Kisielewscy - Mariusz Urbanek - ebook + książka

Kisielewscy ebook

Mariusz Urbanek

4,4

Opis

Publikacja nie zawiera zdjęć.

 

Sięgająca początków XX wieku barwna opowieść o tej inteligenckiej rodzinie, od dawna zanurzonej w polskiej kulturze i naszej bogatej tradycji literackiej. Galerię wybitnych przedstawicieli rodu otwierają Jan August Kisielewski, dramaturg i jeden z założycieli kabaretu „Zielony Balonik”, a także Zygmunt, pisarz, radiowiec, z przekonań piłsudczyk – ojciec Stefana Kisielewskiego. Centralną postacią książki jest sam „Kisiel”, człowiek wszechstronny: kompozytor, publicysta, pisarz, wybitna osobowość życia politycznego i społecznego, enfant terrible Polski Ludowej. Zainteresowania muzyczne przekazał swemu tragicznie zmarłemu synowi, Wacławowi Kisielewskiego, znanemu ze wspaniałych koncertów w duecie fortepianowym Marek i Wacek. Obecnie zaś rodzinę reprezentują Jerzy Kisielewski, dziennikarz, i Krystyna Kisielewska-Sławińska, romanistka i tłumaczka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
4
5
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie ‌graficzne: Andrzej Barecki

Redakcja: ‌Maria Magdalena ‌Matusiak

Korekta: Grażyna ‌Henel

Indeks: Grażyna Henel

Na ‌okładce i obwolucie wykorzystano rysunki:

Eryka ‌Lipińskiego ‌(Zygmunt Kisielewski), Kazimierza ‌Sichulskiego ‌(Jan ‌August ‌Kisielewski), Andrzeja ‌Stopki ‌(Stefan Kisielewski), Andrzeja ‌Bareckiego ‌(Wacław Kisielewski)

Autorzy i źródła ‌zdjęć:

str. 42: ‌Andrzej ‌Zborski, Krystyna Sławińska, archiwum ‌Jerzego Kisielewskiego, K.W. Resiak; ‌str. 43: ‌PAP/Witold Rozmysłowicz, Krystyna Sławińska, ‌Witold Krassowski, Krystyna Sławińska; ‌str. 74: ‌Krystyna Sławińska, Witold ‌Krassowski, ‌Henryk Hermanowicz, Andrzej ‌Zborski, K.W. Resiak, ‌Cezary Langda; str. 75: ‌Włodzimierz ‌Echeński, K.W. Resiak; str. ‌106: archiwum Krystyny ‌Sławińskiej, ‌Janusz Mazur, Stanisław ‌Fredro-Boniecki, Jarosław Galiszewski; str. ‌107: reprodukcja za ‌Testamentem Kisiela – ze ‌Stefanem Kisielewskim rozmawia ‌Piotr ‌Gabryel, Poznań 1992, ‌archiwum Krystyny ‌Sławińskiej, ‌Stanisław Fredro-Boniecki; str. ‌136: A. Komorowski, ‌Jacek ‌Sroka, PAP/Witold Rozmysłowicz, Juliusz ‌Sokołowski; str. 137: ‌PAP/Witold Rozmysłowicz, archiwum ‌Krystyny ‌Sławińskiej, Zbigniew ‌Pomaski; str. ‌160-161: ‌archiwum ‌Jana Polewki, Krystyna ‌Sławińska; ‌str. 180: archiwum ‌Krystyny Sławińskiej, Andrzej Zborski, ‌str. ‌181: archiwum Krystyny Sławińskiej, ‌J. Popiński, str. 212: ‌Krystyna Sławińska, archiwum rodziny ‌Kisielewskich; str. ‌213: archiwum rodziny ‌Kisielewskich, Krystyna Sławińska; ‌str. 248, ‌PAP/Witold Rozmysłowicz; str. 249: ‌Andrzej Zborski, PAP/Witold ‌Rozmysłowicz, Witold Krassowski; str. ‌284: archiwum rodziny ‌Kisielewskich; str. 285: ‌archiwum rodziny Kisielewskich, Krystyna ‌Sławińska, archiwum Joanny Kisielewskiej-Tilszer

Wydawnictwo ‌dołożyło wszelkich starań, aby ‌ustalić autorstwo i skontaktować ‌się ‌ze wszystkimi autorami materiału ‌ilustracyjnego ‌bądź ich spadkobiercami i podpisać stosowne umowy. W niektórych przypadkach okazało się to niemożliwe. Dlatego sekretariat wydawnictwa prosi o pilny kontakt wszystkich zainteresowanych.

Copyright © by Mariusz Urbanek, 2006 r.

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2006 r.

ISBN 83-244-0019-2 ISBN 978-83-244-0019-5

Wydawnictwo ISKRY

ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.iskry.com.pl

Sprzedaż wysyłkowa i dystrybucja:

Dobra 28 sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. (0-22) 864-95-17

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Jan August, Zygmunt, Stefan, Wacek… i inni

O pierwszym pisano „najbłyskotliwszy meteor polskiego teatru”. Zanim oszalał, napisał właściwie tylko dwie sztuki, po których okrzyknięto go geniuszem; trzecia powstała po skróceniu pierwszej, czwarta nie trafiła nawet na deski teatrów. Cała reszta – nawet to, że był współzałożycielem i pierwszym dyrektorem legendarnego Zielonego Balonika – była tylko mniej ważnym dodatkiem. Ale i tak wszedł do historii polskiego dramatu. Nikt lepiej niż on nie opisał tej szczególnej formacji artystyczno-intelektualnej, jaką była krakowska cyganeria końca XIX wieku.

Drugi, młodszy brat pierwszego, przez całe życie musiał walczyć z opinią mniej utalentowanego. Mimo kilku powieści i paru tomów opowiadań nie udało mu się. W dodatku za najlepszą uznano książkę, w której opisał dzieciństwo swoje i brata. Dopiero po latach doceniono, jak precyzyjnie odbija się w jego powieściach obraz Polski trwającej w beznadziejnym oczekiwaniu na wolność, w której nadejście coraz mniej osób wierzy.

Trzeci ukończył konserwatorium i całe życie komponował muzykę symfoniczną. Oprócz tego pisał. Leopold Tyrmand uznał, że jego pieśni i suity mogą istnieć lub nie, jest mu to obojętne i… zdaje się, całemu światu też. Jeśli natomiast Stefan coś napisze, to ma się wrażenie, że w świecie czegoś zabrakłoby, gdyby to właśnie napisane nie zostało. Kiedyś bez jego felietonów trudno byłoby wytrzymać absurdy PRL, dziś bez jego publicystyki jeszcze trudniej byłoby zrozumieć twór, jakim była ludowa Polska.

Czwarty uważany był za wielki talent pianistyczny. Został artystą variétés i wraz ze swoim partnerem zrobił tak naprawdę jedyną w okresie PRL prawdziwą karierę na zachodzie Europy. Wybrał muzykę rozrywkową, bo nie bardzo lubił „marnować” czas w sali prób. Choć najbardziej pasjonowała go polityka. Powtarzał, że przed nim był już jeden pianista, który został premierem wolnej Rzeczypospolitej. On będzie następnym po Ignacym Janie Paderewskim. Ale nie doczekał rewolucji 1989 roku.

Kisielewscy: Jan August, Zygmunt, Stefan i Wacek.

A w tle podzielona między zaborców Polska, która nigdy więcej nie miała się odrodzić, rewolucja 1905 roku, wielka wojna, później nazywana pierwszą światową, po niej druga, a między nimi ledwie dwudziestoletni antrakt dzielący dwa okresy rozbiorów, trwających najpierw 123 lata, a następnie jeszcze blisko pół wieku. I wreszcie 1989 rok, którego dane było dożyć tylko jednemu z nich.

A przecież nie brakuje i innych Kisielewskich.

Daniel, dziad Jana Augusta i Zygmunta, lwowski adwokat, u progu kariery porzucił praktykę prawniczą i postanowił żyć w zgodzie z naturą; zaszył się z rodziną na wsi i zakazał żonie kształcenia dzieci.

Ksiądz Leopold, stryjeczny brat obu, prawie całe życie nie wyściubił nosa z Żywca, a najdalej na północ był w Krakowie. „…oryginał niezwykły, ale byczy” – napisał o nim Stefan.

Krystyna, córka Stefana, tłumaczy powieści Chińczyków, którzy mieszkają w Europie i piszą po francusku.

„Dziwna to rodzina, albo w niej geniusze (Jan August), albo wyjątkowi birbanci, do tego gruźliczni (Henryk), albo łyki i kłapciuchy” – napisał o swoich rozrzuconych po Polsce i Europie krewnych Stefan Kisielewski.

Daniel

Pierwszy z Kisielewskich, o którym wiadomo więcej, nosił imiona Daniel Florian Marcin. Urodził się w 1820 roku w Łapczycy w powiecie bocheńskim. Był synem Felicjana Onufrego i Eleonory z Brochockich, wnukiem Wojciecha Kisielewskiego, herbu Jelita, i Teofili z Dunikowskich.

Ukończył we Lwowie prawo, w 1848 roku jako legionista pierwszej kompanii lwowskiego Legionu Akademików wziął udział w Wiośnie Ludów, nie ma jednak dowodów, by zapisał się w historii jakimś szczególnym bohaterstwem. Jedynym dokumentem z tego okresu jest rozkaz udzielający mu urlopu (przed laty odnalazł go w archiwach rodzinnych biograf Jana Augusta Kisielewskiego, prof. Piotr Obrączka). Po ukończeniu studiów został adwokatem i ożenił się z panną Walerią Rościszewską, przyrodnią siostrą księcia Augusta Woronieckiego, którego od czasów rewolucji węgierskiej nazywano „czerwonym księciem”.

Księżniczka Waleria mogła sobie pozwolić na ewidentny mezalians, bo nie liczyła się z nikim i z niczym, co jednak w wypadku panny z arystokratycznego rodu nazywano ekscentrycznością.

„Jej matka, więc prababka autora Karykatur, stara księżna Woroniecka, umiała z pańska wynieść się ponad opinie szarego tłumu, a gdy zechciała, to i ponad przesądy arystokracji – pisał Adam Grzymała-Siedlecki. – Może to po niej atawizmem odzywało się w prawnuku, gdy pokazywał, że Janowi Augustowi wiele wolno”.

W spadku po księciu kolejni potomkowie rodu Kisielewskich otrzymywali imię August.

W rodzinnej tradycji zachował się wizerunek Daniela Floriana jako człowieka odznaczającego się pańskimi manierami, fantazją i lekkomyślnością. To był efekt rewolucyjnych decyzji, które podjął. Niespodziewanie dla wszystkich rzucił palestrę i przeniósł się z żoną najpierw do Tarnowa, a potem do małego folwarczku pod miastem.

„Liczne swe potomstwo schłopił, nie dając dzieciom żadnego wykształcenia – pisał o Danielu Kisielewskim Jan Lorentowicz. – Szukano w tym nakazów jakiegoś pseudodemokratyzmu i wpływów roku 1848, ale są to domysły jedynie”. Grzymała-Siedlecki napisał o wywiedzionej z haseł Wiosny Ludów „fanaberii chłopomańskiej”.

Dochodów z ubogiego folwarku szybko jednak zaczęło brakować. By zarobić na chleb, Daniel zaczął dawać jako maitre lekcje kontredansa i lansjera w Tarnowie i okolicach – we „wszelakich szkołach Podola galicyjskiego”, pisał Grzymała. Zamienił cieszący się w Galicji powszechnym szacunkiem zawód prawnika na profesję błazeńską, pogardzaną i wyśmiewaną. A już na pewno niegodną ojca licznej rodziny.

Grzymała-Siedlecki dopatrywał się w decyzji Daniela tych samych instynktów i motywacji artystycznych, jakimi dwa pokolenia później kierował się jego wnuk Jan August Kisielewski. Niechęci do spokojnego życia wśród prawniczych akt, pozwów i apelacji. Poddania się czarowi włóczęgi, cygańskiej beztroski, atmosfery zabawy.

„Jan August w Sieci tak samo będzie nienawidził spokojnego życia filistrów” – pisał.

Taniec był też jedną z niewielu rzeczy, jakich Daniel Kisielewski nauczył trzech swoich synów. Szczątkowe wykształcenie zdobywali w tajemnicy przed ojcem. Czytania i pisania uczyła chłopców matka. „…wbrew przeszkodom stawianym im przez spóźnionego jean-jacquistę” – napisał Grzymała.

Diagnoza Jeana Jacques’a Rousseau, że za całe zło świata odpowiada postępująca cywilizacja i tylko powrót do natury może uratować ludzi przed zgubą, brzmiała efektownie i kusząco, pod warunkiem jednak, że nie próbowało się wcielać jej w życie. Tymczasem Daniel ku rozpaczy żony i synów potraktował ją śmiertelnie poważnie.

„Synowie za wszelką cenę starali się wydobyć z narzuconego im przez ojca fałszywego demokratyzmu i pięli się ku sferom inteligenckim” – pisał Stanisław Helsztyński.

Zostali przez ojca „naznaczeni”. Jeden z synów Daniela popełnił samobójstwo, najstarszy, choć obdarowany umysłem wybitnym, odznaczał się „przerostem pasyj i nieskoordynowaniem impulsów”.

Tak Adam Grzymała-Siedlecki scharakteryzował Augusta Kisielewskiego, ojca Jana Augusta i Zygmunta, dziadka Stefana i pradziadka Wacka Kisielewskiego.

August

Najpełniejszy portret Augusta Feliksa Kisielewskiego dał w swej powieści Poranek jego syn Zygmunt. Zmienił ojcu tylko nazwisko – na Kazimierz Kwastowski. Reszta, jak wynika z dostępnych źródeł i świadectw, zgadza się niemal co do joty.

Urodzony w 1847 roku August, gdy zaczyna się powieść, ma lat 45. Wysoki, z czarną jeszcze brodą, wiecznie rozgoryczony kłopotami finansowymi, próbuje utrzymać liczną rodzinę, nieudolnie przekonując dzieci, jak ciężko i źle jest na świecie bez wykształcenia, którego odmówił mu jego własny ojciec.

Przytoczona przez Zygmunta Kisielewskiego opowieść Kwastowskiego o własnym ojcu to, niemal bez retuszu, historia Daniela Kisielewskiego. Doktor praw postanawia któregoś dnia rzucić wszystko i wyprowadzić się na wieś. Dzieciom nie daje żadnego wykształcenia, utrzymuje rodzinę z lekcji tańca.

„W waszym wieku pracowaliśmy, jak chłopskie dzieci, przy pługu i przy bydle – żali się Kwastowski własnym dzieciom. – Żeby tak mój ojciec dbał o nas jak ja, tobym nie musiał uczyć tańców i mordować się przez całe lata”.

August Kisielewski zajmował się dziesiątkami różnych rzeczy. Bywał agronomem, finansistą, technikiem, nawet artystą. „…bez poważniejszych wyników w którymkolwiek z tych powołań – pisał o nim Adam Grzymała-Siedlecki. – (…) odznaczał się wybitnym obdarowaniem umysłu, niestety ze skłonnością do rozpierzchłości intencyj i wysiłków”.

Miał za to, z trzema żonami, aż dziewiętnaścioro dzieci. Pierwsza małżonka („o której jakoś w rodzinie niewiele wiedziano” – napisała po latach przyszła żona Zygmunta, Salomea, w Materiałach do życiorysu Zygmunta Kisielewskiego) i piątka dzieci z tego małżeństwa nie przeżyła. Z drugą żoną, Józefą z Szałajków, nauczycielką w seminarium nauczycielskim w Tarnowie, miał August aż dziesięcioro potomstwa. Przeżyła siódemka, pięciu synów: Jan August, Henryk, Władysław,

Zygmunt i Daniel, i dwie córki: Helena i Józefa. Z kolejną żoną, Karoliną z Adamowskich, miał jeszcze czterech synów: Leopolda, Juliusza, Wincentego i Franciszka.

Nie był dobrym mężem. Wobec żony bywał agresywny, a wobec dzieci niekonsekwentny i surowy, czasem do okrucieństwa. Raz – rzadziej – rozpuszczał; kiedy indziej – częściej – traktował z nadmierną surowością. Raz pozwalał na wszystko, innym razem bezskutecznie próbował temperamenty dzieci ukrócić.

„…był postrachem całej tej rodziny” – pisała Salomea Kisielewska.

Sam pozbawiony szkolnego wykształcenia, próbował zaszczepić w dzieciach szacunek dla wiedzy. Nie bardzo mu to wychodziło.

Jan August i Zygmunt

Poranek można bez specjalnego ryzyka traktować jako niemal dokumentalny zapis codzienności w domu Kisielewskich. Autor pozmieniał tylko imiona bohaterów. Sam nosi w książce imię Zdziś, Jan August jest Sławkiem, trzeci z braci, Henryk, ma na imię Fredek, Władysław to Czesiek, a siostra Helena otrzymała imię Wanda.

W 1892 roku, gdy Poranek się zaczyna, najstarszy Sławek ma lat szesnaście, najmłodszy Zdziś dziesięć, Fredek czternaście, a Czesiek dwanaście. Mieszkają, tak jak w rzeczywistości, w Rzeszowie, prowincjonalnym, zapyziałym miasteczku o zabłoconych uliczkach, przy Bernardyńskiej. Piotr Obrączka ustalił nawet, gdzie na podwórzu znajdowała się opisana w powieści cembrowana studnia i gdzie była łąka, na której bawili się chłopcy.

Matka, nauczycielka w szkole dla dziewcząt, która nosi w powieści swoje prawdziwe imię – Józefa, szybko – tak jak w rzeczywistości – umiera w połogu; ojciec zajmuje się najróżniejszymi rzeczami, ale kiedy naprawdę brakuje w domu pieniędzy, rusza uczyć tańca po okolicznych dworach. Ma zgodnie z prawdą trzy żony (po śmierci Józefy żeni się po raz trzeci) i dziewiętnaścioro w sumie dzieci.

„To się twój stary też naharował, no, no! Dziewiętnaścioro dzieci – drwi w Poranku ze Zdzisia szkolny kolega. – Gdyby z tego wyżyło dwunastu synów, otrzymałby od Apostolskiej Mości podarunek”.

Wśród jedenaściorga dzieci Zygmunta, które w sumie przeżyły, synów było dziewięciu.

Jan August przyszedł na świat w Rzeszowie 8 lutego 1876 roku. Był najstarszym dzieckiem w drugim małżeństwie swojego ojca. I pierwszym, które przeżyło, więc takim, z którym wiąże się najwięcej oczekiwań i nadziei, ale i najwięcej się od niego wymaga.

A ojciec, który do wszystkiego musiał dodrapywać się pazurami, oczekiwał po pierworodnym szczególnie dużo. Tym więcej, że Jan August był w rodzinie uważany za spory talent muzyczny. Po szkole brał lekcje gry na skrzypcach. W Poranku także jest mowa o muzycznym, a nie literackim talencie Jana Augusta.

Ale uczniem nie był najlepszym. Jak wynika z odnalezionych przez prof. Obrączkę w Archiwum Państwowym w Rzeszowie arkuszy ocen gimnazjum wyższego w Rzeszowie, promocja Jana Augusta do następnej klasy co roku ważyła się niemal do samego końca. W klasie III (w roku szkolnym 1888/1889 – gimnazjum rozpoczynało się w wieku lat dziesięciu) i IV udało mu się zdać wakacyjne poprawki z matematyki i łaciny, ale klasę piątą powtarzał aż dwukrotnie. Oceny niedostateczne z geografii i historii, matematyki oraz nauk przyrodniczych nie dawały szans nawet na poprawkę.

Kiedy w roku 1892/1893 wszystko wskazywało, że po raz trzeci nie zdobędzie promocji, rodzice zdecydowali o przeniesieniu syna do szkoły w Tarnowie. Zamieszkał sam, na stancji, ale piątą klasę szczęśliwie ukończył. Jednak szóstej już nie. W połowie roku został z gimnazjum usunięty. Choć nie za brak postępów.

Zygmuntowi, który urodził się 27 marca 1882 roku, nauka też nie szła najlepiej ani w rzeczywistości, ani jego literackiemu sobowtórowi na kartach Poranka. Ślęczał nad podręcznikami, wkuwał słówka i matematyczne formułki, ale nauka nie chciała się trzymać uczniowskiej głowy. Nie zawsze nawet potrafił zrozumieć, dlaczego jego odpowiedź czy to z łacińskich i greckich deklinacji, czy geometrycznych łamigłówek raz (częściej) spotyka się z reakcją: „osioł jesteś, siadaj!” – innym razem (rzadziej) z błogim: „dobrze, siadaj!”

Dzieciństwo braci nie należało do sielankowych. Bywało głodno i chłodno. Rzadko mieli okazję, by najeść się do syta. Często jedynym posiłkiem był suchy chleb popijany mieszanką herbaty i mleka. Zygmunt do końca wspominał bułki z kiełbasą kradzione z bufetu handlarki i wyprawy na most kolejowy, by choć przez chwilę poczuć rozkoszne ciepło pary wypuszczanej przez przejeżdżający pociąg.

Ale najgorzej było na podsumowanie semestru i na koniec roku szkolnego, gdy synowie wracali z cenzurkami, a ojciec przystępował do rytualnej egzekucji.

Chłopcy przedstawiali świadectwa (zwykle z jedną, dwiema, trzema ocenami niedostatecznymi) i zgodnie uderzali w bek, a ojciec szedł do drewutni po narzędzie do wymierzania sprawiedliwości. Wracał z kilkoma starannie dobranymi prętami i po kolei wołał synów do bawialni. Musieli przechylić się przez czerwony, pluszowy fotel, powygryzany przez mole i cuchnący naftaliną.

„Im ojciec mocniej walił, tym głośniej płakał, szlochał, wył syn, co znowu angielskiego wychowawcę tak podniecało do szału, że grzmocił już bez zastanowienia” – opisywał karę Zygmunt.

Jeszcze gorzej było, gdy zaczęli dorastać. Pierwszy Jan August – Sławek.

„Sławek, wracaj, bo ci bebechy powypruwam – chrapliwym rykiem grzmiał głos ojca” – Kwastowski woła starszego z synów, a młodszy Zdziś-Zygmunt modli się w duchu, by bratu udało się uniknąć kontaktu z ojcem rozwścieczonym kolejnym nieposłuszeństwem. Zaczyna z nerwów płakać, bojąc się zwykłych w takiej sytuacji wrzasków, klątw i bicia.

Zdziś na kolejne awantury w domu reagował histerią. „W popłochu i rozstroju jął, jak obłąkany, kręcić się dokoła studni, coraz prędzej, aby nie myśleć” – opisywał swoje dzieciństwo Zygmunt. Pod wpływem traumatycznych przeżyć egzaltowany chłopiec uciekał często w marzenia i świat wyobraźni.

„Te wrażenia dziecięce były w Zygmuncie tak silne, że przez całe swoje życie usilnie tępił wszelkie nawyki, które by mogły przypominać ojca” – napisała Salomea Kisielewska.

Kiedy Sławkowi udawało się umknąć na łąkę za domem, w ręce ojca dostawał się Zdziś. To na nim Kwastowski wyładowuje złość. Bije chudego jak patyk chłopca po karku, plecach, głowie. „Co? Może chcesz naśladować Sławka? Co? – gadaj!” – wrzeszczy ojciec, gdy Zdziś szlocha konwulsyjnie. Dostaje się także zalęknionej matce chłopców („I ty, naturalnie, na mnie. Ja was tu wszystkich nauczę!”).

Obaj chłopcy byli związani przede wszystkim z matką. Cichą, drobną, wiecznie zapracowaną, zmęczoną, o „gipsowobladej” twarzy, często smutną i milczącą, ale – inaczej niż ojciec – potrafiącą znaleźć dla dzieci czuły gest i słowa. Kiedy zmarła przy porodzie młodszej z sióstr, zabrakło w domu jedynego oparcia, na które mogły liczyć dzieci. Nowa żona ojca była zbyt młoda, by mu się przeciwstawić, zresztą sama szybko zaczęła rodzić, jednego po drugim, kolejnych synów Augusta.

O relacjach między braćmi też najwięcej wiadomo z powieści Zygmunta. Szesnastoletni Sławek-Jan August jest dla dziesięcioletniego Zdzisia-Zygmunta autorytetem absolutnym.

„…wszystko, co Sławek robił, było godne uwielbienia” – pisał Zygmunt.

Choć Sławek, jak każdy starszy brat, miał „smarkacza” w pogardzie.

– Dobry z niego chłopak, tylko głupi – powiada w Poranku.

Ale kiedy Sławek, nie chcąc dłużej znosić wrzasków i bicia ojca, uciekł z domu, książki, skrzypce, płaszcz, pieniądze od matki wynosił mu Zdziś.

August

Dzieci były najszczęśliwsze, gdy ojciec wyjeżdżał. Kiedy był w domu, należało uśmiechać się na komendę i całować po kolacji w rękę, uważając jednak, żeby przypadkiem nie wytrącić mu łyżki. Zdzisiowi dodatkowo przypadł niemiły obowiązek czyszczenia ojcowskich butów, starych i pokrytych stwardniałym błotem.

To nie był powieściowy wymysł pisarza. Przyszła żona Zygmunta Kisielewskiego wspominała po latach, że w efekcie przeżyć z dzieciństwa Zygmunt do końca życia nie znosił zapachu skóry („…z obrzydzeniem brał w palce nawet swoje własne obuwie”).

Dopiero gdy ojciec znikał z domu, zaczynało świecić słońce, a życie zmieniało się w „pasmo zdarzeń, przygód, spraw radosnych i czarujących”, pisał Zygmunt.

Gdy August Kisielewski był w domu, wymagał od dzieci pomocy. Wiejski mająteczek w Brzeziach pod Tarnowem, który kupił przed laty, nie dawał wielkich dochodów, wymagał natomiast ciężkiej pracy, by spłacić obciążoną pożyczkami hipotekę ziemi. Gotówką August zdołał wyłożyć ledwie dwudziestą część ceny.

„Ojciec nie tylko sam pracował często jak pierwszy lepszy parobek, ale i chłopców napędzał, a nawet zmuszał do roboty” – wspominał Zygmunt. Wakacje spędzali w majątku przy żniwach. Musieli pracować jak ojciec i wynajęci robotnicy. Wiązali snopki, kręcili powrósła, układali półkopki, a po żniwach poganiali konie przy orce i bronowaniu. „…to była wielka udręka dla wątłego, źle odżywionego Zygmunta, który przez całe wakacje musiał pomagać w polu i paść krowy, z którymi nie umiał sobie poradzić” – napisała Salomea.

Choć i to nic by nie pomogło, gdyby nie niewielki posag matki i jej praca w szkole. Gdy zmarła, spłacanie rat stało się jeszcze trudniejsze. „…każdy termin wisiał nad ojcem jak miecz katowski” – zapamiętał Zygmunt.

W końcu stało się to, co musiało się stać. August sprzedał posiadłość w Brzeziach i kupił dwie kamienice w Krakowie (później zamienione na jedną większą). Nie poprawiło to jednak atmosfery w rodzinie. Z trzecią żoną też nie potrafił ułożyć sobie stosunków. Zdziś był świadkiem, jak po jakimś nieporozumieniu ojciec rzucił się na macochę z pięściami, bijąc ją i wyzywając.

„…znienawidził go już otwarcie i jął szukać sposobów wyratowania się z tego domu brudu, bójek i grubiaństwa” – pisał w Poranku Zygmunt Kisielewski.

Losy jedenaściorga dzieci Augusta, które przeżyły, potoczyły się różnie. Jan August szybko zdobył sławę wybitnego dramaturga, Zygmunt przez całe życie ścigał legendę brata, Henryk ukończył studia prawnicze, ale zmarł z powodu wyniszczenia organizmu przez alkohol, Władysław został aptekarzem. Najmłodszy, Daniel, popełnił samobójstwo jeszcze przed ukończeniem gimnazjum.

„Robił podobno wrażenie subtelniejszego od reszty braci” – wspominała przyszła żona Zygmunta, Salomea.

Młodsza z dwu córek, Józia, miała 20 lat, gdy zmarła na grypę, starsza Helena („szarpiąca się w młodości, jak owa «szalona Julka»”, pisała Salomea) dożyła starości w zdaniem Salomei banalnym, niedobranym małżeństwie. Spośród dzieci Karoliny najstarszy, Leopold, był księdzem i nauczycielem w liceum w Żywcu, najmłodszy umarł zaraz po maturze na gruźlicę, drugi w kolejności syn zginął podczas okupacji w niemieckim więzieniu, Wincenty, lotnik, pozostał po II wojnie światowej w Anglii, ale na początku lat siedemdziesiątych wrócił do Polski. Rodzina rozpierzchła się.

Ale pierwszy, po kolejnej awanturze z ojcem, opuścił dom rodzinny Jan August.

Jan August

Rok 1894 to był próg dorosłości. Jan August był dopiero w szóstej klasie, ale skończył już osiemnaście lat.

Dla uczniów tarnowskiego gimnazjum miarą dorosłości była wtedy gotowość upomnienia się o nieistniejącą Polskę, odwaga konspirowania, nawet jeśli w Galicji konspiracja nie wiązała się z tak wielkim ryzykiem jak w Królestwie, pod rosyjskim zaborem.

Jan August przystąpił do konspiracyjnego „sprzysiężenia”, które powstało w gimnazjum. Wszystko odbywało się w tajemnicy, nawet przed najbliższymi. Młodszy Zygmunt coś tam tylko słyszał o jakichś kółkach politycznych, które były powodem szkolnych szykan wobec brata.

„Sprzysiężenie” tyleż rewolucyjnie, ile naiwnie postawiło sobie za cel uwolnienie Polski z okowów habsburskiej państwowości. Uczniowie odwoływali się do tradycji galicyjskich. W Tarnowie bliżej im było do legendy insurekcji kościuszkowskiej i ludowego powstania 1846 roku niż do „warszawskich” powstań z lat 1830 i 1863.

Działalność sprowadzała się głównie do samokształcenia i wykładów zapraszanych gości. Jednym z wykładowców był relegowany z Uniwersytetu Jagiellońskiego student Emil Haecker, działacz Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej i przez blisko trzydzieści lat – przed i po I wojnie światowej – redaktor socjalistycznego „Naprzodu”, u którego „spiskowcy” regularnie się zbierali.

Zapamiętał niewiele młodszego od siebie szóstoklasistę, który cieszył się także wielkim poważaniem wśród kolegów. „W dyskusjach przemawiał on zawsze bardzo zapalczywie” – wspominał Jana Augusta.

Na zebranie „sprzysiężenia” z okazji setnej rocznicy powstania Kościuszki Jan August przygotował odczyt Orzeł i słońce, poświęcony rewolucji 1846 roku w Tarnowie i okolicach.

„…utwór nie przechodzący miary talentu gimnazjalnego, kiedy to najszczersze nawet uczucie przyobleka się w pompę frazesu” – napisał Adam Grzymała-Siedlecki.

Utwór płomienny, radykalny i do bólu egzaltowany.

„Braci podburzyć przeciw braciom, szpony, co ku swej skierowane miała piersi, obrócić do walki z bratem, to pomysł godny szatanów, to pomysł przesycony czernią nienawiści piekielnej, a żółcią podłości – mówił Jan August do kolegów z gimnazjum (cytat za Grzymałą-Siedleckim – M.U.) – a jego uosobienie, połączenie tych dwu barw złowieszczych, to czarnożółta hydra dwugłowa, to ptak zniszczenia i zagłady, to symbol podstępu, rozbójnictwa chytrego, szpiegostwa, zdrady, podłości!… Ach! zemsta – zemsta Ci, potworze! Przysięgam ja – białe orlę, przysięgam, że na to me życie obrócę, by pomścić się za ten plon czterdziestego szóstego roku!”

Czarnożółta hydra dwugłowa to symbol austro-węgierskiego imperium. To Austrię obwinił Kisielewski o krwawą rzeź Jakuba Szeli w 1846 roku, a potem przywołał niepodległościowo-socjalistyczne hasła księdza Ludwika Stojałowskiego.

W roku 1894, w okresie bezdusznej lojalności i urzędniczego austrofilizmu, widać u młodego Jana Augusta nie byle jakie natężenie uczuć patriotycznych, skonstatował Stanisław Helsztyński.

Niedługo trwała konspiracja, patriotyczne uniesienia i tajne zebrania. Władze gimnazjum dowiedziały się („…na podstawie czyjejś denuncjacji” – napisał przyjaciel Kisielewskiego z nieco późniejszych lat, Zdzisław Dębicki) o nielegalnej organizacji i wywrotowych planach. Uczniowie, którzy brali udział w spotkaniach „sprzysiężenia”, zostali ze szkoły wyrzuceni.

Na świadectwie Jana Augusta umieszczono adnotację: „Odchodzi bez przeszkód”, co oznaczało jednak odebranie mu szansy na dokończenie nauki w którejkolwiek z placówek monarchii austriackiej.

„Jan August znalazł się w obliczu pierwszej swej katastrofy życiowej” – napisał Grzymała-Siedlecki. Bez wykształcenia, zwłaszcza w przywiązanej do formalnych cenzusów i tytułów Galicji, był nikim.

Jan August i August

Usunięcie Jana Augusta z gimnazjum oznaczało dla jego ojca przekreślenie nadziei, które wiązał z synem. August, który do wszystkiego musiał dochodzić sam, wierzył, że Jan August potrafi wykorzystać szansę, której jemu odmówiono.

Rosnący despotyzm ojca starł się z nadwrażliwością syna. August Kisielewski musiał poczuć się mocno zawiedziony synem, a w synu musiał zrodzić się żal, że ojciec nie potrafi docenić patriotycznego zrywu.

Tym bardziej że wkrótce dotknęła Jana Augusta kolejna katastrofa. Zmarła matka, z którą od zawsze miał znacznie lepszy kontakt niż z ojcem. „Z młodzieńczych jego utworów (…) dowiadujemy się, ile ciepła roztaczało się między dwojgiem tych serc, matki i syna” – pisał Grzymała. O stosunkach syna z ojcem napisał, że „miało cechy piekiełka”.

Tym bardziej dotkliwego, że już w trzy miesiące po śmierci matki August znalazł sobie nową kobietę. Jan August nie próbował nawet zrozumieć, jak ledwie sześć miesięcy po śmierci Józefy ojciec może żenić się z inną. „Postanowienie ojca odczuwa jako sprofanowanie pamięci matki” – ocenił Grzymała.

Nie potrafił wybaczyć. Jeszcze parę lat później pisał w liście, że nie rozumie ludzi, którym nic nie przeszkadza, by tak szybko po śmierci szaleńczo opłakiwanej kobiety stanąć na ślubnym kobiercu z kolejną. „…po szałach rozpaczy, planach wytracenia całej rodziny” – pisał.

Ale ojciec nie zamierzał znosić krytyki ze strony syna, który tak bardzo zawiódł jego nadzieje. Chciał ułożyć sobie życie na nowo. Z nową żoną, bez bagażu poprzedniego związku. I bez syna, który potrafił mieć doń tylko pretensje.

Chciał „…zerwać z przeszłością, a przynajmniej odgrodzić się od niej chińskim murem” – wspominał Edward Kozikowski słowa usłyszane od Jana Augusta.

„Ta pozornie zwykła, ludzka rzecz wstrząsa Kisielewskim do dna” – ocenił Grzymała-Siedlecki. Atmosfera w domu stała się nie do zniesienia. Jan August, zdaniem Grzymały, mógł poczuć się zobowiązany do pomszczenia zmarłej.

Ojciec nie zamierzał tego tolerować. Sprzedał majątek po żonie i wypłacił synowi należną mu część schedy. „. przepowiadając tylko pierworodnemu, że zginie pod płotem” – pisał w Poranku Zygmunt.

Przypadło Janowi Augustowi 2000 guldenów. Mówiąc inaczej, 2000 reńskich złotych. „…i – adieu! W świat!” – napisał Grzymała.

Jan August

2000 reńskich złotych to było wówczas około 800 dolarów. Dla dziewiętnastolatka kwota niewyobrażalnie wielka, w rzeczywistości zbyt mała, by móc spokojnie planować przyszłość. Choć wystarczająca, żeby jakiś czas dobrze się zabawić.

Jan August pojechał przepuścić pieniądze do Wiednia, „Mekki ówczesnego Galicjanina” – pisał Grzymała-Siedlecki.

Reńskich wystarczyło na blisko rok, ale to był czas, który ukształtował go najbardziej.

W Wiedniu przez parę miesięcy mógł czuć się księciem. Otwierały przed nim podwoje teatry i nocne kawiarnie, czekały cygańska muzyka, wino, powozy, libacje, wszystko to, co wielkie miasto może zaoferować młodemu człowiekowi, żeby do ostatniego grosza wydrzeć mu posiadane pieniądze. „…słowem, hajda nurka w pienistość tzw. życia stolicy naddunajskiej” – napisał Grzymała-Siedlecki.

Ale była też tej edukacji część poważniejsza. W wiedeńskich muzeach Jan August mógł podziwiać dzieła Tycjana i Dürera, Rubensa i Velázqueza, płótna mistrzów flamandzkich i rokokowe cacuszka. W operze, jednej z najlepszych na świecie, posłuchać muzyki Wagnera i Mozarta.

W teatrach grano światową klasykę i rewolucyjne nowości. Szekspira i Ibsena. „…liturgia epoki” – uznał Grzymała-Siedlecki.

Przypatrywał się największym aktorom swej epoki. Potrafił to wykorzystać. Później, kiedy tylko mógł, „wtrącał” się w inscenizacje swych sztuk i często okazywało się, że to on miał rację.

„W Wiedniu w roku 1895 wrzało” – wspominał Helsztyński. Świat zaczynały właśnie podbijać nowe idee i nowe trendy w sztuce. Nie dotarły jeszcze do Krakowa, ale ożywiały już Paryż i Wiedeń. W malarstwie i literaturze zaczynała tryumfować secesja. Jan August trafił w sam środek rewolucji.

W wiedeńskich kawiarniach można było trafić na głośnego już twórcę zmysłowych kobiecych aktów, Gustava Klimta, na niewiele starszego od Kisielewskiego (rocznik 1870), a już słynnego autora tchnących erotyzmem rzeźb Saschę Schneidera i podziwianego przez wszystkich symbolistę, Włocha Giovanniego Segantiniego.

W Café Central przesiadywał Arthur Schnitzler uznawany za mistrza analizy psychologicznej wiedeńskiej dekadencji, wnikliwy i kąśliwy krytyk oraz dramaturg Hermann Bahr, a także słynny prześmiewca i aforysta Peter Altenberg.

Znał ich cały Wiedeń. Dla przybysza z Galicji znaczyło to, że znał ich cały świat. „Kto w tych czasach nie żył, ten już nie oceni szczęścia tarnowianina i «postępowca w ogóle», mogącego to wszystko oglądać na własne oczy – pisał Grzymała. – (…) A cóż dopiero, gdy do kawiarni wpadł redaktor «Fackel», rozwichrzony fizycznie Kraus, postrach ministrów i filistrów całej Cislitawii”.

Karl Kraus, satyryk, eseista, autor tekstów kabaretowych, bezlitosny szyderca i twórca walczącego ze wszystkimi i wszystkim pisma „Die Fackel” („Pochodnia”), które wypełniał często sam od początku do końca (choć wtedy gdy Jan August zachłystywał się Wiedniem, założona w 1899 roku „Pochodnia” jeszcze nie istniała), był tylko dwa lata starszy, a słuchał go cały Wiedeń. Jego bezkompromisowość musiała Janowi Augustowi imponować. O wielu późniejszych wystąpieniach Kisielewskiego można powiedzieć: „jak Kraus”.

Wiedeński publicysta nie pozostawiał złudzeń, co myśli o polityce i politykach. „Ludzie zajmują się polityką, aby ukryć, kim są i czego nie wiedzą” – pisał. Ironicznie postulował, że właściciele domów czynszowych powinni mieć prawo zjadania lokatorów zalegających z czynszem. Po latach ostro wystąpił przeciw faszyzmowi i Hitlerowi.

Adam Grzymała-Siedlecki napisał, że to Wiedeń ukształtował Kisielewskiego intelektualnie. Jan August był dość chłonny i wrażliwy, wystarczająco bystry i inteligentny, by nawet w krótkim czasie przyswoić sobie wszystko, co w nowych prądach sztuki i literatury było najważniejsze. Miał czas, by zaczerpnąć pełną piersią idei, które do Krakowa dobiegały ledwie słabym echem. Wiedeński szlif wystarczył, by jeszcze przez lata brylować na mniej wyrafinowanych salonach.

„Jak sprawny gospodarz będzie umiał przez długi czas obracać tą fortunką kulturalną” – podsumował Grzymała.

Zdaniem współczesnych to właśnie w Wiedniu Jan August podjął najważniejszą dla swojej przyszłości decyzję. Będzie dramaturgiem! Oficjalnie wrócił w 1896 roku do Krakowa, żeby rozejrzeć się za jakąś pracą i wstąpić na uniwersytet. Został wolnym słuchaczem na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego; bez matury nie mógł liczyć na nic więcej.

Zamieszkał początkowo u ojca, który tymczasem sprzedał rzeszowskie mieszkanie i mająteczek pod Tarnowem i kupił w Krakowie dwie kamienice. Szybko jednak wyprowadził się i przystał do „artystów”.

Nosił się bardziej elegancko, niż obowiązywało to w środowisku krakowskiej cyganerii. Imponowało mu, gdy mógł strojem wyróżnić się od rzeczywiście ubogich lub upozowanych malowniczo na nędzarzy „cyganów”.

Był młodzieńcem o stalowych, szaroniebieskich oczach, zwinnym, wzrostu małego. Tak zapamiętał brata Zygmunt.

Niskiego wzrostu, szczupły, szatyn, oko wyraziste, twarz koścista. Tak opisywał go Adam Grzymała-Siedlecki, który poznał Jana Augusta, gdy miał on już lat dwadzieścia kilka.

„Profil jakby spod ostrego rylca, nerwową ręką prowadzonego, drobny i równocześnie dający wyraz siły” – dodał.

Mogłaby to być głowa wschodniego despoty, pisał, gdyby nie łagodny uśmiech na wargach. Mogłaby głowa ascety, gdyby nie chłód w oczach, znamionujący rozwagę i wyostrzoną czujność.

Twarz okolona obowiązkową „młodopolską” brodą, dystyngowane ruchy, opanowane gesty, przyciszony głos, przestrzeganie form obowiązującego savoir-vivre’u. Schowany w sobie, nieskory do zwierzeń, zwracający uwagę na to, co i do kogo mówi. Ale przy tym, pisali współcześni Kisielewskiemu, doza pewnej wrodzonej wyniosłości i dystans, na który trzymał bliźnich.

„W okresach życia, kiedy abnegacja stawała się nakazem kieszeni, pod lichotą odzieży nosił jednak maniery szambelana, albo amanta, z polotem grającego postać zubożałego panicza w nieustannie odbywającej się sztuce pt. «Życie wewnętrzne i zewnętrzne poety, Jana Augusta Kisielewskiego»” – dopełnił obrazu Grzymała.

Jan August i Zygmunt

Wtedy zaczął imponować młodszemu bratu jeszcze bardziej. Zygmunt zazdrościł mu wszystkiego. Brody nieregularnie porastającej twarz, nocnych eskapad, nawet gry na skrzypcach, które miały ponoć otworzyć przed Janem Augustem wielką przyszłość.

Wpadał do domu rzadko, a kiedy przychodził, kazał sobie dawać wódki, zapalał papierosa i drwił ze wszystkich wokół. Z filistrów, karierowiczów, kołtunów, mydlarzy i domu ojca, w którym śmierdziało mu zgliwiałym ołomunieckim serem z kminkiem i kiszoną kapustą.

Raz ofiarował Zygmuntowi koronę.

– Tylko, pamiętaj, na teatr, nie na dziewczynkę… – powiedział, przyprawiając młodszego brata o rumieniec.

Mówił mu o rzeczach, których Zygmunt nie rozumiał. Nie ma się nigdy zakochiwać. Kochają się tylko „filistry albo idioci”, gehst du zu Frauen, vergiss die Peitsche nicht! Idąc do kobiety, nie zapomnij o pejczu.

Zygmunt wciąż słuchał brata jak wyroczni.

– Pamiętaj, co ci powiada twój brat starszy, który wkrótce będzie sławny – Jan August zakładał wyświechtany melonik i wybiegał.

Jan August

Jan August przestrzegał brata przed miłością: przecież kochają się tylko filistry albo idioci – a jednak sam zakochał się. I to w kobiecie znacznie od siebie starszej, zamężnej, matce dorosłych córek.

„…tragiczne szamotanie wskutek despotycznego dyktowania warunków przez nieznającego kompromisów młodzieńca, bolesne i ostre zerwanie” – pisała po latach żona Jana Augusta, Julia (poznali się później), która w silnym uczuciu upatrywała jeden z powodów choroby psychicznej męża.

Wspomnienia o tym romansie dopatrywano się w ostatnim, nieukończonym dramacie Jana Augusta Komedia miłości i cnoty.

Zarabiał na życie (2000 guldenów dawno się skończyło), przepisując dokumenty w kancelarii krakowskiego mecenasa Adama Doboszyńskie go, ojca też Adama Doboszyńskiego, który w II Rzeczypospolitej zasłynie jako organizator faszystowskiego najazdu na Myślenice w 1936 roku.

„…jął się upokarzającej pracy diurnisty” – napisał Stanisław Helsztyński o pracy u Doboszyńskiego.

Włączył się też – pamięć o tarnowskiej konspiracji była żywa, a nauczka niezbyt widać bolesna – w działalność Zjednoczenia, lewicowej organizacji studenckiej. Rewolucyjne poglądy, które „zjednoczeniowcy” głosili, i radykalne reformy społeczne, które planowali, powodowały, że nawet najbardziej niewinne, poświęcone literaturze spotkania były na wszelki wypadek inwigilowane przez policję.

Kisielewski był razem z Władysławem Orkanem, Tadeuszem Micińskim, Wacławem Berentem i Zdzisławem Dębickim w sekcji artystycznej Zjednoczenia. Publikował nawet swoje utwory w związanym z nim piśmie „Młodość”. Szybko jednak wystąpił, zniesmaczony bezpłodnym ideologizowaniem „zjednoczeniowców”. „…uważając za przelewanie z pustego w próżne wszystkie zjednoczeniowe spory i skakanie sobie do oczu” – napisał Grzymała-Siedlecki.

Powodem zatargu mogła być twórczość Kisielewskiego. Na zebraniach czytał fragmenty powstających właśnie dramatów.

Pierwszy, W sieci, przyjęto znakomicie. „…dramat omawiał problem walki z filisterstwem, walki o nowego człowieka. Fascynował ten temat «zjednoczeniowców»” – wspominał Bolesław Drobner, sam „zjednoczeniowiec”, później przez wiele lat działacz PPS (był członkiem Rady Naczelnej), a po II wojnie światowej PZPR, członek PKWN, marszałek sejmu, prezydent Krakowa, a w 1945 roku pierwszy prezydent polskiego Wrocławia.

Gorzej było z Karykaturami, kolejną ze sztuk Jana Augusta. Towarzysze mogli poczuć się dotknięci charakterystykami postaci, w których łatwo odnajdywali siebie. „Sztuka ta wywołała wśród nich namiętne dyskusje” – napisał Drobner. Oni zarzucali mu brak ideowego zaangażowania, on zemścił się, wkładając niemal dosłownie ich oskarżenia w usta niejakiego Migdała, socjalisty, postaci raczej nieciekawej i mało rozgarniętej.

Bo też po powrocie z Wiednia nie polityka interesowała Jana Augusta najbardziej. Wrócił przecież z Wiednia z żelaznym postanowieniem: będzie dramatopisarzem. Natychmiast.

„Kupuje papier i siada w Krakowie do napisania Pariasa” – notował Grzymała-Siedlecki.

Tekst sztuki „o melodramatycznym napięciu”, jak wspominała później żona Jana Augusta, Julia, nie przetrwał. Rękopis trafił do Biblioteki Narodowej i spłonął podczas Powstania Warszawskiego. Treść Pariasa znana jest przede wszystkim z dwu omówień Jana Zygmunta Jakubowskiego, który dramat czytał.

Bohaterem był ubogi diurnista w kancelarii adwokackiej Henryk Włodzimski (pierwotnie dramat nosił nawet tytuł Diurnista), podobnie jak Kisielewski wyrzucony z gimnazjum za udział w patriotycznym spisku, co skutecznie zwichnęło mu karierę. Treść stanowił „konflikt szlachetnego i zdolnego inteligenta z mieszczańskim, zawistnym i tępym otoczeniem” – napisał Jakubowski.

Włodzimski rywalizuje o rękę pięknej Heleny Starkowskiej z niejakim Potkowskim, urzędnikiem magistrackim, człowiekiem głupim, podłym i wyrachowanym, który złamał mu życie, denuncjując przed zaborczymi władzami konspiracyjną działalność konkurenta. Helena odwzajemnia uczucie szlachetnego Henryka, ale jej ojciec, „despota i gbur”, oraz brat, „wstrętny egoista”, są diurniście przeciwni. Dramatu dopełnia oskarżenie Włodzimskiego o kradzież stu guldenów. Dziewczyna wierzy w oskarżenie i zrywa z diurnistą, który z rozpaczy popełnia samobójstwo.

„Przed śmiercią wygłasza długi monolog pełen goryczy wobec ludzkiej podłości” – pisał Jakubowski. Jan August nadał swojemu dramatowi motto: Homo homini lupus.

W maju 1897 roku Kisielewski posłał Pariasa, a wkrótce potem także W sieci, na konkurs dramaturgiczny ogłoszony przez „Kurier Warszawski” z okazji 75-lecia istnienia pisma. Pierwszą nagrodą było tysiąc rubli i wystawienie sztuki na deskach teatru. Dziś, kiedy wiadomo, jak potoczyły się losy uczestników konkursu, można powiedzieć, że obsadzony był mocno. Dramaty nadesłali m.in. Stefan Żeromski (Grzech) i Stanisław Przybyszewski (Dla szczęścia).

Konkurs rozstrzygnięto w grudniu 1898. Jury, w którego skład wchodzili m.in. Bolesław Prus i Ignacy Matuszewski, nie zwróciło uwagi na Pariasa. Nie dostał nawet wyróżnienia, jego tekst nigdy nie był publikowany ani wystawiony na scenie.

„Sam autor nie ujawniał później żywszego zainteresowania pierwszym dramatem, choć o los swoich innych dzieł bardzo się troszczył” – napisał Jakubowski. Być może dlatego, że posłał na ten sam konkurs jeszcze jedną sztukę.

W sieci wzbudziło wśród jurorów namiętny spór o jej przydatność na scenę. W sprawozdaniu z prac komisji konkursowej Kazimierz Kaszewski napisał w „Kurierze Warszawskim”, że doceniono „jędrny talent” autora i strindbergowską oryginalność sztuki, ale w postaci głównej bohaterki jurorzy dopatrzyli się zmysłowego zwyrodnienia i „fatalizmu fizjologicznego”.

„Rzekome jej porywy artystyczne stanowią tylko formę instynktów fizycznych, zaostrzonych prawie do stanu histerii” – uznał Kaszewski.

„…hehe!” – spuentował Jan August te uwagi komisji w liście do dyrekcji Teatru Miejskiego w Krakowie, któremu zaproponował wystawienie „wesołego dramatu W sieci”.

Jurorzy, nie mogąc zdecydować się, kogo nagrodzić, polecili pięć wybranych przez siebie sztuk poddać próbie sceny. Jednak w teatrze W sieci zdyskwalifikowano, uznając, że nie nadaje się do wystawienia.

Pierwszej nagrody ostatecznie nie przyznano, drugą zdobyła szybko zapomniana Familia Andrzeja Niemojewskiego. Sztuka Kisielewskiego otrzymała drugie z czterech wyróżnień.

W sieci powstawało niemal równocześnie z Pariasem. Prawie na pewno między lutym a majem 1897 roku. List z 19 lutego 1897 roku do dziewczyny o imieniu Bronia, o którym po latach napisali Adam Grzymała-Siedlecki i Stanisław Helsztyński, ujawnia, że „wesoły dramat” był równie mocno zakorzeniony w biografii Jana Augusta jak Parias.

Nie wiemy, kim była panna Bronia. Wszystko, co o niej wiadomo, wiadomo z listu Kisielewskiego. Ale listu nie ma, zaginął prawdopodobnie jeszcze w latach trzydziestych XX wieku. Wszystko, co wiemy o liście, wiemy z relacji Grzymały-Siedleckiego i Helsztyńskiego.

Musiała panna Bronia pochodzić z zamożnej, mieszczańskiej, urzędniczej rodziny krakowskiej. Dość bogatej, by córka mogła pozwolić sobie na artystyczne fanaberie („chciałaby malować”), i dość konserwatywnej, by myśl o mezaliansie z artystą o mizernej i nierokującej większych nadziei pozycji społecznej z góry skazana była na przegraną.

Panna kochała zapewne, a przynajmniej myślała, że kocha płomiennego i rozwichrzonego dramaturga, jednak rodzice wybrali dla niej być może nudnego, ale dającego pewność i oparcie pana K. „Przyziemnego chlebozjada” – zadrwił Helsztyński.

„…dziewica zaś zgrywa się przed Janem Augustem, że raczej śmierć, niż pan K. (…) natomiast on, Jan August, aczkolwiek nędzarz. «nie wymagaj bym, powiedziała wyraźniej»” – pisał Grzymała-Siedlecki.

Pełno w liście przywoływanych przez Jana Augusta słów panny o „kajdanach” i „gehennie”, jaką będzie dla niej związek z niechcianym panem K. Egzaltowana Bronia prosi nawet o rewolwer, by z sobą skończyć.

Kisielewski był bardziej racjonalny. Po co strzelać, przekonywał, gdy o wiele lepszym rozwiązaniem jest zerwanie z rodziną i ucieczka z nim. „Zabijając się, możecie zniszczyć rodzinę i zniszczycie siebie. Zrywając, możecie zniszczyć rodzinę, a uratujecie siebie” – cytował list Jana Augusta do panny Helsztyński.

Rodzina szybko się pocieszy („ten gatunek ludzi”, pisał pogardliwie, ma w sobie „naturalny egoizm” i długo po ucieczce córki rozpaczać nie będzie), a ona będzie wolna i szczęśliwa.

„Zrywacie, uchodzicie z domu: nastaje straszny dzień jeden, drugi, potem rozpoczyna się działanie lekarza – czasu” – przekonywał Kisielewski.

Czuje się w argumentach Jana Augusta zmysł rasowego dramaturga. Wiedział, że samobójstwo panny trąciłoby tandetą i scenicznym grafomaństwem. Wyrwanie się z mieszczańskich okowów wymagało większej determinacji.

Ale na to Bronia, która zapewniała, że gotowa jest strzelać do siebie, nie miała dość odwagi.

„Jarzmo, bo jarzmo, ale papu jest, dach nad głową jest. Pan K. – oczywiście sama idea wyjścia zań, to «inferno», «gehenna» etc. – ale w tej gehennie papu będzie” – ironizował Grzymała-Siedlecki.

Jan August wiedział dobrze, że ma rację, gdy pisał: „Co was przeraża właściwie: (…) obawa życia wśród trudów, obawa ryzyka, obawa biedy materialnej”.

Uczciwiej, przekonywał, rzucić rodzinę i pana K. teraz, niż za parę lat zdradzać męża, udając, nawet przed sobą, że wszystko to wina nieuchronności natury.

„…przyjdzie żal za zmarnowanym życiem, rozpacz, wściekłość na wszystko i wszystkich, pragnienie zemsty ślepej. (…) Setki mężatek oddaje się z zimnym wyrachowaniem.” – tłumaczył Jan August. Dlatego lepiej „wziąć w ręce topór” i przerwać zaklęty krąg.

Wiedział jednak, że musi pannie odpowiedzieć na pytanie, co dalej.

„…gdy mnie tylko zawiadomicie, ale stanowczo zawiadomicie, że czas działać, postaram się o pożyczkę” – to zdanie z listu Kisielewskiego najbardziej rozbawiło Grzymałę.

Przyznał się, że czytając list Jana Augusta do panny Broni, czekał cały czas na to jedno magiczne słowo „pożyczka”. Wreszcie padło. Pożyczka. Jedyne wyobrażalne dla krakowskiej bohemy, „dekadentów” w wieku Jana Augusta, źródło pieniędzy.

„Pożyczało się na kolację, na baka, na podróż do Zakopanego, na bal: jak z listu do panny Broni widać, pożyczało się nawet na założenie gniazda rodzinnego” – wspominał Grzymała.

Jan August czuł, co najlepiej przekona wahającą się pannę. Nie miłosne zaklęcia, ale pewność bezpieczeństwa materialnego. Czyli pieniądze. Ale jego możliwości nie przedstawiały się różowo. Miał 80 guldenów, być może pozostałych po czasach wiedeńskich, mógł liczyć na 100 guldenów pożyczki.

„Mam obiecane sto złotych na wydanie Diurnisty, gdy konkurs warszawski zawiedzie” – pisał Broni.

Razem 180 złotych reńskich – 72 dolary. Wystarczyłoby, według rachunków Grzymały, na mniej więcej półtora miesiąca.

Co dalej?

Dalej żyliby miłością. Jan August co prawda nosił się wtedy z pańska, wyniośle, inaczej niż wszyscy, ale jak wszyscy biedował.

„…u Kuczmierczyka na ul. św. Anny w Krakowie Jan August po kiełbasie pił co najwyżej małe okocimskie” – pisał Adam Grzymała-Siedlecki, przyjaciel i towarzysz młodzieńczych szaleństw Kisielewskiego.

Wabił pannę raczej artystyczną swobodą, studiami i wolnością niż majątkiem.

„…marzeniem mojem jest widzieć Was artystką” – zapewniał.

Adam Grzymała-Siedlecki wprost pisze: Jan August nie kochał Broni dziewczyny. Kochał w niej artystkę, uosobienie nowej epoki, w której kobieta miała mieć takie same prawo do bycia artystą, czyli kimś lepszym niż inni ludzie, jak mężczyzna.

Ale jeszcze bardziej kochał w tej sytuacji siebie, człowieka, który gotów jest wyzwolić duszę Broni z okowów konwenansów, uwolnić do lotu ku jedynemu słońcu, jakim była dla niego sztuka, wprowadzić do grona ludzi wybranych, przeznaczonych do celów i zadań wyższych. „Jakże ja szalenie pragnę dać Ci gwiazdę, dać przestrzeń, orle skrzydła – dać słońce” – przekonywał.

„W końcu jeszcze jedno: ja Was pragnę” – wyznał („niemal więc postscriptum” – napisał Grzymała), bo słowo „kocham” niezgodne było z obowiązującym pojęciem „pociągu płciowego”.

Bronia list przeczytała, odpowiedziała nawet („Ty szlachetny! Trzeba walczyć, póki się da, a w najgorszym razie dopiero dać kark w jarzmo”), ale policzyła pewnie, co może ofiarować jej 21-latek za swoje liche 180 guldenów (w tym setka pożyczonych) i po paru miesiącach wyszła za pana K.

„…uszczęśliwiając jego, siebie i Jana Augusta” – spointował Grzymała.

Panna miała zapewnioną dostatnią przyszłość w solidnym mieszczańskim stadle jako pani radczyni albo mecenasowa, pan K. miał żonę, którą sobie upatrzył, a Jan August wymarzony temat do dramatu.

Historia dwojga ludzi uwięzionych w sieci społecznych konwenansów miała rozpocząć karierę dramaturgiczną Jana Augusta Kisielewskiego.

„Gdzieś w jakiejś stęchłej piwnicy pisał w bezustannym natchnionym transie Jan August Kisielewski swój natchniony dramat” – wspominał Stanisław Przybyszewski, który jednak miał poznać Kisielewskiego lepiej dopiero później.

Bronia nie była chyba jedynym obiektem westchnień Jana Augusta. W tym samym czasie pisywał jeszcze listy do Gabrieli Zapolskiej, aktorki i przyszłej autorki Moralności pani Dulskiej, blisko dwadzieścia lat od niego starszej. Być może miłosne, a może tylko po młodopolsku egzaltowane.

„…pisywał takie wariackie listy, że mnie zastrzeli i siebie – relacjonowała Zapolska Ludwikowi Szczepańskiemu. – Śliczna musi być ta sztuka, jeśli do listów podobna”.

Wszystko W sieci wygląda jak w liście do Broni.

Tyle że Bronia ma na imię Julia – „szalona Julka”, jak mówią wszyscy, utalentowana malarka, a on – Jerzy Boreński, początkujący poeta. Pan K. to w dramacie Aleksander Rolewski; nieciekawy filister, nafaszerowany „wiedeńskością” najgorszego gatunku, scharakteryzował go Helsztyński.

„W salonie są ludzie. Właściwie kilka osób i dwoje ludzi” – napisał Kisielewski we wstępie do sztuki.

To ważny podział. „Ludzie” to Julka i Boreński, postaci dramatu parające się sztuką, „osoby” to reszta. Panna Misia, dziewica śpiewająca po domowemu, Emilia, stara panna na wydaniu (ma 24 lata), pani Chomińska, matka Julki, porządna i uczciwa, członkini komitetu „dla głodnych sierot”, która niczego w bohomazach córki dopatrzeć się nie może, panna Stanisława Podlipska, która wychodzi za mąż za kawalera starego i łysego, a nie tego, którego kocha, bo życie trzeba brać takie, jakim jest i umieć się w nim urządzić. Wreszcie Cesia, lat 12, pół osoba i pół człowiek, bo nie wiadomo jeszcze, co z niej wyrośnie.

Tylko Julka, „cały człowiek”, uczennica szkoły malarskiej, „wyrodziła się” z nobliwej rodziny.

Nie cierpi jej starsza siostra. „Sławna artystka, osobliwość naszego grodu. Nawet nie odważyłam się przyznać, że mam zaszczyt być siostrą. I potem pies bury nie odważy się wejść do domu” – 24-letnia Emilia całą winą za swe staropanieństwo obarcza „szaloną siostrę”.

Wyśmiewa przyjaciółka. „Oj, ty gąsiątko moje sentymentalne. Gdzie ty chowałaś się?” – pyta, gdy Julka dziwi się, że Podlipska tak łatwo rezygnuje z miłości i idzie za mąż dla pieniędzy.

Nie rozumie matka. Gdy dowiaduje się, że córka w szkole namalowała nagich Adama i Ewę śpiących pod drzewem (nauczyciel pochwalił ją za „erotyczną intuicję”), wpada w szał. „Ja ośmioro dzieci miałam, rozumiesz, a gdy to zobaczyłam, krew mi do głowy uderzyła”. Nakazuje córce rzucić szkołę.

„…teraz nie pozwolić mi chodzić do szkoły, to jest zabić mnie, zabić wszystkie moje sny złote… zabić moje marzenia… zabić moją młodość… zabić moją duszę!! Mamo… daj się przeprosić… bo teraz… bo te…raz” – skamle Julka, próbując przebłagać matkę.

Boreński jest początkującym literatem.

„…ma długie kędziory i niestrzyżoną bródkę, i kamaszki sfatygowane, i surdut stary, choć czysty, na nosie szkiełka, w ustach papieros. Po tym poznaje się literatów. Początkujących” – scharakteryzował go (siebie?) Jan August.

Potrafił doskonale dostrzec śmieszność tych początkujących pisarzy. Udających, że nie obchodzi ich odbiór ich sztuki. Nie obchodzi dlatego, że to jak rzucanie pereł przed wieprze. Przecież naprawdę zrozumieć mogą ich tylko inni artyści, „ludzie”, a właściwie „nadludzie” tacy jak oni sami. Choć może dlatego tak dobrze widział ich śmieszność, że sam już siebie do nich nie zaliczał.

„Ja pluję na drukowane rzeczy. To jest profanacja. Wyjątkowo, wyjątkowo!… Jeśli mnie ktoś zmusza – cel dobroczynny, na przykład jaka jednodniówka albo coś podobnego. H-e. Może pan czytał w swoim czasie «Jednodniówkę straży ochotniczej pożarnej»” – przekonywał Boreński Rolewskiego, który chciał ręki Julki, gdy on sam przecież pożądał przede wszystkim jej duszy!

Oboje nienawidzą filistrów. Za to, że chcą stłamsić ich dusze, nagiąć do swoich teorii i wymagań. Julia mówi, że czuje się przywiązana powrozem do wielkiego drzewa, a ktoś wbija w nią jedna po drugiej strzały.

„Wychowali mnie na pannę do wydania – jęczy Julka. – Wy mną pogardzacie, to jest naturalne. Wy jesteście cały człowiek, olbrzymi talent, prawie geniusz… a ja. (…) Ja pójdę na pastwę byle jakiego filistra”.

Choć bardziej nienawidzi Boreński.

„A filistrów to ja… mordować, ogniem przypiekać, kołem łamać, wbijać na pal, bić, rąbać, kąsać, gryźć, pluć!” – mówi Chomińskiej. Filister to jest zero, nic, nul. To jest coś, co nie jest, a rusza się” – tłumaczył dwunastoletniemu „półczłowiekowi” Cesi.

Gdy zaczynają rozumieć, że naprawdę pasują tylko do siebie, ale epoka nie pozwala nawet na tak banalne uczucie jak miłość, zaczyna się prawdziwy dramat. Przybyszewski chwalił Jana Augusta za zawarty w dramacie prawdziwy nawet w szczegółach obraz umysłowości, pragnień, szamotań, niemocy i niespełnionych marzeń ówczesnego młodego Krakowa, którego sam był bardzo ważną postacią.

„Ile ja tych «szalonych Julek» widziałem naokoło, a ile tych Jurków, tego autoportretu Kisielewskiego, tylko bez jego talentu” – napisał.

Boreński przekonuje Julkę Chomińską niemal tymi sami słowami, którymi Kisielewski zwracał się do panny Broni. Nie wolno jej popełnić tak ohydnego mezaliansu. Nie społecznego, nie majątkowego, ale mezaliansu artystycznego. Ona – „cały człowiek”, artystka, nie może wyjść za „osobę”, kogoś na to niezasługującego, płaskiego, pozbawionego duszy, przy którym „ten ogień olbrzymi”, namiętność, która płonie w jej krwi i duszy, nigdy nie znajdzie zaspokojenia, które dać może tylko tworzenie, to dążenie do osiągnięcia ostatecznej granicy, punktu, którego osiągnąć nie można, wierząc jednak, że to możliwe.

„I to właśnie, ta nieskończoność dróg twórczych – i ta żądza osiągnięcia ledwo dostrzegalnego celu – jest naszym – jest moim – a będzie waszym najcudowniejszym cudem – życiodajnym cudem – życiem samym!” – przekonywał.

Ale Julka musiała wybierać nie tylko między sztuką a nudnym życiem przy bogatym mężu. Była jeszcze rodzina. Matka szantażująca, że nie przeżyje jej „szaleństwa”, ojciec uwikłany w finansowe zależności od narzeczonego (nie sprzedawajcie mnie tak tanio jak chorą jałówkę, błaga Julka matkę), siostry oskarżające ją o odstraszanie od domu kandydatów na ślubny kobierzec. Sieć, która oplatała ją coraz ciaśniej, odbierając nadzieję na uwolnienie.

„Czasem ja czuję w sobie siłę lwicy splątanej siecią – chwilami wydaje mi się: szarpnąć raz jeden, a potargam ją i stanę wolna!” – mówiła. Częściej jednak czuła beznadziejność swojej sytuacji, to że została skazana, nim jeszcze zdążyła popełnić przestępstwo. Wtedy, jak Bronia, prosiła: „Wy mi tego nie odmówicie. Wy mi dacie – rewolwer”.

Musiało też pojawić się słowo, które po latach tak bardzo rozbawiło Grzymałę-Siedleckiego. Pożyczka!!!

Boreński postanawia poprosić o pieniądze ojca, piwowara, właściciela browaru, który chciał, by syn przejął po nim majątek i prowadzenie firmy. Gdy odmówił, skończyło się ojcowskie wsparcie dla artysty, który miał wielkie wydatki, za to żadnych dochodów.

„…ekskomunika, wielka familijna klątwa. Od półtora roku nie pisujemy. Ale mój stary ma flotę. Kutwa, dusigrosz, filister monetarny – mimo wszystko lubi mnie – ja go także” – wyjawił Julii misterny plan. Stanie przed ojcem, powie, że zdycha z głodu, „uszczypnie serce rodzicielskie”, może nawet przystawi rewolwer do skroni i pieniądze popłyną.

I popłynęły. Chory ojciec ucieszył się z wizyty syna i dał pieniądze.

„Przywiozłem mamona” – tryumfuje Boreński. Niewiele, ledwie 35 reńskich i trochę centów, ale przecież wpadną też jakieś pieniądze za artykuł w jednodniówce strażackiej. Znalazł już nawet pokoik na mansardzie, maleńki, podniebny, ale jasny.

Ale Julia już wybrała. Po rozmowie z matką, przyjaciółką, z Rolewskim patrzy już na narzeczonego innymi oczyma. Przecież pozwoli jej malować, będzie nawet pozował do aktu, da swobodę. Sieć, okazuje się, ma nieco większe oka, niż na początku sądziła. Jeszcze się miota, jeszcze pod wpływem słów Boreńskiego chce popełnić samobójstwo, jeszcze prosi o rewolwer. Ale bolesne słowa Podlipskiej, że Julka miałaby zostać „metresą”, brzmią zbyt boleśnie.

„Metresa, metresa! Nie, do tego braknie siły. To już jest ponad siły” – woła.

Na nic się już zdadzą zaklęcia Boreńskiego. Tym bardziej że nie brzmią przekonująco. Mówi, że nie kocha przecież jakiejś panny Chomińskiej, jakiejś narzeczonej jakiegoś pana Rolewskiego. Ktoś taki dla niego nie istnieje.

„Ja chcę ratować w tobie człowieka-kobietę! Chcę, abyś żyła sama dla siebie” – przekonuje, ale bezskutecznie. Może dawniej Julka dałaby się przekonać, ale jest już osaczona. Przez matkę, przez Podlipską, przez Rolewskiego.

Gdy Boreński chce, żeby wybrała: on albo Podlipska (posłany przez Julkę po włóczkę Rolewski karnie pobiegł, by zdążyć przed zamknięciem sklepów), nie potrafi. Kocha Jurka, ale sieć nie puszcza.

Boreński odchodzi, Julka zostaje ostatecznie z Rolewskim.

Uszczęśliwiając jego, siebie i Jana Augusta, można by powtórzyć słowa, którymi Grzymała-Siedlecki spointował list do panny Broni.

Jan August nie znał jeszcze wyników konkursu „Kuriera Warszawskiego”, gdy pojawił się z rękopisem W sieci w gabinecie słynnego na cały Kraków dyrektora Teatru Miejskiego, Tadeusza Pawlikowskiego. To o nim napisał Przybyszewski, że magnacką fortunę poświęcił teatrowi. Wiadomo było, że jak nikt inny ma ucho i przychylność dla wszystkiego, co w teatrze nowe.

W wyszarzałym surducie, w postrzępionych spodniach, pamiętających jeszcze wiedeńskie eskapady, Jan August stanął przed dyrektorem. W rękach ściskał liczący siedemset stron rękopis W sieci.

– Pan to sam jeden udźwignął? – nie mógł sobie podarować złośliwości Pawlikowski.

Opowiadał później Przybyszewskiemu, że przeraził go debiutant, który przywlókł tak ogromny tekst i chciał jeszcze, żeby go przeczytać.

„…robił mu wyrzuty, że go nie uprzedził, bo byłby mu tragarza przysłał” – Przybyszewski odnotował kolejną złośliwość Pawlikowskiego, który jednak szybko poznał się na talencie Kisielewskiego. Bez tego debiut Jana Augusta nie byłby ani tak szybki, ani tak spektakularny.

Ludwik Solski wspominał, że pierwsze spotkanie dyrektora i dramaturga trwało dziesięć godzin. Pawlikowski czytał i skreślał. Z liczącego siedemset stron tekstu usunął wiele scen, dialogów, dwa ostatnie akty, a i tak W sieci pozostało bardzo długie.

Podczas kolejnej wizyty Pawlikowski przedstawił Jana Augusta zespołowi. Zarekomendował go jako człowieka wielkiego talentu, autora sztuki z wieloma świetnie napisanymi rolami „…które wprawdzie wymagają ofiarnej i wnikliwej pracy, ale mogą dać duże zadowolenie artystyczne” – obiecał.

Przygotowaniom towarzyszyły pogłoski o sensacyjnym debiucie. Bilety były wyprzedane na dwa dni naprzód. Na afiszach zapowiadano, jak się okazało optymistycznie, że komedya w 5 aktach potrwa od 7 do 11 wieczorem.

Reżyserował Tadeusz Pawlikowski.

„…musi to być rzecz rarytna, bo sam Tadzio reżyseruje!!!” – pisała do Ludwika Szczepańskiego Gabriela Zapolska. Grali najlepsi w teatrze aktorzy. Julkę Wanda Siemaszkowa, Boreńskiego Ludwik Solski, Rolewskiego Władysław Roman.

W sieci to pierwszy dramat, którym Polska mogłaby się „poszczycić” przed Europą, pisał Stanisław Przybyszewski „…a przecież tak nam strasznie o tę «Europę» chodzi, która ponoć na wszystkie nasze poczynania pilnie spogląda”.

Premiera odbyła się 31 stycznia 1899 roku. Była wydarzeniem. Dla jednych artystycznym, dla innych obyczajowym.

„…młodzież oklaskiwała gorąco sztukę, widząc w niej, jak w zwierciadle, swoje własne oblicze, swój poryw ku wyzwoleniu” – wspominał Zdzisław Dębicki reakcje widzów pierwszych przedstawień, zwłaszcza tych z wyższych, więc tańszych pięter widowni, które okupowali studenci i uczniowie.

Ludwik Solski napisał, że Jan August zyskał w jeden wieczór sławę, jakiej mogliby pozazdrościć mu pisarze o większym dorobku i renomie.

Nie wszyscy jednak przyjęli sztukę równie entuzjastycznie. Konserwatywne krakowskie pisma głośno chwaliły genialną grę aktorów, jednak autora zauważały ledwie półgębkiem. Organ krakowskich stańczyków „Przegląd Polski” nie miał wątpliwości: „Utwór wymagający  t a k i c h  przeróbek nie kwalifikował się widocznie na scenę”, a autorowi najwyraźniej brakuje wyczucia teatru i talentu dramaturgicznego.

Oburzenie wzbudził zwłaszcza monolog Julki przejętej pokazanym właśnie w Krakowie obrazem Władysława Podkowińskiego Szał – nagiej kobiety na grzbiecie toczącego pianę, skaczącego w przepaść karego ogiera.

„…przylgnęła do jego tułowia – blada – oczy zamknęła – iż tym przedziwnym uśmiechem oddania – ekstazy miłosnej – rozkoszy i bólu – z włosami złotymi zaplątanymi w krucze kiście grzywy konia – leci, leci z nim, ze sobą – ze swoim wszystkim, cała idzie w przepaść, na zatracenie – w uniesienie, miłość, ból! – tak rozemocjonowana Julka opowiadała Boreńskiemu o widzianym po raz pierwszy płótnie. -(…) mnie porwał on sam, on, Podkowiński. Chwycił mnie za włosy, porwał mnie za włosy i szarpał, darł, targał i wlókł mię nagą za włosy po śniegu, po twardym, po ostrym, zimnym śniegu… i przez całe ciało szedł mi jeden dreszcz szalony… jedno palenie… rozkoszne kłucie igiełkami zlodowaciałych szpilek pinij – od głowy, przez ramiona, przez piersi… przez kark…!”

W świątyni sztuki nie mówiło się dotąd tak łatwo o erotyzmie i seksualności.

„W lożach damy powstawały i zaczęły ostentacyjnie wychodzić – relacjonowała Szczepańskiemu Gabriela Zapolska. – (…) A na Boga żywego, czyż nic już nie ma na świecie, tylko pewna część ciała kobiety? Matko Przenajświętsza, tak mi to zbrzydzili ci «namiętni opiewacze», że chętnie bym sobie wypaliła żelazem, aby nie mieć nic z nimi wspólnego”.

Jednak Zapolska szybko stała się entuzjastką dramatu. Dzieje się w nim tyle, że innym dramaturgom wystarczyłoby na kilka sztuk, pisała. A Kisielewski „z nieopatrzną werwą młodości” rzuca to wszystko publiczności w jeden wieczór. Była przekonana, że nie zabraknie mu ani talentu, ani siły, by iść własną drogą, bez liczenia na łaskę „półpanków”.

Spektakl wbrew zapowiedziom nie skończył się o 11.00 wieczorem, ale dopiero wpół do pierwszej w nocy. Za późno nawet dla najbardziej wyrobionej publiczności i pewnie dla liczących wpływy z biletów dyrektorów teatrów.

Pierwotnie W sieci nie kończyło się wyjściem Boreńskiego. Była jeszcze druga część – Spotkanie po latach. Po dwu latach Julka i Jurek spotykają się ponownie. Ona, już pani Rolewska, niespełniona w swych ambicjach, nieszczęśliwa w roli pani domu. On, wbrew sugestiom z pierwszej części, pisarz u szczytu sławy.

„…histerycznie kapryśna żona pana sędziego Rolewskiego męczy się wśród fałszywych aspiracyi do sztuki i niezaspokojonej żądzy wrażeń” – scharakteryzowała byłą szaloną Julkę żona Jana Augusta – Julia (w Studiach literackich opublikowanych w 1912 roku jako J. Oksza).

Spotykają się, by dopełnił się dramat. Julka zamieniła swój talent na drobnomieszczański spokój i ład, a teraz ma o to żal do całego świata. Krytycy zwracali uwagę, że sympatia autora, która w pierwszej części towarzyszyła Julce, teraz przeniosła się na Rolewskiego, który uczciwie wypełnia wszystkie zobowiązania wobec żony, w zamian otrzymując tylko pretensje.

„…Boreński doszedł tam, gdzie chciał; ma sławę i suchoty” – oceniła Julia Kisielewska. Krytycy pisali jednak, że ostatni akt osłabia wymowę spektaklu.

Pod ich wpływem, a może widząc znużenie publiczności, Kisielewski podzielił swój „wesoły dramat” na dwie części. „…ze względu na warunki odtwarzania scenicznego.” – tłumaczył czytelnikom w książkowym wydaniu sztuki.

Druga część była odtąd grywana osobno (choć rzadko, bo uważano ją za znacznie słabszą od pierwszej) jako Ostatnie spotkanie. „…szafując mocno sztafażem tingeltanglów wiedeńskich, na którym smutnie zarysowuje się bankructwo ideowe i życiowe bohaterów z pierwszej części” – napisał Helsztyński.

Ledwie dziesięć tygodni później, 8 kwietnia 1899 roku, w tym samym teatrze i w tej samej reżyserii Pawlikowskiego, odbyła się premiera kolejnej sztuki Jana Augusta – zatytułowanej Karykatury. Nie znał jeszcze wyników konkursu „Kuriera Warszawskiego”, gdy posyłał Karykatury na konkurs im. Ignacego Paderewskiego. Z jeszcze lepszym niż w wypadku W sieci skutkiem. Zdobył trzecią nagrodę i 300 rubli (zwycięstwo warte było znów 1000 rubli). Lepiej jury oceniło tylko Zaczarowane koło Lucjana Rydla i Białą gołąbkę autorstwa Józefata Nowińskiego.

Ale znów to jego dramat wzbudził najwięcej sporów. Przeciwny nagrodzeniu Kisielewskiego był Henryk Sienkiewicz (w jury byli jeszcze m.in. Ferdynand Hoesick i Ignacy Chrzanowski), który nie ukrywał, że nie rozumie, co szczególnego widzą w Karykaturach