Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy zwycięstwo Greków w bitwie pod Maratonem istotnie zmieniło losy świata antycznego, a oblężenie Alezji, pojmanie i śmierć galijskiego wodza Wercyngetoryksa zakończyło marzenie Galów o niezależności od Rzymu? Bitwa pod Waterloo to ostateczny kres Europy napoleońskiej czy raczej propagandowy tryumf Anglików nad już wcześniej pokonanym cesarzem Napoleonem I, podobnie jak bitwa pod Stalingradem – czy to wielkie rosyjskie zwycięstwo militarne, a może jedynie propagandowe nad wcześniej rozbitym i wykrwawionym Wehrmachtem?
Dziesięć zdarzeń z historii świata, powszechnie uznanych za momenty zwrotne dziejów militarnych i cywilizacyjnych, w opisie Ludwika Stommy nabiera innego znaczenia. Stają się wykreowanymi dla potrzeb polityków i historyków zdarzeniami o małym znaczeniu dla bieżącej chwili i losów zaangażowanych w nich państw i ludzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 243
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne:
Janusz Barecki
Korekta:
Dobrosława Pańkowska
Copyright © by Ludwik Stomma, Warszawa 2011
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2011
ISBN 978-83-244-0154-3
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11,00-375 Warszawa
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Dostałem ongiś zamówienie (nic z tego nie wyszło) na napisanie krótkiej, syntetycznej historii Polski dla publiczności francuskiej. Kiedy zwierzyłem się z projektu profesorowi Aleksandrowi Gieysztorowi, powiedział: „Znakomicie – pierwsze siedem wieków załatwiamy w parę stron, a potem zostają już tylko trzy stulecia”. W ustach mediewisty zabrzmiało to dosyć gorzko. Taka jest jednak prawda. Nasza świadomość historyczna kształtuje się na podobieństwo odwróconego stożka. Im dalej w dół, tym węższe granice, a co za tym idzie, potężnieje zapomnienie. Oto ile stron poświęconych zostało poszczególnym wiekom w paru klasycznych opracowaniach: 1. Dzieje Polski pod redakcją Jerzego Topolskiego, Warszawa 1978, 2. Zarys historii Polski pod redakcją Janusza Tazbira, Warszawa 1970, 3. Kronika Polski, Warszawa 1998, 4. Dzieje Polski w datach, Warszawa 2005.
1
2
3
4
PRZECIĘTNIE
wiek XI
2%
1,8%
1%
1,3%
1,5%
wiek XII
2,1%
1,3%
1,5%
1,6%
1,6%
wiek XIII
5,1%
3%
3,15%
2,4%
3,4%
wiek XIV
2,1%
5%
3,15%
2,8%
3,3%
wiek XV
7,5%
7,2%
3,45%
2,9%
5,3%
wiek XVI
7,7%
7,85%
7,45%
4,7%
6,9%
wiek XVII
6,6%
7,85%
9,4%
5,3%
7,3%
wiek XVIII
8%
10,7%
11,2%
6,1%
9%
wiek XIX
18,8%
18%
13,2%
14,1%
14,1%
wiek XX
40,1%
37,3%
46,5%
58%
45,7%
Dodajmy, że pozycje 1 i 2 doprowadziły opowieść do 1975 r., pozycja 3 do 1997 r. i tylko Dzieje Polski w datach dotrwały do końca XX wieku, co oczywiście zmienia nieco proporcje. W rzeczywistości ponad 50% naszej wiedzy historycznej zatrzymuje się na ostatnim stuleciu. W podręcznikach hiszpańskich, francuskich, niemieckich sytuacja jest omal identyczna. Francuskie kompendia wiedzy historycznej akcentują może nieco bardziej wiek XVIII, hiszpańskie – XVI, ale są to niuanse. Ogólna tendencja jest ta sama. Wynika też z niej nieubłaganie, że za kilkadziesiąt lat niebywałe wydarzenia wieku XX zdegradowane zostaną do około 14% naszej pamięci, za sto kilkadziesiąt do 9% i tak dalej. Niech pozwoli to nam zdać sobie sprawę z względności naszego spojrzenia na historię i niech wniesie do niej minimalny chociaż pierwiastek pokory.
Historia europejska, licząc ją od utworzenia państw Achajów w Argos, Mykenach czy Knossos, trwa lat 3500. Z tego, uznając przyjętą chronologię, 2000 lat (od Knossos do upadku Cesarstwa Zachodnio-Rzymskiego) to starożytność, następne tysiąc lat (od 476 do końca XV wieku) – średniowiecze i wreszcie ostatnich pięć wieków z kawałkiem to historia nowożytna, rozbita zresztą na szereg drobniejszych kawałków, jak renesans, barok, oświecenie itp. Trwające około 1050 lat (od 960 do 2010) dzieje Polaków to trzydziestoprocentowy wycinek trwania Europy. Lata komunizmu 1917-1989 to tejże historii europejskiej ledwie dwuprocentowy fragmencik. PRL to niespełna 1,25%, a dziejów narodu 4,2%. 44 lata – i Władysław Jagiełło, i Kazimierz Jagiellończyk, a oba te panowania brzemienne były w przemiany i ważkie wydarzenia, rządzili dłużej. Cóż dopiero powiedzieć o takim Ludwiku XIV we Francji, który pozostawał na tronie przez lat siedemdziesiąt dwa i przeorał swój kraj (nie jest naszą sprawą ocenianie: negatywnie czy pozytywnie) w sposób po dzisiejsze dni niesłychanie ważny. I on nie przekracza w podręcznikach nędznego jednego procenta uwagi. Ratują go w pamięci narodowej emblematy „Król Słońce” albo apokryficzne powiedzonka: „Państwo to ja”, „Mało co, a musiałbym czekać” i im podobne. Oświeceni obywatele połączą może jeszcze jego istnienie z powstaniem Wersalu i ustawami antyprotestanckimi. Kropka. Nawet d’Artagnan – czwarty spośród „trzech muszkieterów” – nie pospieszy na pomoc. D’Artagnan jest bowiem w świadomości 99% czytelników postacią abstrakcyjną, bohaterem serialu wymiennym z Zorro, Dylem Sowizdrzałem czy też Lancelotem. Podobnie z naszą, polską literaturą historyczną. Podczas egzaminów wstępnych na studia uniwersyteckie, kiedy padało pytanie o wojny polsko-kozackie, polsko-szwedzkie, polsko-tureckie, usiłowałem niekiedy pomóc nieszczęśnikom, podrzucając: a pan Skrzetuski, a Kmicic-Babinicz, a mały rycerz Wołodyjowski? Na próżno. Potęgowałem tylko panikę. Bar jest wzięty w wirtualnej, powieściowej przestrzeni niemającej żadnego przełożenia na fakty dziejowe. Literatura nader rzadko ratuje historię. Pan Wołodyjowski, Hektor kamieniecki, mógł się wysadzać w powietrze zarówno na Westerplatte, jak i pod Wiedniem czy Kircholmem. I w sumie trudno się dziwić. Historia jeśli nie znika w studni zapomnienia, to rozmywa się w bełkocie stereotypów, półprawd, luźnych skojarzeń, anegdot i legend. Paradoksalnie jednak tenże mit, który przyczynia się do murszenia pamięci, jednocześnie jedyny ratuje elementy historii. Jakież są jednak owe elementy?
Roland Barthes (Mythologies, Paris 1957) przeprowadza analizę serii popularnych przewodników francuskich Le Guide Bleu. Zauważa, że w prezentowanych w nich krainach znika ciągłość przestrzeni i czasu. Eksponowane są „miejsca krajobrazowe”, „ciekawe zakątki” oraz wybrane, najbardziej spektakularne zabytki, które wyrwane z dziejowego i społecznego kontekstu zaczynają stanowić osobliwości same w sobie. „Wybierając zabytki – podsumowuje Barthes – odbiera się realność zarazem ziemi i ludziom, w ogóle nie oddając historii, przez co i sam zabytek staje się nieczytelny, więc niedorzeczny. Widowisko znajduje się w ten sposób ciągle w stanie zaniku, a Le Guide Bleu, z powodu operacji właściwej wszystkim mistyfikacjom, staje się zaprzeczeniem tego, co głosi okładka, narzędziem zaślepienia”.
Nie inaczej jest z historią w jej społecznej znajomości i odbiorze. Mit pozostawia z niej tylko wybrane wydarzenia. Barwne, symboliczne, patetyczne, które jednak, podobnie jak zabytki w Le Guide Bleu, pozostawione same sobie stają się „nieczytelne, a więc niedorzeczne”, co nie przeszkadza im bynajmniej; na tym polega siła mitu: kształtowanie świadomości pokoleń. Jak odbywa się selekcja owych wydarzeń? – Nie ma tu jednej prostej reguły. Za intronizację niektórych odpowiedzialni są uczeni historycy, czujący się w obowiązku tworzenia czytelnych cezur między epokami i dla chronologicznej wygody rozrywających ciągłość dziejową w punktach, które później uczniowie i czytelnicy uznają za niezwykle ważne, acz zgoła takimi nie były. Niekiedy zapładnia wyobraźnię nieistotny dziejowo, ale fascynujący szczegół, którego blask promieniuje niespodziewanie na całe wydarzenie. Czasami mamy do czynienia z egzotyzmem faktów, które jak przy każdym spotkaniu z niezrozumiałą innością (zobacz: Rudolf Otto, Świętość, Warszawa 1968) powodują nasze, jakiż dające żer mitom, fascynacje i przerażenie. Kiedy indziej jeszcze zwycięża literatura. Jedne zaszłości pasują do narracji, inne mniej. Henryk Sienkiewicz pisał Trylogię „ku pokrzepieniu serc”. Dobierając okresy akcji swoich trzech powieści, które historycznie nie stanowią ciągłości, zręcznie wyminął czasy tragicznej wojny domowej, zerwanych sejmów etc. Czytelnik może być przekonany, że zwycięstwo pod Chocimiem, które kończy Trylogię, zbawiło Rzeczpospolitą. Historycznie jest to co najmniej nieprawdą, ale wpisuje się do scenariusza. Najczęściej jednak dobór faktów z dziejów dominują względy ideologiczno-nacjonalistyczne. Wskrzeszamy praprzodków, żeby włożyć w ich usta nasze racje i zilustrować je ich rzekomym lub prawdziwym bohaterstwem. Historia odżywa na rozkaz. W momencie zagrożenia klęską przypomina sobie Stalin Suworowa i tworzy order jego imienia. Ponieważ zaś dzieci w Związku Radzieckim nie wiedzą nic o Suworowie, organizuje się specjalne kursy, na które dzieci muszą chodzić, choć bomby padają wokoło. We Francji święci się wyzwolenie Paryża przez De Gaulle’a i „powstanie paryskie”, chociaż jest to anegdota – do Paryża weszli alianci bez oporu i mieli tylko kłopot ze wzniesionymi nieodpowiedzialnie, to znaczy komplikującymi ruch drogowy, powstańczymi barykadami. Włosi: marszałek Piłsudski mówił: „Po co istnieją Włosi? – po to, żeby bici przez wszystkich Austriacy mieli kogo bić”. Nie przeszkadza to w niczym, że dobicie uciekających w popłochu Austriaków pod Vittorio Veneto 29 października 1918 stało się włoskim patriotycznym symbolem. Nie ma bodaj większego miasta w Italii, w którym nie byłoby placu, ulicy, alei imienia Vittorio Veneto. Cóż z tego, że dzień wcześniej, co ze strategicznego punktu widzenia miało znaczenie nieskończenie większe, armia włoska przekroczyła Piawę, 30 października wzięła Asiago, a 3 listopada, bagatela: Trydent, Udinę i Triest. Nazwa miejsca: Vittorio Veneto, gdzie zwycięstwo, „vittoria”, od razu wpisane jest w legendę, zaważyło o wszystkim. Z dziejów greckich zapożyczyliśmy Termopile (480 p.n.e.). Była to bitwa przez Greków przegrana i to na skutek zdrady we własnych szeregach. Aliści poległ tam, broniąc bezsensownie do końca, choć pozycja była definitywnie stracona, a mógł wycofać swoją drużynę, Leonidas, z hufcem 300 Spartan. Co oznacza ten symbol? – Na alegorycznym grobie poległych wyryto napis (podaję w tłumaczeniu Tadeusza Zielińskiego, Grecja Niepodległa, Warszawa 1958):
O wędrowcze, gdy przyjdziesz do Sparty, ludowi jego powiedz,
Że w myśl ojczyzny swej praw, kości złożyliśmy swe.
Na cmentarzu żołnierzy polskich pod Monte Cassino figuruje to już w wersji:
Przechodniu, powiedz Polsce,
Żeśmy polegli wierni w jej służbie.
Subtelna różnica między PRAWAMI, które nie dawały Spartanom, swoistym janczarom, wychowywanym od dziecka do walki i tylko do walki, innego wyjścia, a SŁUŻBĄ wynikającą z wyboru i poświecenia, zostaje całkowicie zatarta.
Mit pomieszał wszystko i zrobił z żołnierzy Andersa Spartan, co właściwie powinno być dla nich obelgą.
Mityczna historia, czyli ta historia, która funkcjonuje w społecznym obiegu, nie tylko dowolnie zestawia fakty i wiąże je rzekomym pokrewieństwem. Zmienia również klęski w zwycięstwa i, rzadziej, zwycięstwa w klęski. Ze szczegółów buduje uogólniające legendy i odwrotnie – wydziera szczegóły z całości, po czym rzuca je, pozbawione kontekstu, na bieżący użytek. Pamiętamy, dzięki Słowackiemu, o Winkelriedzie (Arnoldzie ze Stans), który zgarnął kopie wrogów, wbijając je w swoją pierś, albo (tym razem dzięki Schillerowi przede wszystkim) Wilhelma Tella, gdyż zestrzelił jabłko z głowy synka. Konia z rzędem jednak temu, kto odpowie, w którym wieku mieli żyć ci półlegendarni bohaterowie i o jaką sprawę walczyli. Kto z kim starł się w bitwie pod Sempach, która właśnie widziała ofiarę Winkelrieda. Historia wywiedziona spod patriotycznej lipy, z polityki, z tradycji, to nie tylko powolne zapominanie, to również, powtórzmy raz jeszcze, parafrazując Barthesa: „narzędzie zaślepienia”.
O tym jest też poniekąd ta książka. Opowiada o zdarzeniach, które w historycznej pamięci społecznej utrwalone zostały jako bardzo ważne, decydujące, przełomowe, podczas gdy w rzeczywistości, jeśli w ogóle takimi były, to tylko cząstkowo. Albo nie wstrząsnęły światem, zabłysły jak meteor i zgasły, albo podszyły się pod inne, znacznie istotniejsze, albo zgoła trafiły do historycznego panteonu przez przypadek, czar szczegółu. 21 lipca 1969 r. Neil Armstrong, jako pierwszy człowiek, postawił stopę na Księżycu. „To tylko jeden mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości” – powiedział wtedy kosmonauta. Cały świat był tej samej myśli. Wierzono w dwie co najmniej rzeczy. Pierwszą, że jak w zapowiedziach Juliusza Verne’a, Księżyc zostanie wkrótce skolonizowany, ludzkość rozszerzy swój stan posiadania. Drugą, że człowiek, który spojrzeć może teraz z Księżyca na Ziemię i ujrzeć ją jako kulę zagubioną w kosmosie, zrozumie małość lokalnych nienawiści, konfliktów, swarów. Minęło czterdzieści lat. „History Today” pisze o lądowaniu na Księżycu: „Realizacja programu Apollo z pewnością spełniła jeden ze swych najważniejszych celów, jakim było pokazanie ZSRR, kto rządzi w przestrzeni kosmicznej i w związku z tym dysponuje nowoczesną technologią, która bez problemu znajduje zastosowanie militarne”. Program Apollo został anulowany w styczniu 1970 r., gdyż łożone nań pieniądze okazały się konieczne do eskalacji wojny amerykańsko-wietnamskiej. W lutym 2010 r. prezydent Obama ostatecznie odmówił finansowania projektów związanych ze stworzeniem stałej bazy na Księżycu i dalszych na niego wypraw. Przeciętna liczba zabitych rocznie w wojennych i terrorystycznych działaniach wzrosła na Ziemi od 1969 r. (pomimo że toczyły się wtedy krwawe walki w Wietnamie), podług obliczeń INSEP, o około 150%. „Księżyc to ślepy zaułek, wierzcie mi, coś o tym wiem” – powiedział Buzz Aldrin, kosmonauta, który z Armstrongiem lądował na Księżycu, ale miał nieszczęście wysiąść drugi, więc został zapomniany. Piotr Cieśliński („Gazeta Wyborcza” 21 lipca 2009 r.) komentuje, iż ma Aldrin dużo racji: „Oczywiście, są tam cenne minerały – tytan czy żelazo – ale koszty ich pozyskania są prawdziwie kosmiczne. Często mówi się, że głównym bogactwem Księżyca są zasoby izotopu helu-3, paliwa dla przyszłych elektrowni termojądrowych. Ale elektrowni wciąż nie ma. Od wieku powtarza się, że pierwsza ma powstać za 50 lat. To jak w dowcipie o barze, którego właściciel wywiesił na drzwiach napis – «Jutro pijemy za darmo»”. I tyle nam zostało z tamtych lat. Coś, co wydawało się zdarzeniem ogromnym i przełomowym, zmieniło się w anegdotę i datę w kalendarzu, którą uczci ktoś czasem okolicznościową notatką. Dzisiaj, pisze Jean-François Augereau w „Le Monde” (18 lipca 2009 r.), to już domena archeologów przybywających z daleka, którzy odkryją może ślady jakichś istot, przechadzających się ongiś po brzegach krateru.
Nie wszystko jest jednak takie proste na tym naszym padole. Dlatego kończy książkę, już poza chronologią, rozdział na temat bitwy o Verdun, bezsensownej jatce, która nie przyniosła nic, niczego nie zmieniła, a miało się okazać, że całkowicie niezależnie od intencji generałów, męczeństwa żołnierzy i abstrakcyjnych planów strategów, zupełnie inaczej, niespodziewanie, na przekór, ostatecznie wstrząsnęła światem bardziej może niż jakiekolwiek inne wydarzenie minionego, dwudziestego wieku.
W Atenach pusto. Śród obszaru miasta
Pozostał starzec, ślepiec i niewiasta.
A kto mógł, patrzał w trwożnym niepokoju,
Czy nie obaczy co od strony boju.
Nic, nic nie widać. I słońce zagasło,
I gwiazdy… Cyt-cyt, coś w pobliżu wrzasło…
Prędkimi kroki ktoś po bruku bije
I woła: «Tchu! Tchu! Głosu! Grecja… żyje!
Cześć! Cześć! Milcjades! Tchu!… Zwycięstwo z nami!».
Kobiety z domów wyszły z pochodniami.
Z gałązką lauru Grek ulicą bieżył
I padł wołając: „Zwycięstwo!” – Już nie żył!
(Kornel Ujejski, Maraton)
W kwietniu 1896 r. odbyły się w Atenach pierwsze nowożytne Igrzyska Olimpijskie. Nie było jeszcze wtedy reprezentacji narodowych ani selekcji przed zawodami.
Startował każdy, kto przybył, w barwach swojego uniwersytetu (przeważali studenci), klubu, niekiedy miasta. Największe zainteresowanie budził bieg maratoński, który został przeprowadzony na historycznej trasie z pola bitwy do wybudowanego specjalnie z okazji igrzysk, na koszt najbogatszego podówczas kupca greckiego Georgiosa Averoffa, stadionu z białego marmuru w Atenach. Elita kraju prześcigała się w fundowaniu nagród dla przyszłego zwycięzcy. Dostać miał on między innymi: pole na miejscu dawnej bitwy, amforę stuletniego wina, tonę czekolady, dożywotnie darmowe strzyżenie w ekskluzywnym zakładzie fryzjerskim, kopię Nike z Samotraki naturalnej wielkości… Wszystkich przebił jednak raz jeszcze Georgios Averoff, obiecując pierwszemu na mecie, pod warunkiem że będzie chrześcijaninem wschodniego obrządku, sumę stu tysięcy drachm, za które można było kupić parę kamienic w centrum Aten, oraz… rękę swojej córki z dodatkowym milionem w posagu. Dodajmy, że kruczowłosa Averoffówna uchodziła powszechnie za jedną z najpiękniejszych dziewczyn Pireusu.
Na starcie, przed oberżą w Marathonas, stanęło dwudziestu pięciu biegaczy z szesnastu krajów, w tym nawet przybysz z odległej Australii. Dotkliwy upał i duszący kurz podnoszący się z piaszczystej drogi wyeliminował wkrótce faworyzowanych: Amerykanina Arthura Blake’a i Francuza Albina Lermusiaux. Poddał się i Australijczyk Edwin Flack. Wzdłuż trasy rozstawieni byli gęsto kurierzy konni, którzy, gdy tylko minęli ich pierwsi zawodnicy, pędzili galopem na stadion z wiadomościami o przebiegu wydarzeń. I oto wysłannik, który stał mniej więcej na połowie szlaku, przynosi sensacyjną wiadomość. Na czoło wysunął się nieznany dotąd nikomu woziwoda, albo, jak woli Tadeusz Olszański (Osobista historia olimpiad, Warszawa 2000), listonosz z wioski Marousi koło Aten – Spiridon (Spiros) Louis. Wśród oczekujących zapanował niebywały entuzjazm. Kolejny jeździec potwierdza: Louis prowadzi, właśnie wypił kubek wina, zjadł jajko wielkanocne, zapił jeszcze piwem i wydaje się w dobrej formie. Ale, uwaga, rywale nie są daleko. Napięcie rośnie. Wreszcie w bramie stadionu ukazuje się pokryty pyłem wieśniak z Marousi. Synowie królewscy nie wytrzymują. Zbiegają z loży honorowej i towarzyszą zwycięzcy na ostatnich metrach. Potem zanoszą słabnącego z wyczerpania przed oblicze władcy, Jerzego I, który bierze go w ramiona. Tłum szaleje. Spontaniczne manifestacje radości trwać będą jeszcze przez wiele dni. Spośród należnych nagród nie dostał Spiridon Louis jednej tylko – ręki uroczej kupcówny. Nie dlatego, żeby się Averoff wycofał z obietnicy. Po prostu biegacz był już żonaty. Tak czy owak został z dnia na dzień człowiekiem bogatym i bohaterem narodowym na dokładkę. Towarzyszył delegacji greckiej podczas dziewięciu następnych olimpiad. W trakcie ostatniej z nich, w 1936 r., w Berlinie, miało miejsce pamiętne zdarzenie. Kiedy ekipa grecka maszerowała podczas uroczystości otwarcia igrzysk, „z jej szeregów wyłamał się niemłody już człowiek i ruszył po schodach w stronę Hitlera. Był to nie kto inny, jak Spiridon Louis. Wyglądający na wysuszonego przez grecki klimat, sześćdziesięciotrzyletni Louis posuwał się z trudnością, w końcu jednak dotarł do Hitlera i wręczył mu gałązkę oliwną z Olimpii na znak pokoju. Hitler – komentuje Guy Walters (Igrzyska w Berlinie, Poznań 2008) – najwyraźniej jej nie zachował, gdyż cztery i pół roku później dokonał inwazji na ojczyznę Louisa. Olimpijczykowi nie dane było jednak doświadczyć okupacji swego kraju, gdyż zmarł 26 marca 1940 r.
Podczas olimpiady w Paryżu (1900 r.) prowadzący z wielką przewagą szwedzki osiemnastolatek Ernst Fast pomylił na rozstajach drogę, gdyż pilnujący tego miejsca sędzia oddalił się za naturalną potrzebą. Fast zorientował się wreszcie w pomyłce i zawrócił. Pomimo nadłożenia sześciu (sic!) kilometrów i utraty dwudziestu pięciu minut do zwycięzcy, Francuza Michela Theato, zdobył jeszcze brązowy medal. W Saint Louis (1904) nowojorczyka Freda Lorza podwieziono prawie trzydzieści kilometrów autem. Zdemaskowany już po solennej dekoracji, musiał oddać złoty medal innemu Amerykaninowi, Thomanowi Hicksowi. „Maraton w Saint Louis – pisze Władysław A. Minkiewicz (Olimpijska gorączka, Warszawa 1993) – miał jeszcze innego bohatera. Był nim kubański listonosz Felix Carvajal, który po wielu perypetiach dotarł do miasta Igrzysk autostopem, chwytając się po drodze rozmaitych dorywczych prac, aby zarobić na życie. Kiedy znalazł się już w Saint Louis, rozbawieni, ale i wzruszeni jego losem amerykańscy miotacze i ciężarowcy udzielili mu gościny, zapewniając wikt i dach nad głową. Carvajal udał się na start maratonu w dość groteskowym stroju – w długich spodniach, zwykłej koszuli i starych, ciężkich butach. Jeden z jego przygodnych opiekunów, mistrz olimpijski w rzucie dyskiem Martin Sheridan – powodowany najwyraźniej odruchem miłosierdzia – obciął mu wówczas nożyczkami rękawy i nogawki… Po wyruszeniu na trasę ambitny Kubańczyk zdołał nawet przez jakiś czas przewodzić stawce rywali. Dopiero gdy zmożony upałem zatrzymał się i nieopatrznie zjadł kilka niedojrzałych jabłek, uległ chwilowej słabości. I – pomimo tych wszystkich przeciwności – dotarł do mety na czwartym miejscu”. W Londynie (1908) Włoch Dorando Pietri zasłabł kilkadziesiąt metrów przed metą. Policjanci i sędzia liniowy (a był nim Sir Arthur Conan Doyle – twórca Sherlocka Holmesa) podnieśli go i pomogli półprzytomnemu doczłapać do mety. Złoty medal, za skorzystanie z obcej pomocy, odebrano zwycięzcy, prywatnie cukiernikowi z Capri, na wniosek Amerykanów, których reprezentant, John Hayes, był drugi. Z olimpiady na olimpiadę pisał maraton swoją legendę, przypominając światu o bitwie sprzed dziesiątków wieków.
Nic więc dziwnego, że wszelcy autorzy leksykonów (w Polsce np. Zygmunt Ryniewicz, Leksykon bitew świata, Warszawa 2004) kładą ją pomiędzy najznaczniejsze starcia historii, opiewają poeci, cytują politycy, a wśród np. amerykańskich dzieci jest ona najbardziej znanym wydarzeniem w dziejach Europy przed narodzeniem Chrystusa.
Jest także drugi powód szczególnej sławy bitwy maratońskiej. Była ona ideowym natchnieniem Wiosny Ludów, w przeddzień wybuchu walk jak echem wtóruje jej poemat Kornela Ujejskiego. Pisze on:
O Grekach:
Naród to mały, lecz jak pszczoła w ulu
Każdy z osobna o swym domu radzi,
A gdzie potrzeba, wszystek się gromadzi.
O! kraj to mały – tyle, co zatrzyma
Przechodzącego podeszwa olbrzyma;
O! kraj to mały, niby szyba tarczy:
Lecz na grób wrogom przecież go wystarczy!
Teraz pojawiają się Persowie:
Wy się trwożycie tą liczbą ogromną?
I tą przemocą, co zda się niezłomną?
Cóż jednak znaczy taka ćma motłochu,
Wyległa z prochu, czołgająca w prochu,
Którą do boju popędzają biczem,
Aby nie pierzchła przed wolnych obliczem?
Mamy tu ustanowione dwie kategoryczne opozycje: wolności i niewolnictwa oraz dysproporcji liczebnej przeciwników. Darujmy Ujejskiemu, że zapomniał, iż wolna Grecja tego okresu opierała się na systemie niewolniczym jak najbardziej i ani demokracja ateńska nie była tak sielankowa, ani despotia perska tak nieludzka. Nie jest to ważne, gdyż w tej wojnie sprawy ustrojowe nie miały żadnego znaczenia. Atak perski był odwetem za podsycanie przez Greków z półwyspu, a Ateńczyków w szczególności, antyperskich powstań w helleńskich koloniach w Azji Mniejszej, pozostających pod panowaniem perskim. Zresztą instygatorem inwazji był Hippiasz – Grek z krwi i kości, krewniak wielkiego Solona, syn Pizystratesa, pragnący odzyskać władzę w Atenach, którą sprawował w latach 527-510 p.n.e. Strofy Ujejskiego pisane są na użytek Polaków pod zaborem rosyjskim, czy szerzej – Europy w szponach trzech czarnych orłów. Realiami greckimi nie musiał się szczególnie przejmować.
Pozostaje kwestia dysproporcji liczebnej. O siłach greckich pod Miltiadesem mamy dokładne dane: dziesięć tysięcy ludzi (9000 Ateńczyków i 1000 Platejczyków, Spartanie przybyli spóźnieni, już po bitwie, z powodu obchodów Święta Karnéia). Ilu jednak Persów wylądowało na wybrzeżu maratońskim? Tutaj już zgody nie ma. Szacunki wahają się między piętnastoma a czterdziestoma nawet tysiącami. Autorzy kompetentnego kompendium Guerres et sociétés – Mondes grecs V-IV siecles (Neuilly 2000) piszą o „około trzykrotnej przewadze Persów”, czyli o 30 000; N.G.L. Hammond (Dzieje Grecji, Warszawa 1973) o „najwyżej 25 000”; według Zygmunta Kubiaka „Persowie patrzyli z pogardą na wojsko dwukrotnie mniej liczne, niż była ich armia” – byłoby ich więc 20 000… Przewaga Persów była więc zdecydowana, nie było w niej jednak niczego aż tak nadzwyczajnego, by zrodzić legendę. W wielu antycznych starciach zbrojnych, jak np. pod Himerą (480 p.n.e.), Delion (424 p.n.e.), Issos (333 p.n.e.), różnice liczebności wojsk były daleko większe.
Persowie opierali się przede wszystkim na konnicy i oddziałach łuczników. Grekom wprost przeciwnie – pisze N.G.L. Hammond: „nie towarzyszyła jazda ani łucznicy, w tych bowiem rodzajach broni Persowie mieli zapewnioną przewagę. Tak więc armia ateńska była po prostu wielkim oddziałem uderzeniowym ciężkozbrojnej piechoty”. Determinowało to z góry taktykę hoplitów. Musieli dojść jak najszybciej, zanim wybiją ich z daleka łucznicy, do bezpośredniego zwarcia i to na jak najmniejszej przestrzeni, uniemożliwiającej manewry konnicy. Rozumiejąc to, Grecy zwlekali z oczekiwanym przez Persów atakiem. „Ścinając drzewa i wznosząc z nich na równinie budowane naprędce palisady, przybliżyli swoje pozycje na odległość około półtora kilometra do linii perskich. Pewnej nocy, tuż przed świtem, kilku żołnierzy jońskich służących w armii perskiej podeszło do greckiej palisady i przekazano Ateńczykom wiadomość: «nie ma konnicy»”. Prawdopodobnie odesłano po prostu konie na popas, na drugą stronę potoku Ojnoe, w okolice rozciągającego się na północy tak zwanego Wielkiego Bagna.
Wstawał dzień 21 września 490 roku p.n.e.
Nad Maratonem
Wzniosło się niebo zarzewiem czerwonem.
Nad Maratonem przeciągają sępy,
Siadły na skałach i dziób ostrzą tępy.
Grecy zdecydowali się błyskawicznie. Oddajmy głos Herodotowi (księga VI, 112-113): „Na dany znak ruszyli pędem przeciw barbarzyńcom. A dzieląca ich przestrzeń wynosiła nie mniej niż osiem stadiów. Persowie widząc nadbiegających, gotowali się ich przyjąć, i przypisywali to zgubnemu niewątpliwie szaleństwu Ateńczyków, kiedy ujrzeli, że w małej są liczbie i pędzą co sił, nie rozporządzając ani jazdą, ani łucznikami. Tak myśleli barbarzyńcy. Lecz Ateńczycy, skoro zwarli się z nimi w gęstych szeregach, walczyli chwalebnie. Pierwsi bowiem ze wszystkich, jakich znamy, Hellenów szturmowym krokiem ruszyli na nieprzyjaciół, pierwsi znieśli widok medyjskiej odzieży i noszących ją mężów; bo dotychczas sam dźwięk imienia Medów wzbudzał w Hellenach trwogę. Długo trwała ta bitwa pod Maratonem. Wprawdzie w centrum szyku bojowego zwyciężyli barbarzyńcy, tam gdzie stali sami Persowie i Sakowie; w tym więc punkcie byli oni górą i, przerwawszy szeregi, ścigali wroga w głąb kraju. Ale na obu skrzydłach zwyciężyli Ateńczycy i Platejczycy, po czym pozwolili uciekać pobitej części barbarzyńców, ściągnęli skrzydła i walczyli przeciw tym, którzy przerwali środek; tak Ateńczycy odnieśli zwycięstwo. Uciekających Persów ścigali i wycinali w pień, aż dotarli do morza; tu zażądali ognia i dobrali się do okrętów”.
Spróbujmy teraz uporządkować, a i skorygować nieco relację Herodota. Kiedy Grecy ruszyli biegiem ku liniom perskim dzieliło ich od nich osiem stadiów, czyli około 8 x 177,6 m – 1400 metrów. Biegli wprawdzie z góry, po lekkiej pochyłości, każdy obciążony był jednak mieczem, tarczą i włócznią, którą rzucić mógł skutecznie dopiero ok. 30 metrów od nieprzyjaciela. Wytrenowany biegacz, w stroju sportowym i odpowiednim obuwiu, przebiega dzisiaj 1400 metrów w trzy minuty. Załóżmy więc, że przy maksymalnym wysiłku mogli hoplici pokonać ten dystans w minut pięć. Działał efekt zaskoczenia, łucznicy perscy, po sformowaniu się w konieczne szyki, mogli oddać najwyżej dwa, co najwyżej trzy strzały na wprost do chroniących się za tarczami Greków. Na strzały „zasypujące”, zmuszające przeciwnika do podniesienia zasłony, było już za późno. Nie mogło to spowodować większych strat wśród nadciągających. Natomiast wyrzucone z najbliższej odległości, w pewnym biegu, ciężkie włócznie hoplitów winny były nadwyrężyć pierwsze szeregi zastępujących im drogę. Zbiegający się do odparcia niespodziewanego ataku Persowie mieli, rzecz naturalna, dłuższą drogę na pozycje skrzydłowe. Tam też Grecy uzyskali od razu przewagę. Należy wątpić, by – jak podaje Herodot – Persowie rozerwali centrum formacji hoplitów. Gdyby się bowiem tak stało, wy – szliby na ich tyły i zawróciwszy, zaatakowali od góry, a wtedy powodzenie Greków na skrzydłach nie miałoby już większego znaczenia. Wprost przeciwnie, środek musiał wytrzymać, żeby hoplici mogli „ściągnąć skrzydła”. Bez wątpienia myli się też Herodot, pisząc, że bitwa trwała długo. Była gwałtowna, ale krótka. Dowodzi tego nie tylko fakt, że nie zdążyła nadciągnąć konnica perska, ale również bilans strat. Zginęło lub zostało rannych tylko 192 Greków i aż 6400 Persów. Gdyby walka przeciągała się, musieliby hoplici zapłacić wyższy rachunek krwi, a i jego proporcja musiałaby się zmienić. Najwięcej Greków zginęło zresztą już po przełamaniu linii perskich, podczas ataku na okręty. Wtedy to polegli między innymi wodzowie: Stesileos, syn Trasyleosa, i Kynegejros, syn Eufuriona, brat biorącego również udział w walce słynnego tragika Ajschylosa, autora Persów, Siedmiu przeciw Tebom, Orestei etc. Śmierć Kynegejrosa była szczególnie makabryczna, gdyż utopił się po tym, kiedy uczepionemu u burty wrażego statku marynarze odcięli toporem oba ramiona. Ogólnie rzecz biorąc, atak na flotę zakończył się niepowodzeniem. Z ponad dwustu okrętów zdobyto tylko siedem. Persowie zdążyli zaokrętować pozostałych swoich żołnierzy, niemal wszystkich rannych. W nieznanym dotąd miejscu podjęli też na pokład zagubioną jazdę i odpłynęli w niezmąconym porządku.
Dla Greków Maraton był sukcesem przede wszystkim psychologicznym. Nie darmo pisze Herodot, iż „dotychczas nawet sam dźwięk imienia Medów wzbudzał w Hellenach trwogę”. Rzeczywiście, do roku 490 p.n.e. funkcjonował w Grecji mit straszliwych, niezwyciężonych, niemożliwych do pokonania barbarzyńców. Maraton położył mu kres. Zwycięstwo – pisze N.G.L. Hammond – „rozpaliło chęć walki w Atenach w wielki pożar. Sparcie ukazało warunki, w których piechota grecka może pokonać perską. Natchnęło także inne państwa greckie wolą oporu”. Doraźnie również Ateny zostały ocalone, a zaskoczony oporem król Dariusz wycofał wszystkie wojska, żeby lepiej zorientować się w sytuacji.
Dla Persów wszakże Maraton był porażką bez znaczenia. Znikoma z ich punktu widzenia strata około trzech tysięcy ludzi (przypomnijmy, że rannych zdążyła perska flota przyjąć na pokłady) i odwrót z maratońskiego przyczółka postrzegane były co najwyżej jako swoisty wypadek przy pracy. Nie zmienił w niczym koncepcji strategicznych Dariusza ani jego następców. Maraton nie oddalił w niczym niebezpieczeństwa najazdu perskiego na półwysep grecki. W perspektywie geopolitycznej nie miał nawet drugorzędnego znaczenia. Trudno się też dziwić, że zlekceważyli Persowie patetyczny fakt, iż zaraz po bitwie pojawili się ponoć na maratońskim polu: bogini Atena, herosowie Herakles i Tezeusz oraz sam Patron miejsca – bohater Maratos, Arkadyjczyk, który towarzyszył wyprawie synów Zeusa i Ledy (Dioskurów) przeciw Attyce, podczas której, kiedy wyrocznia zażądała ofiary ludzkiej dla zapewnienia zwycięstwa, dobrowolnie poświęcił swoje życie.
Wyczerpani do szczętu hoplici rozbili na brzegu morza improwizowany obóz. Trzeba było jednak koniecznie zawiadomić Ateny o wyniku bitwy, a nawet szerzej – o generalnej sytuacji. Flota perska, która zachowała pełną gotowość bojową, odpłynęła w niewiadomym kierunku – a nuż chciałaby zagrozić Atenom? W takim przypadku świadectwo zwycięstwa podtrzymałoby ducha i skłoniło do oporu aż do czasu nadciągnięcia armii. Jak to jednak zrobić? Hoplici nie mieli konnicy, a wszelkie zwierzaki pod wierzch zdążyli zagarnąć Persowie w promieniu paru kilometrów. I nagle pojawia się śmiałek. Jest tak samo zmęczony jak wszyscy, ale pobiegnie z tak ważnym w tej chwili raportem.
Spod Maratonu do Aten można się było dostać podówczas, omijając wznoszące się stromo na wysokość ok. 550 m nad poziom morza góry Agriliki i Skarpa (stąd nasza skarpa), albo wzdłuż morza, skręcając na zachód na wysokości dzisiejszej Rafiny, albo okrążywszy Skarpę od północy i skręcając potem na południe. Nie wiadomo, którą drogę wybrał zwiastun zwycięstwa. To jednak pewne, że ani jedna, ani druga nie liczy czterdziestu dwóch kilometrów.
Spiridon Louis biegł trasą, którą uznano za historyczną (nadmorską), której nikt dokładnie nie mierzył i słusznie zresztą, bo chodziło o legendę, a nie miarkę. Podobnie w Saint Louis i Paryżu nie troszczono się o wymiary, ale bardziej o splendor szlaku i jego dogodność dla ścigających się rywali. Dopiero ściśli Anglicy zmierzyli rzecz dokładnie. Trasa biegu maratońskiego podczas Igrzysk Olimpijskich w Londynie (1908), wiodąca od pamiętającego Wilhelma Zdobywcę zamku królewskiego w Windsorze do stadionu White City w Londynie, liczyła sobie 42 km i 195 m. Taki jest odtąd dystans obowiązujący regulaminowo wszystkich, którzy chcieliby iść w ślady anonimowego gońca wieszczącego Ateńczykom sromotną porażkę barbarzyńskich Persów.
Legenda olimpijskich biegów maratońskich nie