni­ków, zwer­bo­wa­nych naj­póź­niej i prze­waż­nie po­zba­wio­nych uzbro­je­nia. W jed­nym z od­dzia­łów znaj­do­wał się praw­do­po­dob­nie Bo­le­sław Iwasz­kie­wicz.

Naj­wcze­śniej roz­for­mo­wał się od­dział trze­ci. Po ca­ło­noc­nym błą­dze­niu, po tym, jak znik­nął jego do­wód­ca, a na po­wrót do do­mów nie po­zwa­la­ła świa­do­mość, że ochot­ni­cy zro­bi­li już pierw­szy krok na dro­dze czy­nu, po­wstań­cy zna­leź­li się świ­tem 9 maja o kil­ka ki­lo­me­trów od Ki­jo­wa. Ci, któ­rzy nie zde­cy­do­wa­li się na po­wrót do ży­cia sprzed po­wsta­nia, któ­rym nie uda­ło się uciec, wpa­dli w ręce ko­za­ków i żoł­nie­rzy. Wię­cej szczę­ścia mia­ły od­dzia­ły pierw­szy i dru­gi. Kil­ka ki­lo­me­trów za mia­stem gru­py po­łą­czy­ły się, ma­sze­ru­jąc na Ro­ma­nów­kę i Bo­ro­dzian­kę. Zwy­cię­ska po­tycz­ka pod Ro­ma­nów­ką pod­bu­do­wa­ła mo­ra­le po­wstań­ców. Zde­cy­do­wa­no się jed­nak roz­pro­szyć siły od­dzia­łu, zbyt trud­ne­go do ukry­cia i do­wo­dze­nia. W ma­łych gru­pach ma­sze­ro­wa­no w kie­run­ku Bo­ro­dzian­ki i da­lej, przez Mi­chal­ską Rud­nię (dziś Mi­chał­ki), Mir­czę, Blid­czę, Roz­wa­żów­kę (dziś Roz­wa­żiw)10. Prze­kra­cza­no rze­ki Ir­pień, Zdwyżch, Te­te­rew. Pod­czas po­sto­ju w Bo­ro­dzian­ce od­by­ła się bi­twa z gru­pą po­ści­go­wą ba­ro­na Ty­zen­hau­za. Po­wstań­cy zo­sta­li oto­cze­ni przez od­dzia­ły ko­za­ków i kon­ni­cy, wieś sztur­mo­wa­ła pie­cho­ta. Nie­wie­lu Po­la­kom uda­ło się wyjść z okrą­że­nia. Ty­zen­hauz wziął 70 jeń­ców. De­cy­du­ją­ca bi­twa od­by­ła się po pię­ciu dniach mar­szu, 13 maja 1863 roku, pod Wier­cho­lew­skiem (dziś Wierz­cho­le­sie), gdzie roz­bi­to po­zo­sta­łą część ki­jow­skie­go od­dzia­łu. Oca­le­li po­wstań­cy, w tym do­wód­cy, do­sta­li się do nie­wo­li.

Od pierw­szej gru­py po­wstań­ców od­dzie­lił się jesz­cze je­den nie­wiel­ki, li­czą­cy 21 osób od­dział. Do­wo­dził nim krew­ny Iwasz­kie­wi­czów, An­to­ni Ju­rie­wicz, po­dob­nie jak oj­ciec pi­sa­rza stu­dent Uni­wer­sy­te­tu Ki­jow­skie­go. Gru­pa od he­ro­icz­nej mi­sji, jaką pod­ję­ła, zo­sta­ła na­zwa­na „utra­pień­ca­mi”. Prze­cho­dzi­li oni przez wsie, od­czy­tu­jąc miesz­kań­com Zło­tą Hra­mo­tę, w któ­rej ogła­sza­no wło­ścia­nom uwol­nie­nie od pańsz­czy­zny i wzy­wa­no do wal­ki ze wspól­nym wro­giem. W mi­sji swej mie­li sto­sun­ko­wo dużo szczę­ścia. Re­ali­zo­wa­li ją nie­nie­po­ko­je­ni przez woj­sko­we gar­ni­zo­ny i trak­to­wa­ni po­błaż­li­wie przez au­to­chto­nów. (Za­kła­da­li, że w ra­zie ata­ku z ich stro­ny, na do­wód szla­chet­nych in­ten­cji, nie będą sta­wiać opo­ru i zgi­ną ra­czej, niż prze­le­ją krew „zbłą­ka­nych bra­ci”). W koń­cu zo­sta­li za­ata­ko­wa­ni przez tłum w So­ło­wi­jów­ce. Tych, któ­rzy prze­ży­li, prze­ka­za­no wła­dzom.

Roz­po­czął się dru­gi, znacz­nie dłuż­szy akt stycz­nio­we­go, a ści­ślej mó­wiąc ma­jo­we­go, po­wsta­nia. Jeń­ców osa­dzo­no w ki­jow­skiej cy­ta­de­li, zaj­mu­jąc się nie­licz­ny­mi gru­pa­mi roz­pro­szo­ny­mi na wol­no­ści i za­kła­da­jąc, że same wa­run­ki pa­nu­ją­ce w wię­zie­niu sta­no­wią dla „bun­tow­ni­ków” wy­star­cza­ją­cą karę. Wśród po­wstań­ców, któ­rzy unik­nę­li nie­wo­li, zna­lazł się Zyg­munt Iwasz­kie­wicz, któ­re­mu uda­ło się prze­drzeć do Ga­li­cji.

„[…] Trans­por­ty jeń­ców od­by­wa­ły się z pew­ne­go ro­dza­ju osten­ta­cją, wy­sta­wą, pro­wa­dzo­no ich głów­ny­mi uli­ca­mi mia­sta wśród bru­tal­nych wy­krzy­ków mo­tło­chu, po­ka­zy­wa­no zwy­cię­żo­nych i upo­ko­rzo­nych, jak­by umyśl­nie chcia­no na­ocz­nie po­ka­zać swo­ją po­tę­gę i na­stęp­stwa za «bun­ty»” – wspo­mi­nał Fran­ci­szek Ra­wi­ta-Gaw­roń­ski11. Od razu ukon­sty­tu­ował się Ko­mi­tet Po­mo­cy dla Więź­niów, któ­ry sta­rał się uczy­nić zno­śniej­szym los osa­dzo­nych w ki­jow­skiej cy­ta­de­li, w mia­rę moż­li­wo­ści wpły­wał na zmniej­sza­nie kar, dys­kret­nie wspo­ma­gał też pró­by uciecz­ki. Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz za­pa­mię­tał opo­wie­ści o „czę­ścio­wo uda­nej” pró­bie uciecz­ki pod­ko­pem drą­żo­nym dwa mie­sią­ce, od stycz­nia 1864 roku – no­ca­mi, w zmar­z­nię­tej zie­mi, któ­rą więź­nio­wie wy­no­si­li w kie­sze­niach. Nocą z 3 na 4 mar­ca tu­nel udroż­nio­no. Nie­ste­ty, uciecz­ka dwóch pierw­szych więź­niów za­alar­mo­wa­ła psy, otwór za­ma­sko­wa­no w ocze­ki­wa­niu do­god­niej­sze­go mo­men­tu. Wśród ucie­ki­nie­rów był wspo­mnia­ny An­to­ni Ju­rie­wicz – dzię­ki swej od­wa­dze zy­skał mia­no „dyk­ta­to­ra Rusi”, a szlak uciecz­ki do­pro­wa­dził go na Père-La­cha­ise – zmarł w sto­li­cy Fran­cji sześć lat póź­niej. Za dnia do za­ma­sko­wa­ne­go wyj­ścia pod­ko­pu wpa­dła ko­bie­ta; jej alarm po­sta­wił na nogi kor­pus cy­ta­de­li. „[…] Więź­niów, któ­rym nie uda­ło się opu­ścić wię­zie­nia – pi­sze Be­iers­dorf – spo­tka­ły szcze­gól­nie do­tkli­we re­pre­sje: wsa­dzo­no ich do tzw. wor­ko­wych wię­zień, gdzie tyl­ko stać lub le­żeć [było] moż­na, na chleb i wodę, i trzy­ma­no tak na in­da­ga­cjach aż do maja 1864 r. Wkrót­ce po­tem wy­sła­no ich na Sy­bir”12.

Tyle hi­sto­ria, od­daj­my te­raz głos ro­dzin­nej le­gen­dzie. W 1911 roku sie­dem­na­sto­let­ni Ja­ro­sław za­no­to­wał opo­wia­da­nie mat­ki o tym, że oj­ciec: „[…] Był ska­za­ny na roz­strze­la­nie i wy­kra­dli jego z wię­zie­nia, tyl­ko tat­ko nie mó­wił, broń Boże, kto”13. Obie in­for­ma­cje na pierw­szy rzut oka wy­da­ją się mało praw­do­po­dob­ne. Pierw­szą wy­pa­da za­kwe­stio­no­wać dla­te­go, że Bo­le­sław Iwasz­kie­wicz nie spę­dził w ki­jow­skiej twier­dzy okre­su nie­zbęd­ne­go do prze­pro­wa­dze­nia śledz­twa i wy­ro­ku śmier­ci, je­śli­by na ten wy­rok w oczach władz za­słu­żył. W wię­zie­niu, przez któ­re prze­wi­nę­ło się w la­tach 1863-1865 pół­to­ra ty­sią­ca osób, wy­ko­na­no sie­dem wy­ro­ków śmier­ci i do­ty­czy­ły ska­za­nych za­li­czo­nych do tzw. pierw­szej ka­te­go­rii: dzia­ła­czy ad­mi­ni­stra­cji po­wstań­czej oraz żoł­nie­rzy ar­mii ro­syj­skiej, któ­rzy prze­szli na stro­nę „bun­tow­ni­ków”. Nie ma go na li­stach więź­niów ki­jow­skiej twier­dzy, pu­bli­ko­wa­nych w 1863 roku na ła­mach „Ki­jew­skich Gu­bern­skich Wie­do­mo­sti”14, moż­na więc przy­pusz­czać, iż albo do wię­zie­nia nie tra­fił, albo nie prze­by­wał w nim dłu­go.

Za­cho­wa­ły się na­to­miast dwa do­ku­men­ty, któ­re mogą być śla­da­mi „dzia­łal­no­ści po­wstań­czej” Bo­le­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza. Pierw­szym jest ra­port po­li­cyj­ny z 13 lu­te­go 1863 roku, mó­wią­cy, że 8 i 9 lu­te­go na po­dwó­rzu do­mów Uła­szy­na i Dyn­ni­ko­wej przy uli­cy Ku­zniecz­nej i Wło­dzi­mier­skiej w Ki­jo­wie zna­le­zio­no broń, proch, for­my do wy­ta­pia­nia kul, ma­try­cę, czcion­ki i wy­dru­ko­wa­ne nimi „in­struk­cje re­wo­lu­cyj­ne­go ko­mi­te­tu”. Ra­port za­my­ka kon­klu­zja: „W mo­men­cie prze­pro­wa­dza­nia re­wi­zji kwa­te­ru­ją­cy w do­mach stu­den­ci tu­tej­sze­go uni­wer­sy­te­tu: Wik­tor Wy­szyń­ski, Fe­liks Klucz­kow­ski, Jan Ba­ra­now­ski, Bo­le­sław Po­wia­tow­ski, Bo­le­sław i Zyg­munt Iwasz­kie­wi­czo­wie] ukry­li się w nie­zna­nym miej­scu, co skła­nia do po­dej­rzeń, że wszyst­kie zna­le­zio­ne rze­czy są ich wła­sno­ścią”15.

Re­wi­zję prze­pro­wa­dzo­no dwa mie­sią­ce przed wy­da­rze­nia­mi ki­jow­skie­go po­wsta­nia. Bra­cia Iwasz­kie­wi­czo­wie nie zo­sta­li wów­czas aresz­to­wa­ni i mie­li szan­sę wziąć udział w wy­mar­szu z mia­sta. Mo­gli rów­nież ukryć się – po­szu­ki­wa­ni, bez per­spek­tyw po­wro­tu na Uni­wer­sy­tet. Uczy­ni­ło tak trzech ko­le­gów z po­li­cyj­nej li­sty. Fe­liks Klucz­kow­ski wy­je­chał do No­wo­gród­ka, Wik­tor Wy­szyń­ski ukrył się w Bo­bruj­sku. Dla Jana Ba­ra­now­skie­go ki­jow­ska re­wi­zja sta­ła się im­pul­sem do emi­gra­cji, strach przed car­ską po­li­cją za­pro­wa­dził go do Kon­stan­ty­no­po­la16. O dro­gach Bo­le­sła­wa i Zyg­mun­ta ni­cze­go nie wie­my, prócz tego, że w sierp­niu 1863 roku, gdy po­wsta­nie na ki­jowsz­czyź­nie zo­sta­ło zdła­wio­ne, znaj­do­wa­li się praw­do­po­dob­nie nadal na wol­no­ści.

Wska­zu­je na to do­ku­ment dru­gi. W Roz­po­rzą­dze­niu Wy­dzia­łu Po­li­cji przy po­wstań­czym Rzą­dzie Na­ro­do­wym, wy­da­nym 31 sierp­nia 1863 roku (a więc sześć mie­się­cy po od­na­le­zie­niu ar­se­na­łu w domu ki­jow­skich stu­den­tów i po­nad trzy mie­sią­ce po wy­da­rze­niach po­wsta­nia ki­jow­skie­go), znaj­du­je­my ostrze­że­nie dla osób „po­szu­ki­wa­nych przez po­li­cję mo­skiew­ską”. Wśród dwu­na­stu po­szu­ki­wa­nych wy­mie­nie­ni są stu­den­ci z Ki­jo­wa „Bo­le­sław i Zyg­munt Iwasz­kie­wi­cze” oraz czte­ry inne oso­by zwią­za­ne ze spra­wą zna­le­zio­nej w lu­tym 1863 roku bro­ni17. Dane o po­szu­ki­wa­nych mu­sia­ły być ak­tu­ali­zo­wa­ne. Wy­dział Po­li­cji miał siat­kę in­for­ma­to­rów w urzę­dach ro­syj­skich, na­czel­nik Wy­dzia­łu otrzy­my­wał te same ra­por­ty taj­nej po­li­cji, co ksią­żę Kon­stan­ty. Je­śli więc i w tym wy­pad­ku do­ku­men­ty po­li­cyj­ne, któ­re tra­fi­ły do rąk po­wstań­ców, były ak­tu­al­ne, wy­ni­ka­ło­by z tego, że w sierp­niu 1863 roku Bo­le­sław i Zyg­munt prze­by­wa­li na wol­no­ści.

Ze­sta­wie­nie przy­wo­ły­wa­nych do­ku­men­tów i ro­dzin­nej le­gen­dy (nie po­zo­sta­je nam nic in­ne­go, jak przy­jąć, że wszyst­kie są praw­dzi­we) pod­po­wia­da na­stę­pu­ją­cą wer­sję wy­pad­ków. Od chwi­li wy­bu­chu po­wsta­nia w Kró­le­stwie „bra­cia Iwasz­kie­wi­cze” przy­go­to­wy­wa­li się do ak­cji zbroj­nej. W lu­tym 1863 roku, w ob­li­czu za­gro­że­nia re­wi­zją, ukry­li zgro­ma­dzo­ną broń na po­dwó­rzu wy­naj­mo­wa­ne­go domu. Ar­se­nał od­na­le­zio­no, oni sami nie wpa­dli jed­nak w ręce po­li­cji. Na uczel­nię nie moż­na było wra­cać, Bo­le­sław i Zyg­munt ukry­wa­li się do cza­su wy­mar­szu od­dzia­łów po­wstań­czych w nocy z 8 na 9 maja – przy­pad­kiem do­kład­nie trzy mie­sią­ce po re­wi­zji w do­mach na Ku­zniecz­nej i Wło­dzi­mier­skiej. Fakt, że nie byli za­pew­ne nie­uzbro­jo­ny­mi ochot­ni­ka­mi z po­spo­li­te­go ru­sze­nia ani też naj­praw­do­po­dob­niej człon­ka­mi po­wstań­czej kon­ni­cy, każe przy­pusz­czać, że wy­szli z pierw­szą trzy­stu­oso­bo­wą gru­pą. Na szla­ku prze­mar­szu gru­py po­wsta­ła fo­to­gra­fia, o któ­rej wspo­mi­na Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz – ma­te­rial­ny do­wód udzia­łu ojca pi­sa­rza w „zbroj­nym czy­nie”. Naj­póź­niej 13 maja 1863 roku ich od­dział zo­stał roz­bi­ty. Zyg­mun­to­wi uda­ło się umknąć, Bo­le­sław tra­fił do nie­wo­li. To, że nie ma go wśród ki­jow­skich więź­niów, a tak­że le­gen­da o uciecz­ce z wię­zie­nia, każe przy­pusz­czać, że fak­tycz­nie uda­ło mu się zbiec – w dro­dze do ki­jow­skiej twier­dzy lub z sa­me­go wię­zie­nia. Wspo­mi­na­ny „utra­pie­niec” i or­ga­ni­za­tor bra­wu­ro­wej uciecz­ki, An­to­ni Ju­rie­wicz, rów­nież nie fi­gu­ru­je w spi­sie ki­jow­skich więź­niów. W twier­dzy Bo­le­sław nie spę­dził kil­ku­na­stu mie­się­cy, jak przy­pusz­czał Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz, je­śli brak go w wy­ka­zach uwię­zio­nych, a w sierp­niu 1863 roku po­szu­ki­wa­ła go „mo­skiew­ska po­li­cja”. To je­dy­na istot­na ko­rek­ta ro­dzin­nej le­gen­dy, ma­ją­cej w tym mo­men­cie dwie wer­sje: uciecz­ki i wie­lo­mie­sięcz­ne­go wię­zie­nia.

Bo­le­sław Iwasz­kie­wicz – oj­ciec pi­sa­rza (ok. 1874)

Uciecz­ka mło­de­go Bo­le­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza z rąk Ro­sjan tłu­ma­czyć też może fakt, dla­cze­go w jego domu po­wsta­nie stycz­nio­we było te­ma­tem, do któ­re­go nie wra­ca­no. Do Zyg­mun­ta Iwasz­kie­wi­cza pi­sa­ło się li­sty jako do „pan­ny Zosi”, nie­wy­klu­czo­ne, że i Bo­le­sław część okre­su póź­niej­szej pra­cy jako na­uczy­ciel do­mo­wy spę­dził, po­słu­gu­jąc się fał­szy­wy­mi per­so­na­lia­mi. Bez­po­śred­nie za­gro­że­nie ze stro­ny władz zli­kwi­do­wał czas, psy­chicz­ny uraz po­zo­stał i gdy w 1911 roku mat­ka opo­wia­da­ła Ja­ro­sła­wo­wi Iwasz­kie­wi­czo­wi o po­wstań­czej prze­szło­ści ojca, za­zna­czy­ła, że on sam nie mó­wił o tym „broń Boże” wszyst­kie­go. W ro­dzi­nie epi­zod ten owia­ny był ta­jem­ni­cą, zaś naj­bar­dziej he­ro­icz­ne jego mo­men­ty do­ty­czy­ły ewen­tu­al­nej kary, jaka mia­ła spo­tkać Bo­le­sła­wa. Do „pan­ny Zosi” pi­sa­no za gra­ni­cę nie­dłu­go, bo Zyg­munt Iwasz­kie­wicz zmarł na su­cho­ty, któ­rych na­ba­wił się w fa­tal­nym maju. Naj­młod­szy brat Bo­le­sła­wa, Cze­sław Iwasz­kie­wicz, zna­lazł się w na­stęp­stwie po­wsta­nia w Asz­cha­ba­dzie, gdzie pra­co­wał jako le­karz. Pa­trio­tycz­ny obo­wią­zek oka­zał się gorz­ki i co gor­sza nie­co gro­te­sko­wy. Przy­niósł kon­se­kwen­cje po­waż­ne i na całe ży­cie.

Na­le­ży wspo­mnieć tak­że o dwóch li­te­rac­kich wer­sjach po­wstań­czej bio­gra­fii Bo­le­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza. Stwo­rzył je Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz – pierw­szą w for­mie nie­do­koń­czo­nej po­wie­ści bez ty­tu­łu, pi­sa­nej praw­do­po­dob­nie w 1920 roku, dru­gą w 1939 roku, w in­nej nie­do­koń­czo­nej książ­ce opa­trzo­nej ro­bo­czy­mi ty­tu­ła­mi: Szki­ce ukra­iń­skie lubPo­dróż po Ukra­inie.

Po­wieść to­czy się w 1863 roku na Ukra­inie i jej bo­ha­te­rem jest ka­pi­tan Ry­tard, któ­ry swe na­zwi­sko, a pew­nie i rysy po­sta­ci, za­po­ży­czył od ów­cze­sne­go przy­ja­cie­la au­to­ra Mie­czy­sła­wa Ko­złow­skie­go, pu­bli­ku­ją­ce­go jako Je­rzy Mie­czy­sław Ry­tard. Ów ka­pi­tan Ry­tard był to­wa­rzy­szem po­wstań­czej wy­pra­wy bra­ci Iwasz­kie­wi­czów i opo­wia­da o niej nar­ra­to­ro­wi. Opi­su­je noc­ny kon­spi­ra­cyj­ny wy­jazd z Ki­jo­wa w kie­run­ku Ży­to­mie­rza. Bo­le­sław po­wo­zi jako fur­man.

Zyg­munt ukry­wa się w po­wo­zie prze­bra­ny za ko­bie­tę (w jego ży­ciu za­czy­na się prze­bie­ran­ka). W przy­droż­nej karcz­mie ma miej­sce po­tycz­ka z od­dzia­łem żan­dar­mów. Zyg­mun­to­wi uda­je się uciec, Bo­le­sław zo­sta­je aresz­to­wa­ny i osa­dzo­ny w Pro­zo­row­skiej Basz­cie w Ki­jo­wie. Ro­sja­nie mają jed­nak waż­niej­szych więź­niów, bo nie­do­szłe­go po­wstań­ca wy­pusz­cza­ją bez pra­wa koń­cze­nia uni­wer­sy­te­tu, przyj­mu­jąc jego wy­ja­śnie­nie, że w mo­men­cie aresz­to­wa­nia po­dró­żo­wał do ma­jąt­ku ku­zyn­ki jed­ne­go ze swych to­wa­rzy­szy pod Ży­to­mierz. Dla­cze­go jego pa­sa­żer­ka zbie­gła przed żan­dar­ma­mi – tę kwe­stię uda­je się ja­koś omi­nąć. Zyg­munt przedarł się do Kon­gre­sów­ki, gdzie na­le­żał przez pe­wien czas do od­dzia­łu po­wstań­cze­go Bo­sa­ka. W 1865 roku zna­lazł się w Ga­li­cji. Tyle po­wie­ścio­wa wer­sja wy­pad­ków18.

Po­dróż po Ukra­inie otwie­ra ima­gi­na­cyj­na wy­pra­wa ze star­szą cór­ką Ma­rią do Da­szo­wa, na grób ojca i dziad­ka. Po­wsta­nie stycz­nio­we w Ki­jo­wie nie za­czy­na się w tej opo­wie­ści w maju, jak to mia­ło miej­sce, lecz po­dob­nie jak w Kró­le­stwie zimą, w kar­na­wa­le. Pi­sze Iwasz­kie­wicz: „Było to daw­no. Zima była wszę­dzie, na Ukra­inie śnieg le­żał głę­bo­ki. Po mie­ście krą­ży­ły dziw­ne po­gło­ski. Mia­sto Ki­jów jed­nak ba­wi­ło się we­so­ło. Kar­na­wał był jak naj­przy­jem­niej­szy i two­je słyn­ne z we­so­ło­ści pra­bab­ki Try­pol­skie zjeż­dża­ły na sa­necz­kach z bar­dzo stro­mej Lu­te­rań­skiej uli­cy aż na sam Kresz­cza­tik […] to­wa­rzy­szy­ło im mnó­stwo bar­dzo ele­ganc­kich ka­wa­le­rów, a zwłasz­cza błysz­czą­cych ofi­ce­rów. I tym, i owym na­wet pa­niom wy­pły­wa­ły na czo­ło nie­chęt­ne zmarszcz­ki, kie­dy pa­da­ło sło­wo: War­sza­wa. Ach, ci tam w War­sza­wie! Sza­leń­stwo! Co za heca! […] Co im do gło­wy przy­szło?”19. Co im do gło­wy przy­szło: Bo­le­sław i Zyg­munt Iwasz­kie­wi­czo­wie, jak przy­sta­ło na kar­na­wał, wkła­da­ją prze­bra­nia. Star­szy uda­je stan­gre­ta i sia­da na koź­le. Młod­szy za­kła­da suk­nię i wsia­da do po­wo­zu jako Zo­fia Wa­len­ty­no­wi­czów­na. Na ro­gat­kach mia­sta stra­że kon­tro­lu­ją wy­jeż­dża­ją­cych. Ich prze­pusz­cza­ją. „Ko­niom wy­ra­sta­ją skrzy­dła, lu­dziom, jak­by na­praw­dę na bal je­cha­li, hu­mo­ry się po­pra­wia­ją. Gwiż­dże Bo­le­sław […] na koź­le nie­udol­ną pio­sen­kę, przy­po­mi­na za­po­mnia­ne me­lo­die, nie­do­kład­nie do­da­je nuty, któ­re póź­niej jego syn w 1920 roku bę­dzie śpie­wał peł­ną pier­sią: «Jak to na wo­jen­ce ład­nie…». […] Ale o parę mil, gdy sie­dzie­li w karcz­mie, wszedł pa­trol, karcz­mę oto­czo­no. Za­aresz­to­wa­no. Tyl­ko […] stryj Zyg­munt, któ­re­mu, jako ko­bie­cie, ofia­ro­wa­no po­kój w głę­bi, zdo­łał uciec. U Lan­gie­wi­cza wal­czył, po­tem prze­kra­da­jąc się przez gra­ni­cę, za­zię­bił się, we Lwo­wie czy Sta­ni­sła­wo­wie na su­cho­ty zmarł. Dziad­ka aresz­to­wa­no, trzy lata prze­sie­dział w wię­zie­niu. Po­tem nie wol­no mu już było wstą­pić na uni­wer­sy­tet ani miesz­kać w żad­nym więk­szym mie­ście. […] To wszyst­ko”20. Tyle jesz­cze jed­na wer­sja ro­dzin­nej le­gen­dy z wzię­ty­mi z ży­cia po­sta­cia­mi i szcze­gó­ła­mi („pan­na Zo­sia” do­sta­je tu za­pew­ne „au­ten­tycz­ne” na­zwi­sko po mat­ce: Wa­len­ty­no­wi­czów­na) oraz z fak­ta­mi, któ­rym prze­czą inne au­ten­tycz­ne szcze­gó­ły: data wy­bu­chu po­wsta­nia na Ukra­inie, zdję­cie Bo­le­sła­wa i Zyg­mun­ta w po­wstań­czym od­dzia­le, do­ku­ment z sierp­nia 1863, któ­ry miał ostrzec po­szu­ki­wa­nych. Może rze­czy­wi­ście taką po­dróż od­by­li, sko­ro szcze­gół ten po­wta­rza się w obu li­te­rac­kich wi­zjach. Nie skoń­czy­ła się ona jed­nak wie­lo­let­nim wię­zie­niem, mało też praw­do­po­dob­ne, aby wte­dy – jak chciał syn – Bo­le­sław w chwi­li po­czu­cia wol­no­ści śpie­wał pio­sen­kę, któ­ra bę­dzie prze­śla­do­wa­ła Iwasz­kie­wi­czow­skich nie­szczę­śli­wych bo­jow­ni­ków o po­wszech­ne szczę­ście.

Mit udzia­łu w zbroj­nym czy­nie, wy­ol­brzy­mia­ny w kwe­stii kar, któ­re Bo­le­sła­wa za jego dzia­łal­ność spo­tka­ły lub cze­ka­ły, nie zaś sa­mych bo­jo­wych do­ko­nań, mu­siał być zbu­do­wa­ny na prze­słan­kach, choć­by naj­bar­dziej nie­win­nych, lecz jed­nak ist­nie­ją­cych. W set­ną rocz­ni­cę po­wsta­nia stycz­nio­we­go Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz, mimo iż nie ukry­wał swej nie­wie­dzy co do szcze­gó­łów, bez wąt­pie­nia wska­zy­wał na obec­ność swe­go ojca wśród ochot­ni­ków wy­ru­sza­ją­cych z Ki­jo­wa. Sam chęt­nie wpi­sy­wał się w le­gen­dę dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­go zry­wu jako „syn po­wstań­ca”, któ­ry „zwąt­pie­nie w tego ro­dza­ju za­ba­wy” wy­niósł z la­sów mię­dzy Ki­jo­wem a Ży­to­mie­rzem21. Opar­te na fak­tach opo­wia­da­nie po­wstań­cze Hey­den­re­ich za­de­dy­ko­wał w rę­ko­pi­sie: „Pa­mię­ci mo­je­go ojca i stry­ja Bo­le­sła­wa i Zyg­mun­ta Iwasz­kie­wi­czów, po­wstań­ców 1863 roku”22. W koń­cu do­wo­dem na udział w re­la­cjo­no­wa­nych wy­da­rze­niach jest „zła­ma­ne ży­cie” Bo­le­sła­wa An­to­nie­go Iwasz­kie­wi­cza.

Po­wsta­nie stycz­nio­we mia­ło więc w oczach pi­sa­rza wy­mia­ry oso­bi­sty i hi­sto­rycz­ny. W wy­mia­rze hi­sto­rycz­nym było wzo­rem przy­szłych pol­skich pa­trio­tycz­nych za­cho­wań, naj­do­kład­niej zre­ali­zo­wa­nym osiem­dzie­siąt lat póź­niej w War­sza­wie. „Nie­wąt­pli­wie 63 rok jest za­sad­ni­czym za­gad­nie­niem na­szej hi­sto­rii ubie­głe­go stu­le­cia i bez grun­tow­ne­go po­zna­nia tej epo­ki nie poj­mie­my wszyst­kie­go, co za­cho­dzi­ło po­tem” – stwier­dzał Iwasz­kie­wicz w 1969 roku23. Dzię­ki nim – pi­sał o po­wstań­cach 1863 roku, „na­szych oj­cach i dzia­dach” – „je­ste­śmy tym, kim je­ste­śmy”24. „Po­wsta­nie było pierw­szym hi­sto­rycz­nym fak­tem, któ­ry za­świad­czył ist­nie­niu Pol­ski współ­cze­snej, któ­ry od­ro­dze­nie Pol­ski współ­cze­snej wa­run­ko­wał”25. Na­zy­wał po­wsta­nie „po­kar­mem mi­to­lo­gicz­nym na­szej pu­bli­cy­sty­ki i li­te­ra­tu­ry”26 i jego li­te­ra­tu­ra mia­ła się też tym po­kar­mem ży­wić.

Choć w domu Iwasz­kie­wi­czów nie dys­ku­to­wa­no fak­to­gra­ficz­nych szcze­gó­łów na­ro­do­we­go zry­wu, w wy­mia­rze oso­bi­stym po­wsta­nie stycz­nio­we sta­ło się – jak rzecz okre­ślił Ma­rek Ra­dzi­won – „za­ło­ży­ciel­skim mi­tem ro­dzin­nych nie­po­wo­dzeń”. „Te ro­dzin­ne po­da­nia – pi­sał – mia­ły […] istot­ną, być może nie­za­mie­rzo­ną, ale oczy­wi­stą na­ukę – w ich fi­na­le nie­odmien­nie cza­iła się klę­ska: uciecz­ki, wie­lo­let­nie zsył­ki na Sy­bir, przy­mu­so­we emi­gra­cje i, jak w wy­pad­ku stry­ja Zyg­mun­ta, młod­sze­go bra­ta ojca, bie­da i gruź­li­cza śmierć”27. Do­świad­cze­nie ojca ufor­mo­wa­ło sto­su­nek Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza do przy­szłych szans zbroj­ne­go czy­nu: po­gląd, w któ­rym jed­no­st­ce od­mó­wio­ne bę­dzie pra­wo wpły­wa­nia na bieg hi­sto­rycz­nych wy­da­rzeń, dzie­jom przy­da­na siła kru­sze­nia ży­cia jed­no­stek, zaś hi­sto­rii fa­tal­ny urok ofe­ru­ją­cy per­spek­ty­wę „chwa­ły” i wy­tłu­ma­cze­nie in­dy­wi­du­al­nej klę­ski. An­ty­le­gen­da po­wsta­nia stycz­nio­we­go, wi­dzia­ne­go w tym wy­mia­rze, sta­ła się lek­cją bio­gra­ficz­ną i li­te­rac­ką. „Stąd być może wy­wo­dzi się ten dys­kret­ny wą­tek ma­so­chi­stycz­nej iro­nii, wy­czu­wal­ny w Nocy czerw­co­wej czy w Za­ru­dziu, stąd tra­gizm scen po­wsta­nia war­szaw­skie­go w trze­cim to­mie Sła­wy i chwa­ły, stąd za­pi­sa­ne jesz­cze w Séréni­té sło­wa da­rem­ne­go bun­tu wo­bec okru­cień­stwa hi­sto­rii” – wy­li­cza mo­no­gra­fi­sta pi­sa­rza, An­drzej Za­wa­da28. Ale dzię­ki temu, że Iwasz­kie­wicz wi­dział dzie­więt­na­sto­wiecz­ny zryw na­ro­do­wy w dwóch wy­mia­rach, po­wsta­nie stycz­nio­we mia­ło rów­nież swą „po­zy­tyw­ną” le­gen­dę. Łą­czy­ło he­ro­izm współ­cze­snych z bo­ha­ter­stwem po­ko­leń, któ­re prze­le­wa­ły krew w wal­ce za oj­czy­znę. Iwasz­kie­wicz z dumą okre­śli więc kie­dyś ojca mia­nem ostat­nie­go, któ­ry „miał jesz­cze szla­chec­ką broń w ręku przed daw­ny­mi laty”29. Przy­po­mi­na­ło, że pod sko­ru­pą mapy z za­bor­czy­mi gra­ni­ca­mi wrza­ły praw­dzi­we uczu­cia. „[…] Nie tyl­ko ra­to­wa­ło wia­rę w Pol­skę, ale nie­jed­no­krot­nie samą wia­rę w czło­wie­ka”30. Ofe­ro­wa­ło chwi­lę nie­ra­cjo­nal­ne­go po­czu­cia wol­no­ści, dla któ­rej ki­jow­scy stu­den­ci prze­bie­ra­ją się w dzi­wacz­ne stro­je i upo­je­ni mo­men­tem wol­no­ści śpie­wa­ją, ja­dąc ku klę­sce i wię­zie­niu.

„Ży­cie mo­je­go ojca było zła­ma­ne przez po­wsta­nie 1863 roku” – stwier­dzi Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz w Książ­ce mo­ich wspo­mnień. „[…] Nie wol­no mu już było po­tem koń­czyć uni­wer­sy­te­tu, po­mię­dzy ro­kiem 65 a 75 prze­bi­jał się po­sa­da­mi na­uczy­cie­la do­mo­we­go, a po­tem za pro­tek­cją wy­cho­waw­cy i opie­ku­na mo­jej mat­ki, ba­ro­na Ka­ro­la Tau­be­go, otrzy­mał li­chą po­sad­kę naj­pierw w cu­krow­ni Sit­ków­ce, a po­tem w cu­krow­ni Kal­nik, gdzie już po­zo­stał do śmier­ci”31.

Trzy­dzie­sto­dwu­let­ni do­mo­wy na­uczy­ciel i dwu­dzie­sto­let­nia wy­cho­wan­ka ba­ro­no­stwa, Ma­ria Fran­cisz­ka Piąt­kow­ska, po­zna­li się w ma­jąt­ku Tau­bów w Sit­kow­cach koło Haj­sy­na. Hi­sto­ria pan­ny była nie mniej dra­ma­tycz­na niż na­rze­czo­ne­go. Jej tak­że ze­wnętrz­ne oko­licz­no­ści „zła­ma­ły ży­cie”. Uro­dzi­ła się 2 kwiet­nia 1854 roku we wsi So­ro­ko­tia­cha w gu­ber­ni ki­jow­skiej, po­mię­dzy Bia­łą Cer­kwią a Hu­ma­niem, w ser­cu Ukra­iny. Piąt­kow­scy z So­ro­ko­tia­chy byli jed­ną z za­moż­nych ro­dzin ukra­iń­skich, lecz ro­dzi­ce Ma­rii stra­ci­li po­kaź­ny ma­ją­tek na sku­tek nie­roz­waż­nych de­cy­zji fi­nan­so­wych, o któ­rych in­for­ma­cje nie za­cho­wa­ły się. We wspo­mnie­niach ro­dzin­nych mó­wi­ło się o upad­ku for­tu­ny ojca dziew­czy­ny, Le­opol­da Piąt­kow­skie­go, jak o jed­nym z naj­więk­szych kra­chów fi­nan­so­wych na Ukra­inie. Je­śli nie wiel­kość tego upad­ku może ro­bić wra­że­nie, to z pew­no­ścią jego głę­bia: inna ro­dzin­na le­gen­da mówi, że je­dy­nym ma­jąt­kiem Le­opol­da Piąt­kow­skie­go sta­ły się brycz­ka, fur­man i para koni. Dzia­dek pi­sa­rza pro­wa­dził więc ży­wot wę­drow­ny, po­dró­żu­jąc mię­dzy roz­sia­ny­mi po Ukra­inie i sze­ro­ko sko­li­ga­co­ny­mi pol­ski­mi dwo­ra­mi. „Wszy­scy go bar­dzo lu­bi­li, był bar­dzo miły, ser­decz­ny i dow­cip­ny. Gry­wał ze sta­rusz­ka­mi w kar­ty, jeź­dził z mło­dzie­żą na ma­jów­ki, i fru­wał od domu do domu jak bez­tro­ski pta­szek. Wszę­dzie prze­cież kar­mio­no bez ce­re­gie­li jego, jego ko­nie i jego fur­ma­na”32. Los ten dzie­li­ła jego żona, Fau­sty­na z New­liń­skich Piąt­kow­ska, cór­ka An­to­ni­ny Krzecz­kow­skiej. Jej dwie sio­stry we­szły przez mał­żeń­stwo do za­moż­nych zie­miań­skich ro­dzin Tau­bów oraz Iwań­skich, a dzia­dek Fau­sty­ny – Ja­kub Krzecz­kow­ski – był owym pół­le­gen­dar­nym „wspól­nym pra­pra­dziad­kiem” Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza i Ka­ro­la Szy­ma­now­skie­go.

Ma­ria Piąt­kow­ska – mat­ka pi­sa­rza (ok. 1874)

Na li­stach Fau­sty­ny Piąt­kow­skiej do cór­ki wid­nie­ją roz­ma­ite miej­sca nada­nia, choć głów­ną sie­dzi­bą mał­żon­ków była So­ro­ko­tia­cha i cał­kiem moż­li­we, że ich sy­tu­acja nie była tak tra­gicz­na, jak gło­si ro­dzin­na le­gen­da, uspra­wie­dli­wia­ją­ca od­da­nie cór­ki na wy­cho­wa­nie ro­dzi­nie ciot­ki. W taki bo­wiem spo­sób Ma­ria tra­fi­ła do domu ciot­ki ze stro­ny mat­ki, Mi­cha­li­ny Tau­bo­wej. Pani Mi­cha­li­na, oże­nio­na z ba­ro­nem Ka­ro­lem Eu­ge­niu­szem Tau­be, mia­ła sied­mio­ro dzie­ci. Czwo­ro z nich oraz za­ło­żo­ne przez nich póź­niej ro­dzi­ny za­pi­szą się w ży­ciu Iwasz­kie­wi­czów – byli to: Anna Tau­be (ur. 1853), póź­niej­sza Sta­ni­sła­wo­wa Szy­ma­now­ska (dla Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza „cio­cia Nuń­cia”), Jó­ze­fa Tau­be (ur. 1856), póź­niej­sza Mar­ci­no­wa Szy­ma­now­ska („cio­cia Jó­ze­fa”), He­le­na Tau­be (ur. 1863), póź­niej­sza Ka­zi­mie­rzo­wa Kru­szyń­ska („cio­cia Hela”) oraz Ka­rol Hi­po­lit Tau­be (ur. 1864), oże­nio­ny z Anną Zby­szew­ską. Żyła wte­dy jesz­cze naj­star­sza cór­ka Mi­cha­li­ny Tau­bo­wej, Ma­ria Mi­cha­li­na, zmar­ła w 1916 roku. W sit­ko­wiec­kim dwo­rze trak­to­wa­no sio­strze­ni­cę pra­wie jak cór­kę. Obo­wią­zek jej wy­cho­wa­nia mu­siał jed­nak wy­da­wać się pani Tau­bo­wej trud­ny lub nie dość przez sio­strę umo­ty­wo­wa­ny. Co ja­kiś czas wy­po­mi­na­ła jej pi­sem­nie „nie­czu­łość dla dziec­ka i za­po­mnie­nie”33, praw­do­po­dob­nie wy­ol­brzy­mia­jąc jed­no­cze­śnie wy­cho­waw­cze kło­po­ty, ja­kie dziew­czyn­ka spra­wia­ła. Zna­my list wy­sto­so­wa­ny przez Fau­sty­nę Piąt­kow­ską do cór­ki po ode­bra­niu jed­ne­go z ta­kich pism, po­ucze­nie, któ­re niech bę­dzie tu ele­men­tem cha­rak­te­ry­sty­ki oby­cza­jo­wo­ści i pe­da­go­gi­ki, ja­kie wpo­jo­no Ma­rii Piąt­kow­skiej. „Ma­rio. Bar­dzo mnie smut­ny list do­szedł, zmar­twi­łam się okrop­nie, a ty je­steś tego wszyst­kie­go po­wo­dem, do­no­si mi Cio­cia, że je­steś tak zła, upar­ta i nic się uczyć nie chcesz, że to wy­obra­że­nie prze­cho­dzi. Ty się ma­leń­ka za­sta­nów się nad sobą [sic!], jaka bę­dzie przy­szłość two­ja, jak się z tych wad nie po­pra­wisz, każ­dy bę­dzie tobą po­gar­dzać, nikt cię nie ze­chce wi­dzieć u sie­bie, każ­dy bę­dzie się lę­kał cie­bie jak za­po­wie­trzo­nej, a co naj­waż­niej­sza, że okrop­nie tym grze­szysz, bo je­steś po­wo­dem okrop­nych umar­twień dla ko­cha­nych two­ich opie­ku­nów i nam sta­rym po­cie­chy z cie­bie nie ma, wy­bie­ram się do was cią­gle, ale z wiel­ką bo­le­ścią, bo do tego mnie do­pro­wa­dzasz swo­im po­stę­po­wa­niem […]. Po­praw się, we­zwij Boga na po­moc, módl się do Prze­mie­nie­nia Pań­skie­go, mów Ko­ron­kę, aby Bóg się zli­to­wał nad tobą i nad nami, i zmie­nił twój zły taki cha­rak­ter. Ca­łu­ję cię i bło­go­sła­wię z wiel­kim wes­tchnie­niem do Boga o two­ją po­pra­wę, two­ja Mat­ka Fau­sty­na Piąt[kow­ska]”34.

Po­ucze­nie i mo­dli­twy od­nio­sły po­żą­da­ny sku­tek. Tak się na­wet zło­ży­ło, że su­ro­wy cha­rak­ter Mi­cha­li­ny Tau­bo­wej, jej spo­sób by­cia i spoj­rze­nie na świat w ma­łym stop­niu od­bi­ły się na cha­rak­te­rach jej có­rek, zo­sta­ły na­to­miast prze­ka­za­ne wy­cho­wa­ni­cy. „Głę­bo­ka i su­ro­wa re­li­gij­ność, pu­ry­tań­ska nie­chęć do ra­do­ści ży­cia, wier­ność prak­ty­kom i ob­rząd­kom Ko­ścio­ła, na poły re­li­gij­ne prze­cho­wy­wa­nie tra­dy­cji ro­dzin­nych” – te ce­chy wy­mie­nia pi­sarz jako wia­no odzie­dzi­czo­ne przez mat­kę po Mi­cha­li­nie Tau­bo­wej35. „Naj­uko­chań­sza Cio­cia”, przez mło­de po­ko­le­nie zwa­na „ba­bu­nią Mi­siu­nią”, któ­rą z cza­sem wła­sne dzie­ci i wnu­ki trak­to­wa­ły z po­łą­cze­niem re­we­ren­cji i po­bła­ża­nia, po­zo­sta­ła dla wy­cho­wa­ni­cy ide­ałem ko­bie­ty.

Nie­wie­le wia­do­mo o in­nych niż ro­dzi­na Tau­bów krew­nych Ma­rii, po­nad to, iż brat Le­opol­da Piąt­kow­skie­go, Le­onard Piąt­kow­ski, mar­sza­łek po­wia­tu hu­mań­skie­go i wła­ści­ciel ma­jąt­ku w Ochma­to­wie, opi­sy­wa­ny przez Au­gu­sta Iwań­skie­go se­nio­ra jako czło­wiek eks­cen­trycz­ny i bo­ga­ty, był za­ło­ży­cie­lem „ar­ty­stycz­nej li­nii” Piąt­kow­skich. Jego sy­nem był Hen­ryk Piąt­kow­ski (ur. 1853), ma­larz i au­tor szki­ców po­świę­co­nych li­te­ra­tu­rze i hi­sto­rii sztu­ki, zaś wnucz­ką pi­sar­ka i ma­lar­ka Na­ta­lia Dzierż­ków­na (ur. 1861), cór­ka Mi­ro­sła­wy („Ma­rii”) z Piąt­kow­skich Dzierż­ko­wej (ur. 1837) (dla Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza „cio­ci Mi­lu­ni”) i Ot­to­na Hen­ry­ka Dzierż­ka (zm. 1877).

Ma­ria do­ra­sta­ła w to­wa­rzy­stwie dzie­ci Tau­bów. Je­dy­ną róż­ni­cą w trak­to­wa­niu jej w tej ro­dzi­nie był fakt, że na­uczy­ciel­ka for­te­pia­nu dziew­czy­nek za­da­wa­ła jej do gry nud­ne utwo­ry sa­lo­no­we, pod­czas gdy jej star­sza o rok „sio­stra” Anna gra­ła so­na­ty Beetho­ve­na oraz wal­ce i ma­zur­ki Cho­pi­na. Ma­rię przy­go­to­wy­wa­no do obo­wiąz­ków żony i pani domu. Obie pan­ny wy­szły za mąż w tym sa­mym 1874 roku za spo­ro star­szych od sie­bie ka­wa­le­rów: Ma­ria za na­uczy­cie­la do­mo­we­go Bo­le­sła­wa An­to­nie­go Iwasz­kie­wi­cza, Anna za Sta­ni­sła­wa Kor­win Szy­ma­now­skie­go, ró­wie­śni­ka Bo­le­sła­wa, po­tom­ka za­moż­nej ro­dzi­ny, któ­rej ge­ne­alo­gia od XVIII wie­ku roz­dzie­la­ła się na li­nię ma­zo­wiec­ką i ukra­iń­ską, wła­ści­cie­la ma­jąt­ku w Or­łów­ce (dziś Or­ło­wa Bał­ka), przy­szłe­go dzie­dzi­ca Ty­mo­szów­ki.

„Oczy­wi­ście mał­żeń­stwo mo­ich dziad­ków było «uło­żo­ne»” – wspo­mi­na cór­ka pi­sa­rza, Ma­ria Iwasz­kie­wicz. „Bab­ka była bied­na, była w domu Tau­bów tzw. bied­ną ku­zyn­ką, któ­rej «na­wi­nął się» na­uczy­ciel do­mo­wy. Wy­da­li ją za mąż. Oj­ciec we wspo­mnie­niach na­wet su­ge­ru­je, że ro­dzi­ce chy­ba nie bar­dzo się ro­zu­mie­li. Chy­ba rze­czy­wi­ście nie, bo z tego, co oj­ciec pi­sze, bab­ka była bar­dzo ła­god­ne­go uspo­so­bie­nia. Ale też na przy­kład mó­wi­ła pa­ro­ma ję­zy­ka­mi. Dzia­dek Bo­le­sław nie mó­wił żad­nym ję­zy­kiem, więc na­wet wy­kształ­ce­nie było inne. Bab­ka była bar­dzo mu­zy­kal­na i wraż­li­wa na mu­zy­kę – on był nie­mu­zy­kal­ny zu­peł­nie. Oczy­wi­ście są to drob­ne prze­słan­ki, ale wska­zu­ją na ja­kiś roz­ziew w tym mał­żeń­stwie”36.

Kil­ka mie­się­cy po ślu­bie, któ­ry od­był się 15 kwiet­nia 1874 roku w ko­ście­le ka­to­lic­kim w Sit­kow­cach, pań­stwo mło­dzi wy­je­cha­li do Rygi. 1 sierp­nia 1874 roku Bo­le­sław Iwasz­kie­wicz pod­pi­sał z Ka­ro­lem Eu­ge­niu­szem Tau­be umo­wę, na mocy któ­rej Iwasz­kie­wi­czo­wie zo­bo­wią­za­li się na okres pię­ciu lat przy­jąć na wy­cho­wa­nie trzech chłop­ców w wie­ku gim­na­zjal­nym: pięt­na­sto­let­nie­go Ada­ma (syna Ka­ro­la Eu­ge­niu­sza), sie­dem­na­sto­let­nie­go Alek­san­dra i szes­na­sto­let­nie­go Ro­ma­na Tau­bów (sy­nów Gu­sta­wa Edwar­da). Mło­da żona, w cią­ży z pierw­szym dziec­kiem, mia­ła wdra­żać się w obo­wiąz­ki przy­szłej mat­ki. Bo­le­sław zo­bo­wią­zał się uczyć chłop­ców ję­zy­ków ro­syj­skie­go i pol­skie­go oraz pol­skiej li­te­ra­tu­ry.

Ostat­nie­go dnia 1874 roku, „z bra­ku to­wa­rzy­stwa i roz­ry­wek”, Ma­ria roz­po­czę­ła pi­sa­nie dzien­ni­ka, któ­ry na­zy­wa­no wów­czas „pa­mięt­ni­kiem”, de­kla­ru­jąc „moc­ne prze­ko­na­nie pi­sać go przez całe ży­cie, a przy­najm­niej przez cały mój po­byt w Ry­dze”37. W pa­mięt­ni­ku wspo­mi­na o tra­pią­cej mał­żon­ków tę­sk­no­cie i nu­dzie, któ­rą prze­ry­wa­ło na­dej­ście pol­skich ga­zet i ksią­żek. Bo­le­sław czy­tał na głos naj­now­szą po­wieść Vic­to­ra Hugo Rok 93 oraz „po­waż­ne ar­ty­ku­ły z dzien­ni­ków”. Ma­ria za­pi­sy­wa­ła au­to­dy­dak­tycz­ne roz­my­śla­nia. „Te­raz je­stem bar­dzo szczę­śli­wa w po­ży­ciu z moim dro­gim Bo­le­sła­wem, Boże mój, daj ten spo­kój i szczę­ście za­trzy­mać jak naj­dłu­żej. Ja czu­ję i wiem, że do­mo­we szczę­ście naj­wię­cej od ko­bie­ty za­le­ży, jej to obo­wią­zek męża i wszyst­kich co ją ota­cza­ją uszczę­śli­wić – ale mnie to bar­dzo trud­no przy­cho­dzi, ja mam tak przy­kry i fan­ta­stycz­ny cha­rak­ter, tak umiem wszyst­kim do­ku­czyć. Boże, do­daj mi siły do po­ko­na­nia mo­ich złych skłon­no­ści i wad, i tego przy­kre­go i nie­cier­pli­we­go cha­rak­te­ru”38.

Ka­rol Eu­ge­niusz Tau­be, jak pa­mię­ta­my, w for­mie pre­zen­tu ślub­ne­go dla mło­dej pary za­pro­te­go­wał Bo­le­sła­wa na sta­no­wi­sko ofi­cja­li­sty w cu­krow­ni w Sit­kow­cach, a póź­niej w Kal­ni­ku. Ro­dzi­na miesz­ka­ła ko­lej­no w tych miej­sco­wo­ściach. Pa­mięt­nik Ma­rii zo­stał prze­rwa­ny jesz­cze przed wy­jaz­dem z Rygi i już do koń­ca ży­cia nie mia­ła cza­su, by do nie­go po­wró­cić. Bo­le­sław zna­lazł się w gru­pie spo­łecz­nej „in­te­li­gen­cji tech­nicz­nej”, wy­wo­dzą­cej się ze zu­bo­ża­łej drob­nej szlach­ty, zie­miań­stwa i ele­men­tu na­pły­wo­we­go, pra­wie bez wy­jąt­ku re­pre­zen­to­wa­nej na Ukra­inie przez Po­la­ków.

Iwasz­kie­wi­czo­wie stwo­rzy­li dom re­ali­zu­ją­cy za­sa­dę umia­ru, „po­prze­sta­wa­nia na swo­im”. Do­cho­dy z pra­cy Bo­le­sła­wa oraz z pro­wa­dzo­ne­go przez Ma­rię nie­wiel­kie­go wiej­skie­go go­spo­dar­stwa po­zwa­la­ły utrzy­mać ro­dzi­nę. Na świat przy­cho­dzi­ły ko­lej­no dzie­ci: Bo­le­sław ju­nior (ur. 1875), Sta­ni­sław (1876-1877), He­le­na (ur. 1879), Anna (ur. 1882), Ja­dwi­ga (ur. 1886) i Ja­ro­sław (ur. 1894).

Domy i ludzie

Mię­dzy Le­onem Ja­ro­sła­wem i jego naj­star­szym bra­tem, na­zwa­nym na cześć ojca imie­niem Bo­le­sław, było dzie­więt­na­ście lat róż­ni­cy Od naj­młod­szej sio­stry dzie­li­ło go osiem lat. Jego dzie­ciń­stwo, mimo czwor­ga ro­dzeń­stwa, upły­nę­ło w domu po­zba­wio­nym dzie­ci. Dom ten na­zy­wa­no „sta­rym”, w od­róż­nie­niu od wy­god­niej­sze­go „no­we­go”, do któ­re­go ro­dzi­na prze­pro­wa­dzi­ła się w 1900 roku, za­po­ży­cza­jąc na­zwy od za­ko­rze­nio­nych w miej­sco­wej tra­dy­cji okre­śleń „sta­rej” i „no­wej” czę­ści Kal­ni­ka.

„Miesz­ka­li­śmy przez wie­le lat w ma­łym dom­ku dość da­le­ko od fa­bry­ki po­ło­żo­nym, gdzie też uj­rza­łem świa­tło dzien­ne. […] To sta­re do­mo­stwo, ni­skie i o gru­bych mu­rach (czę­ścio­wo chy­ba drew­nia­ne?) było za­cza­ro­wa­nym pa­ła­cem mego dzie­ciń­stwa. Wy­da­wa­ło mi się ogrom­ne i miej­sca­mi ta­jem­ni­cze”!… Był to dom skrom­ny, choć prze­stron­ny, z sys­te­mem ko­ry­ta­rzy. Na pra­wo od sie­ni znaj­do­wał się „sa­lon”, rzad­ko uży­wa­ny, słu­żył za ma­ga­zyn sta­rych me­bli. Po dru­giej stro­nie, na lewo, wcho­dzi­ło się do po­ko­ju sto­ło­we­go, z żół­tym for­te­pia­nem i pa­rad­nym sto­łem przy­kry­tym ta­kąż żół­tą ce­ra­tą. Za ja­dal­nią mie­ścił się po­kój naj­star­szej z sióstr Ja­ro­sła­wa, He­le­ny. Z jego okien roz­cią­gał się wi­dok na po­ło­żo­ny w dole staw. „Ten wi­dok […] tak głę­bo­ko wbił się w moją pa­mięć – pi­sał Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz – że raz po raz po­ja­wia się w mo­ich utwo­rach. Zwłasz­cza kie­dy staw był oświe­tlo­ny słoń­cem i na szczy­cie każ­dej jego fali two­rzy­ła się mała sło­necz­na iskier­ka – wi­dok ten fa­scy­no­wał mnie. Dzie­cin­ny mój umysł nie mógł so­bie wy­tłu­ma­czyć, skąd się bio­rą te gwiazd­ki pro­mien­ne na la­zu­ro­wym tle wody i mo­głem na nie pa­trzeć go­dzi­na­mi”2. Z dru­giej stro­ny ja­dal­ni był po­kój naj­młod­szej sio­stry, Ja­dwi­gi. Za nim znaj­do­wał się po­kój z we­nec­kim oknem, zaj­mo­wa­ny przez mat­kę i ma­łe­go Ja­ro­sła­wa. „W głę­bi obok łóż­ka mo­jej mat­ki sta­ło moje drew­nia­ne łó­żecz­ko. Za­miast siat­ki mia­ło ono drew­nia­ną ba­rier­kę z żół­ty­mi ba­la­ska­mi. Tam mnie lo­ko­wa­no po ką­pie­li (z ob­wią­za­ną gło­wą) i kar­mio­no kasz­ką na mle­ku. Są to naj­daw­niej­sze moje wspo­mnie­nia”3. Z po­ko­jem Ma­rii Iwasz­kie­wi­czo­wej są­sia­do­wał po­kój męża. Pach­nia­ło w nim do­brym ty­to­niem, sta­ło tu ol­brzy­mie biur­ko, na ścia­nie wi­sia­ło wiel­kie przy­dy­mio­ne lu­stro. „Do po­ko­ju tego nie wol­no było wcho­dzić i za­cho­wał on za­wsze ta­jem­ni­czy czar rze­czy za­ka­za­nych”4. Z ja­dal­ni przez dłu­gi ko­ry­tarz moż­na było przejść do bie­lo­nej dwu­izbo­wej kuch­ni oraz po­ko­ju go­ścin­ne­go (zwa­ne­go „zim­nym po­ko­jem”), któ­ry je­sie­nią zmie­niał się w spi­żar­nię, gdzie prze­cho­wy­wa­no owo­ce i wło­skie orze­chy.

Dom ota­cza­ły drze­wa, tak że po la­tach Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz wspo­mi­nał, że był on usy­tu­owa­ny w ogro­dzie. Pod okna­mi ja­dal­ni ro­sła roz­ło­ży­sta aka­cja, za­cie­nia­jąc miej­sce let­nich po­sił­ków. We­nec­kie okno dzie­cin­ne­go po­ko­ju chłop­ca otwie­ra­ło się na krzak bzu. Wo­kół domu ro­sły sta­re gru­sze, krza­ki słod­kie­go agre­stu, „za­ro­śla bzu i osi­ny”. Wszyst­ko było „ogrom­ne” i po­zo­sta­ło ta­kie na kar­tach pro­zy i w wier­szach Iwasz­kie­wi­cza.

Wie­czo­ra­mi w ogro­dzie sia­dy­wał oj­ciec. „Już wte­dy – choć by­łem bar­dzo jesz­cze mały – wspo­mi­nał pi­sarz – in­te­re­so­wa­ło mnie to, o czym oj­ciec mógł roz­my­ślać. Oj­ciec był su­ro­wym czło­wie­kiem, wszy­scy się go w domu bali. Jak to było z tym po­wsta­niem, nic nie wie­dzia­łem, ale wiem, że chy­ba oj­ciec my­ślał o tym, jak to sie­dział w wię­zie­niu, jak gro­zi­ło mu wy­wie­zie­nie na Sy­bir i jak tego wszyst­kie­go unik­nął. Dla­cze­go? Nig­dy nie będę o tym wie­dział”5.

„Mam wra­że­nie, że dom nasz od­zna­czał się wśród in­nych do­mów drob­nych kal­nic­kich ofi­cja­li­stów wyż­szym po­zio­mem kul­tu­ral­nym”-stwier­dzał. „Mój oj­ciec spro­wa­dzał dużo ksią­żek, o ile mu na to środ­ki po­zwa­la­ły, pre­nu­me­ro­wał sta­le «Ga­ze­tę Pol­ską», «Kraj» i «Ty­go­dnik Ilu­stro­wa­ny», a na­wet sam pi­sy­wał ano­ni­mo­we ko­re­spon­den­cje do «Kra­ju» […]”6. Re­gu­lar­nie przy­sy­ła­no do Kal­ni­ka pre­nu­me­ro­wa­ne przez Bo­le­sła­wa książ­ki z po­pu­lar­nych se­rii Bi­blio­te­ka Naj­cel­niej­szych Utwo­rów Li­te­ra­tu­ry Eu­ro­pej­skiej oraz Bi­blio­te­ka Dzieł Wy­bo­ro­wych. Po la­tach syn wspo­mi­nał, z jaką sta­ran­no­ścią oj­ciec wy­no­to­wy­wał z ka­ta­lo­gów książ­ki do spro­wa­dze­nia, że „dłu­go się za­sta­na­wiał nad ich wy­bo­rem i po­tem cie­szył się bar­dzo w mo­men­cie, kie­dy przy­cho­dzi­ła pacz­ka z War­sza­wy za­wie­ra­ją­ca wy­bra­ne dzie­ła. Ka­ta­lo­go­wa­ło się za­raz te książ­ki – przy­cho­dzi­li zna­jo­mi, py­ta­li się: a co pan spro­wa­dził? I za­pi­sy­wa­ła się ko­lej­ka do ich wy­po­ży­cza­nia…”7. Ty­tuł ulu­bio­nej ga­ze­ty ojca: „Ga­ze­ta Pol­ska”, stał się pierw­szym sło­wem, ja­kie od­czy­tał sa­mo­dziel­nie Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz. „Jesz­cze do dziś – pi­sał w 1964 roku – mam w oczach krój czcio­nek, for­mat pi­sma i wy­raz twa­rzy mo­je­go ro­dzi­ca, gdy wie­czo­ra­mi czy­ty­wał ten dzien­nik, w któ­rym pi­sa­li naj­świa­tlej­si lu­dzie tam­tych brze­mien­nych w skut­ki cza­sów”8. „Oj­ciec był po­waż­nym, su­ro­wym czło­wie­kiem, choć od ro­dzi­ny nie stro­nił. Naj­le­piej pa­mię­tam go czy­ta­ją­ce­go ga­ze­ty […] wie­czo­rem, po ko­la­cji, przy ja­dal­nym sto­le” – pi­sał w Książ­ce mo­ich wspo­mnień9.

Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz (1897)

Bo­le­sław An­to­ni Iwasz­kie­wicz miał rów­nież uzdol­nie­nia li­te­rac­kie. W 1891 roku, po śmier­ci do­bro­czyń­cy ro­dzi­ny, Ka­ro­la Eu­ge­niu­sza Tau­be­go, za­mie­ścił na ła­mach „Kra­ju” po­świę­co­ny mu nie­wiel­ki ne­kro­log, któ­ry wspo­mi­na­no po la­tach jako „pięk­ny”10. W pa­pie­rach jego ogrom­ne­go biur­ka, do­kład­nie ta­kie­go, ja­kie w przy­szło­ści mieć bę­dzie jego naj­młod­szy syn, po­śród ofi­cjal­nych i oso­bi­stych do­ku­men­tów znaj­do­wa­ły się kar­ty gę­sto za­pi­sa­ne sta­ran­nym, drob­nym pi­smem, nie­zwy­kle przy­po­mi­na­ją­cym póź­niej­szy cha­rak­ter pi­sma syna. Była to le­gen­da ukra­iń­ska w sty­lu pro­zy Go­go­la oraz po­czą­tek po­wie­ści z opi­sem Sit­ko­wiec, gdzie po­znał i po­ślu­bił żonę. Frag­ment ten Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz wy­ko­rzy­stał w po­wie­ści Księ­życ wscho­dzi, od­da­jąc hołd po­zo­sta­ją­cej w ukry­ciu sfe­rze oso­bo­wo­ści ojca: wraż­li­wo­ści na pięk­no na­tu­ry, at­mos­fe­rę i za­pa­chy jej pór dnia, ge­nius loci ukra­iń­skiej pro­win­cji, na wszyst­ko, cze­go Bo­le­sław szu­kał, sia­du­jąc wie­czo­ra­mi na ław­ce przed kal­nic­kim do­mem.

Wiel­ką rolę w domu Iwasz­kie­wi­czów peł­ni­ła mu­zy­ka. „W na­szym sta­rym domu – pi­sał Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz – for­te­pian nie był od­su­nię­ty od «sa­lo­nu», nie stał w uro­czy­stej po­zie wśród sta­ro­świec­kich me­bli, w po­ko­ju, do któ­re­go się rzad­ko za­glą­da­ło, ale prze­ciw­nie, sta­no­wił jak gdy­by do­peł­nie­nie tego cen­trum ro­dzin­ne­go ży­cia, ja­kim był stół w ja­dal­nym po­ko­ju. Moż­na było doń się­gnąć ręką wprost od­je­dze­nia – i na­wet jak ojca nie było w domu, czy­ni­łem to, brzdą­ka­jąc po kla­wi­szach. Lu­bi­łem to czy­nić, nie zna­jąc jesz­cze nut, i im­pro­wi­zo­wa­łem róż­ne bu­rze, ko­ło­myj­ki i inne tań­ce w bar­dzo ha­ła­śli­wy spo­sób”11. Dwa do­mo­we koty – bia­ła Tyr­sia i per­ło­wo­sza­ra Siu­ne­cia – ob­ser­wo­wa­ły z for­te­pia­nu obia­do­we pół­mi­ski. Re­gu­lar­nie gra­ła na in­stru­men­cie Ma­ria Iwasz­kie­wi­czo­wa. W re­per­tu­arze mia­ła dwa ro­dza­je utwo­rów: „sztucz­ki” i mu­zy­kę „praw­dzi­wą”. Do pierw­szej gru­py na­le­ża­ły „po­lki i dum­ki cio­ci Seni”, krew­nej Iwasz­kie­wi­czów, kom­po­zy­tor­ki Se­we­ry­ny Key­zer, walc cy­gań­ski Oczi czior­ny­je, Ta­niec hisz­pań­ski Mau­ry­ce­go Mosz­kow­skie­goR Ja­ro­sła­wo­wi nie­zwy­kle spodo­bał się kie­dyś gra­ny przez mat­kę walc. (Z no­tat­ki do cy­klu ra­dio­wych fe­lie­to­nów o swych kon­tak­tach z mu­zy­ką, re­ali­zo­wa­nych w 1958 roku, do­wia­du­je­my się, źe było to 3-e Val­se bril­lan­te Ben­ja­mi­na Go­dar­da13). Jak ja lu­bię tego wal­ca Cho­pi­na!” – po­wie­dział14. „Trud­no opi­sać obu­rze­nie mo­jej mat­ki! Cóż ty so­bie my­ślisz, że to jest Cho­pin? To jest Cho­pin!” – od­po­wie­dzia­ła i za­gra­ła pod rząd trzy wal­ce Cho­pi­na: e-moll z po­śmiert­ne­go opu­su, fis-moll i cis-moll (op. 64, nr 2), któ­re – jak wspo­mi­nał po­uczo­ny syn – „na za­wsze już zro­sły się dla mnie z naj­wcze­śniej­szy­mi wspo­mnie­nia­mi dzie­ciń­stwa”15. Inna wer­sja bio­gra­ficz­nej le­gen­dy na te­mat ze­tknię­cia się ma­łe­go Ja­ro­sła­wa z utwo­ra­mi ge­niu­sza z Że­la­zo­wej Woli mówi o gra­nym przez Ma­rię Iwasz­kie­wi­czo­wą Ma­zur­ku gis-mollz op. 33 i jej dia­lo­gu z sy­nem: „- Mamo, czy to Cho­pin? […] – Tak. Oczy­wi­ście to Cho­pin”16. W cho­pi­now­skim re­per­tu­arze Ma­rii Iwasz­kie­wi­czo­wej była rów­nież Etiu­da c-moll (op. 10, nr 12), po­wszech­nie zwa­na „Re­wo­lu­cyj­ną”, któ­rą ona okre­śla­ła za­ska­ku­ją­cym apo­li­tycz­nym ty­tu­łem To­pie­li­ca, po­lo­ne­zy d-moll(op. 71, nr 1) i cis-moll (op. 26, nr 1) oraz Fan­ta­sie-Im­promp­tu cis-moll op. 66. Do „po­waż­ne­go” re­per­tu­aru, jaki za­pa­mię­ta­ło dziec­ko, na­le­żał jesz­cze Król olchSchu­ber­ta i Lisz­ta – ten mo­tyw po­etyc­ki i mu­zycz­ny ode­zwie się w twór­czo­ści Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza17.

W hie­rar­chii war­to­ści Ma­rii Iwasz­kie­wi­czo­wej sztu­ka, na­wet ta „praw­dzi­wa”, była po­ży­tecz­ną du­cho­wo roz­ryw­ką, zna­cze­nie za­sad­ni­cze od­gry­wa­ła jed­nak re­li­gia. „Zro­zu­mieć i wy­tłu­ma­czyć so­bie nie mogę – pi­sa­ła jako dwu­dzie­sto­lat­ka w Pa­mięt­ni­ku – dla­cze­go czło­wiek wła­śnie o re­li­gii po­zna­nie jak naj­mniej dba, i raz na­uczyw­szy się ka­te­chi­zmu w dzie­ciń­stwie, na całe ży­cie już jest spo­koj­ny, ani mu na­wet na myśl nie przyj­dzie choć co­kol­wiek w niej się wię­cej oświe­cić”18. Gor­li­wie wta­jem­ni­cza­ła więc dzie­ci w sym­bo­li­kę ka­to­lic­kie­go ob­rząd­ku, gdy co dwa ty­go­dnie ro­dzi­na wy­bie­ra­ła się na nie­dziel­ną mszę do ka­pli­cy pa­ła­cu Po­toc­kich w Da­szo­wie lub pa­ra­fial­ne­go ko­ścio­ła w Iliń­cach. Waż­nym do­świad­cze­niem, ja­kie Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz za­wdzię­czał ko­ścio­ło­wi w Iliń­cach, było spo­tka­nie z ma­lar­stwem. W bocz­nym oł­ta­rzu świą­ty­ni znaj­do­wa­ła się ufun­do­wa­na przez ro­dzi­nę Po­toc­kich i przy­wie­zio­na z Włoch ko­pia Prze­mie­nie­nia Pań­skie­go Ra­fa­ela. Ma­ria Iwasz­kie­wi­czo­wa, ma­ją­ca wiel­ki kult dla świę­ta i tego ma­lar­skie­go przed­sta­wie­nia („módl się do Prze­mie­nie­nia Pań­skie­go” – ra­dzi­ła jej mat­ka), mo­dli­ła się z naj­młod­szym sy­nem w tej ka­pli­cy, zaś chło­piec chło­nął uspo­ko­jo­ną i po­zba­wio­ną dra­ma­ty­zmu at­mos­fe­rę ostat­nie­go dzie­ła wło­skie­go mi­strza. Są­siad­ka Iwasz­kie­wi­czów, pani Klo­tyl­da Ma­dey­ska, była wła­ści­ciel­ką in­nej ko­pii ob­ra­zu tego ma­la­rza, Ma­don­ny del­la Se­dia. „Ra­fa­el był «moim» naj­wcze­śniej­szym ma­la­rzem” – stwier­dzi Iwasz­kie­wicz po la­tach na kar­tach Dzien­ni­ka19.

Wróć­my jesz­cze na mo­ment do mat­ki pi­sa­rza. „Była ci­cha, skrom­na, bar­dzo po­boż­na” – wspo­mi­na Ma­rię Iwasz­kie­wi­czo­wą jej wnucz­ka i imien­nicz­ka, Ma­ria Iwasz­kie­wicz. „Ale nie taką po­boż­no­ścią osten­ta­cyj­ną. Mam wra­że­nie, że ksiądz Brym z Mat­ki Jo­an­ny od Anio­łów, któ­ry mówi, że trze­ba przy­jąć grzech, że lu­dzie są tyl­ko ludź­mi – że to jest ob­raz po­boż­no­ści bab­ki. Ona sza­le­nie ko­cha­ła tego naj­młod­sze­go syna”20. W jej oso­bo­wo­ści łą­czy­ły się re­li­gij­ność, wraż­li­wość na po­ezję, mu­zy­kę, przy­ro­dę ze skłon­no­ścią do roz­tkli­wia­nia się nad sobą. Star­sze dzie­ci na­zy­wa­ły ją zło­śli­wie: „Ma­ria z Na­rze­kal­skich Po­stę­kie­wi­czo­wa, pri­mo voto Jęk”21. Nie była oso­bą szczę­śli­wą jak jej „sio­stra” Anna Tau­bów­na. Nie była, tak jak „sio­stra”, damą, ma­tro­ną, pa­tron­ką ar­ty­stycz­ne­go sa­lo­nu i świa­to­wych suk­ce­sów dzie­ci. Mimo po­zo­rów sil­nej woli, w trud­nych chwi­lach wo­la­ła zda­wać się na los, niż pla­no­wać i re­ali­zo­wać po­wzię­te pro­jek­ty. (Z cza­sem Iwasz­kie­wicz bę­dzie wi­dział w tej po­sta­wie wła­ści­wość ro­dzin­ną). Po­chło­nię­ta naj­pierw wal­ką z wła­snym „ży­wym”, „przy­krym i fan­ta­stycz­nym” cha­rak­te­rem, po­tem go­spo­dar­ski­mi tro­ska­mi, zma­ga­ją­ca się wresz­cie z sy­tu­acją ma­te­rial­ną ro­dzi­ny, bez cza­su dla sie­bie i swo­ich pa­sji, była jed­ną z „ci­chych i po­kor­nych ser­cem” bło­go­sła­wio­nych w ewan­ge­licz­nym Ka­za­niu na Gó­rze.

Iwasz­kie­wi­czo­wie przy­wią­zy­wa­li duże zna­cze­nie do edu­ka­cji dzie­ci. Mę­scy przed­sta­wi­cie­le ro­dzin o po­dob­nym sta­tu­sie ma­jąt­ko­wym czu­li się zo­bli­go­wa­ni do ukoń­cze­nia ro­syj­skie­go re­al­ne­go gim­na­zjum i stu­diów, zwy­kle tech­nicz­nych, za­pew­nia­ją­cych bez­piecz­ną ma­te­rial­nie przy­szłość. Los star­sze­go bra­ta Ja­ro­sła­wa Le­ona, Bo­le­sła­wa ju­nio­ra, przy­po­mi­nał w tej sfe­rze ojca. Uczył się w gim­na­zjum w Nie­mi­ro­wie, któ­re­go nie ukoń­czył z po­wo­dów „po­li­tycz­nych”. W ostat­niej kla­sie prze­niósł się do gim­na­zjum w Li­ba­wie. Po­tem stu­dio­wał che­mię na Po­li­tech­ni­ce Ry­skiej. Stam­tąd zo­stał wy­da­lo­ny w 1899 roku, po kil­ku mie­sią­cach wię­zie­nia, tak­że z „po­li­tycz­nych” przy­czyn. Stu­dia kon­ty­nu­ował w życz­liw­szej at­mos­fe­rze mo­nar­chii au­stro­wę­gier­skiej w Wied­niu, po­tem w Mo­na­chium i Karls­ru­he – zy­sku­jąc ty­tuł in­ży­nie­ra che­mi­ka. Ja­ro­sław pra­wie nie znał bra­ta, któ­ry opu­ścił dom jesz­cze przed jego na­ro­dze­niem się i by­wał w nim świą­tecz­nym go­ściem, na co dzień obec­nym tyl­ko jako przed­miot roz­mów zmar­twio­nych jego pro­wa­dze­niem się ro­dzi­ców Mimo to po­wi­kła­na mło­dość Bo­le­sła­wa ju­nio­ra wy­war­ła wpływ i na młod­sze­go bra­ta. „To przy­mu­so­we wy­gna­nie po­li­tycz­ne bra­ta – pi­sze Ma­rek Ra­dzi­won – było jed­nak też bło­go­sła­wień­stwem, na­uką świa­ta, spo­tka­niem z jed­ną z naj­waż­niej­szych sto­lic eu­ro­pej­skich, a dla Ja­ro­sła­wa sta­ło się pierw­szym mi­mo­wol­nym i nie­win­nym spo­tka­niem z za­chod­nią kul­tu­rą. Brat «przy­wiózł opo­wia­da­nia o nowo zbu­do­wa­nym gma­chu Se­ce­sji wie­deń­skiej, po­ka­zy­wał pocz­tów­ki z wy­obra­że­niem tej bu­dow­li o ko­pu­le z po­zła­ca­nych li­ści»”22.

Cór­ki pań­stwa Iwasz­kie­wi­czów nie mu­sia­ły mieć za­twier­dzo­ne­go przez wła­dze do­ku­men­tu o ukoń­czo­nej edu­ka­cji i po okre­sie na­uki do­mo­wej ro­dzi­ce wy­sła­li je na pen­sję do Kra­ko­wa, któ­ra mia­ła dać im moż­li­wość sil­niej­sze­go zwią­za­nia się z pol­ską kul­tu­rą. „Jesz­cze nie mia­łem po­ję­cia, jak wy­glą­da miej­ska uli­ca w ogó­le, a tym bar­dziej uli­ca w Kra­ko­wie – wspo­mi­nał Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz – a już wi­dzia­łem ko­per­ty […] ad­re­so­wa­ne drżą­cym, dziw­nym pi­smem mo­jej mat­ki: Kra­kau, Ga­li­zien, Kra­ków, uli­ca Świę­te­go Jana 14, Pen­sja Pani Ro­gu­skiej, dla Nuci [Anny Iwasz­kie­wi­czów­ny – R.R.] czy tam dla Ja­dwi­ni Iwasz­kie­wi­czów­ny”23. Kra­ków, Wa­wel, Plan­ty, Bło­nie – sta­ły się ma­gicz­ny­mi na­zwa­mi jego dzie­ciń­stwa, miej­sca­mi, do któ­rych wy­ru­szał w wy­obraź­ni. „Po­dró­że” te mu­sia­ły za­stą­pić za­ba­wy z ró­wie­śni­ka­mi, któ­rych nie było w jego oto­cze­niu. Naj­wię­cej roz­ryw­ki do­star­cza­ła więc chłop­cu ob­ser­wa­cja do­ro­słych, współ­udział w do­mo­wych ob­rząd­kach oraz opo­wie­ści star­szych, je­że­li zde­cy­do­wa­li się po­świę­cić mu tro­chę cza­su. Po la­tach Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz wspo­mi­nał jed­ną z sa­mot­nych za­baw – od­pra­wia­nie mszy w dzie­cin­nej ła­ci­nie („mja­se ku­la­se ku­lo­rum”). Ce­le­bro­wał je u stóp wiel­kie­go pie­ca, sie­dząc na ce­gla­nym stop­niu do kła­dze­nia drew­na, ubra­ny w or­nat z mat­czy­nej chust­ki.

Gdy w domu były jesz­cze sio­stry, ma­łe­go Ja­ro­sła­wa do­pusz­cza­no nie­kie­dy do ich „do­ro­słych” za­baw, któ­rym moż­na było od­da­wać się je­dy­nie, kie­dy ro­dzi­ców nie było w domu. Na­le­ża­ła do nich na przy­kład za­ba­wa „w śmierć”. Śmier­cią była jed­na z sióstr lub cór­ka ku­char­ki, Ma­ryj­ka, prze­bra­na w prze­ście­ra­dło, z bia­łą pa­pie­ro­wą ma­ską na twa­rzy. „Ja z Ja­dwi­nią lub Ma­ryj­ką cho­wa­łem się do sza­fy lub pod łóż­ko, za fo­tel lub w wi­szą­ce ubra­nia, a owa prze­bra­na śmierć wcho­dzi­ła, wy­cią­ga­ła ręce, schy­la­ła się pod łóż­ko…” – wspo­mi­nał. „Do dziś dnia dreszcz mnie ogar­nia, gdy przy­po­mnę so­bie uczu­cie stra­chu, któ­re­go do­zna­wa­łem, tu­ląc się pod łóż­kiem do Ja­dwi­ni, gdy Ma­ryj­ka w po­twor­nej ma­sce schy­la­ła się ku nam i uka­zy­wa­ła swą bia­łą twarz. Krzy­cza­łem prze­raź­li­wie, gdy mnie ta ko­stu­cha usi­ło­wa­ła wy­cią­gnąć z mo­je­go ukry­cia”24. W let­nie lub je­sien­ne wie­czo­ry, w po­ko­ju He­le­ny, sio­stry go­dzi­na­mi śpie­wa­ły pod­słu­cha­ne u wło­ścian ukra­iń­skie lu­do­we pie­śni lub pol­skie „za­ka­za­ne” z okre­su ko­lej­nych po­wstań na­ro­do­wych. Iwasz­kie­wicz wspo­mi­nał o nich jak o pierw­szych prze­ży­ciach ar­ty­stycz­nych. Cza­sa­mi od­by­wa­ły się uro­czy­ste prze­glą­dy ukry­tych w szka­tuł­kach dziew­cząt „skar­bów”: ka­my­ków, szy­szek, szkla­nych ku­lek, mo­net i ka­wał­ków je­dwa­biu – znaj­do­wa­nych, ku­po­wa­nych, otrzy­my­wa­nych w pre­zen­cie lub dro­gą wy­mia­ny za ja­kiś dro­biazg, kry­ją­cy inną ta­jem­ni­cę. Od­by­wa­no wspól­ne lek­tu­ry, a gło­śne czy­ta­nie Try­lo­gii Sien­kie­wi­cza wspo­mni Iwasz­kie­wicz po la­tach jak do­świad­cze­nie przy­mie­rza mię­dzy XVII wie­kiem na Ukra­inie i współ­cze­sno­ścią kal­nic­kie­go oto­cze­nia. Po śmier­ci Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza w ar­ty­ku­le opu­bli­ko­wa­nym na ła­mach „Wia­do­mo­ści Li­te­rac­kich” na­pi­sał: „Rów­nym gło­sem jed­nej z sióstr za­kli­na­ne przy­cho­dzi­ły po­sta­cie, oso­by, ob­ra­zy, przy­cho­dzi­ły, aby już zo­stać na za­wsze. Od­dy­cha­ły one tym sa­mym po­wie­trzem, któ­rym przed chwi­lą my­śmy od­dy­cha­li, wia­trem od ste­pów sze­ro­kim, ży­wi­ciel­skim, so­czy­stym. […] Raz wraz chwy­ta­łeś zna­jo­me na­zwy oko­licz­nych wsi, zna­ne imio­na, po­sta­cie po­dob­ne oto­cze­niu”25. Po­dob­ne, ale inne. Sła­wa Sien­kie­wi­czow­skich bo­ha­te­rów pod­su­wa­ła myśl o bra­ku in­ten­syw­no­ści ich współ­cze­sne­go ży­cia, „peł­ne­go smut­ne­go go­spo­da­ro­wa­nia”, pod­su­wa­ła tę­sk­no­tę za tę­ten­tem koni i szu­mem skrzy­deł, szczę­kiem bro­ni na­peł­nia­ją­cym step. „I pod­cho­dzę do ojca, któ­ry ostat­ni miał jesz­cze szla­chec­ką broń w ręku przed daw­ny­mi laty – i za­py­tu­ję: «Tat­ku, czy może być jesz­cze raz po­wsta­nie?»”26. Nie otrzy­mu­je od­po­wie­dzi.

Nie mniej­szych emo­cji do­star­cza­ło oto­cze­nie domu. Staw i wy­ciecz­ki łód­ką z sio­stra­mi, spa­ce­ry po łą­kach, sen­na at­mos­fe­ra spo­ko­ju i dzie­cin­ne­go szczę­ścia – ulot­ne wra­że­nia utrwa­lo­ne póź­niej w wier­szu Moje sio­stry, któ­ry otwie­rał „nurt” kal­nic­kich wier­szy, pi­sa­nych przez Iwasz­kie­wi­cza do koń­ca ży­cia.

W pa­mię­ci dziec­ka za­cho­wał się barw­ny al­bum po­sta­ci po­ja­wia­ją­cych się w „sta­rym domu” – by­wal­ców kuch­ni, w któ­rej rzą­dzi­ła ku­char­ka Wa­sy­ły­na. Byli to: Żyd Gdal z Da­szo­wa, atle­ta Bo­ruch, śle­py li­mik Se­men, ta­jem­ni­czy „brat” Wa­sy­ły­ny Hre­hor­ko, „pół-drwal, pół-ogrod­nik”, opo­wia­da­ją­cy mal­co­wi ukra­iń­skie baj­ki. My­ki­ta od koni awan­so­wał do sta­tu­su jego pierw­sze­go przy­ja­cie­la.

„[…] Na­wet nie pa­mię­tam do­brze, jaka to była ta na­sza przy­jaźń” – pi­sał Iwasz­kie­wicz w nie­do­koń­czo­nej Po­dró­ży po Ukra­inie. „Pa­mię­tam tyl­ko, że smut­no mi było, kie­dy My­ki­ta od­cho­dził; od­cho­dził gdzieś do swo­jej Kan­te­li­ny czy Pa­riów­ki, do wła­snej ro­dzo­nej wsi, a ja go od­pro­wa­dza­łem. Od­pro­wa­dza­łem aż do miej­sca, gdzie le­ża­ło w tra­wie za­rdze­wia­łe że­la­stwo, i po­ca­ło­wa­łem”27.

Po­boż­na pani Klo­tyl­da Ma­dey­ska, są­siad­ka Iwasz­kie­wi­czów i nie­kie­dy tak­że grzecz­no­ścio­wa opie­kun­ka ma­łe­go Ja­ro­sła­wa, sko­li­ga­co­na z Tru­bec­ki­mi, jed­ną z naj­zna­ko­mit­szych ro­syj­skich ary­sto­kra­tycz­nych ro­dzin, prak­ty­ko­wa­ła ży­cio­wy mi­ni­ma­lizm i asce­zę. W pa­mię­ci dziec­ka za­cho­wał się jej ob­raz, jak w chu­st­ce na gło­wie i wiel­kich mę­żow­skich bu­tach wę­dro­wa­ła o świ­cie na ro­ra­ty do Ili­niec lub no­wen­nę do Kuny. Jej nie­co dzi­wacz­na po­boż­ność wy­war­ła wiel­ki wpływ na za­in­te­re­so­wa­nia ma­łe­go Ja­ro­sła­wa spra­wa­mi ka­to­lic­kie­go ry­tu­ału. Twarz męża pani Klo­tyl­dy, Wło­dzi­mie­rza Ma­dey­skie­go, miał z ko­lei w wy­obraź­ni Ja­ro­sła­wa Sien­kie­wi­czow­ski Za­gło­ba.

Chło­piec uczył się skom­pli­ko­wa­nej hie­rar­chii spo­łecz­nej i to­wa­rzy­skiej po­gra­ni­cza, oso­bli­wej mie­szan­ki de­mo­kra­ty­zmu i eli­ta­ry­zmu, w któ­rej żyli obok sie­bie ukra­iń­scy chło­pi, służ­ba, ży­dow­scy kup­cy, ukra­iń­scy i pol­scy pra­cow­ni­cy cu­krow­ni, ili­niec­cy księ­ża, zie­miań­skie ro­dzi­ny z są­siedz­twa o róż­nym sta­tu­sie ma­te­rial­nym i spo­łecz­nym. Tacy, któ­rzy są „bar­dzo do­brze”, „lep­si”, „gor­si”, i tacy, któ­rzy w tej kla­sy­fi­ka­cji jesz­cze się nie miesz­czą. Okre­ślo­ne miej­sce w spo­łecz­nej hie­rar­chii nie ozna­cza­ło to­wa­rzy­skiej izo­la­cji. Było obiek­tyw­nym fak­tem i znaj­du­ją­cy się wy­żej chęt­nie wy­ko­ny­wa­li peł­ne kur­tu­azji ge­sty. „Na Kre­sach było się z jed­nej stro­ny nie­sły­cha­nie wraż­li­wym na to «kto kogo ro­dzi», na kul­tu­rę, for­my, «ma­nie­ry»” – wspo­mi­na­ła Wan­da Za­le­ska-Kur­na­tow­ska. „A jest rze­czą bez­sprzecz­ną, że kul­tu­ry, wraz ze wszyst­ki­mi jej «fi­ne­zja­mi», nie da się na­być w jed­nym po­ko­le­niu. […] By­wa­li [więc] u sie­bie ci z pa­ła­ców i ci ze skrom­nych, bar­dzo skrom­nych dwo­rów. No­wy­mi ludź­mi nikt nie po­gar­dzał, tyl­ko po pro­stu dano im czas, żeby prze­sta­li być nowi”28. Pod­czas cięż­kiej cho­ro­by, kie­dy fi­zycz­ne cier­pie­nia po­cią­ga­ły za sobą fan­ta­stycz­ne za­chcian­ki, mat­ka Ja­ro­sła­wa za­pra­gnę­ła ana­na­so­wych kon­fi­tur, któ­re – jak Iwasz­kie­wicz wspo­mi­na – zna­la­zły się w spi­żar­niach pa­ła­cu Cze­twer­tyń­skich i z ocho­tą zo­sta­ły po­da­ro­wa­ne przez księż­ną.

Kul­tu­ra pol­ska była jed­ną z warstw ukra­iń­skie­go pa­limp­se­stu, jed­nym z ko­lo­rów pa­le­ty barw za oknem. Cer­kiew­ny ka­len­darz li­tur­gicz­ny usta­lał mia­rę cza­su za­rów­no dla wy­znaw­ców pra­wo­sła­wia, jak i ka­to­li­ków „Całe ży­cie było tak zwią­za­ne z cy­klem cer­kiew­nym, że trud­no na­wet so­bie wy­obra­zić inną ra­chu­bę” – wspo­mi­nał po la­tach Iwasz­kie­wicz29. Każ­dy z współ­miesz­ka­ją­cych na­ro­dów miał swo­je ta­jem­ni­ce i sym­bo­le. W pra­wo­sław­ny Wiel­ki Czwar­tek z okien „sta­re­go domu” ob­ser­wo­wa­no ukra­iń­skie ro­dzi­ny wra­ca­ją­ce z wie­czor­ne­go na­bo­żeń­stwa ze świe­ca­mi, któ­re na­le­ża­ło do­nieść pło­ną­ce do do­mów Pło­my­ki wspi­na­ły się po­wo­li w kie­run­ku chat po dru­giej stro­nie sta­wu. Dzień 19 sierp­nia, świę­to Prze­mie­nie­nia Pań­skie­go, zwa­ne w tra­dy­cji pra­wo­sław­nej świę­tem Spa­sa, „pach­niał na­giet­ka­mi i jabł­ka­mi”, bo świę­co­no wte­dy owo­ce i od tego dnia wol­no było jeść jabł­ka. Ale rów­nież na­pa­wał nie­po­ko­jem. Oneg­daj Cy­gan­ka prze­po­wie­dzia­ła „ba­bu­ni Tau­be” śmierć na Spa­sa i w dzień ten co roku zjeż­dża­ła do niej ro­dzi­na, z mat­ką Ja­ro­sła­wa włącz­nie, nie spusz­cza­jąc sta­rusz­ki z oczu i wzdy­cha­jąc z ulgą, gdy dzień mi­jał. Z ko­lei 19 stycz­nia, na pra­wo­sław­ne świę­to Chrztu Pań­skie­go, Iwasz­kie­wi­czo­wie ob­ser­wo­wa­li, jak staw kal­nic­ki prze­obra­żał się w Jor­dan, wy­ci­na­no w nim prze­rę­bel, usta­wia­no bar­wio­ne lo­do­we krzy­że, po czym w uro­czy­stej pro­ce­sji z cho­rą­gwia­mi do­ko­ny­wa­no po­świę­ce­nia wody.

Każ­da sfe­ra ży­cia mia­ła swo­je ry­tu­ały. Wy­jeż­dża­jąc z domu, na­le­ża­ło na przy­kład uwa­żać, kie­dy koń pry­cha, bo było to z jego stro­ny ostrze­że­nie przed nie­bez­pie­czeń­stwem, któ­re może spo­tkać w po­dró­ży. Aby je od­wró­cić, wy­star­czy­ło od­mó­wić Zdro­waś Ma­rio. „Tak więc trze­ba się mo­dlić całą pra­wie dro­gę, opa­słe be­stie czę­sto pry­cha­ją, a jesz­cze im trze­ba zdro­wia ży­czyć, bo koń to pra­wie czło­wiek” – wspo­mi­nał Iwasz­kie­wicz w be­le­try­stycz­nej Po­dró­ży po Ukra­inie. „Mo­zai­ka więc roz­mo­wy sa­mej z sobą i z nami tak się ciot­ce mniej wię­cej ukła­da: Koń pry­cha. Zdrów, mam­ko, zdrów. Zdro­waś Ma­ry­jo, ła­skiś peł­na, Pan z tobą – aj, Jan­ku, a nie wy­wróć – bło­go­sła­wio­naś ty mię­dzy nie­wia­sta­mi – a wi­dzisz tam dro­gę…”30.

Spa­ce­ry zi­mo­we sa­nia­mi, bale u są­sia­dów, na któ­rych by­wa­ły sio­stry, przy­go­to­wu­jąc sta­ran­nie to­a­le­ty, ro­dzin­ne wy­pra­wy na jar­mar­ki i od­pu­sty, słyn­ne „kon­trak­ty ki­jow­skie”, z po­wo­du któ­rych oj­ciec raz do roku na dłu­żej opusz­czał dom, przy­wo­żąc po­tem moc pre­zen­tów i opo­wie­ści – wszyst­ko to, nie mó­wiąc już o uży­wa­nych w domu i nadal ak­tu­al­nych prze­pi­sach ku­li­nar­nych pra­ba­bek, łą­czy­ło Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza z tra­dy­cją XIX wie­ku, a na­wet wkra­cza­ło da­lej w prze­szłość. „[…] Po­nie­waż Ukra­inę i jej za­pa­dłe kąty w XIX wie­ku łą­czy­ło nie­jed­no jesz­cze z wie­ka­mi po­przed­ni­mi, wy­da­je mi się

Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz z sio­strą He­le­ną w „sta­rym domu” w Kal­ni­ku (1898)

cza­sa­mi, że pierw­sze lata mego ży­cia przy­pa­da­ją nie­mal na cza­sy Try­lo­gii – a w każ­dym ra­zie na ostat­nie lata Rze­czy­po­spo­li­tej” – pi­sał31.

Okre­śle­nia „sta­ry” i „nowy” Kal­nik po­zo­sta­ły pa­miąt­ką po dłu­giej i burz­li­wej hi­sto­rii tej miej­sco­wo­ści. Cały jej prze­bieg ukry­wał się już w sło­wie „Ukra­ina”, któ­re w ję­zy­ku sta­ro­ru­skim i sta­ro­pol­skim pier­wot­nie ozna­cza­ło pe­ry­fe­ria, zie­mię le­żą­cą na po­gra­ni­czu i do­pie­ro w XVI wie­ku sta­ło się okre­śle­niem geo­gra­ficz­nym. Naj­star­sze śla­dy ludz­kich sie­dzib da­tu­je się tu na VI wiek p.n.e. Kil­ka stu­le­ci póź­niej te­ren ten za­miesz­ki­wa­ły ko­czow­ni­cze ple­mio­na scy­tyj­skie, przy­by­łe z Azji, po­zo­sta­wia­jąc na te­re­nie Kal­ni­ka swe gro­bow­ce. Kry­ły one broń, gli­nia­ne na­czy­nia, ar­ty­stycz­ne wy­ro­by ze zło­ta, sre­bra i brą­zu. Wo­jow­ni­ków grze­ba­no wraz z żo­na­mi, nie­wol­ni­ka­mi i bo­jo­wy­mi koń­mi w peł­nym rynsz­tun­ku – wszyst­kich za­bi­ja­no pod­czas uro­czy­sto­ści po­grze­bo­wych. Jesz­cze w po­cząt­ku XX wie­ku na­ukow­cy od­ko­pa­li w Kal­ni­ku dwa­dzie­ścia sie­dem kur­ha­nów i po­zo­sta­ło­ści wa­łów z VI wie­ku p.n.e. W 1891 roku, a więc trzy lata przed na­ro­dzi­na­mi Ja­ro­sła­wa, gro­by te były przed­mio­tem ba­dań ro­syj­skich ar­che­olo­gów.

Scy­tów za­stą­pi­li Sar­ma­ci i ple­mio­na sło­wiań­skie zaj­mu­ją­ce się rol­nic­twem, my­śli­stwem i ry­bo­łów­stwem. Od po­ło­wy XIII wie­ku te­re­ny te, na­le­żą­ce do księ­stwa ki­jow­skie­go, były sys­te­ma­tycz­nie na­jeż­dża­ne przez Ta­ta­rów, któ­rzy pod­po­rząd­ko­wa­li je Zło­tej Or­dzie. Śla­dy tam­tych cza­sów za­cho­wa­ła to­po­gra­fia Ukra­iny, wie­le nazw miej­sco­wych ma ta­tar­ską pro­we­nien­cję, z na­zwą Kal­nik włącz­nie (wy­stę­pu­ją­cą rów­nież w wer­sjach: Kal­nicz, Kał­nyk, Kał­niuk).

Oko­ło 1362 roku Kal­nik i zie­mie nad So­bem we­szły w skład Wiel­kie­go Księ­stwa Li­tew­skie­go. Od unii lu­bel­skiej w 1569 roku stał się wła­sno­ścią pol­skich wiel­mo­żów, aż do roz­bio­rów zwią­za­ny od­tąd z hi­sto­rią Rze­czy­po­spo­li­tej. Naj­wcze­śniej­szym no­to­wa­nym wła­ści­cie­lem Kal­ni­ka był z nada­nia kró­la Ka­zi­mie­rza Ja­giel­loń­czy­ka kasz­te­lan Szem­bor. W pierw­szej po­ło­wie XVI wie­ku wieś wraz z „klu­czem kal­nic­kim” na­le­ża­ła do ro­dzi­ny Jań­czyń­skich, któ­rzy przy­by­li na Po­do­le z Wo­ły­nia, otrzy­mu­jąc tu ma­jąt­ki w na­gro­dę za za­słu­gi dla Rze­czy­po­spo­li­tej32. W koń­cu XVI stu­le­cia „klucz kal­nic­ki” zo­stał roz­dzie­lo­ny mię­dzy licz­nych spad­ko­bier­ców ro­dzi­ny. Od 1600 roku ma­jąt­ki te za­czę­ła sku­po­wać księż­na Anna z Chod­kie­wi­czów Ko­rec­ka, sio­stra sław­ne­go wo­dza Jana Ka­ro­la Chod­kie­wi­cza, żona księ­cia Jo­achi­ma Ko­rec­kie­go.

Miesz­kań­cy, bez wzglę­du na ich pań­stwo­wą przy­na­leż­ność, nadal żyli pod groź­bą łu­pież­czych wy­praw Ta­ta­rów, po­dej­mo­wa­nych nie­mal rok­rocz­nie.

W 1612 roku mia­ło miej­sce pierw­sze z wy­da­rzeń, któ­re nie po­zwo­li­ło nig­dy dy­na­micz­nie roz­wi­ja­ją­ce­mu się Kal­ni­ko­wi stać się mia­stem. Wieś, wte­dy już cen­trum rze­mio­sła i han­dlu, zo­sta­ła nie­mal do­szczęt­nie znisz­czo­na, a jej miesz­kań­cy upro­wa­dze­ni w ja­syr O roz­mia­rach klę­ski mówi fakt, iż do­ku­ment z roku 1613 okre­śla Kal­nik jako „pu­ste uro­czy­sko”33. Pol­scy wła­ści­cie­le tu­tej­szych la­ty­fun­diów i osad­ni­cy z Wo­ły­nia szyb­ko pod­nie­śli miej­sco­wość z ruin, wte­dy też zy­ska­ła ona to­po­gra­ficz­ny po­dział na część „sta­rą” i „nową”. W 1629 roku, kil­ka­na­ście lat po tra­ge­dii, Kal­nik znów li­czył bli­sko czte­ry ty­sią­ce miesz­kań­ców. Anna Ko­rec­ka dla obro­ny przed Ta­ta­ra­mi wznio­sła tu for­te­cę – w do­ku­men­tach trans­ak­cji fi­nan­so­wych ro­dzi­ny pada na­wet okre­śle­nie: „za­mek Kal­nik”. Po śmier­ci księż­nej w 1626 roku Kal­nik ob­jął w po­sia­da­nie jej syn, a po­tem wnuk. Obaj otrzy­ma­li sta­ran­ne za­gra­nicz­ne wy­kształ­ce­nie, któ­re łą­czy­li z dzia­łal­no­ścią woj­sko­wą. Syn, Jan Ka­rol Ko­rec­ki, za­cią­gnął się do woj­ska w Ho­lan­dii, po czym, wal­cząc na mo­rzu ze Szwe­da­mi, tra­fił do nie­wo­li i jako krew­ny znie­na­wi­dzo­ne­go Jana Ka­ro­la Chod­kie­wi­cza spę­dził w wię­zie­niu pięć lat. Wy­ku­pio­ny po tym cza­sie, po­wró­cił do Kal­ni­ka, gdzie wy­peł­nił ślub zło­żo­ny w nie­wo­li, przyj­mu­jąc grec­ko­ka­to­li­cyzm i wzno­sząc w miej­sco­wo­ści unic­ką świą­ty­nię. Jego syn, Sa­mu­el Ka­rol Ko­rec­ki, ukoń­czył za gra­ni­cą fa­kul­tet fi­lo­zo­ficz­ny. „Po­wró­ciw­szy na­resz­cie do oj­czy­zny i za­staw­szy woj­nę ko­zac­ką – pi­sze au­tor Słow­ni­ka geo­gra­ficz­ne­go Kró­le­stwa Pol­skie­go i in­nych kra­jów sło­wiań­skich – na wszyst­kich wy­pra­wach ry­cer­sko sta­wał: pod Kor­su­niem ko­za­cy cho­rą­giew jego całą znie­śli, cze­go msz­cząc się, na wie­lu miej­scach po­tęż­nie ich gro­mił. Pod Zbo­ro­wem ko­nia pod nim za­bi­to”34. Umarł przed­wcze­śnie i bez­po­tom­nie, w 1651 roku, nie na polu bi­twy jed­nak, lecz „cza­ra­mi przez nie­wia­sty zgła­dzo­ny”35.

„Za­mek Kal­nik” w 1648 roku, a więc jesz­cze za ży­cia nie­szczę­śli­we­go fi­lo­zo­fa i żoł­nie­rza, zo­stał za­ję­ty przez Ko­za­ków. Ufor­ty­fi­ko­wa­na wieś na po­dol­skiej rów­ni­nie sta­ła się jed­nym z waż­niej­szych ośrod­ków ko­za­czy­zny. W la­tach 1648-1654, okre­sie po­wstań Boh­da­na Chmiel­nic­kie­go, w Kal­ni­ku sta­cjo­no­wał pułk ko­zac­ki, ra­cho­wa­ny na sześć ty­się­cy sza­bel. Do­wo­dził nim bo­ha­ter ukra­iń­skiej hi­sto­rii Iwan Bo­hun oraz Iwan Cir­ko, któ­ry wraz z sy­nem het­ma­na, Ju­ri­jem Chmiel­nic­kim, pro­wa­dził póź­niej ro­ko­wa­nia z przed­sta­wi­cie­la­mi ro­syj­skie­go wład­cy w Pe­re­ja­sła­wiu.

Wa­row­ni księż­nej Ko­rec­kiej nie dane było słu­żyć pol­skim bu­dow­ni­czym. W 1653 roku od­bił ją na krót­ko z rąk ko­zac­kich Ste­fan Czar­niec­ki.

W 1671 roku przez po­nad mie­siąc ukra­iń­ska za­ło­ga bro­ni­ła for­te­cy prze­ciw­ko ar­mii Jana So­bie­skie­go, któ­ra twier­dzy nie zdo­by­ła. Uda­ło się to do­pie­ro rok póź­niej Tur­kom. Kal­nik, znów wy­lud­nio­ny i spu­sto­szo­ny, po­dob­nie jak inne zie­mie nad So­bem, wró­cił w pol­skie ręce do­pie­ro w la­tach osiem­dzie­sią­tych XVII wie­ku. Stał się czę­ścią dóbr ro­dzi­ny Czar­to­ry­skich, z któ­rej wy­wo­dzi­ła się księż­na Ko­rec­ka, w XVIII wie­ku jego wła­ści­cie­la­mi były ro­dzi­ny Pla­te­rów i Po­toc­kich.

Póź­niej Kal­nik prze­szedł pod za­rząd kom­pa­nii cu­krow­ni­czej. Mimo że osta­tecz­nie przy­brał po­stać nie­co ospa­łej wsi, jaką jest do dziś, wśród oko­licz­nych miej­sco­wo­ści mu­sia­ła go wy­róż­niać nie tyl­ko bo­ga­ta hi­sto­ria, sko­ro Hen­ryk Rze­wu­ski od opi­su tej wsi roz­po­czy­na jed­ną ze swych hi­sto­rycz­nych po­wie­ści. Cho­ciaż utwór osa­dzo­ny jest w XVI wie­ku, hra­bia Rze­wu­ski ta­kim, nie­co ar­ka­dyj­skim, mu­siał wi­dzieć Kal­nik w I po­ło­wie stu­le­cia XIX. Jest to wieś ob­szer­na – pi­sze – cha­łu­py w niej od­zna­cza­ją się czy­sto­ścią i bu­do­wą, le­d­wo że nie koło każ­dej z nich jest sad, a gdzie­nieg­dzie na­wet pa­sie­ka. Kal­nik sły­nie we­so­ło­ścią swych pa­rob­ków, pięk­no­ścią swo­ich dzie­wek, za­lot­no­ścią swo­ich mo­ło­dyć. To pew­na, że Kal­nik leży wśród oko­li­cy, któ­rej płod­ność le­d­wo że nie wy­rów­ny­wa się tej szczę­śli­wej zie­mi, któ­rą Nil co­rocz­nie stłusz­cza, że trzo­da wiej­ska wy­pa­sio­na na rży­skach kal­nic­kich jest nie­rów­nie licz­niej­sza ni­że­li we wsiach są­sied­nich, i że mię­dzy sio­ła­mi ukra­iń­ski­mi [Kal­nik] od­zna­cza się ja­kąś wyż­szo­ścią, któ­ra ujść nie może uwa­gi wę­drow­ca. Wszak­że Kal­nik dziś już nie jest tym, czym był przed laty, i jak każ­dy sta­ry, wie­le wi­dział i dole do­świad­czył”36.

Wiek XIX był więc w Kal­ni­ku stu­le­ciem roz­wo­ju prze­my­słu cu­krow­ni­cze­go i wie­kiem hi­sto­rycz­nych pa­mią­tek. Roz­po­czę­to ba­da­nia nad scy­tyj­ski­mi kur­ha­na­mi, o któ­rych wśród ludu krą­ży­ły po­da­nia, że kry­ją ko­zac­kich bo­ha­te­rów. Scy­to­wie, Ta­ta­rzy, Ko­za­cy Chmiel­nic­kie­go, ar­mia kró­la So­bie­skie­go, któ­ra nie po­tra­fi­ła po­ko­nać obroń­ców kal­nic­kiej twier­dzy – wszyst­ko to było do­sko­na­łą po­żyw­ką dla ro­man­tycz­nej wy­obraź­ni. Sien­kie­wi­czow­ska Try­lo­gia za­lud­nia­ła li­te­rac­ki­mi bo­ha­te­ra­mi re­al­ne pej­za­że.

W la­tach osiem­dzie­sią­tych wieś li­czy­ła ty­siąc trzy­stu pięt­na­stu miesz­kań­ców – ty­siąc dwu­stu dwu­dzie­stu pra­wo­sław­nych i dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu ka­to­li­ków37. W 1900 roku Kal­nik za­miesz­ki­wa­ły już dwa ty­sią­ce sześć­set pięć­dzie­siąt trzy oso­by, wieś li­czy­ła czte­ry­sta osiem­na­ście za­bu­do­wań38. Nowa epo­ka pu­ka­ła do drzwi. W 1895 roku za­no­to­wa­no na Po­do­lu trzy­dzie­ści sie­dem straj­ków pra­cow­ni­ków cu­krow­ni, pro­te­stu­ją­cych prze­ciw­ko wa­run­kom i cza­so­wi pra­cy, któ­ry się­gał czter­na­stu go­dzin, bez dni wol­nych39. W roku uro­dze­nia Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza w są­sied­niej cu­krow­ni w Iliń­cach uru­cho­mio­no oświe­tle­nie elek­trycz­ne.

Jesz­cze w „sta­rym domu” mały Ja­ro­sław na­uczył się czy­tać. Pierw­szy krok zo­stał po­sta­wio­ny dzię­ki kloc­kom za­mó­wio­nym przez ojca w fa­brycz­nej sto­lar­ni, na któ­rych sio­stra He­le­na Iwasz­kie­wi­czów­na na­ma­lo­wa­ła kształ­ty li­ter. Krok dru­gi do­ty­czył kwe­stii, jak owych li­ter uży­wać oraz pły­ną­cych z tego po­żyt­ków. Zo­stał uczy­nio­ny rów­nież z po­mo­cą sióstr. Krok trze­ci i ostat­ni zro­bił pię­cio­let­ni Ja­ro­sław już sa­mo­dziel­nie, w okre­sie gdy w Kal­ni­ku pa­no­wa­ła epi­de­mia ospy, na któ­rą za­pa­dła tak­że mat­ka. Po­zo­sta­wio­ny bez opie­ki, prze­czy­tał Gu­cia za­cza­ro­wa­ne­go Zo­fii Urba­now­skiej – naj­pierw sa­mo­dziel­nie ca­łość, po­tem na głos mat­ce wy­bra­ny roz­dział.

Wiel­kim wy­da­rze­niem dzie­ciń­stwa chłop­ca były zjaz­dy ro­dzin­ne. Naj­młod­szy brat Bo­le­sła­wa, Cze­sław Iwasz­kie­wicz, co ja­kiś czas wy­ru­szał z Asz­cha­ba­du na urlop w Ra­dom­skie, do ro­dzi­ny żony, Ste­fa­nii z Po­ni­kiew­skich Iwasz­kie­wi­czo­wej. Po dro­dze od­wie­dzał bra­ta i sio­strę Ma­rię Bie­sia­dow­ską. W usta­lo­nym cza­sie i miej­scu sta­wiał się rów­nież śred­ni brat An­to­ni z ro­dzi­ną: żoną Ce­li­ną z Waś­kie­wi­czów Iwasz­kie­wi­czo­wą oraz sy­na­mi Ada­mem i Je­rzym. Nie­do­tknię­ty po­po­wsta­nio­wy­mi re­pre­sja­mi, pra­co­wał w to­wa­rzy­stwie pro­wa­dzą­cym że­glu­gę po Dnie­prze. Na pa­miąt­ko­wej fo­to­gra­fii z ta­kie­go zjaz­du, wy­ko­na­nej w 1897 roku (go­spo­da­rza­mi byli wów­czas Ma­ria i Ju­lian Bie­sia­dow­scy – obo­je w cen­trum zdję­cia), znaj­du­je się dzie­więt­na­ście osób. Sie­dzą­cy na ko­la­nach mat­ki trzy­let­ni Ja­ro­sław jest w tym to­wa­rzy­stwie naj­młod­szy. W czerw­cu 1901 roku zjazd Iwasz­kie­wi­czów od­był się w „no­wym domu” Ma­rii i Bo­le­sła­wa. Ostat­nie­go wie­czo­ra roz­pa­lo­no za do­mem ogni­sko i ro­dzi­na od­śpie­wa­ła przy nim ulu­bio­ne pie­śni, z pa­trio­tycz­ny­mi na cze­le. „W owych uśpio­nych cza­sach – pi­sał Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz – był to już jak gdy­by czyn po­li­tycz­ny, w każ­dym ra­zie za taki był uwa­ża­ny przez za­bie­dzo­nych urzęd­ni­ków cu­krow­ni. Przy­pusz­czam,że ini­cja­to­rem […] był mój oj­ciec”40. Nie przy­pad­kiem więc w przy­wo­ły­wa­nej już li­te­rac­kiej wer­sji po­wstań­czej bio­gra­fii Bo­le­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza śpiew od­gry­wa rolę rów­ną wal­ce i za­stę­pu­je zbroj­ny czyn. Oj­ciec śpie­wa Jak to na wo­jen­ce ład­nie…, a syn opa­tru­je sce­nę na­stę­pu­ją­cym ko­men­ta­rzem: „Boże, jak­że tu my­śleć moż­na o po­wszech­nej szczę­śli­wo­ści, o bra­ter­stwie lu­dów, o umi­ło­wa­niu wszyst­kich, jak­że tu wy­cią­gać ra­mio­na do wszech­świa­ta, kie­dy tu od­dy­chać nie moż­na, mó­wić nie moż­na, kie­dy się sło­wa pio­sen­ki siłą mu­szą w za­mar­łym po­wie­trzu prze­do­sta­wać, kie­dy wszyst­ko śpi śnie­giem zim­na przy­sy­pa­ne, na za­wsze za­mknię­te dla ży­cia”41. Pol­ski śpiew, któ­ry noc nio­sła nad uśpio­nym Kal­ni­kiem, w „uśpio­nych” cza­sach, pie­śni śpie­wa­ne przez „uśpio­nych” po­wstań­ców, któ­rym pa­trio­tycz­ne uczu­cia zła­ma­ły bio­gra­fie – ta chwi­la mu­sia­ła utkwić głę­bo­ko w pa­mię­ci chłop­ca.

Zjazd ro­dzi­ny Iwasz­kie­wi­czów (Czer­ny­sze 1897)

Świat już wte­dy roz­sze­rzył się nie­co w jego oczach dzię­ki wspól­nym po­dró­żom z mat­ką do ma­jąt­ków krew­nych i przy­ja­ciół. Bar­ba­rów­ka – dom ciot­ki Did­kow­skiej w Iliń­cach – roz­bu­do­wa­ny po­nad po­ję­cie chłop­ca, stał się dlań wzo­rem oka­za­łe­go do­mo­stwa. Gdy po wie­lu la­tach w Ko­pen­ha­dze od­wie­dzi dom zło­żo­ny z trzy­dzie­stu pię­ciu po­ko­jów, pod­ziem­nych scho­dów, z plą­ta­ni­ną ko­ry­ta­rzy, wspo­mi­nać bę­dzie nie­ist­nie­ją­cą już ili­niec­ką Bar­ba­rów­kę.

Ma­ria po­sy­ła­ła też syna na „wa­ka­cje” w to­wa­rzy­stwie star­sze­go ro­dzeń­stwa do ma­jąt­ku Ma­rii i Ju­lia­na Bie­sia­dow­skich. Już na wspo­mnia­nych zjaz­dach ro­dzin­nych chło­piec na­ra­żo­ny był na kon­fron­ta­cję z pię­cio­ma stry­jecz­ny­mi brać­mi: dwo­ma sy­na­mi An­to­nie­go i trze­ma Cze­sła­wa – Win­cen­tym, Wa­cła­wem i Ste­fa­nem, zwa­ny­mi w ro­dzi­nie „Azja­ta­mi”. Czy­ni­li oni z nie­śmia­łe­go mal­ca przed­miot za­baw i żar­tów – rola ta mia­ła go prze­śla­do­wać jesz­cze przez lat kil­ka­na­ście. Cią­ży­ła na nim opi­nia ma­min­syn­ka i nie­zda­ry. „[…] Nie pa­li­łem się do koni – wspo­mi­nał po­by­ty u cio­ci Masi – uni­ka­łem staj­ni, zle­cia­łem z krnąbr­ne­go kuca, le­d­wie mnie na nim po­sa­dzo­no, i brzdą­ka­łem cały dzień na for­te­pia­nie. Mimo to sta­ra­łem się do­rów­nać moim ró­wie­śni­kom w ich buj­nym uży­wa­niu wiej­skie­go ży­cia, go­dzi­na­mi ką­pa­łem się w błot­ni­stym sta­wie, na­uczy­łem się po pew­nym cza­sie jeź­dzić kon­no i cały dzień by­łem w polu. Do wła­sne­go domu wra­ca­łem, ku prze­ra­że­niu mo­jej mat­ki, bar­dzo roz­pusz­czo­ny”42.

Wspo­mnia­na uro­czy­stość ro­dzin­na z Ma­rią i Bo­le­sła­wem w roli go­spo­da­rzy była moż­li­wa dzię­ki po­pra­wie sy­tu­acji ma­te­rial­nej ro­dzi­ny na prze­ło­mie wie­ków. Wią­za­ło się to praw­do­po­dob­nie z awan­sem Bo­le­sła­wa na człon­ka za­rzą­du To­wa­rzy­stwa Ak­cyj­ne­go „Kal­nik”. Naj­istot­niej­szym prze­ja­wem owej zmia­ny sta­tu­su była prze­pro­wadz­ka do „no­we­go domu”, znacz­nie bar­dziej kom­for­to­we­go niż „sta­ry”, któ­ry jed­nak w pa­mię­ci dziec­ka po­zo­sta­wił nie­po­rów­ny­wal­nie mniej wra­żeń. Prze­pro­wadz­ka mia­ła miej­sce w 1900 roku. Dom dzie­li­li z miesz­ka­ją­cą w jego bliź­nia­czej czę­ści ro­dzi­ną pań­stwa Trzciń­skich. Mie­li oni czte­rech sy­nów w wie­ku zbli­żo­nym do wie­ku Ja­ro­sła­wa i przy­szły pi­sarz za­pa­mię­tał peł­ne na­pię­cia roz­mo­wy z nimi w syl­we­stra 1900 roku, któ­rych te­ma­tem było oczy­wi­ście nad­cho­dzą­ce stu­le­cie. W „no­wym domu” roz­po­czę­ła się rów­nież re­gu­lar­na edu­ka­cja chłop­ca. Mat­ka za­czę­ła udzie­lać Ja­ro­sła­wo­wi lek­cji mu­zy­ki. Spe­cjal­nie dla nie­go spro­wa­dzo­no gu­wer­nant­kę i na­uczy­ciel­kę ję­zy­ka nie­miec­kie­go. Był to pierw­szy ję­zyk obcy, jaki po­znał, obok ukra­iń­skie­go i ro­syj­skie­go, któ­ry­mi mó­wił „od za­wsze”. Lek­cji pol­skie­go, hi­sto­rii i geo­gra­fii udzie­la­ła mu sio­stra Anna. Dzię­ki splo­to­wi oj­czy­ste­go ję­zy­ka i geo­gra­fii z hi­sto­rią, na­zwy pol­skich miast i rzek prze­cho­wa­ły w wy­obraź­ni Iwasz­kie­wi­cza oso­bli­wy ła­du­nek po­ezji, po­dob­ne eg­zo­tycz­nym imio­nom. Stąd siła in­spi­ra­cji, jaką będą mia­ły dlań w przy­szło­ści pol­skie to­po­ni­my: Pi­li­ca, Utra­ta, Ka­mion­na, Koń, Iłża, Mar­cu­le.

Wkrót­ce po tym, jak na­uczył się pi­sać, za­czę­ły się jego pierw­sze pró­by „li­te­rac­kie”. In­spi­ro­wał je ama­tor­ski te­atr, któ­ry był w domu Iwasz­kie­wi­czów szcze­gól­nie łu­bia­ną roz­ryw­ką. „Pierw­szy spek­takl mo­jej sztu­ki od­był się w lip­cu 1902 roku, w po­ko­ju […] domu w Kal­ni­ku” – wspo­mi­nał43. „Od naj­młod­szych lat – no­to­wał w in­nym miej­scu – za­pi­sy­wa­łem całe mnó­stwo pa­pie­ru wier­sza­mi, dra­ma­ta­mi i pro­zą (tą naj­mniej), i wszyst­ko po­ma­łu skła­da­ło się na to, abym to rze­mio­sło pi­sar­skie wresz­cie jako tako po­siadł”44. Ów­cze­sne li­te­rac­kie wpraw­ki po­dzie­li­ły los więk­szo­ści prób – na pierw­szy „praw­dzi­wy” wiersz trze­ba bę­dzie jesz­cze cze­kać dwa lata, na „do­ro­sły” wiersz lat trzy­na­ście, na pierw­szą sztu­kę, któ­ra się za­cho­wa­ła, dzie­więć lat. Li­te­rac­ki de­biut wy­da­rzy się za lat pięt­na­ście.

Ja­ro­sław za­pa­mię­tał pa­nu­ją­cą w tym okre­sie w domu at­mos­fe­rę to­wa­rzy­skie­go oży­wie­nia. Jed­nak je­den z ostat­nich wie­czo­rów, gdy ro­dzi­ce przyj­mo­wa­li go­ści, 20 stycz­nia 1902 – rocz­ni­ca uro­dzin Bo­le­sła­wa An­to­nie­go – zo­stał już w jego pa­mię­ci na­zna­czo­ny pięt­nem zbli­ża­ją­cej się ka­ta­stro­fy. Ośmio­let­ni chło­piec za­pa­mię­tał „zja­wie­nie się” są­siad­ki ro­dzi­ców, „pięk­nej jak anioł” żony dy­rek­to­ra cu­krow­ni. (Wia­do­mo, że na­zy­wa­ła się He­le­na Kos­sar­ska). Jej dni zda­wa­ły się upły­wać na spa­ce­rach, ma­lo­wa­niu pej­za­ży i grze na for­te­pia­nie. Chło­piec lu­bił ob­ser­wo­wać, jak okry­ta wo­al­ką spa­ce­ru­je wol­no z pa­ra­sol­ką w ręku. Nie utrzy­my­wa­ła to­wa­rzy­skich kon­tak­tów, za­wsze sa­mot­na, przed­miot są­siedz­kich plo­tek. W dzie­cię­cej wy­obraź­ni sta­wa­ła się ete­rycz­nym sym­bo­lem po­ezji, a może rów­nież sym­bo­lem śmier­ci. „Wy­da­je mi się – wspo­mi­nał Iwasz­kie­wicz po la­tach – że owo fa­scy­nu­ją­ce wra­że­nie, ja­kie czy­ni­ła na mnie ta ko­bie­ta, dzia­ła­ło rów­nież i na mo­je­go ojca. Ten dzień to były jego ostat­nie uro­dzi­ny […]. I oto pięk­na pani He­le­na przy­cho­dzi­ła do nie­go jak wspo­mnie­nie wszyst­kie­go, cze­go nie za­znał w ży­ciu, jak sama uro­da w tej bia­łej je­dwab­nej i ob­ci­słej suk­ni. Za­pew­ne było mu żal. Te lata mo­no­ton­ne i jed­no­staj­ne, któ­re spę­dził przy biur­ku, wy­da­wa­ły mu się stra­co­ne, z mat­ką nie wiem, czy się ro­zu­mie­li; i lu­bię my­śleć, że w tej na­głej skłon­no­ści, jaka ku so­bie schy­li­ła tego wie­czo­ra sta­re­go czło­wie­ka i pięk­ną ko­bie­tę, uczu­li coś wspól­ne­go, co ich łą­czy­ło, dolę zmar­no­wa­ne­go ży­cia. […] Wy­szła wcze­śniej od in­nych, za­trwo­żo­na, znu­żo­na, tu­lą­ca się w boa z bia­łych piór i w koł­nierz ja­snej szub­ki. Wi­dzę, jak oj­ciec mój że­gna ją w przed­po­ko­ju, ca­łu­jąc w ręce. Mam wra­że­nie, że po­tem była u nas do­pie­ro na jego po­grze­bie”45.

Jesz­cze jed­no wy­da­rze­nie spra­wi­ło, że dzień ten